<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klin klinem
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kilka dni upłynęło bez widocznej w położeniu zmiany. Strony wojujące zdawały się mierzyć swe siły i zbierać środki z któremi przeciwko sobie wystąpić miały. Grzybowicz był niesłychanie czynny. Fantecki nigdzie się nie pokazywał z domu i zabierał się do wyjazdu, marszałkowa siedziała zamknięta...
Mówiono, że pani Rumińska nie radząc się nikogo, zabrała jednego dnia przyjaciółkę swą, i pojechała z nią do naczelnej władzy duchownej, że z tamtąd wychodząc obie panie tak były pomieszane i widocznie przerażone, że zaledwie do powozu trafić mogły... Rumińska płakała, Seweryna oczy miała zaiskrzone i gniewne.
Tegoż wieczora pan Bernard, który codziennie na herbatę do pani Balbiny uczęszczał, został bardzo jakoś źle przyjęty... Obie panie były milczące i gniewne.
Seweryna dwa czy trzy razy wychodziła z salonu, a Rumińska na bok wziąwszy młodzieńca, bardzo grzecznie ale stanowczo prosiła go, ażeby nie zbyt często do domu jej przychodził.
— Pan się tylko postaw w mojej pozycyi, rzekła — co to ludzie powiedzą, gdy ja państwu wieczorne schadzki w moim domu będę ułatwiać, nim się rozwodu doprosimy... Jak mnie wezmą złe języki na fundusz, noga u mnie nie postanie.
— Ale miejże pani litość nademną! — ręce składając zawołał Bernard — w mojem położeniu to jedyna pociecha gdy ją ujrzeć, gdy z nią słówko zamienić mogę. Jakże ja wyżyję...
— Wszystko to prawda — rzekła Rumińska — ale i nademną litość państwo miejcie... Zresztą Seweryna sama uzna...
Tu z drugiego pokoju poczęła wołać przyjaciółki.
— Sewerynko, moja droga — rozsądź naszą sprawę.
Nadchmurzona, smutna wyszła z drugiego pokoju piękna pani. Nie była to już dziś ta namiętna, rozkochana Seweryna, której uścisk jedyny, pierwszy i ostatni, czuł jeszcze biedny Bernard — ale kobieta, znękana, znudzona, wystraszona, prawie obojętnie patrząca na swą nieszczęśliwą ofiarę — Bernard stał jak winowajca.
Rumińska ustąpiła zostawiając ich we dwoje... Bernard chciwie rękę po dłoń wyciągnął. Podano mu ją z wahaniem się jakiemś...
— Na Boga — aniele mój! — zawołał — tyleśmy przecierpieli! mamyż tak pozostać w tem położeniu dziwnem, zbliżeni a rozdzieleni. Pani Rumińska z domu mnie wypędza... ty — nie mówisz nic. Rzućmy wszystko — zapomnijmy o ludziach, o świecie, jedźmy ztąd, skryjmy się gdzie chcesz... bądźmy szczęśliwi.
Seweryna słuchała obojętnie... roztargniona, Bernard mówił dalej.
— Nie mamy nadziei ażeby się to zmieniło — po cóż czekać? uciekajmy! jedź ze mną... jutro — dziś...
— Nie mogę, nie mogę — słabym głosem odpowiedziała kobieta — trzeba rozwodu. Taki krok pogorszyłby położenie, zniechęcił więcej jeszcze matkę twoją... Fantecki się zgadza na rozwód, to prawnik, musi się postarać, weźmiemy ślub, a naówczas pójdę z tobą na koniec świata.
Bernard słuchał jakby nie rozumiejąc — wyrwało mu się wreszcie:
— A! ty mnie nie kochasz.
Oczy Seweryny błysnęły.
— Tyś niewdzięczny — odparła — małoż poświęciłam dla ciebie? Widzisz, że cierpię.
Bernard zamilkł.
— Więc nawet widzieć cię nie będę miał prawa?
Seweryna odwróciła się do stojącej opodal przyjaciółki.
— Balbiniu — rzekła — chodź i sądź sprawę naszą.
— Nie potrzebujecie mi jej wnosić, znam ją, weselej nieco podchwyciła gospodyni. Wyrok mój dla obojga będzie może przykry, ale mi go dyktuje wasz własny interes. Nie powiadam ażeby pan Bernard nie bywał... ale niech nie przychodzi co wieczór i nie bawi do nocy...
Szepnęła po cichu do ucha przyjaciółce. Możecie po pięć razy na dzień pisywać do siebie, a jestże co rozkoszniejszego nad taką korespondencyę.
Bernard dopuszczony do ucałowania ręki, wyprosiwszy sobie kilka odwiedzin w tygodniu, musiał wyjść wielce zasmucony... Tego rygoryzmu gospodyni nie pojmował wcale i nie rozumiał ażeby się jeszcze z opinią ludzi rachować potrzebowali.
Wezbranym żalem podzieliwszy się nazajutrz z Grzybowiczem, usłyszał od niego potwierdzenie tej konieczności, aby się od nazbyt częstych odwiedzin wstrzymywał.
Bytność pani Seweryny w domu wdowy i tak już wszystkich prawie od niej odstręczyła.
Uległ pan Bernard konieczności, lecz miłość jego zamiast ostygnąć zwiększyła się tem jeszcze. Pół dnia siedział nad stolikiem i pisał listy, których pani Seweryna czytać nie miała czasu. Na niej wrażenie tej zmiany w losie, widoczniejszem było daleko niż na Bernardzie. Chwilami można ją było posądzić, iż kroku uczynionego żałować poczynała.
Bernard był zawsze jeszcze dla niej aniołem, lecz niektóre wady łagodnego charakteru młodzieńca, teraz ją dopiero uderzały. Nieco szyderskie i sceptyczne usposobienie pani Balbiny, w ciągiem pożyciu z nią, oddziaływało zwolna na towarzyszkę. Seweryna jakoś inaczej zaczynała na świat patrzeć, niż w samotności swej wiejskiej nawykła.
Wdowa nie ujmowała zalet aniołowi, znajdowała go aż nadto pięknym, lecz na mężczyznę za mało energicznym. Nie taiła tego bynajmniej przed przyjaciółką.
— Trochę jeszcze dzieciak — mówiła — dobre to z kościami, i śliczne, żeby go się całusami zjeść chciało, ale — dla mnie, byłby za monotonnym. On by mnie znudził.
Zamiast go bronić, Seweryna milczała.
Narzekała ze swej strony, że znając wielką miłość matki dla jedynaka, zawiodła się mocno na jej sercu i nie spodziewała tak niezłomnego oporu. Przestraszało ją to, że marszałkowa nie ustępowała.
— Ja mu ufam, ja go kocham nad życie — mówiła — on mnie nie opuści — ale ta matka! Ona oboje nas głodem umorzy. Z czego my żyć będziemy.
Bernard nigdy o tem nie pomyślał, dla niego une chaumière et son coeur w najściślejszem wyrazów tych znaczeniu, było prawdą. Pragnął u nóg swojego bóstwa spędzić życie, choćby o chlebie i wodzie.
W kilka dni po przybyciu swem do Żytomierza, nie ukazawszy się nigdzie oprócz kościoła i dziedzińca katedralnego, gdzie ranną oddała wizytę — marszałkowa wyjechała nazad do Stadnicy. Nazajutrz dowiedział się o tem Bernard.
Stary Prozorowicz, który go niegdyś na kolanach wykołysał, który do niego jak do własnego dziecka był przywiązany — ciągnął go ku sobie. Dopóki tam była matka, nie mógł ani pomyśleć się z nim widzieć, teraz zapragnął koniecznie zobaczyć się, pomówić i — jeżeli można zyskać go sobie. Burgrabia, jak mu się zdawało, mógł być wielce pomocnym, jako pośrednik do matki, może jako litościwy kapitalista.
Zdaje się, że Prozorowicz ze swej strony, spodziewał się i przeczuwał odwiedziny Bernarda, że się do nich sam przygotował i żonie dał instrukcyę, jak się w danym wypadku znaleźć miała. Po wyjeździe marszałkowej, choć chłodne już dni nastały, godzinami stał w ganku, poglądając ku miasteczku. Czynny był zresztą wielce, chodził wiele i wywiadywał się, i w humorze jego wielkiego strapienia widać nie było.
Trzeciego dnia po wyjeździe — stał w ganku i spoglądał ku miastu, gdy w dali ukazała mu się postać, którą ze wzrostu i ruchów poznał, niemogąc dojrzeć jeszcze rysów Bernarda. Piękny młodzian złotowłosy, trzymał się zawsze bardzo prosto, chód miał zręczny i żywy, omylić się nie było podobna, bo dwóch tak pięknych i szlachetnie wyglądających w mieście nie było.
Ubierał się przytem nadzwyczaj starannie i miał pewien oryginalny sposób noszenia kapelusza, sobie właściwy, cylinder — to najobrzydliwsze ze wszystkich nakryć głowy, jakie się ludziom wynaleść udało, najnielogiczniejsze i najniewygodniejsze, cylinder u niego siedział na włosach jakoś tak zręcznie i swobodnie, choć nie na bakier, że się stawał znośnym.
Poznawszy kochanego panicza, Prozorowicz, zamiast nań oczekiwać w ganku, umknął natychmiast do pokoju, i żonę popędziwszy do krosienek, bo i ona go już przez okno dostrzegła, sam siadł, w niedostatku innej lektury nad kalendarzem Berdyczowskim, udając wielce w nim zatopionego.
Bernard już mignął przed oknami dworku, a nikt nie ruszył się na jego przybycie — nareszcie drzwi się otwarły i nieśmiało przekroczył próg. Prozorowicz jakby go dopiero zobaczył, wstał z wielkim pośpiechem na powitanie.
Marszałkowicz był zmieszany, widocznie nie pewien jak go tu przyjmą, twarz pełna współczucia starego Burgrabiego, uspokoiła go.
— Drogiego pana mojego! — zawołał...
Poskoczyła i Burgrabina z drugiej strony z wielką czułością.
Bernard nie wiedział od czego zaczynać — bał się starego.
— Dziękuję kochanemu Prozorowiczowi że mnie choć przyjmuje — rzekł — mogłem się spodziewać, że mnie już na próg tego domku stąpić nie będzie wolno.
— Do nas, pan marszałkowicz zawsze i drzwi i serca znajdzie otwarte — zawołał burgrabia. — My się tam do innych spraw nie mieszamy...
— A! mój drogi panie Prozorowicz, wszak wiesz wszystko? Szczęście i nieszczęście moje — mama...
Prozorowicz minę zrobił neutralną.
— Widzi pan — rzekł — starzy na te okoliczności zapatrują się inaczej niż młodzi — to darmo.
— A wy? — spytał Bernard — i wy mnie potępiacie?
Burgrabia się zamyślił.
— Ja — nie — ja mam szczere dla pana współczucie — odparł — nieba bym mu przychylił. — Samemu się też młodym było... Krew nie woda!
Tu spojrzał znacząco na żonę, która powoli mopsa z sobą prowadząc, wyszła.
— Niechno pan siada — dodał — proszę pana marszałkowicza.
Bernardowi to przyjęcie uprzejme otworzyło serce, Prozorowicz, który — niemal do rodziny należał — mógł mu być pomocnym wielce — wyciągnął więc rękę ku niemu.
— Kochany burgrabio — rzekł z uczuciem, obejrzawszy się, że zostali sami — radź ty mi! Znasz mamę, — wiesz moje położenie, bo już ci ludzie o tem mówić musieli — co tu czynić?
Co czynić!
I ręce załamał.
Prozorowicz jak żółw w skorupę, schował nieco głowę w kołnierz od kapoty, pochylił ją, ręce rozpostarł.
— Trudna bo to rada z naszą marszałkową — rzekł — bardzo trudna — a widzi kochany pan Bernard, krzywo sprawa stoi. Kobieta mężatka, rozwód, gadanina... ludzie — języki.
Wziął się za głowę. — Marszałkowa taka surowa w tych sprawach, pan wie... Cośmy się to naprosili o Paciorkowskiego, którego raz tylko przydybała, że oknem do garderoby zaglądał, a tak, za to, tylko za to, że o mroku chadzał pod okna panien, dostał dymisyę.
Bernard głowę spuścił.
— Ale ja tę kobietę kocham, ona mnie, ja ją nad życie kocham... pan burgrabia nie wiesz...
Prozorowicz nie dał mu dokończyć.
— To ja wiem wszystko... tak jest, tak jakbym wiedział. Miłość musi być okrutna, kiedyście państwo dla niej tak szalony krok zrobili.
— Matka się przekona — ja zniosę dla niej wszystko: głód, nędzę...
— I to ja wiem — przerwał burgrabia — byle tylko ona ze swej strony równie była wytrzymałą.
— To anioł! — krzyknął Bernard.
— A no! niech i tak będzie — anioł, ale głodny i bez sukienki nie wytrwa on długo...
— Ona mnie kocha!
— A czemużby takiego jak wy kawalera kochać nie miała! — zawołał Prozorowicz — dziwowałbym się, żeby inaczej było.
Zamilkli oba. Prozorowicz ręce włożył w kieszenie od kapoty i chodzić zaczął zamyślony.
— Ja oto szukam środków, żeby jak zmiękczyć panią marszałkowę — rzekł cicho.
Wybyście sami przyczynić się mogli.
— Ale! gdzie zaś — zawołał burgrabia — ja! alboż nie probowałem! Tylkom się na burę naraził. Tu trzeba kogoś innego, coby umiał sprawę serdeczną poprowadzić delikatnie a umiejętnie.
Nagłe zwrócił się, jakby jasna myśl głowę mu opromieniła.
— A gdyby panna Anzelma?!
Bernard nie dał znaku życia.
— Jakto! — spytał obojętnie — panna Anzelma...?!
— A no! już ja wiem co mówię, ale trzebaby rady mojej posłuchać jak doktorskiej, punkt w punkt się jej trzymając...
Złożył rękę misternie... i popatrzył na zdziwionego Bernarda.
— Niech mnie pan posłucha dobrze, z uwagą, i przyrzecze — punkt w punkt...
Marszałkowicz patrzał coraz bardziej zdumiony — burgrabia usiadł przy nim.
— Wysłuchajcież mnie z uwagą — począł — panna Anzelma jest najbliższą krewną waszą, można powiedzieć niemal, żeście się państwo wychowali razem, dopóki ciocia Turska jej nie wzięła i nie zajęła się dokończeniem edukacyi... Pan jesteś z nią jak z siostrą.
— Tak, ale ona od lat trzech wychowywała się za granicą i ja jej nie widywałem wcale — w tym wieku kobiety tak się zmieniają, że nie wiem czybym ją poznał.
Rozśmiał się Prozorowicz.
— Ale!... poznasz ją pan... i ona pana — Anzelmę nasza pani kocha jak córkę... przez nią można dokazać rzeczy nadzwyczajnych!!!
— Ale to dziecko! — zawołał Bernard.
— Piękne dziecko lat blizko osiemnaście...
Bernard ramionami ruszył.
— Przecież panience takiej młodej w taką sprawę nawet się wdawać nie wypada... i cóż ona może..
— A kiedy marszałkowicz wyrokujesz niechcąc mnie wysłuchać — rzekł urażony Prozorowicz. — Racz pan mnie posłuchać... Pannie Anzelmie nie trzeba mówić nic, nie trzeba jej o to prosić... Ona i ciocia Turska jak pana będą widywały często, jak poznają żeś pan nieszczęśliwy, cierpiący, jak marszałkowicz zyszczesz sobie protektorkę w Turskiej... zobaczysz! nawrócą i mamę, kobiety jak farmazony, mosanie — między sobą najlepiej wiedzą jak do siebie przemówić.
Uchowaj Boże, abyś pan rozwodził przed niemi żale... to nawet nie wypada... ale trzeba bywać, zbliżyć się, nadskakiwać — a reszta sama przyjdzie.
Prozorowicz silił się na te argumenta, choć widać było że sam pono w ich siłę nie wierzył i że one mu tylko — tak, na coś były potrzebne. Bernard słuchał go, bo tonący brzytwy się chwyta.
— Mój kochany burgrabio, gdzież Anzelma i Turska, na wsi?
— Nie — tu — tu na całą zimę najęły mieszkanie, bo jeszcze pannie Anzelmie coś do muzyki braknie i chce tu brać lekcye... Turska tu i ona! Juścić samo pokrewieństwo choć dalekie, i stosunki nakazują tam nietylko być, ale bywać i to często — często...
Przez Turską i pannę Anzelmę skruszymy mamę — zobaczycie...
Niedowierzająco jakoś słuchał Bernard, ale się nie sprzeciwiał...
Spytał o mieszkanie Anzelmy i pani Turskiej — a potem nieśmiałe rzucił pytanie, czy one z panią Balbiną Rumińską się nie znały...
Prozorowicz głową potrząsł.
— E! — rzekł — o tej znajomości nie ma co i mówić — dziś z Rumińską nie pozna się nikt, z powodu że tam pani Fantecka mieszka, a do tej się nikt nie zbliży, póki rozwodu nie będzie.
Mówili tak długo jeszcze. Prozorowicz wracał uparcie do swej myśli, iż nie było rady tylko zyskać panią Turską i pannę Anzelmę. Bernard zwolna dał się zyskać dla tej myśli i przyjął ją.
— A już ja ręczę — że powoli się wszystko ku lepszemu obróci — zakończył burgrabia.
Zamyślony, po blisko godzinnej rozmowie, wyszedł ztąd Bernard i powróciwszy do mieszkania, ponieważ tego dnia nie miał pozwolenia bóstwa swojego oglądać, postanowił wieczorem odwiedzić panię Turską i kuzynkę Anzelmę. Ubrał się cały czarno, co mu do jego złotych włosów ślicznie przypadało i — przybrawszy postać żałobną — poszedł do wskazanego sobie domu.
Panna Anzelma, jak mówił burgrabia — wychowywała się niegdyś w domu marszałkowej. Była to sierota, którą oboje rodzice obumarli w dzieciństwie; dziedziczka znacznego majątku; śliczne dziecię, którem się nie było komu zająć, dopóki pani Turska, krewna też marszałkowej i panny Anzelmy, miała własne dziecko... Marszałkowa zajęta synem i jego wychowaniem, nie sądziła by podołać mogła zajęciu się losem sieroty. — Miała już lat około trzynastu panienka, gdy ciocia Turska, której dzieci poumierały, zaofiarowała się wziąć ją jakby za własną córkę...
Długo Anzelma nie mogła się oswoić z myślą porzucenia Stadnicy, przybranej pierwszej matki — i tego domu, który za rodzicielski uważać była nawykła. Ale miła, dobra, przywiązująca się i bardzo zręczna ciocia Turska potrafiła ją sobie pozyskać. Pojechała więc z nią i odtąd była z nią razem w kraju i za granicą, pod jej okiem spędziwszy pięć lat tych, w których się dusza młoda rozbudza do życia.
Anzelma, gdy opuszczała Stadnicę i żegnała braciszka Bernardka, którego imię wymawiała trochę dziwnie, bo żadnego r, nigdy dobitnie i wyraźnie nie umiała wymówić — zastępując je miększem hh, — była już bardzo miłą i ładniuchną dzieweczką. Oczki miała czarne, ciekawie patrzące, jakby zdumione zawsze i nastraszone, buzię do zbytku malutką i niby ściągniętą... czoło zamyślone... Zwykle miewała minkę poważną, ale gdy ją co dobrze rozśmieszyło, z tego posępnego buziaka nagle wyrywał się śmiech dźwięczący jak piosenka.
Staranne wychowanie pani Turskiej, niepospolitych darów umysłu i przebiegłości wielkiej kobiety, zrobiło z Anzelmki cudo. Wyrosła śliczną, rozumną i pełną nieopisanego wdzięku...
Pani Turska, która podobno żyła w młodości z dosyć burzliwemi pasując się losami, dotknięta nie jednym zawodem i boleścią wyniosła z przeszłości zapas doświadczenia wielki i pogląd na świat chłodny, niezbłagany, ale trzeźwy i sprawiedliwy.
Była to osoba teraz już pięćdziesięcioletnia blizko, ale zdrowa, silna, świeża, mimo doznanych cierpień temperamentu żywego i wesołego. Straciwszy własne dzieci, owdowiawszy wcześnie po raz drugi, przywiązała się do Anzelmki jak do córki, — wychowanica też odpłacała jej wzajemnością.
Turska z marszałkowa były w najczulszej przyjaźni, choć się ich charaktery na pozór nie godziły. Pani Znińska była surową, poważną, nieco w sobie zamkniętą i zasad niewzruszonych. Turska wesołą, otwartą (ale z pomiarkowaniem) — pobłażającą wielce i nie biorącą małych rzeczy za zbyt ważne. Przeciwnie starała się raczej zmniejszać rozmiary i znaczenie tego co ją i drugich spotykało. Te dwa charaktery różne niby, doskonale z sobą harmonizowały.
W czasie teraźniejszego pobytu w mieście, marszałkowa z Turską, po dwa razy na dzień się widywały, biedna matka potrzebowała na łono przyjaciółki wylać swój ból i trwogę. Anzelmce ukryto nieszczęśliwy krok Bernardka...
Zgryzła się pani Turska także, chociaż nierównie mniej tragicznie to wzięła niż marszałkowa, starała się jej dodać męztwa i pocieszyć. Tajemnym planem i najulubieńszą myślą pani Turskiej było zawsze Bernardka z Anzelmą ożenić... Marszałkowa ani przyjmowała jej, ani odrzucała. Kochała Anzelmę, ale nie chciała synowi radzić ni odradzać, gdzie szło o stanowczy krok w życiu. Opór jaki mu stawiła z powodu pani Fanteckiej pochodził ztąd, że rozwód uważała za bezprawie, zerwanie węzłów małżeńskich za występek, a kobietę płochą za nieszczęście dla domu, dla przyszłości syna.
Przybywszy do miasta, marszałkowa poruszyła wszystkie sprężyny, wszelkie wpływy, ażeby rozwodowi przeszkodzić. Otrzymała to zapewnienie od władzy duchownej, iż w najostateczniejszym razie, chyba seperacya tylko nastąpić może.
Turska chodziła jak przybita zachwianiem tego, co jako najmilszą nadzieję swą pieścić była nawykła.
Zdawało się jej, że Anzelmka z nikim nie może być szczęśliwą tylko z Behhnahhdkiem, i nigdzie indziej jak w Stadnicy, gdzie pierwsze lata dzieciństwa spędziła...
Wszystko to rozbijało się o tę nieszczęśliwą, a jak ona zwała, głupią miłość młodego chłopca, dla tej awanturnicy.
Anzelmka nie wiedziała o niczem, a nawet o tem, że Behhnahhdek, którego niecierpliwa była zobaczyć po trzech latach rozstania, znajdował się w mieście.
Taki był stan rzeczy, gdy po wyjściu ze dworku Marszałkowicza, burgrabia co najśpieszniej wdział nową kapotę, porwał kij i czapkę i pobiegł do pani Turskiej. Zadyszał się biegnąc stary. Właśnie śniadanie podawano, gdy nadszedł: lokaje go wpuścić nie chcieli, ale się wdarł przebojem...
Pani Turska zobaczywszy go, aż krzyknęła z podziwu, bo nie widziała go dawno, a z miny domyśliła się, że w odwiedziny darmo nie przyszedł. Ona i Anzelmka miały rozpocząć śniadanie, gdy się zjawił. Zaproszono go na nie.
— Bardzo pani Chorążyni dziękuję, odezwał się Prozorowicz (bo tak ją, tytułowano po drugim mężu) — ale ja tu wódki nie widzę i tej pewnie w całym domu nie ma... a przytem mam interes pilny do chorążyni...
— Wódki u nas nie ma — rozśmiała się pani Turska, ale dobrego wina kieliszek się znajdzie, bośmy zagranicą do niego nawykły. Wypij, zakąś, potem, my też długo nie zajadamy. Anzelmka siędzie do fortepianu, a ja z panem pójdę pomówić.
Domyślała się łatwo, że iść musiało o sprawy Stadnickie. Anzelmka nakładła na talerz staremu co było, poprzysuwała mu potrawy, uśmiechnęła się i Prozorowicz wypił wino, zjadł, a nawet się rozchmurzył. Namówiono go na drugi wina kieliszek, protestował jak zwyczajnie — czy nie będzie za wiele, jednak wypił. Turska, której było pilno, dokończyła śniadania prędko, i gdy w salonie rozlegały dźwięki fortepianu, poszli do gabinetu na rozmowę. Burgrabia był wielce ożywiony.
— A wie pani chorążyna, co mnie tu sprowadziło...
— A! już ty mi nie mów — przerwała, pewnie o Bernardka idzie i o moją kochaną Marszałkowę.
— Tak, ale pani nie zgadnie o co i jak... Niechno chorążyna posłucha. Chłopcu się tak zgubić dać nie można, ale chcąc go ratować, trzeba umieć...
Uderzył się palcem w czoło...
— Ja mam sposób... Krótko, węzłowato, wyperswadowałem mu, że dla przebłagania matki, nie ma jak sobie panią pozyskać i Anzelmkę... ale — zważ no, chorążyno... chytro postąpiłem. Nie o to mi idzie wcale, abyście się za nim wstawiały, lecz żeby się zbliżył znowu do Anzelmki... E! e! zobaczy pani... to mój system! Klin klinem! jak Boga kocham. Niech się to tylko pociągnie — z pomocą Bożą i ludzką, wyratujemy go i z Anzelmką ożenimy,
Turska zawołała.
— Człowiecze! co mówisz! i o mało mu się na ramiona nie rzuciła. Burgrabia ją pocałował w rękę.
— Dobrodziejko! chorążyno — my dwoje starych weźmy się za ręce — a zobaczycie, że — klin klinem wybijemy!
Śmiała ta myśl dosyć się podobała chorążynie. Burgrabia oznajmił jej, że już, (tak się wyrażał) Bernardka nabechtał, aby jak najczęściej bywał u pani Turskiej.
— Pani chorążynie dobrodziejce — w ręce go oddaję — dodał — nie może być, żeby ta świeża, śliczna, niewinna panieneczka, która go już kocha jak brata, nie odniosła zwycięztwa nad fertyczną tam jakąś panią Fantecką.
Tę wiarę w potęgę panny Anzelmy nie zupełnie podzielała pani Turska, lecz sama myśl tak się jej uśmiechała, że nad uskutecznieniem jej pracować była gotową. Rozeszli się tedy radzi z siebie, a na twarzy cioci Turskiej tak widocznem było rozpromienienie, że u obiadu Anzelmka je spostrzegła.
— Ciocia była przez kilka dni czegoś taka zbiedzona. że aż mi jej żal było... przecież dziś, musiał Prozorowicz przynieść jakąś dobrą nowinkę, bo widzę promyk na czole... kocham za to burgrabiego.
Turska pocałowała ją w czoło...
— A wiesz, rzekła — że i to mnie trochę rozweseliło, bom się dowiedziała, że Bernard tu przyjechał — pewnie u nas będzie.
Dziewczę się zarumieniło...
— A! to doskonale! zawołała — takam ciekawa, jak wyrósł na poważnego człowieka. Ale na miły Bóg, ciociu, co ja włożę, ażeby mu się wydać starszą... Trzy lata temu miał mnie za dziecko... chcę mu się teraz pokazać... w całej dojrzałości mojej. Mówiono o Bernardzie do wieczora. Anzelmka ubrała się w suknię czarną, a której-że kobiecie w czarnem nie pięknie? Przypięła tylko na usilne proźby cioci kokardki pąsowe. Obie miały nadzieję, że Bernasia zobaczą. Przygotowano się z herbatą.
Gdy w przedpokoju usłyszano kogoś przybywającego, Anzelmka się cała zarumieniła. Nie omyliło ją przeczucie; wszedł Bernard, ale blady, smutny i tak jakoś wyglądający onieśmielonym a biednym, że się Anzelmka nastraszyła. Ciocia Turska wzięła go zaraz na stronę.
— Kochany panie Bernardzie, o tej twojej nieszczęśliwej awanturze przed Anzelmką — ani słowa; zaklinam. Ona nie wie i wiedzieć nie powinna.
Bernardowi trudno było bardzo nie mówić wcale o tem czem żył i co brzemieniem wielkiem na sercu leżało — ale musiał być posłusznym.
Siedli więc, jak za dawnych czasów do rozmowy o Stadnicy, o dziejach przeszłości, o sobie.
Bernard zdumiony był równie pięknością kuzynki, którą nazywał siostrzyczką, jak ona jego bladością i smutkiem. Anzelmka nie zmieniła mu się nic a nic, ale rozkwitła, dojrzała była w całym blasku dziewiczym. On, wydał się jej zestarzałym i czegoś tak nieszczęśliwym, iż serdeczne w niej obudził współczucie. Turska, z wielką zręcznością zająwszy się gospodarstwem zostawiła ich — trochę samych.
— Czy Bernardek — a raczej pan Behhnahhd nie chory? zapytała kuzynka. Czego jesteś tak mizerny i taki smutny?
Nie mogąc się przyznać do prawdziwej przyczyny smutku, Marszałkowicz odpowiedział ni to ni owo. Anzelmka zaczęła go bawić tem co ją bawiło samą — muzyką, nowościami książkowemi, wspomnieniami krajów, po których z ciocią podróżowała i w których przebywała... Bernard słuchał, ale myślą był gdzie indziej.
Jednakże to szczebiotanie, ten głosik, który mu szczęśliwsze lata przypominał, tak żywo poruszył go i rozrzewnił... Anzelmkę uderzało, iż wszystko, nawet najweselsze myśli, w nim się odbijały jakąś tęsknotą i zwątpieniem.
— E, panie Bernardzie — zawołała w końcu — ja pana takim zamyślonym i smutnym nie lubię... Musiałeś się tu sam jeden znudzić... tu słyszę nie ma towarzystwa... ja pana biorę w kontrybucyę... i rozruszam...
Nieprawda ciociu — my pana Bernarda musimy z tej melancholii uleczyć...
— Koniecznie — dodała Turska — ale na to potrzeba kuracyi bardzo scisłej... i codziennego oglądania pacyenta. My tu także tak jak same, bo do nas mało kto przychodzi... Więc proszę, jak najczęściej.
— Co najmniej dwa razy na dzień! podchwyciła Anzelma — a tak!
Bernard się uśmiechnął, wymawiając się jakiemiś interesami.
— Ale jakież kuzynek możesz mieć interesa... jeśli jakie są — to Prozorowicz je ułatwi.
Chociaż zawsze zamyślony i nie swój, Bernard pod wpływem wesołego humoru cioci Turskiej i ożywienia Anzelmy, trochę o swojem cierpienia zapomniał.
W jakimś przestanku, Turska od niechcenia, zwróciła jego uwagę na Anzelmkę, że tak wypiękniała i tak się stała wdzięczną i miłą. Wszystko to Bernard przyznał chętnie. Wieczór zszedł mu nadspodziewanie prędko i daleko lżej niż na samotnem narzekaniu i pisaniu listów do Seweryny... która na długie jego poetyczne posłania, odpowiadała rzadko krótkiemi, od niechcenia nakreślonemi kilką słowami.
Zaproszony na jutro, Bernard wyszedł wprost do domu. Wieczór był już późny... Droga mu wypadała do mieszkania nie koniecznie około dworku pani Rumińskiej, skierował się jednak umyślnie tamtędy, aby choć powietrzem tej uliczki odetchnąć przy której żyło bóstwo jego. Okiennice były jeszcze niepozamykane, światło widać było w oknach. Bernard dobrawszy sobie szparę w parkanie, mógł dojrzeć w salonie pani Balbiny zebrane towarzystwo, między innemi Grzybowicza, żywo i z zajęciem rozmawiającego z jego panią. Pani Seweryna twarz miała wypogodzoną, tryumfującą i wcale się nie zdawała strapioną i smętną — z powodu oddalenia Bernarda. Tęsknoty nie widać było na jej anielskiem obliczu, śmiała się ząbkami białemi do adwokata.
Zazdrość trochę ścisnęła mu serce ale wprędce uczuł się winnym, niesprawiedliwym i śmielszym. Poszedł więc odrywając oczy od tego widoku, do siebie i tam siadł zaraz pisać do... Niej.
Urywek tego listu najlepiej stan ducha jego odmaluje...

12 w nocy.

— Wracam drżący do tego pustego mieszkania do tej klatki samotnej... oczy mam jeszcze ożywione twoim obrazem. Widziałem cię... podkradłem się aby się napaść widokiem twojego anielskiego oblicza. I widziałem je jak się śmiało wesołe, obojętnemu jakiemuś człowiekowi, w chwili gdy mnie się krwawemi łzami płakać chciało.
O mój aniele... jakże to nieprzeżyte długie, wiekowe są te dnie, w których ja widzieć ciebie i z tobą być nie mogę. Nie! ty tego jak ja nie czujesz, ty, jak ja nie tęsknisz, ty, jak ja, nie kochasz. Ale i ta jałmużna serca, jaką mi dajesz starczy dla mnie i szczęścia mojego, któż wie? gdybyś więcej mi go dała, czybym je mógł przeżyć! Ja szaleję gdy myślę o tobie... a nie myśleć nie mogę...
Sewerynko... aniele mój! do jutra... Godziny, minuty, sekundy liczyć będę; padam u stóp twych!! i. t. d.

W tym tonie, przez cztery stronnice, lirykę wyśpiewał miłosną pan Bernard i nie było mu tego dosyć, dołożył jeszcze pół ćwiartki nie wypisawszy swej duszy... zawsze znajdując, że mu coś nadzwyczaj pilnego i ważnego do powiedzenia pozostawało.
Męczył się słodko biedny młodzieniec, gdy tym czasem na miłość jego zewsząd czyhały zasadzki. Najstraszniejsze groziły mu ze strony Prozorowicza, który raz wpadłszy na tę myśl, że klin klinem wybić trzeba było, o rozmaitego rodzaju kliny się starał. Prozorowicz chociaż nie zajmował się urzędownie ani interesami Stadnicy, ani żadnemi innemi, choć prawnikiem nie był, miał tę starą szlachecką znajomość prawa, bez której dawniej nikt się nie obchodził. Obywatele ze wsi, gdy kogoś trzeba było coby interesów sumiennie i gorliwie dopilnował — mijając adwokatów z powołania, udawali się do Prozorowicza. Misyą jego było nudzić i dokuczać. Spełniał to tak sumiennie, iż wiele spraw nieraz przyspieszono dlatego tylko ażeby się go pozbyć. W razie pilnym chodził po sześć razy na dzień, siadywał godzinami, łapał ludzi na ulicy, a czatował na nich w ganku. Była to najstraszniejsza egzekucya w świecie. Brał sobie za punkt honoru dojadać tak, że sam widok jego przerażał tych, co mu na pastwę dani byli.
W prawdzie poczciwy starowina nie miał nic więcej do roboty, nad amatorskie owo dopilnowanie spraw mu powierzonych i łagodne sprzeczki z jejmością, która zaczynając płakać rozbrajała go natychmiast, po czem następowała najczulsza zgoda i miłość.
Do Prozorowicza z prośbą o dopilnowanie interesów udawali się najrozmaitsi ludzie, a obywatelstwo na okół, aż po za Berdyczów i Dubno znało go i kochało. Otrzymywał za te małe przysługi, zające, sarny, powidła i inne tego rodzaju podarki, które jejmościną spiżarnię zaopatrywały.
Dnia tego właśnie gdy od cioci Turskiej powrócił Prozorowicz, jeszcze do domu nie doszedł, gdy zobaczył spiesznym krokiem ku dworkowi dążącego mężczyznę młodego, zwracającego na siebie oczy przechodniów. Był to znajomy mu dobrze pan Pius Solecki. Historya tego człowieka dosyć ciekawa, znaną była dobrze Prozorowiczowi, w którego oczach wyszedł cudem na człowieka. Początki jego były nader skromne, sierota ubożuchny, acz prawdopodobnie szlachcic, chodził do połowy szkół czyszcząc buty paniczom. Z nauki szło mu tępo, od trzeciej więc klasy począł się starać o kondycyą i poszedł w Czudnowszczyznie gdzieś służyć za pisarza. Tu go wojującego z dziurawemi butami i niecałym surdutem, spotkało całkiem niespodziane szczęście. Jakiś Solecki w Owruckiem, który się spekulacyami i skąpstwem dorobił olbrzymiej fortuny, a o którym Pius ani wiedział, zmarł bezdzietnie i bez testamentu. Nader zręczny prawnik złapał owego pisarza prowentowego obiecując mu sukcessyę za pewną umówioną kwotę dosyć znaczną. Pius, który butów nie miał, zgodził się na wszystko i prawnik per fas i nefas dowiódł najbliższego pokrewieństwa, tak że miljonowa fortuna dostała się ubogiemu, jakby z nieba spadła. Prawda to czy nie, ale ludzie utrzymywali, że Pius tak był zręczny, iż prawnika małem czemś wykwitował, doszedłszy do majątku.
Taka z dnia na dzień zmiana położenia mogła głowę zawrócić, i w istocie prostaczek nasz upił się swojem szczęściem. Nie dosyć na tem, trzymał na loteryi i wygrał wkrótce potem wielki los, tak, że ludzie zwali go nieinaczej, jak „dzieckiem szczęścia.“
To dziecko szczęścia nie miało teraz lat trzydziestu a wyglądało butno, trochę śmiesznie zamaszysto i chciało uchodzić za wielkiego człowieka.
Wykształcenia miał pan Pius bardzo mało, ale na sprycie mu nie zbywało, wyglądał więc dosyć pociesznie — ale reputacya oryginała i wielkie pieniądze naprawiały i dosztukowywały co brakło. Niezmiernie próżny Pius chciał uchodzić za potomka znacznej rodziny, za wielkiego pana i za kogoś co ma stosunki w świecie i t. p. Parł się do najpierwszych salonów i dla próżności gotów był choćby najwięcej poświęcić. Strój, mowa, mina, wszystko w nim wydawało nieokrzesanego człowieka, nadrabiającego fantazyą.
Lecz powierzchowność miał dosyć przystojną, twarz nieszpetną — i miljony!! Przyjmowano go więc, ogrywano, śmiano się z niego, a matki mające na wydaniu córki myślały tylko, czy by z niego nie można przyzwoitego zrobić człowieka.
Robił fortunę! nie był stratny, a tak już bogaty!
W chwili gdy go Prozorowicz zobaczył, szedł wyelegantowany jak zwykle... Głowa ufryzowana okryta była cylindrem, który (wedle nie naszego ale Prozorowicza wyrażenia) świecił się jak psu nos — na szyi niebieski krawat spięty ogromną śpilką brylantową, surducik jakiegoś trawiastego koloru, na ręku jednem rękawiczkę prawie czerwoną, a drugą obnażoną dla ukazania massy pierścieni zakrywających całe palce. Laska którą niósł miała gałkę złocistą sadzoną turkusami i rubinami. Nie mówię już o łańcuchu od zegarka z medaljonem olbrzymim i dewizkami drogocennemi. W tym stroju dążył do Burgrabiego, którego zobaczywszy w poprzek ulicę przeszedł aby powitać starego.
— Panie Burgrabio — dobrodzieju! na rany pańskie — ja do was lecę...
— A cóż to pana Piusa prowadzi?
— Ten bestialski interes z żydem o las — toż mi wytnie wszystko jeźli Pałata nie wyda spiesznie dekretu! Na miłość Boga! oddałem sprawę P.... a ten wiersze pisze i literaturą się bawi... dozwoli mnie puścić w trąbę, nie dopilnuje, jeźli wy mu na kark nie wpadniecie... Burgrabio! ratuj!
— Ale ba — przerwał Prozorowicz — oddajcie interesa komu innemu nie poecie.
— Będzie gorzej jeszcze, bo ten choć ślamazarny, przynajmniej uczciwy — a drugi mnie żydowi sprzeda i las przepadnie. Idzie tylko o to żebyście P..... nie dali pokoju.
— Dobry jesteś... albo to mały zachód, będzie mi jeszcze swoje poezye czytał!
— Dla mojej przyjaźni...
To mówiąc Prozorowicz wprowadził go do dworku, mops zaszczekał, a mała fertyczna Burgrabina zaczęła witać gościa. Miała zaś słabość do niego, może dla tego, że bez butów niegdyś widziała...
Burgrabiemu coś musiało na myśl przyjść, bo o ile zrazu się opierał niby, potem zaraz złagodniał dla Piusa. No — no, pomówimy o tem, rzekł, siadajcie proszę.
Pius siadł nie kładnąc kapelusza, nie rzucając laski i rozparł się, jak jeden z Marszałków powiatowych, którego często widywał... Miał zamiar w tej dziurze u Prozorowiczów zabawić jak najkrócej, ale zrywać się zbytnio nie wypadało.
Burgrabia choć miljonowego dziś pana, traktował zawsze jak niegdyś pisarza prowentowego poufale.
— Co się tyczy procesu waszego z żydem, rzekł, i P.... i ja dopilnujemy... bądźcie o to spokojni, ale, powiedźcie no mi, panie Piusie — hm? Pan Bóg fortunę dał, liczko niczego, twarzyczka też, w głowie nie źle, co waść z tem wszystkiem robić myślisz? Cóż? tak na perebendiowaniu życie strawić? hę?
— Jakto? zapytał Pius czerwieniąc się.
— Toż waćpanu lat albo trzydzieści, lub z okładem? hm?
— A no? i co z tego?
— Nie myślisz się żenić? Tożbyś z taką fortuną mógł przecie znaleść żonkę niczego... i stosunki w świecie zawiązać, gdy teraz sam jesteś jak palec...
— Albo mi to źle, ruszając ramionami! rzekł Pius. Gdyby mi się która bardzo podobała... a no...
Prozorowicz głową pokiwał. Znał próżność człowieka. Pochodził po pokoju i odwrócił się niby obojętnie.
— Jedna była na całą gubernię piękna co się zowie kobieta... nieszczęśliwa z mężem... którąś waćpan nieuśpieszył mu odmówić... i nasz marszałkowicz ją zacapi...
— Kto? Fantecka! zawołał Pius — a słyszałem! awantura! awantura! — lecz czy istotnie tak była piękna?
Waćpan nie wierzysz? zawołał Burgrabia udając uniesienie — ha! malarze z Włoch przyjeżdżali ją konterfechtować! Mówią, że w Europie drugiej takiej nie ma. Fantecki nie wart jej był. Taka żona to się takiemu jak wy miljonowemu należała. Dopierobyś dom otworzywszy całej gubernji zaimponował.
Pius słuchał — w istocie trafiło mu to do przekonania, milczał. Prozorowicz mówił dalej.
— Nasz panicz skromne chłopię... dla niego to lękam się czy nie za wielka pani? Kobieta z gustem... kobieta z głową, a co pierwsza rzecz w kobiecie, że mospanie jakby jaka Wenus piękna!
— Nigdym jej w życiu nie widział — szepnął Pius...
— Choć to już po harapie, ale gdybyś był ciekawym, zajrzyj do pani Rumińskiej, ona słyszę u niej mieszka. Ludzie drzwi oblegają żeby tylko zobaczyć! Każdy wychodzi oczarowany...
— Rumińską to i ja znam... bo i to niczego wdówka, dosyć mi się też podobała — ale tam Grzybowicz częsty gość i pono dobije targu.
— Gdzie? co? Grzybowicz! ona za niego nie pójdzie, zbyt wysoko patrzy... Dla ciekawości samej, gdybym na miejscu waćpana był, poszedłbym to cudo obejrzeć...
Burgrabia począł wszelkiemi możliwemi sposobami nabijać głowę tą pięknością Piusowi, nastając na to, że jemu dla prozopopei takiej właśnie żony było potrzeba... Nieznacznie też w to bił, że choćby nadaremnie wejść w szranki z marszałkowiczem, Soleckiego by podniosło, a cóż dopiero — odsadzić go!!
Próżnemu człowiekowi myśl ta zajechała mocno do głowy. Gdy wpół godziny potem ze dworku wyszedł, zamiast się na wieś wybierać, postanowił zostać jeszcze w mieście i pójść choć zajrzeć do Rumińskiej. Trafem był to właśnie wieczór, gdy Bernardowi znajdować się nie było wolno. Ubrawszy się we wszystkie swe klejnoty, wdziawszy lakierki, najświeższe rękawiczki, ufryzowawszy się, uperfumowawszy o godzinie pół do ósmej, był już a drzwi wdowy.
Pani Rumińska sama nie była od tego ażeby Soleckiego zagarnąć pod swe panowanie... przyjęła go więc dosyć wdzięcznie.
Seweryny w pokoju nie było — nieodstępny tylko Grzybowicz bawił się z małą Julka na boku.
— Nagotuj się pan, szepnęła wdowa — na słońce które tu wkrótce w saloniku zabłyśnie, będziesz miał honor widzieć u mnie panią Fanteckę... ale to owoc zakazany... bo już ją sobie Bernaś Zniński odkochał. Proszę do niej słodkich oczek nie robić.
Pius się uśmiechnął, ciekawy był okrutnie — zaczął mówić żywo o czem innem, oka jednak ze drzwi nie spuszczał. Pani Seweryna jakkolwiek rozkochana w swoim aniele, w czasie gdy go pod ręką nie miała chętnie przyjmowała hołdy prostych śmiertelników, lubiła kadzidło i wychodziła da saloniku zawsze strojna bardzo i wymuszonego teatralnego wdzięku pełna.
Pius czekał z natężoną ciekawością.
Gosposia potrzebując wyjść na chwilę zostawiła go z Grzybowiczem i Julką, a sama wbiegła do bocznego pokoju do Seweryny.
— Wiesz, serce, zawołała — kto mnie dziś zaszczycił swą bytnością, nie ręczę czy nie przez ciekawość aby ciebie oglądać — oto nasz Krezus Wołyński, bogacz... pan Pius Solecki. Ba! Za tego wyjść której się uda będzie szczęśliwą. Chłopak nie brzydki, prosty, głupiuchny, da sobą pokierować, familji nie ma (a to także wielka rzecz!) i — milijony! To dopiero Eldorado!
Pobiegła to powiedziawszy — a pani Seweryna, która już miała wychodzić do salonu, wróciła czegoś do zwierciadła jeszcze — spojrzała w nie, czemś ciemnem oczy do koła potarła dla nadania im blasku, poprawiła włosy, narzutkę.... i dopiero uznawszy się w całym majestacie wdzięku — powoli wysunęła się do salonu, poważna, smutna — istotnie zachwycająca...
Pan Pius, który dotąd najwięcej widywał Ekonomówien różowych na grubych nogach fundamentalnie osadzonych, z rękami jak pracze, zobaczywszy to zjawisko piękne jak widzenie senne — osłupiał. Wstał pomieszany, dał się zaprezentować nie śmiejąc się odezwać — słowem po raz pierwszy w życiu miał jakieś niby objaśnienie ideału...
W duszy sobie powiedział językiem ex-pisarza prowentowego. A! niech że ją czarci porwą, jaka piękna!! Oka z niej nie mógł spuścić.
Która kobieta nie wie o wrażeniu jakie czyni? Pani Fanteckiej podobał się ten wyraz bałwochwalczej czołobitności, który trochę głupowata twarz Piusa tak dobitnie na sobie nosiła...
Przypadek zdarzył, że ją posadzono przy Krezusie. Zaczęła do niego dobrotliwie mówić o pogodzie, o jesieni, o błocie i pyle w miasteczku, ale głos jej czarował. Pius przejęty śmiał się i pokazywał wcale piękne zęby białe... Seweryna znalazła go przystojnym. Nie uszło jej uwagi, że miał na palcu solitera ogromnego, który świecił jak gwiazda, jeszcze większy turkus masiw oprawny w złoto i rubin prawie jak gołębie jaje...
Przypatrzyła się jemu i jego klejnotom z uwagą wielką. Zaczęła się mowa o kwiatach, które pani Seweryna lubiła bardzo, poczęła się uskarżać, że w miasteczku takiego bukietu jak u braci Bardetów albo u Hosera... nigdzie i za nic znaleść nie było można.
Pius utrzymywał przeciwnie i pochwycił tę zręczność by prosić o pozwolenie przekonania pięknej pani, iż godny jej bukiet w Żytomierzu znaleść się może.
Pani Seweryna zrobiła minę nader surową, wyprostowała się, ściągnęła brwi i nie odpowiedziała nic. Pan Pius to milczenie mógł sobie jak chcieć tłomaczyć, ale w duchu postanowił natychmiast, choćby przyszło na całą noc do oranżeryi do Kodni posłać, i choćby go to miało sto rubli kosztować, wystąpić z bukietem godnym królowej.
W rozmowie, umiał niezręcznie ale wyraźnie dać poznać iż był panem ogromnych włości, wspominał o dobrach Owrackich, o lasach w Czudnowskich okolicach, o kluczu w Dubieńskiem, o folwarkach nad Słuczą i t. p. Najnieudolniejszy z ludzi czuje się natchnionym, mając tak piękny przedmiot do traktowania.
Kwestya tego bukietu przerwała mu na chwilę i ostudziła rozmowę. Pius się zmieszał, ale jakoś tak się ona wnet zlutowała na nowo, iż poszła raźnie, a Soleckiemu tak płynęły wyrazy z ust, taki był natchniony, że sam siebie nie poznawał.
Seweryna słuchała go z uwagą, wypytywała go z zajęciem, a — co było najnieoględniejszem z jej strony — obok rozmowy ustnej rozpoczęła z nieszczęśliwym Piusem rozmowę wejrzeniami, przeszywała go, paliła, bombardowała, jak gdyby ze smutku i tęsknoty bawiła się na sposób dzieci, gdy żywego złapią chrząszcza.
Pius wił się, uśmiechał i poważniał i nie wiedział co robić z sobą. Rękawiczki podarł, nowiuteńki cylinder niegodziwie zmaltretował, chustkę od nosa wbił do kieszeni niewłaściwej, mankietki z pysznemi złotemi guzami połamał i powyciągał.
Pani Balbina zajęta Grzybowiczem i swawolącą Julką mało na tę parę zwracała uwagi i oddała Krezusa na pastwę przyjaciółce. Przy herbacie siadł pan Pius przy niej i z początku rozparł się tak nieprzyzwoicie, jak mu się zdało, że człowiek miljony czujący w kieszeni, powinien dla utrzymania godności swojej. Jedno zdziwione spojrzenie pani Seweryny przywróciło go do stanu pierwotnego Chryzalidy, do skromnej niemal postawy prowentowego pisarza. Przy herbacie on jej podawał grzanki, raz podniósł upadłą chusteczkę od nosa i oddając ją dotknął ręki białej, ślicznej z takiemi paluszkami, jakie tylko na obrazach widywał i miał za wynalazek malarzy. Jednem słowem pan Pius Solecki oszalał.
Siedział zamiast do dziesiątej, do pół do dwunastej a oddalając się szukał jeszcze oczyma bóstwa. Dziwna rzecz; pani Seweryna pomimo swego smutku w jakim była pogrążona, właśnie się była na niego obejrzała, a spotkawszy wzrok uśmiechnęła się tak, iż Pius uśmiechu dostrzegł.
Wyszedł w ulicę małą Berdyczowską śpiewając i tak pijany, że powracającą do domu staruszkę, czcigodną panią Trzeciakowę potrącił... Myślała biedna, że ją zbójcy napadli.
Przyszedłszy do domu siadł w fotelu i siedział w nim do pierwszej, położył się potem i nie zasnął aż do trzeciej.
Po wyjściu tych panów, gospodyni która mimo zajęcia Grzybowiczem, pod koniec wieczora zaczęła była śledzić Piusa i Sewerynę — śmiejąc się weszła do pokoju przyjaciółki.
— Ale wiesz co! Sewerynko! — rzekła — chcący czy nie, Krezusa podbiłaś, tak że może oszaleć. Czy to się godzi takie historye z oczyma wyrabiać? Ten nieszczęśliwy człowiek gotów postradać zmysły...
Żart na bok — ba! gdyby chociaż wcześniej się był zgłosił? Kto wie, moje serce, czy by dla ciebie nie było to stokroć szczęśliwszem? Takim Piusem, który dwa razy tyle pewnie ma, co twój Bernardek mieć będzie po najdłuższem życiu matki — mogłabyć pomiatać jakbyś chciała. Wolny jak ptaszek, familii ani źdźbła i prosty człek...
Seweryna nic nie odpowiedziała; właśnie włosy rozplatała przed zwierciadłem, patrzała na siebie zadumana i bolała nad swym losem. Na toalecie dwa już ogromne listy Bernardka leżały nierozpieczętowane.
Rumińska miała niesłychany apetyt przeczytać je, ale nie śmiała.
— Co też twój Bernardek może do ciebie po cztery razy na dzień tak szeroko pisywać, moja ty droga? zapytała..
— Jeśliś ciekawa — zobacz — odparła Seweryna; przyznam ci się, że ten mój anioł swoją korespondencyą bez końca, okrutnie mnie już nudzi... Zawsze jedno...
Rumińska niesłuchała, rozpieczętowała już i napawała się tą słodką, dawno niesłyszaną muzyką słowa, której dźwięk w jej sercu wiosenną pieśnią się odbijał. W jej oczach zwykle tak wesołych, zakręciła się poczciwa łza, płynąca za temi latami niepowrotnemi — które są jutrzenką żywota... Położyła list i westchnęła.
— Jakaś ty szczęśliwa! — szepnęła.
Seweryna się odwróciła z pół uśmiechem.
— Tak, możebym nią była — rzekła, gdyby nie mama, nie ciocia — nie dostojne imię... i nie wszystkie te kajdany, które Bernardka pętają i gdyby poczciwy mój anioł miał więcej energii w charakterze.
— Niesłusznie wyrzucasz słabość — odpowiedziała przyjaciółka — cóż on mógł uczynić więcej nad to, że zerwał z matką, że oświadczył, iż ci wiernym pozostanie...
— Tak, a za dwa, trzy miesiące, jak mi sam mówił nie będziemy mieli co jeść może!...
— On majątku własnego nie ma.
Seweryna się nadąsała.
— My biedne kobicięta, — rzekła — często tak nieopatrznie sercem szafujemy — kto mógł wiedzieć czyj tam majątek... wszyscy go głosili bogatym...
— Będzie nim kiedyś... ale dziś...
I przerwały rozmowę westchnieniami; Seweryna ziewnęła, a potem spytała przyjaciółki.
— Ten twój Krezus często bywa w miasteczku?...
— Mój? — podchwyciła, śmiejąc się Rumińska — mój? wcale nie mój; po dzisiejszym wieczorze, gdyby nie anioł Bernardek, powiedziałbym, że twój raczej... No — Bóg go raczy wiedzieć — on u mnie bywał bardzo rzadko...
— Mówiliście, że prosty człowiek — dorzuciła Seweryna — juściż zapewne, ale ma w sobie coś szlachetnego.
Po tej mowie, wdowa usta zagryzła i uśmiechnęła się, jakby do siebie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.