Klemens Junosza (Szaniawski)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klemens Junosza (Szaniawski) |
Pochodzenie | Słowo, 1898, nr 69, 71-73 |
Redaktor | Mścisław Godlewski |
Wydawca | Spadkobiercy Antoniego Zaleskiego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Jana Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Zazwyczaj — powiada Doumic we wstępie do Pawła Bourgeta — sąd o pisarzu urabia się na wspak do jego rzeczywistych zasług. Jesteśmy mu wdzięczni za zalety najbardziej powierzchowne i za usterki wielce nam przyjemne.” Zastosować to można najzupełniej i do Klemensa Junoszy. Nieodżałowany ten pisarz nie był u nas po większej części należycie oceniany. I nie tylko szersza publiczność czytająca lubowała się w jego „najbardziej powierzchownych zaletach” lecz i w krytyce nie oceniono go według tej miary, na jaką rzeczywiście zasługiwał.
„Poczucie komizmu — pisze o nim jeden z najpoważniejszych naszych krytyków — leży na dnie talentu Junoszy... Że Junosza jest dowcipnym, to wiadomo każdemu... Jakiego rodzaju jest ten dowcip? Ma on przedewszystkiem charakter staropolskiej jowialności, więc jest dobroduszny, chętnie do gromady ludzi ośmieszonych, przyłącza samą osobę żartującą, ażeby tym sposobem odjąć przykry smak pigułki. Powtóre polega on na grze słów, coby stanowiło koncept jedynie, ale i na takiem złączeniu wyobraźni i pojęć, że obudza ono uczucie śmieszności. Z dowcipem żartobliwym łączy się bardzo często u Junoszy odcień satyryczny... Gdy dowcip żartobliwy i satyryczny złączy się z serdecznem uczuciem, a jest wspomagany przez mniej lub więcej lotną fantazyę, która pozwala bez obrazy smaku przechodzić z jednego nastroju do drugiego, powstaje humor w znaczeniu estetycznem. Junosza nie ma niewątpliwie tej siły uczucia i wyobraźni, co Prus... atoli ma jej dosyć, by nakreślić mniej poetyczne, mniej głębokie, ale zawsze ujmujące postacie i stany duszy.”
Tak, powtarzam, ocenił talent Junoszy jeden z najpoważniejszych naszych krytyków, tak też mniej więcej sądzi o nim większość ogółu czytelników. Pamiętam, kiedy w odcinku „Słowa” drukowały się „Pająki;” czytano je z niesłychanem zajęciem, opowiadano sobie komiczne sytuacye, zaśmiewano się z całych ustępów, przyswojono sobie gwarę i dodając co chwila: Co za humor! Co za dowcip!
Jakże to wszystko dalekie od rzeczywistej zasługi Junoszy, od jego wyjątkowych zalet pisarskich!
Na dnie talentu Junoszy leżała głównie wielka przenikliwość psychologiczna i wysoce subtelne poczucie prawdy. Są typy, są nawet warstwy społeczne, których nikt tak nie przeniknął, nie poznał, nie odczuł, nie zrozumiał, jak on. Śmiało powiedzieć można, że takiego żyda i takich żydów, takiego chłopa i takich chłopów; takiego szlachcica zaściankowego i takich szlachciców zaściankowych, jak u niego nie spotka się u nikogo. On poniekąd wcielił się w nich, przyswoił sobie ich myśl i serce, żył ich życiem, myślał ich duszą, kochał ich uczuciem, płakał ich łzami, śmiał się ich śmiechem, rozumował ich logiką, mówił ich językiem. W kreśleniu swoich typów i postaci doszedł do takiej maestryi, że odtwarzał je nie tylko prawdziwie i żywo w ogólnych zarysach, ale wykończał najdrobniejsze odcienia. Muszę się co do tego najzupełniej zgodzić z Chmielowskim, że np. „gdy się ten tłum żydowski w książkach Junoszy rozważa, większość wydaje się niby zbita jednostajna masa, lecz pozornie tylko: gdy się każdej jednostce w tym tłumie przyjrzymy, nie trudno będzie się nam przekonać, że choć drobnym rysikiem, różnią się one przecież, a każda jest istotą naprawdę żywą, każda i treścią i formą przejawów dyszy prawdą.“
Humorystyka, komizm, dowcip, spoczywały w usposobieniu autora; wypływały one z pogodnej, wyrozumiałej i pobłażliwej natury jego. Poprostu czuł on wstręt do krwi, do błota, do zbrodni, do trądu ludzkiego, wierzył, iż aczkolwiek:
„to życie idzie po grudzie,
Jak Bóg mi miły nieźli są ludzie.”
Dlatego też na postacie swoje, na ich czyny, na życie w ogóle rzucał pewien refleks dobroduszności, połączonej z humorem i dowcipem. Nie było to jądrem jego talentu, lecz jak Francuzi określają — jego genre’em.
O! bo jak często trzeba u Junoszy śmiać się przez łzy!
Proszę np. przypatrzyć się jego „Łaciarzowi,” jednemu z najwcześniejszych obrazków, który po raz pierwszy ukazał się w książce w r. 1884. Autor każe go oglądać w nocy przy robocie.
„Ostro zakończona krymka, nieco w tył zesunięta, pokrywa mu czubek głowy, a z pod tej krymki wymykały się krótkie wijące się pejsy, jak dwa świderki w skronie wkręcone. Kontrabanda to niby — ale ten, żydzina tak mało słodkich owoców zakosztował w życiu, że może ten zakazany, a tak niewinny w gruncie, jest jego jedyną pociechą i przyjemnością osobistą. Na spiczastym nosie tkwią okulary w oprawie mosiężnej, a przez szkło widać oczy przenikliwe, czarne, o spojrzeniu ostrem, chociaż zamaskowanem nieco przez mgłę łzawą, która, jak tiulowa firanka, pada na wzrok znużony pracą i całonocnem czuwaniem. Pierś wklęsła zapadła i szczupła, przez ciężki przerywany oddech świadczy, ile w niej pracy podejmują ubogie płuca, aby utrzymać życie ich właściciela. Łokcie śpiczaste, palce wyschłe i nogi cienkie, jak patyki składa się na całość, która podobna jest do szkieletu, zamkniętego w podwójnym futerale: ze skóry ludzkiej i kilku łokci czarnego, wytartego już dobrze kamlotu.”
Judka Silberknopf pracuje na zabój, nie dospał już kilku nocy, a w tej chwili ma tylko jedno marzenie: skończyć robotę z czwartku na piątek, aby na szabas pośpieszyć do miasteczka, zanieść żonie i zgłodniałym dzieciom trochę strawy i trochę pieniędzy. To też „kiedy mgła łzawa bardziej oczy zasłoni, kiedy powieki nabiorą ołowianej ciężkości i opadać zaczną bezsilnie, chude palce Judki czerpią z tabakiery porcyę zielonego proszku i świeżość powraca chwilowo: do oczu napływają łzy większe, mgłę zmyją i znowu wzrok bystry śledzi ściegi igły.”
Czasami jednak przychodzi większe utrapienie na bezsennego Judkę, „gdy uczuje takie ściskanie w dołku i taką niemoc straszną, że mało ze stołka nie spadnie. Wtenczas lekki dreszcz przebiegnie mu po grzbiecie, na czoło wystąpią duże krople potu... zapadła pierś ciężko pracować zacznie i chwilowo wyda mu się, że Jehowa zbiedniał i że ma zaledwie trochę powietrza i to... dla bogatszych żydów naturalnie... Wtenczas Judka wstanie, wyprostuje się, zwilży skronie wodą, umyje ręce, zwróci oczy w tę stronę, gdzie już wyraźnie pas złocisty ziemię od nieba oddziela i zmówi krótką modlitwę... Potem, z czystem sumieniem, odleje maleńką cząstkę wódki na ziemię, a resztę wsączy powoli, rozkoszując się każdą kroplą, która odrazu wprowadzi ciepło ożywcze do jego zziębniętego, wstrząsanego przez dreszcze organizmu. Wypiwszy wódkę, spożyje małą ilość chleba z dużą ilością soli i zje cebulę — ale tylko jedną, gdyż takie cebule nie trafiają się codzień.”
Życie jego streszcza się w czterech wyrazach: „brud, głód, ciemnota i praca nad siły.” Ale to wszystko znosi, bo mu się uśmiecha nadzieja sutego szabasu wśród swoich.
Skończył wreszcie kilkudniową robotę u p. Onufrego: „śliczną salopę” dla pani Onufrowej, ze starego surduta kaftan dla panny Brygidy, połatał i odświeżył z dziesięć sztuk różnego ubrania, a wreszcie ostatniej nocy „arcydzieło” łaciarskiego kunsztu — palto dla samego p. Onufrego. Za to wszystko mu otrzymać Judka, oprócz fury drzewa i prowizyi w naturze, jeszcze gotowizną rubli srebrnych cztery! Pan Onufry jest dobry pan, więc na odchodnem dał się rozczulić prośbom Judki i darował ćwiartkę kartofli na szabas. Żyd nie posiada się ze szczęścia. Zarzucił ciężki worek na zgarbione plecy i poszedł, licząc „na swoją lekkość i drewniany łokieć, którym się podpierał,” no i na to, że się na jakąś furę przysiądzie. Nadzieja zawiodła go jednak. Jak na złość żadnej fury nie spotkał, a tymczasem zaledwie wpół drogi ogarnęła go senność i okrutne zmęczenie. Walczył dopóki mógł, ale nareszcie zmogło go. Usiadł na wzgórzu, cały korpus pochylił, ręce położył pod głowę i usnął.
Już słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy ekonom przejeżdżający wózkiem obudził Judkę. Zerwał się prędko, spojrzał naokoło obłąkanemi oczyma i jak piorun przebiegła przez jego czaszkę myśl: a nuż na szabas nie zdąży? Ale ekonom ulitował się nad nim, wziął na wóz, tylko zgromił:
— Kto Judce kazał, panie dzieju, cztery noce nie spać?
— Nikt mi nie kazał — odparł żyd — tylko widzi jegimość, każdy człowiek potrzebno żyć. Krawiec też musi żyć trochę, a jak un chce żyć, to nie może spać, a jakby chciał spać, toby nie mógł żyć, to jest bardzo prosty interes.
— „Tyfusu nie dostał — zaręcza autor — bo takie niewywczasowanie, ból głowy i dreszcze przechodzą czasem... zwłaszcza gdy się już kto do wszystkich rozkoszy życia przyzwyczaił.”
Nie wiem czy ktoś tak bardzo śmiać się będzie przy tym obrazku, a jeżeli w dodatku wspomni, że temu Judce imię legion, to bodaj czy łza współczucia nie zaświta mu w oku i tam głęboko w sercu coś nie ukole, a usta nie wyszepczą: jak wielkie jest morze nędzy ludzkiej!
Umie Junosza być zabawnym i bardzo zabawnym nawet. Kiedy dostojne panie Hapergeld, Fajerwerk i Pyteles z „Pająków” rozprawiają w ogrodzie Krasińskich nad cennem swojem zdrowiem, albo kiedy Lejbuś z Reginą i państwem Lufterman idzie na spacer do botanicznego ogrodu, albo kiedy tenże Lejbuś objadając się na własnem weselu, wygłasza mądrą sentencyę: „niech się więcej w familii zostanie,” a następnie tańcząc zawzięcie, tłómaczy, iż czyni to bynajmniej nie z uciechy, lecz „dla utrząśnienia się, żeby mógł więcej zjeść,” wtedy istotnie trzeba się śmiać do łez. Tak samo kiedy „Dziad kościelny” pali oracyę nowożeńcom, albo kiedy w „Straconem szczęściu” pan Onufry sypie przysłowiami na swój sposób spolszczonemi, albo kiedy Klotylda w „Fałszywej kuropatwie” poluje na męża, można się bawić, jak król. Lecz wszystkie te zabawne rysy stanowią tylko charakterystyczne cechy postaci, wiążą się z ich duchową lub obyczajową naturą, a nie są bynajmniej humorem dla humoru, dowcipem dla dowcipu. Talent Junoszy sięga o wiele głębiej i o wiele szersze obejmuje horyzonty.