Klemens Junosza (Szaniawski)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Klemens Junosza (Szaniawski) |
Pochodzenie | Słowo, 1898, nr 69, 71-73 |
Redaktor | Mścisław Godlewski |
Wydawca | Spadkobiercy Antoniego Zaleskiego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Jana Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
„Zazwyczaj — powiada Doumic we wstępie do Pawła Bourgeta — sąd o pisarzu urabia się na wspak do jego rzeczywistych zasług. Jesteśmy mu wdzięczni za zalety najbardziej powierzchowne i za usterki wielce nam przyjemne.” Zastosować to można najzupełniej i do Klemensa Junoszy. Nieodżałowany ten pisarz nie był u nas po większej części należycie oceniany. I nie tylko szersza publiczność czytająca lubowała się w jego „najbardziej powierzchownych zaletach” lecz i w krytyce nie oceniono go według tej miary, na jaką rzeczywiście zasługiwał.
„Poczucie komizmu — pisze o nim jeden z najpoważniejszych naszych krytyków — leży na dnie talentu Junoszy... Że Junosza jest dowcipnym, to wiadomo każdemu... Jakiego rodzaju jest ten dowcip? Ma on przedewszystkiem charakter staropolskiej jowialności, więc jest dobroduszny, chętnie do gromady ludzi ośmieszonych, przyłącza samą osobę żartującą, ażeby tym sposobem odjąć przykry smak pigułki. Powtóre polega on na grze słów, coby stanowiło koncept jedynie, ale i na takiem złączeniu wyobraźni i pojęć, że obudza ono uczucie śmieszności. Z dowcipem żartobliwym łączy się bardzo często u Junoszy odcień satyryczny... Gdy dowcip żartobliwy i satyryczny złączy się z serdecznem uczuciem, a jest wspomagany przez mniej lub więcej lotną fantazyę, która pozwala bez obrazy smaku przechodzić z jednego nastroju do drugiego, powstaje humor w znaczeniu estetycznem. Junosza nie ma niewątpliwie tej siły uczucia i wyobraźni, co Prus... atoli ma jej dosyć, by nakreślić mniej poetyczne, mniej głębokie, ale zawsze ujmujące postacie i stany duszy.”
Tak, powtarzam, ocenił talent Junoszy jeden z najpoważniejszych naszych krytyków, tak też mniej więcej sądzi o nim większość ogółu czytelników. Pamiętam, kiedy w odcinku „Słowa” drukowały się „Pająki;” czytano je z niesłychanem zajęciem, opowiadano sobie komiczne sytuacye, zaśmiewano się z całych ustępów, przyswojono sobie gwarę i dodając co chwila: Co za humor! Co za dowcip!
Jakże to wszystko dalekie od rzeczywistej zasługi Junoszy, od jego wyjątkowych zalet pisarskich!
Na dnie talentu Junoszy leżała głównie wielka przenikliwość psychologiczna i wysoce subtelne poczucie prawdy. Są typy, są nawet warstwy społeczne, których nikt tak nie przeniknął, nie poznał, nie odczuł, nie zrozumiał, jak on. Śmiało powiedzieć można, że takiego żyda i takich żydów, takiego chłopa i takich chłopów; takiego szlachcica zaściankowego i takich szlachciców zaściankowych, jak u niego nie spotka się u nikogo. On poniekąd wcielił się w nich, przyswoił sobie ich myśl i serce, żył ich życiem, myślał ich duszą, kochał ich uczuciem, płakał ich łzami, śmiał się ich śmiechem, rozumował ich logiką, mówił ich językiem. W kreśleniu swoich typów i postaci doszedł do takiej maestryi, że odtwarzał je nie tylko prawdziwie i żywo w ogólnych zarysach, ale wykończał najdrobniejsze odcienia. Muszę się co do tego najzupełniej zgodzić z Chmielowskim, że np. „gdy się ten tłum żydowski w książkach Junoszy rozważa, większość wydaje się niby zbita jednostajna masa, lecz pozornie tylko: gdy się każdej jednostce w tym tłumie przyjrzymy, nie trudno będzie się nam przekonać, że choć drobnym rysikiem, różnią się one przecież, a każda jest istotą naprawdę żywą, każda i treścią i formą przejawów dyszy prawdą.“
Humorystyka, komizm, dowcip, spoczywały w usposobieniu autora; wypływały one z pogodnej, wyrozumiałej i pobłażliwej natury jego. Poprostu czuł on wstręt do krwi, do błota, do zbrodni, do trądu ludzkiego, wierzył, iż aczkolwiek:
„to życie idzie po grudzie,
Jak Bóg mi miły nieźli są ludzie.”
Dlatego też na postacie swoje, na ich czyny, na życie w ogóle rzucał pewien refleks dobroduszności, połączonej z humorem i dowcipem. Nie było to jądrem jego talentu, lecz jak Francuzi określają — jego genre’em.
O! bo jak często trzeba u Junoszy śmiać się przez łzy!
Proszę np. przypatrzyć się jego „Łaciarzowi,” jednemu z najwcześniejszych obrazków, który po raz pierwszy ukazał się w książce w r. 1884. Autor każe go oglądać w nocy przy robocie.
„Ostro zakończona krymka, nieco w tył zesunięta, pokrywa mu czubek głowy, a z pod tej krymki wymykały się krótkie wijące się pejsy, jak dwa świderki w skronie wkręcone. Kontrabanda to niby — ale ten, żydzina tak mało słodkich owoców zakosztował w życiu, że może ten zakazany, a tak niewinny w gruncie, jest jego jedyną pociechą i przyjemnością osobistą. Na spiczastym nosie tkwią okulary w oprawie mosiężnej, a przez szkło widać oczy przenikliwe, czarne, o spojrzeniu ostrem, chociaż zamaskowanem nieco przez mgłę łzawą, która, jak tiulowa firanka, pada na wzrok znużony pracą i całonocnem czuwaniem. Pierś wklęsła zapadła i szczupła, przez ciężki przerywany oddech świadczy, ile w niej pracy podejmują ubogie płuca, aby utrzymać życie ich właściciela. Łokcie śpiczaste, palce wyschłe i nogi cienkie, jak patyki składa się na całość, która podobna jest do szkieletu, zamkniętego w podwójnym futerale: ze skóry ludzkiej i kilku łokci czarnego, wytartego już dobrze kamlotu.”
Judka Silberknopf pracuje na zabój, nie dospał już kilku nocy, a w tej chwili ma tylko jedno marzenie: skończyć robotę z czwartku na piątek, aby na szabas pośpieszyć do miasteczka, zanieść żonie i zgłodniałym dzieciom trochę strawy i trochę pieniędzy. To też „kiedy mgła łzawa bardziej oczy zasłoni, kiedy powieki nabiorą ołowianej ciężkości i opadać zaczną bezsilnie, chude palce Judki czerpią z tabakiery porcyę zielonego proszku i świeżość powraca chwilowo: do oczu napływają łzy większe, mgłę zmyją i znowu wzrok bystry śledzi ściegi igły.”
Czasami jednak przychodzi większe utrapienie na bezsennego Judkę, „gdy uczuje takie ściskanie w dołku i taką niemoc straszną, że mało ze stołka nie spadnie. Wtenczas lekki dreszcz przebiegnie mu po grzbiecie, na czoło wystąpią duże krople potu... zapadła pierś ciężko pracować zacznie i chwilowo wyda mu się, że Jehowa zbiedniał i że ma zaledwie trochę powietrza i to... dla bogatszych żydów naturalnie... Wtenczas Judka wstanie, wyprostuje się, zwilży skronie wodą, umyje ręce, zwróci oczy w tę stronę, gdzie już wyraźnie pas złocisty ziemię od nieba oddziela i zmówi krótką modlitwę... Potem, z czystem sumieniem, odleje maleńką cząstkę wódki na ziemię, a resztę wsączy powoli, rozkoszując się każdą kroplą, która odrazu wprowadzi ciepło ożywcze do jego zziębniętego, wstrząsanego przez dreszcze organizmu. Wypiwszy wódkę, spożyje małą ilość chleba z dużą ilością soli i zje cebulę — ale tylko jedną, gdyż takie cebule nie trafiają się codzień.”
Życie jego streszcza się w czterech wyrazach: „brud, głód, ciemnota i praca nad siły.” Ale to wszystko znosi, bo mu się uśmiecha nadzieja sutego szabasu wśród swoich.
Skończył wreszcie kilkudniową robotę u p. Onufrego: „śliczną salopę” dla pani Onufrowej, ze starego surduta kaftan dla panny Brygidy, połatał i odświeżył z dziesięć sztuk różnego ubrania, a wreszcie ostatniej nocy „arcydzieło” łaciarskiego kunsztu — palto dla samego p. Onufrego. Za to wszystko mu otrzymać Judka, oprócz fury drzewa i prowizyi w naturze, jeszcze gotowizną rubli srebrnych cztery! Pan Onufry jest dobry pan, więc na odchodnem dał się rozczulić prośbom Judki i darował ćwiartkę kartofli na szabas. Żyd nie posiada się ze szczęścia. Zarzucił ciężki worek na zgarbione plecy i poszedł, licząc „na swoją lekkość i drewniany łokieć, którym się podpierał,” no i na to, że się na jakąś furę przysiądzie. Nadzieja zawiodła go jednak. Jak na złość żadnej fury nie spotkał, a tymczasem zaledwie wpół drogi ogarnęła go senność i okrutne zmęczenie. Walczył dopóki mógł, ale nareszcie zmogło go. Usiadł na wzgórzu, cały korpus pochylił, ręce położył pod głowę i usnął.
Już słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy ekonom przejeżdżający wózkiem obudził Judkę. Zerwał się prędko, spojrzał naokoło obłąkanemi oczyma i jak piorun przebiegła przez jego czaszkę myśl: a nuż na szabas nie zdąży? Ale ekonom ulitował się nad nim, wziął na wóz, tylko zgromił:
— Kto Judce kazał, panie dzieju, cztery noce nie spać?
— Nikt mi nie kazał — odparł żyd — tylko widzi jegimość, każdy człowiek potrzebno żyć. Krawiec też musi żyć trochę, a jak un chce żyć, to nie może spać, a jakby chciał spać, toby nie mógł żyć, to jest bardzo prosty interes.
— „Tyfusu nie dostał — zaręcza autor — bo takie niewywczasowanie, ból głowy i dreszcze przechodzą czasem... zwłaszcza gdy się już kto do wszystkich rozkoszy życia przyzwyczaił.”
Nie wiem czy ktoś tak bardzo śmiać się będzie przy tym obrazku, a jeżeli w dodatku wspomni, że temu Judce imię legion, to bodaj czy łza współczucia nie zaświta mu w oku i tam głęboko w sercu coś nie ukole, a usta nie wyszepczą: jak wielkie jest morze nędzy ludzkiej!
Umie Junosza być zabawnym i bardzo zabawnym nawet. Kiedy dostojne panie Hapergeld, Fajerwerk i Pyteles z „Pająków” rozprawiają w ogrodzie Krasińskich nad cennem swojem zdrowiem, albo kiedy Lejbuś z Reginą i państwem Lufterman idzie na spacer do botanicznego ogrodu, albo kiedy tenże Lejbuś objadając się na własnem weselu, wygłasza mądrą sentencyę: „niech się więcej w familii zostanie,” a następnie tańcząc zawzięcie, tłómaczy, iż czyni to bynajmniej nie z uciechy, lecz „dla utrząśnienia się, żeby mógł więcej zjeść,” wtedy istotnie trzeba się śmiać do łez. Tak samo kiedy „Dziad kościelny” pali oracyę nowożeńcom, albo kiedy w „Straconem szczęściu” pan Onufry sypie przysłowiami na swój sposób spolszczonemi, albo kiedy Klotylda w „Fałszywej kuropatwie” poluje na męża, można się bawić, jak król. Lecz wszystkie te zabawne rysy stanowią tylko charakterystyczne cechy postaci, wiążą się z ich duchową lub obyczajową naturą, a nie są bynajmniej humorem dla humoru, dowcipem dla dowcipu. Talent Junoszy sięga o wiele głębiej i o wiele szersze obejmuje horyzonty.
Klemens Junosza był przedewszystkiom pisarzem społecznym. Nie miał on wprawdzie pretensyi wdrapywać się na wyższe piętra tego wielkiego gmachu, który zwie się społeczeństwem, lecz przebywał z zamiłowaniem w suterenach jego i znał tam niektóre zakamarki tak doskonale, jak nikt inny. Nie chciał on też, na wzór niektórych pisarzy francuskich, za pośrednictwem powieści reformować społeczeństwa, wiedział bowiem, że to dzieło długiej, wytrwałej pracy, złożonej z różnorodnych czynników. Zadanie, jakie sobie zakreślił, polegało na tem, aby odsłonić pewne warstwy społeczne z całą prawdą i na tle rzeczywistego ich życia, pokazywać je nie martwe i papierowe, lecz w ruchu i czynie i tym sposobem wywołać u czytelnika szereg głębszych refleksyi. Ztąd napozór nie było w nim tendencyi, ale tylko napozór, bo rzeczywiście wzniecał ją w umyśle i sercu czytelnika.
Dowiodę tego najlepiej na przykładach. Kiedy się widzi dziadzię Ganzpomadera w „Pająkach,” pełnego patryarchalnej powagi, ono bożyszcze całej rodziny, mimowoli uczuwa się pewną cześć dla tego starca, ale gdy się przeczyta zasady mądrości żyda, jakie ów dziadzio wypisał dla swego wnuka, gdy się wspomni, że to ziarno mądrości pada na grunt podatny, niepodobna powstrzymać się od okrzyku zgrozy: Cóż to za odmęt przewrotności etycznej! Jakiej potrzeba pracy, ile lat wytężonej pracy, aby tam dotarło choć źdźbło poczucia prawdy i uczciwości? Temu samemu uczuciu zgrozy oprzeć się niepodobna wobec „Żywota i spraw Imć pana Symchy Borucha Kaltkugla,” który będąc kontrabandzistą, paserem, koniokradem i ohydnym wyzyskiwaczem nie tylko nie stracił powagi i szacunku wśród swoich współwyznawców, lecz co więcej, cieszył się sławą mędrca nad mędrcami. I ten Symcha ma czoło, doszedłszy takiemi drogami do znacznego majątku, opowiadać swoim wielbicielom:
„Ja tak od małego dziecka robiłem, tych zasad się trzymałem i doszedłem do stanowiska; nikogom nie skrzywdził, niczyjego dobra nie pożądałem, szedłem sobie swoją drogą prosto... Zarabiałem ciężką pracą, a jeżeli mam trochę mienia, to jej, tej właśnie pracy zawdzięczam i jej tylko, więcej nikomu. Wolałem w pocie czoła zapracować na kawałek chleba, niżeli mieć go niesprawiedliwie nabyty. Nieraz traciłem na tem, nieraz zrzekałem się korzystnego interesu, nieraz żona robiła mi wymówki. Nie mogłem inaczej — taka już moja natura. Mam dziś trochę majątku; dlaczego tylko trochę? Ponieważ chodziłem prostemi drogami; gdybym postępował inaczej, miałbym dziś... miliony.”
„I tyle — dodaje od siebie autor — Symcha Boruch o swojej wielkiej uczciwości opowiadał, tyle o swoich cnotach mówił, tyle nauk moralnych młodym ludziom dawał, że uznano go w całem mieście za męża, będącego wzorem sprawiedliwości...”
Ci, którzy czytali Junoszę powierzchownie tylko, a nie wnikali w ducha jego utworów, ci, dla których ostatnia stronnica stanowi kwintesencyę powieści, ci wreszcie, którzy w ogóle uważają powieść za miłe przygotowanie do poobiedniej drzemki lub wieczornego snu, stawiali go pod sztandarem antisemityzmu. Najniesłuszniej! Antisemitą, według powszechnej recepty, Junosza nigdy nie był. Nie rozbudzał on nigdy namiętności rasowej, nie grał na strunach złych instynktów, nie podniecał, nie szczepił jadu nienawiści, nie rzucał się i nie krzyczał, lecz ze ścisłością anatoma z przenikliwością patologa odkrywał rany, które leczenia potrzebują, wskazywał na wrzody, z których ropa zepsucia lub występku cieknie. Społeczeństwo żydowskie budzi w Junoszy nie gniew, nie wstręt, ale raczej pewne politowanie. Pragnąłby on widzieć je lepszem, niż jest. Uczucia te wypowiedział w swojej broszurze: „Nasi żydzi w miasteczkach i na wsiach.” Jestem też mocno przekonany, że książki Junoszy, rozpowszechnione wśród społeczeństwa żydowskiego, przyniosłyby o wiele większy pożytek, niż retoryczne usiłowania jałowych moralizatorów. Siłą bowiem realnej prawdy, potęgą kart, wykrojonych z życia, wstrząsa on do głębi, uczy, przestrzega, o ratunek woła!
Niewątpliwie w tem znaczeniu największą wartość posiadają „Pająki” i „Czarnebłoto.” Gdyby Junosza nic więcej nie napisał nad to dwie powieści, wystarczałyby one zupełnie, aby wśród pisarzy społecznych przyznać mu pierwszorzędne miejsce. W jednym i w drugim utworze odkrył jedną z najstraszliwszych plag, trapiących nasze społeczeństwo, jeden z występków, który niby pająk oplata swoją ofiarę misterną siecią zdrady, podstępu, wyzysku, aby z niej wyssać ostatnią kroplę krwi i rzucić na pastwę najokrutniejszej niedoli. Tą plagą, tym występkiem, tym pająkiem krwiożerczym jest lichwa, która jeżeli nie wyłącznie, to przeważnie z pośród społeczeństwa żydowskiego rekrutuje swoich siepaczy.
Że autor miał na myśli dobro i tylko dobro społeczne, że obcą mu była chęć wciśnięcia kamienia w rękę swego czytelnika, a jedynie pragnął potężnym głosem wydartej z życia prawdy zawołać: „Strzeż się, abyś sam nie wpadł w sieci pająka!” — o tem przekonywa wymownie w wstępie do swojej powieści.
„Zajrzyjmy — pisze on — w głąb studni. Nie trzeba się obawiać zawrotu głowy, lecz patrzeć śmiało, bez drżenia, patrzeć w tę otchłań ciemną i w... samych sobie także, a może też niejednemu przyjdzie do głowy, żeby studnię zdradziecką, gotową niebacznego pochłonąć — ocembrować przynajmniej, jeśli nie zasypać zupełnie, może niejeden powie młodemu: „Omiń zasadzkę, bo zginiesz,” a nieszczęśliwego, który nad skrajem przepaści się znajdzie, pochwyci w porę za rękę, powstrzyma i na właściwą naprowadzi drogę.
„Najstraszniejszem ze wszystkich cierpień ludzkich jest bezsilność; najokropniejszą śmiercią — śmierć w bagnie. W sferach stosunków ludzkich bagien nie brak, czyhają ono na nieopatrznych.
„Bagno nie zna spoczynku w pochłanianiu, bo i z jakiej racyi ma znać spoczynek, skoro bez żadnego trudu pochłania. Ofiara zapada się własnym ciężarem. Ono jest grzązkie, rozstępują się pod twoim ciężarem; zabiera cię po pas, po szyję, po brodę; lepkie błoto tamuje ci oddech — dusisz się, giniesz śmiercią powolną, okropną śmiercią.
„Świat starożytny, zamierzchły świat minionych pokoleń, tworzył już różne bajki o zwierzętach, a dziś te bajki, po dziesiątkach wieków na prawdzie nie straciły i tak dobrze do współczesnych naszych stosunków, jak i dawnych z przed lat tysięcy, zastosować się dadzą.
„Lis z talmudu, lis Ezopa, Reineke Goethego, czy lis Lafontaine’a — to jeden i ten sam — chytry podstępny, zdradziecki.
„Dużo na ten temat powiedziećby można, ale lepiej będzie, gdy czytelnik z opowieści naszej sam wnioski zechce wyciągnąć, my mu damy tylko materyał.”
Po tym wstępie, który chyba najwymowniej potwierdza to co powiedziałem o społecznym charakterze pisarskiej działalności Junoszy, rysuje on, krótkiemi, jak zwykle u niego, ale pełnemi plastyki życiowej liniami postacie onych ofiar, nad któremi pająki rozpostarły swoje sieci.
„On nie stary, ale siwy jak gołąb; nie chory a przecież skulony, jak gdyby go wielki ciężar bolu przygniatał; nie próżniak, a przecież zawsze biedny; nie pijak, a zatacza się nieraz, tak go własna niedola odurza. Obok niego kroczy kobieta, tak samo złamana i zgnębiona jak on i oboje idą przez życie, niosąc ciężar obowiązków, bez nadziei lepszego jutra, z rezygnacyą, która prawie apatyi się równa. Żyją ze sobą dopiero lat piętnaście, a już mają wszelkie prawo do złotego wesela, bo to piętnaście — pięćdziesięciu się równa.
„Dlaczego?
Na to pytanie daje właśnie powieść wyczerpującą odpowiedź!”
Nie będę opowiadał treści „Pająków,” najpierw dlatego, że jest to zbiór typów tak misternie nakreślonych, sytuacyj tak życiowo odczutych, że w streszczeniu tracą zbyt wiele. Junosza nie poprzestaje na analizie ogólnikowej. U niego każdy, choćby najdrobniejszy rys, ma swoje znaczenie, tak dalece, że bez krzywdy dla realnej prawdy nic nie godzi się uronić. Mam jeszcze i drugi powód usprawiedliwiający moją wstrzemięźliwość. Ostatecznie „Pająki” zyskały sobie poczytność tak szeroką, postacie ich stały się tak popularnemi, że ogół zżył się z niemi. Ci zaś, dla których trzeba wprzódy umrzeć, aby być czytanym, niech sobie zadadzą trud, wzięcia książki do ręki, a przypuszczam, że będą mi wdzięczni, bo przekonają się, że literatura nasza posiada jednak rzeczy godne czytania.
Przyznać wszakże muszę, że mało znam w piśmiennictwie naszem powieści wykończonych tak subtelnie, w najdrobniejszych nawet szczegółach, tak bogatych w materyał społeczny, tak poważne budzących refleksye, jak „Pająki.” Ktoś powiedział bez przesady, że jestto memoryał dla prawodawcy, chcącego opanować lichwę i sądzę, że bynajmniej nie powiedział za wiele. A jeżeli autor zyskał sobie takie uznanie, jeżeli utwór jego takiego nabrał znaczenia, to doprawdy jestto największa pochwała, jaka powieściopisarza spotkać może.
W „Czarnembłocie” Junosza obrabia ten sam przedmiot, tylko przenosi go na inny grunt — na grunt wiejski. I tutaj dopiero ocenić można nadzwyczajne bogactwo jego obserwacyi. Bądź co bądź powtarzają się te same typy, tylko w odmiennych ramach, te same pasorzyty, tylko na innem ciele. Z miasta przeszedł Junosza na wieś i dał obraz plagi lichwiarskiej, rozpanoszonej wśród pól, chat, dworów i lasów. Są tacy, którzy „Czarnemubłotu” przyznają większą wartość nad „Pająków.” O to spierać się nie będę, sądzę bowiem, że obie powieści równie odkryły ranę społeczną i równie podnieciły uwagę myślącego ogółu. I tu i tam autor nie przestał być sobą, i tu i tam maczał pióro w krwi serca społecznego, i tu i tam wołał gromkim głosem: „Strzeżcie się! Ratujcie!”
Typy żydowskie powtarzają się u Junoszy bardzo często. Niema powieści, noweli, szkicu, ba, nawet monologu, gdzieby ich nie było. Ale każdy ma swoje cechy charakterystyczne, każdy jest różny, każdy rodzajowo odrębny. Autor nigdzie nie silił się na jaskrawe kolory, wszędzie natomiast malował z całą prostotą, wierząc, iż prawda mówi sama za siebie. Jego żydzi nie są ani idealni, jak u Orzeszkowej, ani wstrętni, jak u innych tendencyjnych pisarzy, są natomiast tacy, jakich spotykamy na każdym kroku w życiu. I dla tego właśnie robią głębokie wrażenie, dla tego nie budzą oni gniewu, ani wstrętu, lecz nawołują do ostrożności, przypominają łzy Chrystusa na widok Jerozolimy i Jego słowa: „Jeruzalem! Jeruzalem! ilekroć chciałem zgromadzić syny twoje, jako kokosz gromadzi pisklęta pod skrzydła swoje, a nie chciałoś?”
Tę samą ścisłość obserwacyjną, tę samą przenikliwość psychologiczną, to same wrażenie tętna życia i prawdy, które podziwiać należy u Junoszy w odtwarzaniu typów żydowskich, spotyka się także i w jego utworach, osnutych na tle życia drobnej szlachty. Kto własnemi oczyma nie oglądał tych potomków braci laudańskich, zadzierzystych, buńczucznych, dumnych ze swego szlacheckiego klejnotu, choć często uboższych i prostszych od zwykłego kmiecia, od którego dziś różnią się jedynie wspomnieniami przeszłości, ten zrozumieć nie może, ile talentu, ile maestryi Junosza włożył w te typy. Trzeba było na to nadzwyczaj subtelnej ręki socyologa i artysty, żeby wydobyć te tak delikatne, a wysoce charakterystyczne odcienia.
Na tem też polu autor „Panów braci” i „Budy na karczunku” nie ma w literaturze współzawodnika, wyjąwszy może Kaczkowskiego w jego niektórych obrazkach z Sanoczyzny, gdyż ta szlachta zagonowa, jest wszędzie jednaka. Junosza ma pod tym względem tg przewagę nad Kaczkowskim, że właśnie wybrał sobie szlachtę szaraczkową najbardziej charakterystyczną, którą cechują już tylko pewne drobne odmiany, psychiczne, zwyczajowe i tradycyjne.
Zaraz na wstępie „Panów braci” daje on rysunek tak typowy, że według niego, jak botanik w pokrewnej rodzinie roślin, odróżnić można tutaj najdelikatniejszą odmianę.
„W pośród szarej, siermiężnej ludności wioskowej, która spracowanemi dłońmi pługi dźwiga i ziemię-matkę własnym potem skrapia, istnieje spora gromadka „panów braci.” Ich wioski, z pozoru takie, jak i wszystkie nasze wioski, a po bliższem poznaniu wcale nie takie. Zdaleka „pana brata,” zwłaszcza w polu przy robocie, trudno od chłopa odróżnić. Szary, ogorzały od słońca, biega za broną, albo kosą macha na łące, lub też zgiąwszy grzbiet w kabłąk, z sierpem się po zagonach uwija. Pracuje, jak chłop — i taki silny jest i taki wytrwały i taki niekiedy abnegat, jak chłop, ale dosyć mu raz w oczy spojrzeć, aby dostrzedz zaraz różnicę. W chłopie powolność pewną znać, w „panu bracie” fantazyę jakąś i zacięcie; pierwszy wąsy goli lub je przy samej wardze przystrzyga, drugi rad je do góry zakręca.”
Po tych zewnętrznych cechach, przechodzi autor do wewnętrznych — niby psychicznych.
„Pan brat fantazyę swoją ma, a wie, że pradziad jego wojewodom był równy, choć im się kłaniał do ziemi. I to pan brat wie także, iż gdyby wszystkich swoich dziadów ze świętej ziemi wykopał, gdyby ich spruchniałe trumny pootwierał, toby znalazł tam i mitry pleśnią wieków pokryte i buzdygany zardzewiałe i pieczęcie... Niewiele to dziś warto, co prawda, chleba stare honory nie dają — ale przecie niekiedy i wspomnieć miło. W starym pancerzu dziś kwoka wysiaduje kurczęta — i pancerz można teraz nazwać kurzem gniazdem, lecz zawsze to pancerz.
„Na strychu wala się zardzewiałe strzemię i ostroga wielka, o trzech kolcach, po Szwedach — zwyczajnie stare żelaztwo bez użytku. Ktoby tam dziś zabiedzoną kobyłę strzemionami obwieszał, ktoby jej z boków obitych rajtarską ostrogą krew wypuszczał? Ale czasem zdarzy się, że dzieciak na strych zajrzy, że taką osobliwą rzecz znajdzie — to się zaraz i pyta: „A co to, a na co?” Tatulo, jeżeli zły, to krzyknie, pięścią w kark ciekawego uderzy, do gęsi odpędzi — ale jak się trafi, że tatulo dobry jest, a jeszcze w zimie wieczorem, albo przy święcie — to gada. Gada, a dzieciak przycupnie pod piecem, oczy, jak młoda sowa wytrzeszczy. Kartofle mu ostygną, ale on nic nie pyta, wciąż słucha i sen nawet go nie morzy.
„Tak to, bywało, dziadek opowiadał ojcu, ojciec znowu synowi dziadkowe gadanie powtarzał, a tamten je z kolei swoim dzieciom oddawał...”
Na tem tle podmalowanem tak barwnie autor rysuje dopiero pojedyńcze postacie, z których każda ma swoją odrębność, swoje życie. Więc jest i pieniacz, który ostatnią krowę wyprowadza z obory byleby zaspokoić pasyę „prawowania” się i pracowity mąż, nad którym Herod baba przewodzi i wspaniały p. Zacharyasz Głowacz, który wrodzonym sprytem, prącą i uczciwością do znacznych dostatków dochodzi i niewolnik kieliszka, który zapach wódki lub krupniku z trzeciej chaty poczuje i przedsiębiorczy p. Talarowski („Buda na karczunku”) który na handlu końmi majątku się dorabia, lecz hańby jedynego syna Adasia przeżyć nie może, jest i biedna wdowa zacna pani Józefowa, którą pod nieobecność syna każdy uważa sobie za święty obowiązek przytulić i ogarnąć, jest i nieodłączny żydek, faktotum panów braci — trochę krawiec, trochę szklarz, trochę bankier, a nadewszystko pośrednik do wszelakich interesów. Jednem słowem jest wszystko, co się na ów światek tak charakterystyczny i tak odrębny składa.
Jeżeli do tego doda się ciepło, które wieje z każdej stronnicy, przedziwny humor autora, jasne i pogodne słońce swojskości zawieszone nad całym obrazem, to pominąwszy już wysoką wartość społeczną i artystyczną powieści, duszy aż się dobrze robi, gdy się w takiej książce zaczyta!
Powieści chłopskiej w ścisłem znaczeniu, t. j. osnutej całkowicie na życiu naszego chłopa, jak np. „W Wielgiem” Jasieńczyka (Karczewskiego) Junosza nie napisał, natomiast rozrzucił pojedyńcze typy prawie po wszystkich swoich utworach. Nie sięgnął też do głębin doli chłopskiej jak Sewer lub Orzeszkowa w „Chamie,” nie poszedł także torami młodych naszych pisarzy, którzy w chłopie widzą do dziś dnia jeszcze ofiarę szlacheckiego wyzysku i umysłowej przewagi, ale swoim zwyczajem przeniósł na papier chłopa żywego, zostawiając czytelnikom otwarte pole do głębszych refleksyj.
Chłop Junoszy nie jest chłopem z zielonego stolika wielu t. zw. pisarzy ludowych, lecz wprost wziętym z chaty, z pola i lasów i dla tego właśnie, że jest prawdziwy, chociażby przesuwał się epizodycznie, zajmuje uwagę w wysokim stopniu.
I tutaj posiada Junosza na swojej palecie pisarskiej kolorów tak wiele, że każda postać jest odrębna. Inny jest zupełnie Szymek złodziej drzewa i zdaje mi się Walek kłusownik z „Fotografij wiejskich,” który rozumuje, że Pan Bóg siał las, a zwierzyny dziedzic nie hodował, więc właściwie do nikogo nie należą i brać je każdemu wolno, a inny zupełnie Franek Kuternoga w „Przez różowe szkiełka,” który przyłapany na kradzieży sosny, tak rozumuje:
„W naszym rodzie od dziada i pradziada złodzieja nie było, nijakiego złodziejstwa, nijakiego łupieztwa; a żeśmy tego chojniaka wzięli, to jużci prawda, ale nam było potrza chlewki pobudować, bo po prawdzie, ni gadziny niema gdzie zagnać, ni co...”
Już to wogóle „Przez różowe szkiełka” są wyborne. Ten Wiktor teoretyk i idealista, patrzący na stosunki wiejskie przez różowe szkiełka i nie mający o nich ani wyobrażenia, a pragnący wcielić w nie, jak najprędzej, swoje książkowe ideały, jest doskonały. Autor nie jest ani chłopomanem, ani chłopofobem, zna tylko na wskróś naturę naszego ludu i wie, że nawet dobrze trzeba mu świadczyć umiejętnie. Wypowiada to przez usta starego Szymona, który dziedzicowi swemu taką zakreśla różnicę między sprawiedliwym a dobrym panem.
„— Pierwej było w Kalinowie dobrze, bo rządca, niby pan Żarski, był sprawiedliwy.
„— A ja, bójcie się Boga, czyż ja byłem dla was zły?
„— Gdzie zaś, wielmożny pan właśnie był dobry i przez to cała zguba na wieś przyszła...
„— Rządca — prawił dalej chłop — sprawiedliwy był. Nikt tu od niego pokrzywdzenia nie miał, nikt bez dania racyi marnego słowa nie słyszał. Jak na kogo bieda przyszła, to już bywało, do rządcego jak w dym. On, bywało, pocieszy i słowo dobre rzeknie — i bywało, czy bydlę na zimowisko przyjmie, czy ziarna na posiew pożyczy, czy i na to mówiący inszemu potrzebnemu pieniędzy da... ale złodziejstwa żadnego nie ścierpiał, na złodziejów miłosierdzia nie miał, najmniejszego patyczka nie darował.
„— A ja? ja nie byłem dla was sprawiedliwy?
„— Wielmożny pan był tylko okropnie dobry... już taki dobry, że drugiego w świecie poszukać...
„— Ale niesprawiedliwy... powiadacie?
„Chłop się zmieszał.
„— Nie — rzekł z pewnem wahaniem się — powiedziawszy po prawdzie i po sprawiedliwości to nie... bo jak wielmożny pan wszystkim złodziejom odpuszczał, to poczciwym ludziom było markotno, a inszemu zazdrość... Przez to się we łbach przewracało, jeden darł i drugi chciał drzeć, a wypadła większa kwestya, to chcieli z dobrego pana całą skórę ściągnąć... Tak, tak wielmożny panie, każda rzecz na świecie swoim porządkiem idzie, a sprawiedliwość to grunt...”
Oderwane typy chłopów i żydów są jeszcze w „Monologach,” których wyszły dwie serye. Zdawałoby się, że tutaj autor nie znajdzie pola dla swego talentu plastycznego i że się zamknie w ciasnych granicach humorysty. Tak nie jest; są to postacie tak wykończone i życiowo tak całkowite, że, przynajmniej mojem zdaniem, monologów Junoszy nie godzi się deklamować we fraku na estradzie. Trzeba wziąść siermięgę, hałat, długi surdut, czepiec i grać, a wówczas wyjdzie typ tak żywy, tak wykończony, że sprawi na widzu lub słuchaczu wrażenie realnej postaci.
Że bowiem Junosza mógł wejść na deski teatralne, tego dowiódł zaraz na wstępie swojej karyery literackiej sztuką ludową „Mecenas chłopski,” napisaną w r. 1880 i graną z powodzeniem przez trupę prowincyonalną Dorożyńskiego. Również i trzy lata temu jego „Wyścig dystansowy” pisany do współki z Kazimierzem Laskowskim, nosił piętno jego talentu i zyskał sobie powszechny poklask.
Nad Junoszą zawisło to samo złowrogie fatum, które przygniata większość naszych pisarzy, mianowicie: że talentu swego nie mogą oddać tylko na usługi natchnienia, ale często muszą z niego czynić niewolnika chleba i najbardziej poziomych potrzeb życia. Z bardzo nielicznemi wyjątkami dola polskich literatów nie jest bynajmniej różowa. Zazwyczaj przychodzi im w pocie czoła pracować nie już na sławę, lecz na utrzymanie własne i egzystencyi najbliższych sercu. Poczytność nie zawsze chodzi w parze z talentem, i często trzeba wprzódy umrzeć, ażeby zapylone książki z półek księgarskich przeszły do rąk szerszej publiczności. Śmierć bywa dla literata wielką reklamą!
I Junoszy fortuna nie uśmiechała się zgoła. Pomimo tak niezwykłej wartości, wielu jego utworów, nie zdołały one spędzić mu z czoła troski o jutro. Cóż więc dziwnego, że często musiał pisywać „dla chleba.” Ta kategorya jego powieści, nowel i obrazków stoi pod względem artystycznym, a także i co do wartości społecznej, niżej od poprzednich. Zazwyczaj wchodził tutaj w świat różnych oryginałów, dziwaków i w ogóle ludzi śmiesznych lub nienormalnych i okrasiwszy ich swoim nieocenionym humorem, dawał czytelnikom niejedną chwilę szczerej rozrywki i złotej wesołości. Te też utworzy, zdaje mi się, wprowadziły głównie w błąd publiczność, a po części i krytykę, że w autorze dopatrywano się głównie komizmu, humoru, dowcipu!
W istocie, trzeba przyznać, że rogata dusza siedziała w Junoszy, skoro w chwilach takich, dla pisarza najprzykrzejszych i najboleśniejszych otrząsał się z przygnębienia i przypinał skrzydła iskrzącego wesołością humoru!
Wejdźmy np. na chwilę do „Wili pana regenta,” której właścicielem był „p. Gorgoniusz Zamroziński, niegdyś asesor trybunału przez dwadzieścia lat regent, a ostatnio wolny, niezależny od zmudnych obowiązków kapitalista.” W jednym dniu każdego tygodnia święcono tutaj wielką uroczystość, przybywała bowiem z sąsiedniego miasta faworytalna od wielu lat kompanijka pana regenta — na winta. Należeli zaś do niej pan Roman eks-sędzia, p. Salezy b. patron i pan Józef Kalasanty niegdyś prokurator. Każdy z nich posiadał inne dziwactwa, ale zarazem złote serca i szczere przywiązanie do reszty kompanionów wintowych. Na tle tych czterech figur rozsypuje autor perły swojego humoru, przeplatając je różnemi sielankowemi scenami i obrazkami, zapożyczonemi z życia wiejskiego. Sprawa wydania za mąż Wandzi, córki regenta, oniemal że nie rozbiła kompanii, każdy bowiem ma innego pretendenta do jej ślicznej rączki. Ostatecznie wszystko dobrze się kończy, bo Wandzia ma także własnego kandydata w osobie dzielnego chłopca Bolesława, który też wiedzie ją do ołtarza.
Największego hypokondryka szczerze ubawi „Suma na Kocimbrodzie,” z której w dodatku przekona się, iż p. Korkiewicz, dependent u rejenta, stary kawaler i skąpiec wcale nieźle na tem wyszedł, iż połakomiwszy się na fikcyjny spadek, ożenił się z wdówką panią Zawalską. On sam bowiem we dwa miesiące i pięć dni wyznaje swemu pryncypałowi: „Mojem zdaniem zrobiłem dobrze, żeniąc się.”
Co prawda, nie mógł się tem pochwalić dobrze już podżyły pan Śpiewalski, który w osobie pięknej Rózi pojął „Żonę z jarmarku.” Ale ulitował się nad nim Pan Bóg i zabrał wietrznicę, jemu zaś zostawił słuszny wyrzut, iż dla pięknych oczu stracił rozum i spokój.
Najwięcej jednak humoru, a często nawet i pustoty wlał Junosza w swoje nowelki i drobne obrazki. Zebrało się z nich kilka tomów, a więc: „Powtórne życie” (Wesele. Curiculum vitae. Taki sam. Zmieniony projekt. Bez wyjścia); „Obrazki szare” (Po burzy. Pokój przy famili. Sukcesya po Gozdawach. Cud na kirkucie. Nie odchodź!); „Przy kominku” (Tryumf stryjenki. Człowiek o skrzypiących butach. Babska dusza. Obywatel z Tamki. Sen na kwiatach. Dobre wieści. Pierwszy dzień miodowego miesiąca. Gospodarski ranek. Skradzione dziecko. Zbieg. Fałszywa dziesiątka); „Z pola i z bruku” (Letkiewicz. Po wincie. Oficyna. Passyans wyszedł. Strzelec bez ręki. Państwo Silberbaum w teatrze); „Wilki i inne szkice i obrazki” z ilustracyami Fr. Kostrzewskiego; „Wnuczek;” „Zacisze;” „Pan metr;” „Z antropologii wiejskiej” i inne, które mogłem przepomnieć, a które duchem, rodzajem i wartością są pokrewne tamtym.
Próbował też humor swój przystroić w rymowaną, niezbyt wykwintną, zawsze jednak wielce zabawną formą, jak: w miłości: „Kaśki Afrodyty” i „Maćka Parysa,” lub w „Kuźni Wulkana,” albo „Piosnkach leśnych.” Jednem słowem, rozpraszał się na różne nawet drobiazgi, niekiedy pisane jakby od niechcenia. Jeżeli jednak się zważy, że często ta zadrukowana stronnica stanowiła o dniu spokojnej egzystencyi autora, to chyba należy mu wybaczyć pewne usterki, mianowicie też artystyczne, jakieby niektórym z tych utworów zarzucić można.
Są jednak między niemi i obrazki rzeczywistej wartości, zarówno pod względem plastyki, jak prawdy życiowej, artystycznego polotu porywającej werwy, jak „Pan sędzia,” „Muzykanci,” „Nowy dziedzic” „Miód niekasztelański.” Szczególnie zaś bogaty w głębsze myśli jest „Syzyf,” w którym autor w osobie pana Jana ze Stawisk maluje rolę niejednego ziemianina, co to „do dnia wstawał, późno w nocy kładł się na spoczynek, najdrobniejszej słomki nie dał zmarnować, pilnował całości mienia, jak źrenicy własnego oka, a wszystkie dochody oddawał jak najsumienniej w formie procentów. Dla siebie miał tyle tylko, że żył. Oszczędność posuwał do ostatecznych granic, przekonany, że tą drogą stanie na własnych nogach, odzyska niezależność, zgromadzi fundusz na edukacyę dzieci, na zabezpieczenie starości... Człowiek ten nie miał ani godziny dla siebie, nie znał, co chwila wytchnienia lub radości. Czuł, te go jakiś niewidzialny łańcuch, jakaś ściana coraz bardziej opasuje, otacza, że po za nią już nic nie widzi, nic, nic!... Gdy zaś noc przyszła, to nie goniła poranku, ale wlokła się, jak zmora, powoli; jak zmora dusiła, spędzając sen z powiek, strasząc widmami przyszłości, rzucając potworne znaki zapytania przed oczy: Co? jak? zkąd? od kogo? kiedy?”
W tym Syzyfie nie jeden odnalazł siebie samego, a każdy czuł, że autor pisał krwią własnego serca.
O! bo i Junoszę ogarniał czasami jakiś smutek. Wówczas śmiech zamierał, a pozostawała tylko pogoda usposobienia. Pod tem wrażeniem powstała zapewne jedna z ostatnich powieści „Na bruku.” Niema w niej scen wstrząsających, ani potoków goryczy, ale jest tyle rzewności, tyle życiowego smutku, że niejednemu łza zwilży oko. Pan Kwiatkowski straciwszy majątek, z ocalonemi resztkami mienia, zjechał do Warszawy w nadziei, że ona mu chleba nie poskąpi. Niestety przekonał się, że to wielka zalotnica, wielu przygarnia, lecz nie wszystkich karmi. Biedny rozbitek wypija całe morze rozczarowań, spogląda w oczy nędzy, staje na krawędzi rozpaczy, aż wreszcie z poczciwej ręki przychodzi mu pomoc, która przynajmniej do znośniejszej przyszłości otwiera drogę.
Przy tej sposobności kreśli autor kilka wybornych sylwetek, jak: „węglarza” raptusa, lecz złote serce, Hermana lichwiarza, starą zgorzkniałą hypokondryczką i zacną w pracy zatopioną rodzinę. Jak zwykle u Junoszy, wszystkie te postacie tchną życiem i prawdą.
Potrącił też, choć pobieżnie, o sprawę praktycznego wychowania w „Synach pana Marcina,” a w „Zagrzebanych” wychłostał należycie tych, którym się zdaje, że wieś zacieśnia widnokręg ich aspiracyj i skazuje na życie poziome, bezbarwne, ograniczone. Tutaj znowu spotykamy typ, który już zaliczyć można do wygasających: typ rezydenta wędrującego. P. Symplicyusz Jajko, nigdzie nie ma stałej siedziby, ale wszędzie witany bywa z otwartemi rękoma i zatrzymywany jak najdłużej. Bo też pod każdy dach przywozi wraz z sobą, czy to dobrą radę, czy myśl zdrową, czy pomoc, czy wreszcie otuchę.
Muszę też choć pobieżnie wspomnieć, że Junosza poznawszy żargon żydowski i literaturę w nim pisaną, streścił czy przetłómaczył na język polski kilka jej utworów a między nimi: „Donkiszota żydowskiego” i „Szkapę.”
Chmielowski twierdzi, że „nowele i obrazki Junoszy, pisane jednym rzutem, w krótkim przebiegu czasu, odznaczają się jednolitością, skupieniem, zaokrągleniem ostatecznem... Natomiast w opowiadaniach, na skalę rozleglejszą, części poszczególne bywają nieraz bardzo ładne... lecz ich układ, ich ustosunkowanie względem siebie, przedstawia zazwyczaj wiele wadliwości, a mianowicie: brak rozwinięcia sytuacyj takich, które dla wykazania pewnych cech czy pewnych stosunków były niezbędne, a zbyt długie traktowanie takich, których łatwoby się było można domyślić, powtóre brak naturalnego następstwa zdarzeń, lecz dowolne ich zestawienie, po trzecie przemiana usposobień nie raz niedostatecznie usprawiedliwiona.”
Na ten sąd nie mogę się zgodzić w zupełności. Trafiają się u Junoszy rzeczywiście wytknięte przez szanownego krytyka wady, ale nie wszędzie. Ani „Panom braciom,” ani „Pająkom, ” ani „Czarnemubłotu” zarzutów tych czynić niepodobna. Są one artystycznie wykończone, posiadają i należyte ustosunkowanie i konsekwencyę i psychologiczne usprawiedliwienie. Natomiast w innych utworach, które poprzednio nazwałem słabszemi, muszę Chmielowskiemu przyznać słuszność. Pomimo to i one umieją nietylko zająć, ale i wzruszyć i poważniejsze rozbudzić w czytelniku myśli.
Posiadał Junosza jeszcze jedną, bardzo ważną zaletę. Był zawsze zdrowy i czysty. Książka jego znaleść się może w każdych ręku, nikogo nie zgorszy, w nikim nie obudzi niesmaku, a nadto jest nawskroś swojską. Zdarzało mi się spotkać ze zdaniem, że Junosza był pisarzem starej daty. Co prawda jest to nowe zupełnie gatunkowanie pisarzy. Nie wiem bowiem jakiby wogóle „data” mogła mieć wpływ na wartość pisarza. Jeżeli przez to ma się rozumieć, że Junosza obronił się od wpływu naturalizmu i dekadentyzmu francuskiego, słowem od tych prądów, które zatruły beletrystykę zagraniczną, a w znacznej części i naszą, to należy mu się za to wyraz najwyższego uznania. Zwrot, jaki się obecnie dokonywa w literaturze pięknej, zwrot tak gwałtowny, że aż popycha do tematów biblijnych, lub wielce idealnych, który zniewala Sudermana do stworzenia „Jana,” Rostanda „Samarytanki,” Huysmans’a „La Cathedrale,” przekonywa wymownie, iż ludzkość uczuwa wstręt i obrzask dla brudu i kału, gwałtem wprowadzonego do sztuki a dogadzającego tylko chorym lub zwyrodniałym podniebieniom.
Klemens Junosza niósł swój talent czysty i nieskalany na usługi swego społeczeństwa, ku jego zdrowiu, zbudowaniu, a także na pociechę i ukojenie, czystym też i nieskalanym zaniósł go przed tron Tego, który iskrę Swoją zapala w duszach wybrańców.