Kim był Karol Marcinkowski?/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kim był Karol Marcinkowski? |
Wydawca | Macierz Polska |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Siedzi w klateczce więziona ptaszyna,
że była wolną, sobie przypomina;
a choć jej ptasznik daje dość żywności,
jednak przez szczeble wzdycha do wolności.
Więźniowie nasi niebawem dowiedzieli się o wyroku, jaki wreszcie na nich zapadł. Przed wyjazdem na »pokutę« do poszczególnych fortec pruskich nie omieszkali księciu namiestnikowi jednak posłać piśmiennego podziękowania za to, że książę wyrok królewski złagodził i że nie zostali zamkniętymi do zwykłego z rzeczywistymi złoczyńcami więzienia. Pismo to także znajduje się w aktach berlińskich — oprócz Marcinkowskiego podpisali je studenci: Erazm Stablewski, W. Salkowski i Loga, który później jako kapłan i kapelan obozowy zginie w bitwie pod Szawlami.
Kilku zasądzonych zgłosiło się o urlopy, aby mogli w domu odpocząć lub załatwić sprawy pilniejsze. O taki wypoczynek na wolnej stopie wniósł także Karol Marcinkowski. Odmówiono mu tego uwzględnienia.
Na koszt państwa każdemu ze zasądzonych »przestępców« wypłacono blizko 60 koron, bo tyle wraz ze strawnem wynosić miała dziesięciodniowa ich podróż z Berlina do — Gdańska.
Tak, do Gdańska, słynnego, królewskiego miasta, pod którem rzek naszych królowa, Wisła zbożopławna, wpada do Polskiego Morza, do tego Gdańska, gdzie ze szczytu wspaniałej wieżycy ratuszowej wznosi się postać ostatniego Jagiellona — udać się miał Karol Marcinkowski.
Wiemy, iż kilku ramionami fale Wisły do morza wpływają. Nad jednem z nich wznosiła się i po dziś dzień jeszcze wznosi wysoka wieża okrągła, baszta potężna. Ale dzisiaj wody Wisły, wyżłobiwszy sobie koryto nowe, i głównem ramieniem wpadają pod Nowym Portem — dawne koryto zaś dotąd jeszcze Wisłoujściem się zowie.
Aż nad morze po utratę swobody osobistej pojedzie tedy studentów dwunastu, z Marcinkowskim na czele. Dnia 21. lipca, o godzinie trzeciej zrana, przed berlińską Stadtvogtei zajeżdżają zwykłe, odkryte powózki pocztowe, żelaznych kolei bowiem dla parowozów umysł ludzki nie był jeszcze wynalazł. Ale zuchowata młodzież mniema, iż podwody podobne nie są dla niej odpowiednie, więc żąda powozów krytych. Na przygotowane powózki siadać nie chce. Wtedy komisarz cofa ją do więzień, a potem przekłada, że zawsze lepiej zastosować się do smutnej konieczności, aniżeli dłużej jeszcze w celach posiedzieć. I młodzież dała się namówić na taką przejażdżkę, stanowi jej nieodpowiednią rzekomo — wyjechała jednak dopiero około godziny dziesiątej.
Nie ustąpił jednak Marcinkowski. Oświadczył, iż albo mu na podróż dadzą wóz kryty, albo też on drogę do Gdańska odbędzie — pieszo. I jeszcze noc jednę spędził w więzieniu berlińskiem, a nazajutrz znowu zażądał wozu osobnego, pospiesznego, tak zwanej ekstrapoczty, która powiozłaby tylko jego samego. W razie gdyby mu takiej poczty nie dano, podróż do twierdzy odbędzie piechotą po dwie mile drogi dziennie. Inny rodzaj podróżowania zdrowiu jego mógłby bowiem zaszkodzić.
Widzimy, iż ustępliwość nie była jego niewczesną zaletą.
Bo Marcinkowski słusznie mógł dla siebie wymagać tych względów, by w krytym powozie chronić się od pyłu, szkodliwego dla płuc słabych, a wtedy już chorych, chciał też mieć ochronę od lipcowego żaru, bo słońca od miesięcy tylu był pozbawiony.
Wogóle zdrowie jego musiało być nadwyrężone pięciomiesięcznem prawie zamknięciem, bezczynną stratą czasu, a do tego i niepewnością, jakim to ostatecznie będzie los jego i towarzyszów więzienia, z którymi się nawzajem nie widywał, ani też mógł porozumiewać.
Ale pan prezes policyi berlińskiej nie żartował; do więźnia przywołał rządowego lekarza, żeby stan zdrowia jego zbadał, a lekarz orzekł, iż zdrowiu Marcinkowskiego nie zagraża. Więc z osobnym »aniołem-stróżem«, żandarmem, wsadzono młodzieńca do zwykłego wozu pocztowego w sam święty Jakób, dnia 25. lipca 1822 r.
Wilgotna wieża w Wisłoujściu i nadwodne, ostre powietrze nie goją płuc, gruźlicą, inaczej suchotami toczonych. Chociaż rodzina zawsze pamiętała o synu i bracie, nadsyłała mu zasiłki pieniężne, chociaż nie zapominali o nim przyjaciele i znajomi, zawszeć to przykro tak długo czekać na swobodę, pilno, by szybko minęła kara, oddzielająca go od ukończenia egzaminów lekarskich.
Stan zdrowia więźnia stale się pogarszał. Widział to komendant twierdzy i udzielił Marcinkowskiemu pozwolenia, aby przez pewien czas mógł zamieszkać w mieście Gdańsku i poszukać ulgi w cierpieniu płucnem. Skończyły się wreszcie dni »pokuty«: 29. stycznia 1823 roku Marcinkowski wydostaje się na wolność. Przed opuszczeniem twierdzy musi jednakże złożyć przysięgę, że nigdy nie będzie się starał wywrzeć zemsty (!) ani na głowie państwa, ani na rządzie jego, ani na kimkolwiekbądź z gdańskiej komendantury, ani na władzy, która śledztwo prowadziła, ani też na tych, którzy się do jego karania przyczynili!
Karzących sumienie tak paliło.
Musiał też uwolniony przysięgać, że ani przez krewnych, ani przez osoby obce zemsty szukać nie będzie, ani też nie wyjawi nikomu niczegokolwiek, czegoby się podczas więzienia go w twierdzy gdańskiej był dowiedział.