Klin klinem (Kraszewski, 1885)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klin klinem |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz Prozorowicz był pewnym, że Pius musiał wieczorem odwiedzić Rumińską; poszedł do niego koło jedenastej, pod pozorem powierzonego mu interesu.
Zastał go w szlafroku od gości, prawdziwym tureckim, nieubranym jeszcze, w chwili, gdy mu ogromny przepyszny bukiet przyniesiono... Zajęty był właśnie tem, że jeszcze morowej białej szarfy brakło, aby go nią przewiązać... Wysyłał po najpyszniejszą na miasto, chciał, żeby miała złote brzegi i dwie śpilki złote kazał kupić do opięcia.
Zmieszał się widząc wchodzącego Prozorowicza, którego oka olbrzymi ów bukiet nie uszedł.
— Dzień dobry, panu Piusowi... a toż dla kogo ta magnificencya? — zapytał.
Solecki przyznać się nie chciał...
— To nic — to tak — widzi pan, zakład przegrałem z panią marszałkową gubernialną... Siadaj kochany burgrabio.
Prozorowicz usiadł.
— No — a tę piękność sławną oglądałeś pan? — szepnął, zażywając tabakę i spoglądając mu w oczy bacznie. Nie uszło mu to, iż Pius się powtórnie zmieszał.
— Kogo, panią Fanteckę?
— A no — tak?
— Widziałem — rzekł Pius, zrazu chcąc udać obojętnego, lecz nie potrafił i zmieniając usposobienie a raczej wybuchając mimowoli — krzyknął:
— Niech ją czarci porwą! co piękna to piękna.
— Widzisz — dołożył burgrabia...
— Co prawda to prawda! wtórował Solecki... kobieta, jakby z obrazu — jak Boga mego kocham, że coś takiego niewidziałem jak żyję...
Uśmiechnął się Prozorowicz.
— Przyznaj się panie Piusie — ten bukiet to nie dla marszałkowej, ale bodaj czy nie dla niej.
Zarumienił się Solecki i zaczął śmiać mocno...
— Co tam! co tam!
— No słuchajże, szepnął stary — nie myśl o tem, żebyś ją zbałamucił! Prawda, narobiłoby to dyablego hałasu w całej gubernii; wysokobyś się postawił jako chwat... no — ale — niewypada.
Pius się dumnie uśmiechał.
— Tobie z twemi miljonikami i młodością; chłopak jesteś ładny, wszystko to możliwe... ho! ho! I umiesz się podobać — ale — daj pokój! daj pokój!
Pogroził mu na nosie. Solecki rósł z dumy i pociechy, że się na jego wartości poznano.
Jeszcze mówili, gdy żydek nadbiegł z szarfą i śpilkami; zaczęto bukiet opinać. Solecki się zapomniał i bilet swój wizytowy dodawszy do bukietu, kazał go odnieść do dworku pani Rumińskiej, dla pani Fanteckiej. Wydał się więc z sekretu, a Prozorowicz Panu Bogu podziękował, że się tak wszystko cudownie szykowało.
Było już około południa, gdy żydek popędził z temi kwiatami, właśnie w progu spotykając się z wchodzącym do dworku Bernardem... Nim go wpuszczono, bukiet poszedł przodem, biedny Zniński zobaczywszy go i posłyszawszy dla kogo był przeznaczony osłupiał, zczerwieniał się, zmieszał...
Pani Seweryna, której razem oddano kwiaty i oznajmiono o przybyciu anioła, trochę się też zakłopotała, ale położyła bukiet w swoim pokoju i z melancholijną twarzą wyszła naprzeciw młodzieńca...
Spojrzawszy nań łatwo się mogła domyśleć, iż z bukietem się spotkał; był tak wzruszonym, iż prawie nic mówić nie mógł...
Zbliżył się do niej i głosem przerywanym zapytał:
— Od kogóż te kwiaty?
— A! dziecko jesteś! — rozśmiała się Seweryna z wymówką — cóż to znowu? zazdrosny czy co?
Bernard zmilczał, wzrok błagający zwrócił ku niej.
— Te kwiaty...
— Mówię ci, dzieciństwo — spokojnie poczęła Fantecka. Był wczoraj u Balbiny jakiś, ktoś, nawet dobrze nie wiem nazwiska — Solski, Skalski, Salecki, coś podobnego...
Balbina mówiła o kwiatach: że tu pięknych brak, ja to potwierdziłam... chciał dowieść, żeśmy nie miały racyi.
Spojrzała na pomieszanego młodzieńca.
Ale mój drogi panie Bernardzie, jak można być tak podejrzliwym, śmiesznym. Chcesz, to ten bukiet mu odeślę.
Bernard się zawstydził, ale serce mu się ściskało; w tej chwili nadchodziła gospodyni. Patrzajże, Balbisiu, zwracając się do niej, poczęła Seweryna — pan Bernard mi gotów scenę zrobić o ten bukiet...
— Ale ja sceny żadnej nie robię! — zaprotestował Bernard, spytałem tylko, — a to przecie mi wolno.
— Nie — nie wolno — zawołała Seweryna, nóżką tupiąc, nie wolno — boś we mnie powinien wierzyć — ślepo... bo wiesz, że ja ciebie kocham... Jak można być zazdrosnym...
Tak scena ta rozpoczęta groźno, skończyła się bardzo czule. Bernard jednak porównywając obchodzenie się z sobą pięknej pani w początku, z tonem, jaki teraz przybrała, z jej smutkiem, roztargnieniem, złym humorem — przekonywał się, iż swobodniejsze na pozór stosunki nie tylko go szczęśliwszym nie uczyniły, ale zdawały się osłabiać uczucia Seweryny dla niego.
Wydawało mu się to niezrozumiałem. Zamiast pocieszać go, gderano nań, iż doszedłszy tego szczytu szczęścia, że mu co pięć minut rękę jej wolno było całować — mógł jeszcze więcej pragnąć i nie leżeć u stóp bóstwa...
Seweryna wymawiała mu wszystko, co dlań cierpiała, nieustannie...
Krótkie te chwile, które przebywali z sobą, zatrute były nieustannemi wyrzutami. Teraz jeszcze łączyła się do tego zazdrość.
Napróżno pani Balbina pośrednictwem swojem usiłowała ich pojednać i zbliżyć oboje. Bernard był smutny. Seweryna zarzucała mu jego smutek; jeśli nazbyt był natarczywy, odpychała jako natręta... jeśli się usunął, nazywała go obojętnym.
Godzina ta w dniu której miał wyznaczoną, męczyła Sewerynę; nie zaspokajała go; biegł do domu o każdem spotkaniu w listach pisać komentarze, a tych często nie czytano nawet. Leżały na stoliku nie rozpieczętowane, jeśli ich pani Rumińska nie otworzyła — bo ona się niemi zajmowała wielce.
Tego dnia, z powodu bukietu, zły humor obojga i nieporozumienia doszły do tego stopnia, że się pożegnali bardzo zimno. Fantecka pobiegła do swojego pokoju i rzuciła się na kanapkę zmęczona.
Weszła Balbina.
— A! jak on mnie nudzi! — zawołała Seweryna.
— Ale moja droga, jak ty jego męczysz?
— Ja go męczę? ty bierzesz jego stronę? a to doskonałe!
Dwie serdeczne przyjaciółki sprzeczać się zaczęły — i do obiadu rozprawiały o miłości, której jedna drugą uczyła. Szczęściem podano do stołu, wbiegła Julka i zaczęto mówić o czem innem.
Bernard znękany i smutny, zamiast wedle zwyczaju pójść list pisać do tylko co widzianego bóstwa — sam nie wiedział jak znalazł się u drzwi cioci Turskiej. Tu czuł się jakoś swobodnym jak w domu.
Anzelmka powitała go w progu, zawsze z tą powagą przybraną młodziuchnego dziewczęcia, chcącego uchodzić za starą pannę. Było jej z tem zabawnie, jakoś do twarzy.
— A! przecież Bernardek sobie prędko przypomniał o nas... zawołała podając mu rękę.
Mimowolnie spojrzał na tę maleńką łapkę czerwoną, która była bardzo ładna i niezmiernie mała... ale ją wiek, cierpienie i życie nie wybieliły jeszcze.
— Powiedz ty mnie teraz kiedy cioci nie ma, odezwała się Anzelmka pocichu — czego ty wczoraj byłeś taki smutny... i dziś — tobie coś jest? Możebyśmy my z ciocią na to co poradzić mogły.
Bernard złożył humor na niezdrowie.
— To poradź się starego Kaczkowskiego — odezwała się Anzelmka — to także doskonały doktór, ciocię wyleczył z jej tyku nerwowego. On tobie pewnie poradzi.
Podziękował Bernard, i powiedział, że to przejdzie samo. Anzelmka, która wiedziała, że marszałkowa bywała surową — że młodzi miewają wydatki i robią długi, (bo raz się to już Bernardowi trafiło) — szepnęła, że ona ma dużo niepotrzebnych pieniędzy i że wzięłaby u cioci dla niego, gdyby ich potrzebował.
Zawstydził się Bernard, odmówił, ale ujęty tem dobrem sercem Anzelmki, podziękował jej gorąco, pocałował znowu tę małą rączkę czerwoną, i spojrzał na nią, a wyraz tej uśmiechniętej łagodnie twarzy dziewiczej, zrobił na nim wrażenie uspokajające.
Dziwna cisza i pokój malowały się w obliczu niezamąconem nigdy żadnem uczuciem gwałtowniejszem, żadną gorączką namiętności... Mimowolnie porównał w duchu, twarz prześliczną Seweryny, przez którą przeszły błyskawice i gromy, do tej karty niezapisanej, na której wedle podania wschodniego — jak na każdym papierze białym, niewidzialne imię Boże jest wyrażone.
I na tej twarzyczce stało to imię Boże — niewinność spokojna i potężna samą słabością a bezbronnością swoją. Bernard ukorzył się przed tym obrazem...
Anzelmce na sercu leżało, tego braciszka rozweselić, rozruszać... Zaczęła mu pokazywać swoje skarby, swoje książki illustrowane, swoje nuty, kwiaty — wszystko, czem się mogła pochwalić. Wśród tego zajęcia, którem nie udało się jej Bernarda rozbudzić, weszła ciocia Turska. Zasekwestrowano kuzynka na obiad. Chciał powracać do siebie, nie pozwolono. Anzelmka ofiarowała się drzwi zamknąć na klucz; śmiała się, biegała, a dziwnie jej z tem było do twarzy.
Nareszcie i Bernard mimo pogrążenia, mimo smutku i gorączki wewnętrznej, tem świeżem oddychając powietrzem — odżył trochę.
Były krótkie momenta, w których się zupełnie zapominał.
Po obiedzie, ponieważ czas był wyjątkowo piękny, ciocia Turska wniosła, ażeby ostatnią może w tym roku przedsięwziąć przechadzkę do skały Czackiego i w okolicę tę malowniczą która ją otacza. Anzelmka, co się krajobrazy uczyła niby malować z natury w Düsseldorfie i była wielką ich wielbicielką, przyklasnęła projektowi. Bernard nie mógł się uwolnić od towarzyszenia kuzynce.
Tymczasem los gotował niespodziankę. Pan Pius jako nie rutynowany wcale kawaler, za bukietem swoim poszedł sam z wizytą do pani Rumińskiej. Prawda, iż ona niby pożegnalną być miała... Pani Seweryna wyszła mu podziękować tylko za śliczne kwiaty i jakoś przysiadła. Zaczęli z sobą rozmawiać żywo — przeciągnęło się to tak długo, że niezgrabny lokaina pani Rumińskiej, sądząc iż ów gość proszony jest na obiad, oznajmił iż dano do stołu...
Porwał się Pan Pius — ale wdowa go zatrzymała.
— Chcesz pan z nami zjeść zły obiad? no, to proszę, ale uprzedzam że będziesz głodny.
Stało się tedy, iż pan Solecki zasiadł do obiadu przy Sewerynie, która coraz mniej dziką być zaczynała i śmiała się nawet.
Obiad z wyjątkiem leguminy z jabłek, która w chwili podania na stół — opadła i smutną przedstawiała ruinę, w której głębiach taił się zdradziecki zakalec — był zresztą wcale dobry. — Pius nie wiedział co jadł a oczyma pożerał sąsiadkę, która nie broniła się temu ludożerstwu. Jakim dziwnym trafem wszczęła się rozmowa o okolicach i przechadzkach a pani Fantecka wyznała, iż wcale pięknych stron tych sławionych ze swego wdzięku nieznała — to Bóg jeden wie tylko. Pius w uniesieniu ofiarował swój paradny, aksamitem wybity kocz i konie do młynka. Rumińska wcale nie była od tego spaceru... rzadko się jej trafiło jeździć tak pompatycznie. Seweryna zrazu pomyślała, że nuż Bernard ją zobaczy z tym nieznajomym — ale natychmiast odpowiedziała sobie, iż na to zważać nie powinna, że ma nawet obowiązek oduczać go od zazdrości i t. p.
Zgodzono się więc jechać. Pius posłał natychmiast po konie i w kwadrans może po wyjeździe w tę stronę cioci Turskiej, Anzelmki i Bernarda, kocz pana Soleckiego toczył się także, unosząc na swem łonie aksamitnem, po prawej stronie piękną Sewerynę, po lewej miłą Balbinę, a — na przeciw pani Fanteckiej usadowionego dla patrzenia w jej oczy, rozczulonego, rozpromienionego swem szczęściem Soleckiego.
Około Skały Czackiego, wysiadła ciocia. Anzelmka i Bernard, który kuzynce towarzyszył, poszli piechoto, oglądać te cudne skały nad Teterowem... poszarpane, potłuczone, porosłe gęstwiną i szaremi złomy swemi tak malowniczo wyglądające z pośrodka zieleni...
Szli brzegiem spokojnie... gdy — nagle Bernard zadrżał, stanął, oczy otworzył, osłupiał. Naprzeciw nich postępowała pani Seweryna, której usłużny Pius rękę podawał, a za nią zmieszana Rumińska.
Nic okropniejszego obu towarzystwom tym trafić się nie mogło. Pani Fantecka zbladła... Bernard zdrętwiał. Anzelmka napróżno budziła go do życia. Dwa gronka stały o kroków dziesięć od siebie niewiedząc co począć — witać się, kłaniać, zbliżyć czy nie widzieć.
Bernard stracił przytomność, szczęściem nie postradała jej pani Seweryna i jakby nic nie postrzegła, rozmawiając głośno, wolnym krokiem się zawróciła nazad, rozpatrując po skałach. Zaczęła się nawet śmiać tak głośno, aby śmiech jej doszedł do uszów Bernarda i wpił mu się w serce. Zobaczyła tę śliczną, młodziutką panienkę spartą na jego ramieniu i gniew ją na niewdzięcznika ogarnął. Jej wolno było się rozrywać z panem Piusem Soleckim ale jemu!!! wara!
Ciocia Turska, która nie znała wprawdzie pani Fanteckiej, ale z widzenia Rumińską, domyśliła się w tej pięknej pani słynnej kandydatki do rozwodu, którą jej opisywano i o której mówiono tyle. Zaczerwieniła się nieco, lecz widząc że to się kończy bez katastrofy, wnet odzyskała zimną krew i przytomność, Anzelmka tylko zobaczywszy Sewerynę, której piękność ją uderzyła, szepnęła Bernardowi.
— Nie znasz tej pięknej pani? Ale jakaż ona śliczna, choć malować.
Bernard w pierwszej chwili nie mógł nic odpowiedzieć, a potem niechciał.
Ze ściśniętem sercem poszedł z Anzelmką, która szczebiotała zadzierając główkę i wpatrując się w przepyszne skały, które z natury, rysować koniecznie chciała.
W parę godzin po tem dwie panie były same w pokoju Seweryny, i siedziały zachmurzone obie.
— Nie! tegom nigdy nie przypuszczała — wołała Fantecka, żeby on — on, dla którego ja poświęciłam wszystko, mógł mnie zdradzać tak nikczemnie.
— Ale moja droga — odparła Rumińska, pomiarkujże się, to jego jakaś cioteczna czy stryjeczna siostra...
— A! to mi wszystko jedno! wybuchnęła Seweryna — to mi wszystko jedno... Ja tu schnę z tęsknoty, a on szuka tam pociechy przy młodem dziewczęciu i gdy ja się lituję nad nim, on sobie zimniuteńko jeździ na spacery z pannami... O! przepraszam... przepraszam...
Rumińska uśmiechnęła się dziwnie.
— Moja kochana, a ty przecie byłaś z panem Piusem Soleckim? On ma prawo także...
— Nie — on nie ma żadnego prawa, to przypadek... Pan Pius był tam dla ciebie nie dla mnie. Co mnie tam obchodzi jakiś Pius Solecki... To wcale co innego...
Jeszcze się ta rozmowa nie skończyła, gdy pomimo godziny wzbronionej, wszedł do salonu Bernard...
— Otóż go masz — zawołała Rumińska... Fantecka zawahała się chwilę.
Bernard nie pytając się o pozwolenie wbiegł do jej pokoju, rozgorzały, nieprzytomny... drżący od gniewu...
Seweryna wstała jak sędzia zimna i groźna.
— Winszuję panu miłej przechadzki z bardzo ładną panienką — odezwała się ze śmiechem ironicznym, bardzo winszuję.
— Ta panna — rzekł Bernard — jest moją siostrą...
— Przepraszam, kuzyneczką! a między kuzynkami, to przecie wiadoma rzecz, romanse są nieuchronne. Więc ja — cóż — czem ja jestem dla pana?...
— Ja właśnie chciałem spytać, co znaczył na przechadzce ten jegomość, który dziś rano ośmielił się jej przesłać bukiet, a po obiedzie miał szczęście w czułej parze...
Seweryna miała zwyczaj tupać nogą, zostało jej to od pieszczonego dzieciństwa, tupnęła i teraz.
— Jak pan śmiesz mnie podejrzewać, jak pan możesz mi mówić coś podobnego? To nikczemność znęcać się nad bezbronną kobietą, która dla pana wszystko poświęciła...
I oczy zakryła chustką, padając na krzesło... płacz się dał słyszeć i jęki. Bernardowi kapelusz wypadł z ręki, rzucił się na ziemię i przypełzł do nóg jej, obejmując je.
Śmiech stłumiony Rumińskiej dał się słyszeć z kątka, widząc zgodę na tak dobrej drodze — wysunęła się po cichu z pokoju i zostawiła ich sam na sam z sobą, wiedząc z doświadczenia iż do przejednania osób które się kochają, pośrednicy więcej zawadzają niż pomagają. Jakoż nie omyliła się w rachubie, w pół godziny po tem, po żywej utarczce na słowa, nastąpiła zgoda... Bernard ucałowawszy naprzód nóżki, całował ręce... a Fantecka się śmiała z pana Soleckiego...
Pozwolono nawet zostać na herbatę Bernardowi, w nadziei że nikt na nią nie przyjdzie więcej.