Miód niekasztelański
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miód niekasztelański |
Podtytuł | Obrazek |
Pochodzenie | Wilki i inne szkice i obrazki |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Kostrzewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jaśnie Wielmożny Pan Abraham Jojne Kuropatwa, najlegalniejszym sposobem, po spaleniu ostatniéj świeczki na licytacyi i po załatwieniu formalności prawnych, został właścicielem dóbr „Wydma Żółta,” ze wszystkiemi przyległościami. Komornik wprowadził go w posiadanie majątku, a stary ekonom w milczeniu przyniósł klucze, złożył je uroczyście na stole, a sam zabrawszy manatki, poszedł do miasteczka, aby szukać służby gdzieindziéj. Dodajemy tu nawiasem, że Jaśnie Wielmożny Abraham Jojne nie odrazu został posesyonatem i co prawda nigdy tego nie miał w swoich planach. Urodzony i wychowany w mieście, zaczął karyerę od bardzo drobnych geszefcików, a kiedy już zebrał kapitalik, wszedł z nim do spółki handlujących zbożem, gdzie posiadał jedną siedmnastą część udziału. Interesa spółki rozwijały się świetnie, — przystąpiono następnie do handlowania lasami, poczém Abraham Jojne wycofał swój kapitał, i pojmując jak ważne ma znaczenie dla kraju rolnictwo, postanowił kredytem wspomagać tę potężną dźwignię narodowego bogactwa. Dzięki téj okoliczności, w niedługim czasie widzimy go posiadaczem różnych wierzytelności, sum hypotecznych, a nareszcie przy uroczystym obrzędzie licytacyi pasowano go na rycerza ziemiaństwa.
Przybywszy do „Wydmy,” Abraham Jojne objął w posiadanie dwór obszerny, w którego licznych komnatach, ciasno jednak było jego rozmnożonéj rodzinie. I nie dziw. Sprowadziły tu się bowiem dorosłe córki z mężami, synowie z żonami i wielka moc wnuków. Stryjaszek Pinkus z liczną rodziną w charakterze wspólnika i dzierżawcy, objął w posiadanie ogród owocowy; zaś ciocia Ruchla, wdowa po doświadczonym w fachu szynkarzu, podjęła się delikatnéj misyi sprzedaży trunków i jednania chłopów do roboty. Trzy siostry dziedzica i brat cioteczny, z linii Orleańskiéj (brat się nazywał Mejer-Lejb Orlean) założyli w czworaku wielki sklep korzenno-galanteryjny, w którym było pół głowy cukru, pud soli, kopa śledzi i cztery funty świec łojowych, nie licząc papierosów własnego wyrobu i zapałek siarczanych. Należy jednak przyznać, że pan Abraham Jojne objąwszy w posiadanie ziemię, znalazł się jak prawdziwy ziemianin i pomyślał przedewszystkiém o duchowych potrzebach mieszkańców. W tym celu urządził natychmiast dom modlitwy i szkółkę wiejską, do któréj sprowadził nauczyciela, jednego z najlepszych mełamedów, ze słynnego miasta Łysobyki nad Wieprzem. Mistrz był wysoki, jak wiór wyschły, ale w sztuce swéj biegły; a kiedy w sadzawce poblizkiéj żaby rechotać poczęły, a w altance, obecnie letnim chederku, dzieci oddały się nauce, to siedzący na stodole bocian nie mógł się zoryentować gdzie właściwie jest jego królestwo.
Co do włościan zgodna rodzina podzieliła się nimi. Dziedzic wybrał sobie pięciu najlepszych gospodarzy, nad którymi rozciągnął opiekę — inni dostali po dwóch, po jednemu — jak tam komu z wieku i urzędu przypadło.
Późniéj przeprowadzoną została gruntowna reforma agronomiczna, a mianowicie: odprawiono wszystkich parobków, fornali i dziewki — gdyż według obliczenia znakomitego finansisty, ludzie ci jedli tak dużo, że żaden na świecie majątek nie mógł tego ciężaru wytrzymać. W dalszym ciągu, dla oszczędzenia owsa, siana i słomy sprzedano co lepsze konie i woły; sprzedano téż zaprzęgi, żelazne brony, wozy i pługi — jako przedstawiające martwy, a zatém zupełnie nie produkcyjny kapitał. Jaśnie wielmożny dziedzic pozostawił tylko sobie czwórkę koni do wyjazdu, szykowną wprawdzie, ale niezupełnie dobraną, gdyż cała czwórka posiadała jedno tylko zdrowe oko — no! ale za to było w niéj szesnaście nóg... kulawych. Czwórką tą powoził daleki krewny dziedzica Fiszel, chłopak tak dalece sprawny i zręczny do koni, że raz o mało za to do kryminału go nie wsadzono.
Urządziwszy tedy administracyę „Wydmy” i zaprowadziwszy nieuniknione reformy w gospodarstwie, pan Abraham Jojne Kuropatwa postanowił zawiązać stosunki sąsiedzkie i poskładać obywatelom okolicznym wizyty. Pewnego więc dnia, Fiszel, przy pomocy czerwonowłoséj Łai, wyczyścił dziedzicowi buty, oskrobawszy je jako tako z błota, wytrzepał paradną racinową szatę, oraz bardzo piękną pluszową czapkę — i zaprzągł wszystkie cztery rumaki do bryczki.
Z wielkim trzaskiem i gwałtem zajechał pan Kuropatwa przed ganek sąsiedzkiego dworku, lecz nie śmiał zsiąść, gdyż psy przywitały go bardzo złośliwém ujadaniem. Nareszcie szlachcic usłyszawszy hałas, przybiegł ze stodoły i pana sąsiada do pokoju poprosił.
— Niech mnie krowa zdechnie, — mówił gość — jeśli ja mam do pana jaki interes, tylko ponieważ tak blizko mieszkam, więc chciałem po sąsiedzku, zrobić panu moje uszanowanie.
— Dziękuję, bardzo dziękuję panu — odrzekł szlachcic — bardzo mi jest przyjemnie, ale pan z drogi, wartoby się czémś posilić.
— Ny, czem pan mnie może posilić? wiadomo panu, że u nas w starym zakonie są różne takie zabobony, co jednak trzeba ich zachować; bo jakby tego nie było, toby i żydów nie było — a powiedz pan dobrodziéj coby to za nieszczęście było, żeby żydów nie było!?
— No może to i prawda, jak pan sobie jednak chcesz, ale kiedyś do mnie przyjechał w odwiedziny, to przecież głodny odjechać nie możesz... Wódeczki pan pozwoli?
— No, to można...
— A co się tyczy przekąski, zdaje mi się że mój pachciarz ryby łapał dzisiaj, poszlę zaraz do niego, żeby kazał swéj żonie przyrządzić szczupaka, możesz pan jeść bez obawy, ona tam już po waszemu wszystko zrobi.
Chociaż pan Abraham oponował że głodny nie jest i że sobie kochany sąsiad robi niepotrzebny koszt, jednak po chwili dano już znać, że pachciarz przyszedł, a że jak na szczęście szczupak był gotów, więc téż niebawem stanął na stole talerz pełen tego przysmaku, dymiącego zapachem włoszczyzny i pieprzu.
— Przygotuj no grunt dobry, panie sąsiedzie — mówił szlachcic — i sprobuj jeszcze kieliszeczek téj chlebówki, prawda że warta buzi...
— Dalibóg ona warta przynajmniéj dziesięć rubli garniec — rzekł pan Kuropatwa, wychylając porządny kielich doskonałéj starki.
— A teraz czekajno jegomość „post pisces vinum misces,” ale że ja nie mam koszernego wina, więc każę dać miodu, a trzeba ci panie Abrahamie wiedziéć, że mam miód jeszcze po ojcu. Jak wasz rabin w Kocku był chory, tom mu posłał tego miodu, no i co powiesz? odrazu wyzdrowiał!
Pan Abraham nabierał coraz więcéj serca do szlachcica, który miał tak obszerne relacye. Niebawem znalazła się na stole pękata butelka i lampki, w których stary miód rumienił się barwą rubinów. Gość smakował, wąsy czerwoną chustką obcierał, na twarz wystąpiły mu silne rumieńce.
— Sy git, — zawołał — ja pana co powiem: nie ma lepszy trunek na świecie, niech ja nie znam nasze wódki pejsaczne, nasze wino z rodzynków, niech ja nie widzę butelkę bawarskie piwo, żebym miał takiego miodu! To jest git interes, ja teraz rozumiem dla czego nasze szlachte są takie zdrowe jak biki — to bez to, co oni takiego miodu mają, a teraz powiedz mi pan dobrodziéj, czy to prawda, że jest taka mucha, co tego miód zrobi?
— A jakże, jest pszczoła...
— Tak, tak, ja wiem, nawet u nas w piśmie stoi, co jak żydy buło wielka szlachta i zrobili wojnę z filistyjany i z insze grubijańskie ludzie, to nasz król powiedział, co żeby nikt nie jadł póki słońce nie zajdzie. Tymczasem zdybał się jeden taki pułkownik żydowski, nawet bardzo godna osoba i jadł, to jemu król kazał zabić. A wiesz pan dobrodziéj co un jadł?... un właśnie miodu jadł!...
— Widzisz pan, jaka to już stara rzecz.
— Ny, to un jadł, ale żeby un miał takiego miodu w butelce, to un byłby wszystkie filistyjany zabił — ale powiedz mi pan dobrodziéj, zkąd można złapać tego pszczołe i kazać jéj zrobić miodu?
— Zaraz to panu wytłumaczę. Pszczoły zazwyczaj obierają sobie siedlisko w lasach i mieszczą się w dziuplach drzew, w wypróchniałych sosnach najczęściéj; ale ludzie, widząc jakie to są pożyteczne owady, potrafili je sobie przyswoić i osadzić w tak zwanych ulach, to jest kłodach wydłubanych ręką ludzką. Tak przyswojone pszczoły pracują na pożytek człowieka, a zbiór uli nazywamy pasieką. Jako gospodarz powinieneś pan o tém wiedziéć. Oto patrz pan przez okno. Widzisz te domeczki czerwone na słupach i te kloce grube leżące na ziemi?...
— Ny, ja widzę.
— To jest pasieka, tu właśnie pszczoły miód robią.
— Kochany panie sąsiedzie, gdzie to można kupić taki... jak się nazywa... taki sikawka?
— Pasieka, nazywa się pasieka.
— Niech mu będzie pasieka! a gdzie to się kupuje?
— Zwykle nabywa się jeden lub dwa ule i potém rozmnaża się corocznie; ale, jest tu jeden gospodarz co ma do sprzedania pasieczkę — to go przyślę do pana.
— Bardzo proszę, niech pan jemu to każe.
— A teraz szanowny sąsiedzie, za pomyślność pańskiéj pasieki!
Nalano znowuż lampki. Abraham Jojne Kuropatwa uczuł, że mu w żyłach krew raźniéj krąży — zrobił się niezwykle sentymentalny i czuły.
— Wielmożny panie — mówił, puszczając wodze sercu — dużo jest na świecie różne ludzie, ale takie ludzie jak nasza polska szlachta — to jest sy git, fein gatunek osobę! Nasze żydki to im zawsze bardzo kochali, aj waj! jak oni im kochali! Żebym ja miał w całym majątku dwa procent, od jeden procent, od pół procent, z tych pieniądzów, co uni szlachcie pożyczyli — to ja bym się zapytał, wiele kosztuje pół całego świata!
— To masz pan słuszność — rzekł z westchnieniem szlachcic.
— Prawda panie co uni brali za to procentu, ale téż jak uni ich kochali! Uni zawsze prosili Pana Boga, żeby było jak najwięcéj żydów, dla tego, coby szlachcie miał kto pieniędzy pożyczyć. Pan Bóg się nas posłuchał — to téż czy dziś szlachcic potrzebuje sobie o co zakłopotać?... Czy ma jakie bolenie głowy z pachtem, z propinacyem, z młynem, smolarnią, gorzelnią, wełną, lasem, zbożem, olejem?... Un nie potrzebuje palcem kiwnąć, nasze żydki wszystko za niego zrobią. A bez co uni tak zrobią... bez to co jego kochają!
Szlachcic uśmiechał się, milcząc.
— Aj! pan nie wierzy, co my was kochamy! — to ja panu co powiem — wiele pan potrzebuje na żniwo?... ja panu pożyczę!
— Dziękuję sąsiadowi uprzejmie, mam teraz dosyć gotówki, ale à propos żniwa, ja muszę na momencik wpaść w pole, a ponieważ uważam, że pan jesteś cokolwiek znużony, więc zaproponuję panu coś... Jest tu w ogrodzie bardzo cienista altanka, może pan w niéj z godzinkę spocznie, a ja tymczasem z pola powrócę.
— Sy git! wiwajt nasza kochana szlachta! u siebie w domu, to człowieka da jeść i pić i jeszcze jemu wyspać się każe. Panie dobrodzieju, pan mnie przyjmowałeś z wielkiem delikatnościem, zrobił mi pan prawdziwy szabas — ja téż nie jestem taki i zapraszam pana do siebie na harbatę, obaczy pan jaką mam fajn harbatę!
Szlachcic, któremu pilno było w pole, zaprowadził gościa do altanki, gdzie zaniósł także lampkę, resztę miodu w butelce i cygaro.
Abraham Jojne pozostawszy sam, rozkoszował się zapachem kwiatów, ciągnął resztę miodu i palił dobre cygaro. Potém głowa zaczęła mu opadać na piersi, powieki ciężyły i czuł, że mu się robi dobrze, ciepło i błogo... Niebawem téż przewrócił się na ławkę szeroką i zasnął.
We śnie przedstawiały mu się najpiękniejsze obrazy. Zdawało mu się, że jest młody i piękny jak Absalon, a silny jak Samson; że w mądrości i bogactwach przeszedł Salomona króla, a w interesach Rotszylda, że kupił sobie pasiekę, pasiekę ogromną jak kraj cały... Każdy ul był tak duży jak dwór wiejski, a pszczoły brzęczały rozgłośnie. Zaczął się przyglądać tym pracowitym owadom i ze zdumieniem dojrzał, że każda pszczoła ma wąsy, twarz opaloną, że brzęczy głośno i buńczucznie, ale miód robi zawzięcie. To jego pasieka, jego pszczoły, a on sam, dziedzic tego wszystkiego, jaśnie wielmożny Abraham Jojne Kuropatwa, przelewa doskonały miód w beczki i obdziela nim swe potomstwo i potomstwo swych dzieci, a pszczoły brzęczą od świtu aż do zmroku późnego... Śliczny sen, szkoda tylko, że złośliwe muchy przerwały go zbyt prędko. Abraham oczy przetarł, przeciągnął się. Rzeźkim się poczuł. Wychylił głowę z altanki, puścił wzrok po zielonych klombach, po widniejących w dali zagonach warzywa, nareszcie spojrzał na domki pszczole, które z daleka wyglądały jakby jakie czyściutkie, miniaturowe miasteczko. Na ten widok miód mu się przypomniał, ten dobry, słodki miód, który niegdyś kockiego rabina z ciężkiéj niemocy podźwignął.
— A gdyby téż jeszcze obaczyć i spróbować?
Śmiało zbliżył się do pierwszego ula i zaczął koło otworu majstrować. Wtém brzęk się zrobił. Pszczoły wartownice, stojące na straży wylotu, rzuciły się na nieproszonego gościa i kilka żądeł utkwiły w nosie i obliczu ciekawego agronoma.
— Gewałt! gewałt! — zaczął wrzeszczyć pan Abraham, uciekając z całéj mocy.
Stangret Fiszel, który w tymże czasie, nie mając innego zajęcia, zabawiał się kradzieżą gruszek w ogrodzie, przybiegł na ratunek, ale pokąsany również, dopomagał tylko swemu panu krzyczéć i lamentować.
Usłyszał krzyki powracający z pola szlachcic i pośpieszył gościowi swemu z pomocą. Wyjęto żądła, zastosowano jakiś środek domowy i w pół godziny późniéj spuchnięty Fiszel zajechał po swego bardziéj jeszcze spuchniętego pana.
Szlachcic galant, wyprowadził gościa swego na ganek, poczęstował na drogę cygarem i, gdy ten już siedział na bryce, zapytał:
— Kiedyż więc pan życzy sobie pomówić z tym gospodarzem, co ma pasiekę na zbycie?
Jaśnie Wielmożny Abraham Jojne Kuropatwa skrzywił się, i rzekł z wymuszonym uśmiechem:
— Ja panu co powiem. To nie jest dobry interes, ja wolę kupić sam miód, przez te paskudne muchy!