Froim (Junosza, 1889)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Froim
Podtytuł Szkic z natury
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


FROIM.
(SZKIC Z NATURY.)



W

Wśród piasków podlaskich i bagien, w zapadłéj, lesistéj okolicy, znajdowała się mała i nędzna mieścina... Może było w niéj sto domów, a może i nie — któż tam spamięta? témbardziéj, że co lat kilkanaście, ni ztąd ni zowąd wybuchał pożar i całą mieścinę w kupę węgli i gruzów zamieniał, tak, że tylko okopcone kominy świadczyły o tém, że niegdyś w tém miejscu ludzkie siedziby istniały.
Zwykle po pożarze żydkowie podnosili wielki płacz i lament, darli na sobie szaty, rwali włosy z głów i bród, płakali jak ongi po zburzeniu świątyni — zbierali po okolicy wsparcia i składki... ale po kilku miesiącach łzy pogorzelców obsychały, jęki cichnęły — a natomiast rozlegał się zgrzyt pił i stuk toporów, i, jak grzyb po deszczu, wyrastała mieścina, nibyto nowa, a taka sama nędzna i może jeszcze brudniejsza niż przedtém.
Ladajako sklecone chałupki stały w czterech rzędach dokoła rynku. W otwartych drzwiach kramików kupcy stali, zapraszając, bardzo rzadkich zresztą, klientów... bachory tarzały się w piasku, a melancholicznie zadumane kozy rozmyślały nad tém, czémby się pożywić.
Zdaje się, że ten sam temat zajmował nieustannie i całą, przeważnie żydowską ludność mieściny.
Sześć razy do roku bywały tu jarmarki, których całe miasteczko oczekiwało z upragnieniem.
Sześć razy do roku otwierał się tu pożądany zbyt na liche czapki, chłopskie buty, łatane kożuchy i tym podobną niewykwintną garderobę. Przed każdym jarmarkiem wrzało życie i ruch. Żydówki nagwałt piekły obwarzanki, pierniki, makagigi i tym podobne przysmaki, żydzi zaś sprowadzali lichy towar i fabrykowali piwo, wódkę i wszelkie inne trunki, żeby były smaczne i parzyły chłopskie gęby jak się należy — jak ogień...
Jak się to tam robiło, rzecz nie moja, dość, że w wigilię jarmarku wszystko było gotowe. Radość jaśniała na każdém obliczu, a nawet przeraźliwe kwiki nieczystych stworzeń, na targowicę pędzonych, zdawały się napełniać rozkoszą serca téj wygłodniałéj, wiecznie grosza spragnionéj rzeszy kupczącéj...
Gdy już zmrok zapadał, fury się rozjechały i ostatniego pijaka wywleczono z szynku, mieścina zapadała znowuż w sen letargiczny, jak przedtém.
Kramarze drzémali w swych kletkach, żydówki, rozsiadłszy się na progach domostw, robiły pończochy... a uczeni ludzie kiwali się nad księgami od rana do nocy... Chyba że ktoś obcy przejeżdżał przez mieścinę — wtenczas budzono się z apatyi i cała populacya, zbierając się gromadnie, szła oglądać bryczkę lub powóz, dopytywać podróżnego, albo stangreta: kto? dokąd? na co? i jaki ma interes?
Kury i kozy przychodziły zbierać resztki obroku, a jeden i drugi uczony, porzuciwszy księgi, chętnie zamieniał się w faktora, żeby kilka groszy zarobić.
Na samym środku rynku stał budynek stary, czerwony, odrapany, imponujący rozmiarami swemi drobnym drewnianym chałupkom. Była to duża austerya ze sklepikiem, izbą szynkwasową, brudnym „numerem” dla jaśnie wielmożnych podróżnych i wielką stajnią, w któréj, co najmniéj pluton kawaleryi mógłby się rozlokować swobodnie.
Ta austerya przetrwała wszystkie pożary i unikała zagłady w ogniowém morzu płomieni, — unikała, chociaż dokoła rynku ze wszystkich stron buchał ogień, chociaż waliły się z trzaskiem dachy domostw, sypiąc miliony iskier, — chociaż wiatr rozrzucał płonące głownie.
Głupi ludzie mówili, że austeryi dla tego ogień się nie ima, iż stoi ona na osobności, jest murowana i pokryta holenderską dachówką, — ale kto miał chociaż trochę nauki, kto poczuł smak, jaki się w mądrych księgach znajduje, ten wiedział, że przyczyna leży w czém innném. Austerya nie spaliła się, bo się spalić nie mogła... i żeby ją kto zapałkami od fundamentu do komina obłożył, smołą oblał i pierzami obsypał, to przecież ogieńby jéj nie tknął; bo było już takie założenie, oddawna było wymówione takie słowo, którego moc silniejsza jest nad siarkę, nad smołę i nad wszystkie potęgi czarnych dyabłów. Na co lepszego dowodu nad to (o czém jeszcze dziś starzy żydkowie opowiadają, a co nawet dla wiecznéj rzeczy pamięci zapisane stoi w księgach kahalnych), że kiedy, pięćdziesiąt lat temu, a może i więcéj, był na świecie wielki harmider, gwałt i zamieszanie, kiedy połowa ludności z miasta uciekła, a druga połowa skryła się w piwnicach, kiedy huczało jak podczas burzy i kule ogniste latały, wówczas całe miasteczko poszło z dymem, a austerya została i co więcéj, ci, którzy strzelali, weszli do niéj, aby się napić wódki. Historya twierdzi, że nie zapłacili za wódkę, bo mogli nie zapłacić, ale téż i nie zniszczyli austeryi, bo jéj zniszczyć nie mogli, dla tego, że już takie założenie jest, żeby ona stała niewzruszona na wieki...
Komu chce się śmiać niech się śmieje, ale w miasteczku nawet lada bachur wie o tém, że przed laty stoma, a może nawet i dawniéj, przejazdem zatrzymał się w téj karczmie mąż wielki, nabożny, sprawiedliwy, uczony, który miał wielką moc od Pana Boga, słowem — rabin; ale nie taki rabin, jak zwyczajny rabin, tylko wielki, bardzo wielki rabin, na cały świat znany; taki, do którego zjeżdżali się żydzi z różnych miast, o piętnaście, dwadzieścia, może nawet o dwadzieścia pięć mil drogi! Na wielkie szczęście dla miasta, z powodu popsucia się fury i zmęczenia koni, tu owego rabina szabas zaskoczył... Tu więc był w łaźni, tu się modlił, a w austeryi całą dobę przemieszkał. Jadł szczupaka z szafranem, kugel, cymes z marchwi i pił doskonałe wino koszerne, takie jakie w całém miasteczku było najlepsze. Jak go zaś przyjmowano, dość powiedziéć, że przez wdzięczność takie wielkie słowo wymówił, żeby ogień zawsze austeryę omijał...
Żałowali ludzie, że tego świętego słowa nie rozciągnął na całe miasto, ale przekonali się późniéj, że mądry rabi wiedział dobrze co robił. Pożar albowiem jest to taki interes, na którym w gruncie rzeczy wiele się nie traci — a odbudowanie miasta — to znów taki interes, na którym można coś zarobić w ciężkich czasach. Człowiek prosty i głupi narzeka nieraz na to co jest, bo człowiek prosty jest ślepy i nie może wiedziéć co będzie, — uczony zaś, wielki i sprawiedliwy człowiek wie co było, co jest i co będzie, i dlatego każde jego słowo jest mądre.
Wielkie pieniądze dawali żydzi z innych miast, żeby austeryę kupić, bo taki dom miéć — znaczy to samo, co wielkie szczęście miéć — ale ani ówczesny właściciel, ani jego późniejsi sukcesorowie, nawet słuchać o takiéj propozycyi nie chcieli. Spluwali z oburzeniem gdy ktoś o czém podobném wspomniał, i mieli za głupiego i bezbożnego człowieka każdego takiego amatora...
Bo i rzeczywiście, jak można pomyśléć, żeby kto za marny grosz chciał się pozbyć takiéj szacownéj, takiéj drogiéj pamiątki i wielkiego honoru, jaki z jéj posiadania wynika...
Tak więc austerya, od owego pamiętnego w dziejach miasteczka szabasu aż po dzień dzisiejszy, jest w posiadaniu jednéj i téj saméj rodziny.
Obecnym jéj właścicielem jest (bo żyje jeszcze dotychczas we czci i w spokoju) stary Froim.
Poznaliśmy go wypadkowo, przejeżdżając... Koniska spracowały się, dźwigając ciężką bryczkę po żółtych piaskach podlaskich, należał im się więc słusznie wypoczynek...
Wjechaliśmy w obszerne wrota austeryi. Towarzystwo składało się z kilku młodych ludzi skłonnych do wesołości i żartów.
— Hej! hej! — zawołał jeden — mości panie oberżysto, pokaż-no się pan tutaj!
Oberżysta nie wyskoczył na to wezwanie, ale wybiegła natomiast dziewczyna, o czarnych rozczochranych włosach pełnych pierzy, i oznajmiła, że tu zawsze dostanie wszystkiego, tak jak w Warszawie, a nawet jeszcze więcéj niż w Warszawie; tylko... stał się taki wypadek, że przed tygodniem właśnie był jarmark i chłopi zjedli wszystko co się tylko znajdowało, tak, że w téj chwili niema już nic.
Co prawda, nie bardzo nas to oświadczenie zmartwiło, jechaliśmy albowiem z wakacyj ze wsi, a gościnna gospodyni nakładła nam w bryczkę tyle prowizyi, że moglibyśmy o niéj Bóg wie jak daleko zajechać.
Kazaliśmy dać koniom owsa, Maćkowi rozczochrana żydóweczka wyniosła kielich gorzałki, a my wziąwszy z sobą koszyk z pożywieniem, rozsiedliśmy się w izbie gościnnéj.


...Żyd stary z długą brodą, białą jak śnieg... (Str. 301).

W sąsiednim pokoju siedział żyd stary z długą brodą, białą jak śnieg, w aksamitnéj czapce na głowie, i nie zważając wcale na nasze przybycie, czytał coś z wielkiéj księgi, rozłożonéj przed nim na stole.
— Panie Abrahamie! panie gospodarzu! — zawołał któryś z kolegów — chodźże pan do nas, powiedz-no nam co masz? co tu można dostać?
Żyd podniósł się, wyprostował, i gładząc brodę, wszedł do izby.
— Nie jestem Abraham — rzekł z ukłonem — moje imię jest Froim; widzę że panowie nie tutejsi, skoro nie znają starego Froima.
— Froim, Froim — powtarzał jeden z kolegów, — to imię często wspominał mój dziadek nieboszczyk, który przed laty mieszkał w tych stronach.
— A przepraszam, jak godność pańskiego dziadka?...
— Nosił to samo nazwisko co ja — odrzekł zapytany — Brzozowski... miał niegdyś w tych stronach majątek Czarny-bród.
W oczach żyda zajaśniał blask szczególny.
— Pan Brzozowski! — zawołał — pan Brzozowski, wnuk pana Walentego... wnuczek rodzony! Pozwól pan, niech się panu przypatrzę!... Tak, tak, pan podobny jesteś do dziadka... tylko tamten nie lubił się śmiać, tak jak pan...
Kolega mój zawstydził się trochę.
— No, nic nie szkodzi, nie szkodzi; — rzekł Froim — młodzi panicze lubią czasem śmiać się ze starego żyda, bo na to są młodzi panicze... a na to jest stary żyd, żeby się z niego śmieli.
— Ale, pozwól pan...
— Nieboszczyk dziadek pański rozumiał to inaczéj, i ja rozumiałem inaczéj... ale, co prawda, i na świecie także było inaczéj; dziś jest niedobrze, bardzo niedobrze... ale może to lepiéj, Pan Bóg wie, co robi...
— Jakto, co pan mówisz? więc to lepiéj, że jest teraz niedobrze na świecie?
— Ja panom wytłumaczę: Ze mnie śmieją się, że czytam książki, a czytam czasem cały dzień i całą noc... Panowie, jak przyjeżdżają, to mówią że Froim myśli przez całe życie o małéj bagatelce, o głupstwie... wiecie panowie o czém? Panowie powiadają, że jak się wbije gwóźdź w ścianę i potém jak się go wyjmie, to w ścianie jest dziurka... więc niby Froim całe życie myśli gdzie się podziało drzewo z tego miejsca, w którém zrobiła się dziurka?
Rozśmieliśmy się.
— Ale to nieprawda jest. Froim myśli co innego; on myśli o tém, co w piśmie stoi, że na świecie będzie ciągle gorzéj, coraz gorzéj.... ludziom zacznie się robić przewrócenie w głowie, serce u nich będzie twardsze niż kamień i Pan Bóg da ludziom karę... a potém po karze, to oni poprawną się i znowu będzie na świecie dobrze. Wilk będzie jadł trawę razem z kozą i krzywdy jéj nie zrobi. Ja miarkuję, że niedługo Pan Bóg da już karę, bo na świecie jest gorzéj, coraz gorzéj i będzie jeszcze gorzéj. Krzywda, fałsz, oszukaństwo nastanie gorsze jeszcze niż teraz; jak jeden zobaczy u drugiego chleb, to mu zechce wydrzéć... jak jeden będzie mocniejszy, to zabierze drugiemu majątek, szczęście... życie mu zabierze... a dlaczego zabierze? czy dla tego, że jemu się to należy? czy dla tego, że jakie prawo ma? Nie, tylko przez to, że jest mocniejszy. Nastanie taki czas, jaki jeszcze nie był, i taki ścisk na ludzi, jaki jeszcze nie był, i takie płakanie nieszczęśliwych, jakie jeszcze nie było, i taka bieda, i taka krzywda i taka niesprawiedliwość, jaka jeszcze nie była. To się już zaczyna... to już zaczyna się... Ja stary nie doczekam obaczyć co daléj będzie; ale panowie jesteście młodzi, przed wami długie życie, przekonacie się, że wszystko obróci się na gorsze...
— Tfu! do licha, panie Froim — zawołał Brzozowski — czy po to przyjechaliśmy tutaj, żebyś nas pan takiemi obrazami przerażał... Ot, lepiéj bądź pan uprzejmym gospodarzem i przynieś nam wina, jeżeli notabene masz jakie wino w swojéj piwnicy.
Froim uśmiechnął się gorzko.
— Dlaczego ja nie mam miéć wina? — zapytał.
— Pewnie lura, jakiéj świat jeszcze nie widział?
— Co panu szkodzi skosztować trochę téj lury? jak się nie będzie podobać, nie przymuszę... próba frei.
Zawołał na służącą, która téż niebawem przyniosła wino i kieliszki.
Po otworzeniu butelki prześliczny aromat napełnił całą stancyę; aczkolwiek nie doskonali znawcy, spostrzegliśmy, że mamy przed sobą nielada okaz archeologii piwnicznéj.
— To stare jakieś wino — rzekł Brzozowski.
— Niebardzo ono stare — odpowiedział Froim. — Mój ojciec sprowadził je wtenczas, kiedy w naszém miasteczku stojeli francuzy. Było ich tu dosyć tych francuzów, pamiętam doskonale... to już więcéj niż kilka lat — dodał z uśmiechem. — Panie Brzozowski, pij pan zdrów... Dziadek pański bardzo to wino lubił. Pij na zdrowie, nie policzę panu drożéj jak dziadkowi, a dziadkowi liczyłem je tak, jak mój ojciec francuzom... jeden dukat butelka... nie więcéj...
Wstał, obejrzał, czy niema kogo w sąsiedniéj stancyi, i przymknąwszy drzwi, usiadł przy nas i mówił ciszéj:
— Jak ja kontent jestem, że pana widzę, panie Brzozowski; jak ja kontent, żem zobaczył pana!... Zaraz mi się przypomniał dziadek pański, pan Brzozowski z Czarnego-brodu, mój najlepszy przyjaciel... To nie wstyd dla pańskiego dziadka, że on był mój przyjaciel, że miał przyjacielstwo z żydem, bo Pan Bóg stworzył wszystkich ludzi z ziemi i nawet pierwszego człowieka kazał nazywać „syn ziemi,” i od Pana Boga pochodzi każdy zakon i każda religia, i od Pana Boga jest przykazanie, żeby człowiek żył uczciwie w takim zakonie, jaki jemu Pan Bóg dał... Od jednego Pana Boga mamy życie i śmierć, szczęście i nieszczęście, bogactwo i głód... wszystko od jednego Boga mamy, bo niema dwóch Bogów, ani dużo Bogów, tylko jest jeden Bóg dla wszystkich zakonów i dla wszystkich ludzi... Pański dziadek to samo powiadał i nigdy nie pogardził żydem... On pogardził tylko oszustem, szachrajem, złodziejem, rozbójnikiem, ale kiedy miał za co pogardzić, to nie pytał czy on żyd, czy on nie żyd, tylko gardził tym człowiekiem, łajdakiem gardził... Pański dziadek miał wielki rozum i wielkie serce... On nawet śmierci to tak patrzył w oczy spokojnie, jak ja na tę butelkę patrzę.
— Zkąd pan to możesz wiedziéć? — zapytałem.
— Widziałem to — odpowiedział spokojnie — mojemi oczami widziałem. No, ale pijcie no, panowie, bo takie wino warto pić, już jego niewiele jest na świecie... My z nieboszczykiem panem Brzozowskim mieliśmy taką starą znajomość, jak to wino jest stare. Byliśmy z nim razem i na wozie i pod wozem... On mnie raz obronił w wielkiém nieszczęściu i że jeszcze żyję na świecie i że chwalę Pana Boga, to jemu tylko mam podziękować. To już dawno było, panowie, dawno, ale ja pamiętam. Już już miałem ginąć, za co? to ja sam nie wiem, ale śmierć miałem przed oczami... przybiegł pański dziadek, obronił mnie... ja zemdlałem... Nie dziwota, ja nie byłem wojak... nie żydowski to interes i nie żydowska natura... mój ojciec, mój dziadek nie był wojak... ale pański dziadek, panie Brzozowski, pański dziadek to odważny człowiek był... Długo czekałem na to, żeby mu się odwdzięczyć, i doczekałem się... przyszedł znów taki czas, że dziadkowi pańskiemu groziło nieszczęście... Pan Bóg, który czasem daje moc słabemu, pozwolił mi go także uratować. Ja się wtenczas, co prawda, bardzo bałem, ja strasznie się lękałem, ale ja to zrobiłem...
— Panie Froim — rzekł Brzozowski — więc to pan jesteś tym żydem, o którym dziadek mój tak wiele dobrego opowiadał?
— Pewnie, że ja jestem tym żydem, i to pewnie, że ja tak szanowałem pańskiego dziadka, jak on mnie... Ja handlowałem z nim uczciwie, ja zarobiłem przy nim, ale ja go nie obdarłem, nie skrzywdziłem, jak to się praktykuje na świecie... On żył i ja żyłem, on się dorabiał i ja się dorabiałem, nawet, chwalić Pana Boga, ładnie się dorobiłem... ale jak przyszło nieszczęście, to i on stracił i ja straciłem... Nie płakaliśmy... Bóg dał, Bóg wziął.... taka Jego wola... Bóg nawet czasem chce zrobić taką próbę nad człowiekiem, czy, jeżeli on jest nabożny i sprawiedliwy w szczęściu, będzie taki sam i w nieszczęściu... A wiesz pan, panie Brzozowski, dlaczego pański dziadek majątek stracił? dlaczego ja majątek straciłem?... przez nieszczęście. A nieszczęście bywa różnego gatunku: jedno takie, jak kamyk, co jak spadnie z góry, to może człowiekowi głowę skaleczyć... drugie znów będzie jak cała góra kamieni, co jak się zwali to wszystkich ludzi gniecie... Na nas zwaliła się cała góra!!
Nie przerywaliśmy, a stary żyd westchnął głęboko i tak ciągnął daléj:
— Oj... oj... to było dawno, bardzo dawno; panowie młodzi nie żyliście jeszcze na świecie, ale ja żyłem, pana Brzozowskiego dziadek żył wtenczas... Na nasze plecy zwaliła się cała góra, bo taka była wola od Pana Boga... Myśmy nie płakali, myśmy nie wyrzekali, bo wiadomo, że czasem Pan Bóg daje nieszczęście dlatego, żeby z tego nieszczęścia zrobiło się szczęście. Więc myśmy cierpieli i chwaliliśmy Pana Boga: pan Brzozowski nieboszczyk po swojemu, a ja po swojemu, i prosiliśmy Go, żeby dał nam wytrzymać nieszczęście, a z tego nieszczęścia żeby zrobił szczęście. No, Pan Pan Bóg nie wysłuchał, miał inszą wolę, insze swoje pomyślenie, i z nieszczęścia nie dał szczęścia, ale chciał próbować ludzi i dał jeszcze gorsze nieszczęście. On tak chciał i to trzeba téż przyjąć... Jak rosa pada na ziemię, to z tego lepiéj zboże rośnie; jak pada płakanie z ludzkich oczów, to także niedarmo. Od tego Pan Bóg trzyma tysiące aniołów, żeby oni to płakanie zapisali, zważyli, zmierzyli i zrobili całą sumę, co kiedyś będzie Jemu do rachunku potrzebna. Nie wiem ja, czy panowie mnie dobrze zrozumieli, ale to wiem, że mówię sprawiedliwie, jak prawda jest, jak się należy. Świat nie jest teraz porządny, bo ludzie pana Boga zapomnieli, wyrzucili z swego serca dobroć, a w to miejsce włożyli złość, zawziętość, zawiść, chciwość, że jeden drugiemu toby, jak nieprzykładając pies, z gardła wszystko chciał wydrzéć, jeden drugiego chciałby ze wszystkiém zniszczyć, zgubić... Źle, źle, bardzo jest... a ja się spodziewam jeszcze gorzéj...
— Dlaczego pan jesteś takim pesymistą, panie Froim? — zapytałem.
— Ja nie rozumiem, co to słowo znaczy — odpowiedział — i nawet nie chcę rozumiéć; ja nie jestem ani taki, jak pan powiada, ani taki, jakby kto mógł myśléć... ja jestem stary żyd... z dawnych żydów.
— Stary?
— Stary, panie, stary żyd, nie dzisiejszy... to jest różnica... I to wino, które panowie pijecie, jest inne niż dzisiejsze... i wszystko dzisiejsze jest inne niż dawne... tylko moc od Pana Boga zawsze jednakowa, tylko Jego słowo się nie odmieni...
Powiedziawszy to, zamyślił się smutnie.
Już noc zapadła, w stancyi zrobiło się ciemno, rozczochrana żydóweczka przyniosła cienką szabasówkę w wysokim lichtarzu mosiężnym i postawiła ją przed nami. Czerwony płomyk téj świeczki rzucał na ścianę i podłogę fantastyczne cienie. Mosiężny żyrandol szabasowy, uczepiony u pułapu, wydawał mi się niby pająk potworny, niby owa góra nieszczęścia, która wali się, jak mówił Froim, na ojców, na dzieci i na dzieci tych dzieci, — a sam Froim, poważny siwobrody starzec, w owém oświetleniu niepewném, migotliwém, zdawał się być prorokiem, wołającym: biada wam, biada! boście zatwardzili serca wasze jak kamienie!
Konie już były napasione i wypoczęte. Maciek téż zaprzągł je i z łoskotem zajechał przed karczmę. Pożegnaliśmy się z Froimem, który odprowadził nas do drzwi i rzekł w progu:
— Nie omijajcie panowie, nie omijaj pan, panie Brzozowski, naszego miasteczka i starego Froima... Znajdziecie tu jeszcze trochę tego wina, co francuzów pamięta... ale wstąpcie niedługo, bo czas ucieka, oj, oj, jak on ucieka! on tak ucieka jak ptak na skrzydłach, on tak ucieka jak wiatr, który wieje po polach... a co trochę dmuchnie, to trochę z sobą zabierze... Śpieszcie więc panowie, bo już niedługo powiecie, że i takich ludzi jak nieboszczyk pan Brzozowski niema, i takiego wina, co francuzów pamięta, téż niema... i starego Froima także niema...
— Żyj pan jeszcze sto lat — rzekłem, wsiadając na bryczkę.
— Dziękuję za dobre słowo — odrzekł — ale cobym ja tu robił?
— Jakto?
— Z kim miałbym żyć? kiedy powiadam panu, że już z dawnych czasów nic niema, nawet... i wstyd i smutno takie słowo powiedziéć... dziś nawet żydów jak się należy także już niema...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odjechaliśmy.
Wypoczęte konie, parskając wesoło, ciągnęły raźnie bryczkę po piasczystym gościńcu; towarzysze moi, rozmarzeni starém winem, drzémali, a ja spoglądałem dokoła, o ile cienie nocy letniéj pozwalały na to... Nad smutną, lesistą okolicą Podlasia świeciły gwiazdy, z nad moczarów i łąk mgła w fantastycznych kształtach unosiła się ku górze.
Zdawało mi się, że w téj mgle niewyraźnéj, białawéj, widzę poważną postać Froima, widzę jego siwą brodę rozwiewającą się szeroko, jego wychudłą rękę wzniesioną do góry, i że w tchnieniu wiatru dolatuje mnie suchy głos starca...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.