Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty siódmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Rozdział dwudziesty siódmy.
Samuel Weller odbywa pielgrzymkę do Dorking i widzi się ze swoją macochą.

Ponieważ odjazd pickwickistów do Dingley Dell miał nastąpić dopiero za dwa dni, Sam, zjadłszy wcześniej obiad pod „Jerzym i Jastrzębiem“, począł rozmyślać, jak tu w najlepszy sposób zużytkować wolny czas. Pogoda była prześliczna a Sam już po dziesięciu minutach rozmyślania poczuł rozwijające się w sercu swem wielkie synowskie przywiązanie. Potrzeba odwiedzenia ojca i złożenia swego uszanowania macosze tak żywo zarysowała się w jego umyśle, iż sam się tem zdumiał, że mu pierwej nie przyszła do głowy ta moralna powinność. Pragnąc więc jak najprędzej naprawić swe dawne błędy, poszedł do pana Pickwicka i prosił go, by mu pozwolił wykonać ten chwalebny zamiar.
„Z całego serca!“ odrzekł filozof, którego oczy napełniły się łzami radości na ten dowód synowskich uczuć Sama. „Z całego serca!“
Sam skłonił się z wdzięcznością.
„Cieszę się“, rzekł pan Pickwick, „że tak dobrze pojmujesz swe synowskie obowiązki“.
„Zawsze je tak pojmowałem, panie“, rzekł Sam.
„To bardzo pocieszające“, zauważył pan Pickwick.
„Niewątpliwie. Jeżeli coś chciałem kiedy od mego ojca, zawsze prosiłem go o to bardzo grzecznie i uprzejmie, ale jeżeli mi tego nie dał, to brałem sam, z obawy, bym się nie dopuścił czego złego, gdy nie będę miał tego, co chcę. W ten sposób uwalniałem go od mnóstwa kłopotów“.
„Nie to miałem na myśli, Samie“, rzekł filozof, potrząsając głową z lekkim uśmiechem.
„Robiłem to w najlepszej wierze, jak mówił jeden gentleman, który uśmiercił swą żonę, gdyż była z nim nieszczęśliwa“.
„Możesz iść, Sam“, rzekł pan Pickwick.
„Dziękuję panu“.
I oddawszy najpiękniejszy ukłon, a potem przywdziawszy najlepsze swe ubranie, Sam siadł do dyliżansu i pojechał do Dorking.
Zajazd pod „Markizem Granby“ mógł za czasów pani Weller służyć za wzór najlepszym oberżom; był dość przestronny, by goście nie tłoczyli się, i dość ciasny, by się czuć można jakby u siebie. Od ulicy widać było wielki szyld, na którym wyobrażone były barki i głowa gentlemana o apoplektycznym wyglądzie, ubranego w czerwony mundur z niebieskiemi wyłogami oraz w trójkątny kapelusz, kilka zaś plam tego samego koloru nad kapeluszem wyobrażało niebo. Nieco wyżej znajdowała się para chorągwi, pod ostatniemi zaś guzikami munduru — dwa działa. Wszystko to przedstawiało niezaprzeczenie autentyczny portret sławnej pamięci markiza Granby.
Okna oberży ozdobione były doniczkami geranium i szeregiem zaprószonych butelek. Zielone okiennice błyszczały złotemi napisami, obiecującemi wygodne łóżka i znakomite wina, a doborowe towarzystwo, złożone z chłopców i parobków, którzy wylegiwali przy drzwiach stajennych, z góry już dawało wyobrażenie, jak znakomite jest piwo i wódka, które sprzedawano w tej oberży. Wysiadając z dyliżansu, Sam, okiem wytrawnego podróżnika, przyjrzał się tym szczegółom, świadczącym o pomyślnym stanie oberży i szybkim krokiem wszedł do środka, wielce zadowolony ze swych spostrzeżeń.
„Czego pan sobie życzy?“ zapytał go jakiś ostry głos kobiecy, gdy stanął przy bufecie.
Sam spojrzał w kierunku głosu. Wydała go dama dość potężnej objętości, wygodnie siedząca przy kominku i mieszkiem rozdmuchająca ogień, przy którym gotowała się woda na herbatę. Dama nie była sama, gdyż po drugiej stronie kominka, w staroświeckim fotelu siedział mężczyzna, ubrany w wytarte czarne ubranie i o tak sztywnym grzbiecie, jak poręcz rzeczonego fotelu.
Osobistość ta, która zwróciła na siebie teraz szczególną uwagę Sama, była długa i wysmukła; twarz miała wągrowatą, nos czerwony a oczy, złośliwe i ożywione, przypominały wzrok grzechotnika. Ubrana była w bardzo krótkie spodnie i bawełniane czarne pończochy, które, jak całe ubranie, były mocno znoszone. Minę miała poważną, a biała chustka pogardliwie zwieszała się jej na kamizelkę zapiętą aż pod samą brodę. Na krześle, tuż obok, leżały wytarte rękawiczki, kapelusz z szerokiemi kryzami i parasol zielony i bardzo zużyty, którego wystające fiszbiny widocznie równoważyć miały brak rączki u górnego końca. Wszystko to było systematycznie ułożone, co zdawało się oznaczać, iż osobistość z czerwonym nosem, kimkolwiek była, w każdym razie nie miała zamiaru rychło odejść.
By jednak wobec rzeczonego jegomościa z czerwonym nosem być sprawiedliwym, musimy zauważyć, że bynajmniej nie byłoby to dowodem wielkiego rozsądku, gdyby chciał był teraz odejść. Musiałby bowiem mieć dużo znajomych, gdyby chciał się gdzieindziej czuć równie dobrze, jak tu. Ogień skrzył się w kominie, imbryk z wodą kipiał wesoło; na stole wszystko było przyrządzone do herbaty, na patelni przy ogniu piekły się zakąski. Człowiek z czerwonym nosem, uzbrojony długim widelcem, pracował z zajęciem nad przetwarzaniem sporych kawałków chleba na smaczne grzanki. Koło niego stała szklanka z wodą i palący się arak, w którym pływał kawałek cytryny; za każdym razem, gdy podnosił grzanki, by zobaczyć, czy się dobrze przypiekły, czerwononosy przełykał parę kropli grogu, uśmiechając się do damy o potężnych kształtach.
Widok tej sceny tak zajął Sama, iż pozostawił bez odpowiedzi pierwsze pytanie gospodyni, która zmuszona była powtórzyć je trzykrotnie i to tonem coraz ostrzejszym. Wreszcie zapytał:
„Czy gubernator jest w domu?“
„Nie, niema go“, odpowiedziała pani Weller, gdyż dama ta była właśnie ową niegdyś wdową i jedyną egzekutorką testamentu nieboszczyka Clarka. „Nie, niema go i nieprędko wróci...“
„Widocznie pojechał?“ zapytał znowu Sam.
„Może pojechał, a może i nie“, odrzekła pani Weller, smarując masłem kawałek chleba, który przed chwilą ukroił czerwononosy. „Nie wiem tego, a co więcej, nic mnie to nie obchodzi. Odmów pan błogosławieństwo, panie Stiggins“.
Czerwononosy spełnił to życzenie i zaraz z dziką żarłocznością rzucił się na zakąski.
Widok tego człowieka od pierwszego rzutu oka naprowadził Sama na myśl, iż jest to właśnie zastępca pasterza, o którym mówił mu szanowny jego ojciec, ujrzawszy zaś, jak jadł, nie miał już żadnej wątpliwości. Uznał więc za konieczne, zaraz stanąć na właściwym gruncie, by móc się tu rozkwaterować. Odemknął drzwiczki wiodące za bufet, wszedł tam i powiedział spokojnie:
„Jak się matka miewa?“
„A! Sądzę, że to także Weller“, odpowiedziała otyła dama, spoglądając na Sama z miną niebardzo życzliwą.
„Niby tak“, odrzekł niezmieszany Sam, „spodziewam się, że ten świątobliwy gentleman przebaczy mi, gdy powiem, iż chciałbym być tym Wellerem, który jest twoim, matko“.
Był to komplement obosieczny. Dawał on do zrozumienia, że pani Weller była osobą bardzo miłą, a jednocześnie, że pan Stiggins miał powierzchowność duchownego. Skutki tego zaraz się uwidoczniły i Sam, korzystając ze sposobności, ucałował macochę.
„Czy dasz pokój!“ zawołała pani Weller, odpychając go.
„Fe, młodzieńcze, fe!“ rzekł czerwononosy gentleman.
„Bez urazy, panie, bez urazy!“ odpowiedział Sam. „Ale pomimo to ma pan słuszność. To jest zabronione, gdy macocha jest młoda i piękna, prawda, panie?“
„Wszystko to marność“, zauważył pan Stiggins.
„Ach! To prawda!“ dodała pani Weller, poprawiając czepek.
Sam pomyślał to samo, ale wstrzymał język.
Zastępca pasterza nie zdawał się być zadowolony z przybycia gościa, a gdy przeszedł pierwszy ogień komplementów, pani Weller także przybrała minę, mającą wyrażać, iż chętnieby obeszła się bez tej wizyty. Ale Sam był już tu i nie wypadało go wyrzucać; zaproszono go więc na herbatę.
„Jak się ma ojciec?“ zapytał po chwili.
W odpowiedzi na to, pani Weller podniosła do sufitu ręce i oczy, jakgdyby był to przedmiot za przykry, by o nim można było mówić.
Pan Stiggins westchnął.
„Co się stało temu panu?“ zapytał Sam.
„Boli go postępowanie twego ojca“.
„Naprawdę?“
„I ma słuszność“, rzekła pani Weller z powagą.
Pan Stiggins wziął się do drugiej zakąski i westchnął głośno.
„Okropny to grzesznik“, mówiła dalej pani Weller.
„Naczynie zatracenia!“ zawołał pan Stiggins, ukąsiwszy wielki, półkolisty kawałek z grzanki i głucho westchnąwszy.
Sam uczuł w sobie gwałtowną chętkę dania szturchańca, coby pozwoliło świątobliwej osobie jęczeć z większą słusznością, ale stłumił tę żądzę i tylko zapytał:
„Więc stary zawsze robi swoje?“
„O, tak! Niestety!“ odrzekła pani Weller. „Kamienne ma serce. Co wieczór ten znakomity człowiek... nie marszcz pan brwi, panie Stiggins; zawsze będę mówiła, żeś pan znakomity człowiek... Co wieczór ten znakomity człowiek spędza tu całe godziny; ale to nie wywiera żadnego wpływu na twego zatwardziałego ojca“.
„To szczególne!“ zawołał Sam. „Na mnie, gdybym był na jego miejscu, wywarłoby to wpływ nadzwyczajny“.
„Mój młody przyjacielu“, rzekł uroczyście pan Stiggins, „fakt, że twój ojciec ma serce zatwardziałe. O, mój młody przyjacielu, któż inny mógłby ostać się prośbom szesnastu naszych najmilszych sióstr? Któż inny zamknąćby potrafił uszy na napomnienie, by wstąpił do naszego zrzeszenia, które dostarcza dzieciom murzynów w Indjach zachodnich flanelowych kaftaników i moralnych chustek do nosa?“
„Co to jest moralna chustka do nosa? Nigdy nie widziałem takiego sprzętu“, rzekł Sam.
„Jest to chustka, łącząca zabawę z nauką, mój młody przyjacielu; znajdują się na niej wyborne opowiadania, ilustrowane drzeworytami“, odparł pan Stiggins.
„A! Wiem! Wiem! Widziałem to na wystawach sklepowych. Są na nich różne wierszyki, czy tak?“
Pan Stiggins skinął potakująco głową i zabrał się do trzeciej grzanki.
„I nie dał się namówić tym damom?“ zapytał Sam.
„Siedział“, odrzekła pani Weller, „zapalił fajkę i mówił, że dzieci murzynów to... jak to on powiedział, panie Stiggins?“
„Bzdura“, odrzekł zapytany z niesłychanem oburzeniem.
„Powiedział, że dzieci murzynów, to bzdura!“ powtórzyła smutno pani Weller, poczem oboje z panem Stigginsem poczęli wzdychać na myśl o zatwardziałym grzeszniku.
Opowiedzianoby jeszcze wiele innych jego zdrożności, ale ponieważ grzanki już zjedzono, a herbatę wypito, Sam zaś nie okazywał żadnej chęci do odejścia, pan Stiggins nagle przypomniał sobie, iż koniecznie musi się zobaczyć z pasterzem i wyszedł.
Zaledwie usunięto przybory od herbaty i przekąski, gdy londyński dyliżans wysadził przy drzwiach oberży pana Wellera starszego. Wkrótce potem nogi przywiodły go do sali a oczy oznajmiły mu o przybyciu syna.
„Ha, ha! Sammy!“ zawołał ojciec.
„Ha, ha! Stary!“ odrzekł na to syn i uścisnęli sobie ręce.
„Rad jestem, że cię widzę“, rzekł Weller starszy. „Jakże, u licha, potrafiłeś poradzić sobie z macochą? Chciałbym mieć tę receptę“.
„Cicho!“ odrzekł Sam. „Jest w domu, mój stary zuchu“.
„Nie słyszy. Zwykle po herbacie schodzi na dół i przez parę godzin biega po domu jak opętana. A zatem, możemy sobie odwilżyć nasze wnętrza, Sammy“.
To mówiąc, Weller starszy przyrządził dwie szklanki grogu i nałożył dwie fajki, poczem ojciec z synem zasiedli jeden naprzeciw drugiego przy ogniu. Sam w fotelu z wysokiem oparciem, stary Weller w podobnym i równie wygodnym po drugiej stronie kominka. Teraz poczęli z odpowiednia powagą nasycać się podwójną przyjemnością, wynikającą z grogu i spotkania się.
„Czy był tu kto?“ zapytał lakonicznie Weller starszy po długiem milczeniu.
Sam odpowiedział znaczącem pochyleniem głowy.
„Długi chłop, czerwononosy?“
Sam powtórzył ten sam znak.
„Miły to człowiek, Sammy“, zauważył pan Weller, gwałtownie pociągając dym z fajki.
„Tak się zdaje“.
„I bardzo mocny w rachunkach“, dodał pan Weller.
„Doprawdy?“
„W poniedziałek pożycza osiemnaście pensów, we wtorek prosi o szylinga, dla dopełnienia pół korony; w piątek dopożycza drugie pół korony, żeby było okrągłe pięć szylingów i tak idzie dalej, podwajając się, aż dochodzi do banknotu na pięć funtów szterlingów; jakby znał jakąś piekielną buchalterję, Sammy“.
Sam kiwnął głową na znak, że rozumie, co ojciec chce powiedzieć.
„Więc nie daliśmy nic na flanelowe kaftaniki?“ zapytał po pauzie, w czasie której obydwaj popili w milczeniu.
„Naturalnie, że nic. Poco murzynom flanelowe kaftaniki? Ale, wiesz co, Sammy“, dodał pan Weller, zniżając głos i pochylając się nad kominkiem, „chętniebym dał piękną sumkę, gdyby chodziło o zrobienie u nas dla pewnych osób takich kaftaników, w jakie ubierają warjatów“.
Wypowiedziawszy to zdanie, pan Weller bardzo znacząco mrugnął okiem do swego pierworodnego i powrócił do pierwotnej pozycji.
„W każdym razie, szczególny to pomysł posyłać chustki do nosa ludziom, nie znającym ich użytku“, zauważył Sam.
„Oni zawsze robią jakieś głupstwa. Pewnej niedzieli spacerowałem sobie po ulicy, gdy wtem, kogóż to widzę pod drzwiami kaplicy z niebieskim talerzem w ręku? Nie był to nikt inny, tylko twoja macocha. Myślę, że było tam z parę gwinej, same drobniaki, a gdy ludzie wyszli z kościoła, tak poczęli sypać drobnemi, że zdawało się, iż żaden śmiertelny talerz, który kiedykolwiek opuścił warsztat garncarski, wytrzymaćby tego nie potrafił. I, jak myślisz, Sammy, co to było?“
„Składka na herbatę?“ zapytał Sam.
„Nie zgadłeś; była to składka na opłacenie wody dla pasterza“.
„Wody dla pasterza?“
„Ni mniej, ni więcej. Od trzech kwartałów pasterz nie płacił za wodę ani grosza. Zresztą niebardzo on jej potrzebuje; nadzwyczaj mało używa tego płynu... Zna on tylko wodę, która warta jest przynajmniej sześć razy więcej. Ale opłata za wodę nie była uiszczona i poborca zapieczętował mu kran. Idzie tedy mój pasterz do kaplicy, robi ze siebie świętego męczennika, powiada, że pragnie, by poborcy przebaczyło niebo, ale obawia się, iż mu już na tamtym świecie przygotowano niezbyt wygodne miejsce. Wskutek tego kobiety odbywają naradę, śpiewają hymny, mianują twoją macochę prezydentką, zapowiadają składkę na następną niedzielę i wszystko to wręczają pasterzowi. Teraz, jeśli nie będzie miał czem opłacać wody aż do samej śmierci“, kończył pan Weller, „to ja jestem osłem, a ty drugim“.
Potem przez kilka minut palił faję w milczeniu; wreszcie dodał:
„Co najgorsze, to, mój chłopcze, to, że ci pasterze zawracają głowy młodym dziewczętom. Niech Bóg ma w opiece ich serduszka! Biedaczki wyobrażają sobie, iż wszystko jest miodem i koniec. A wszystkie są tylko narzędziem, Sammy, wszystkie“.
„I ja tak myślę“.
„Tak jest niezawodnie“, mówił dalej Weller, poważnie kiwając głową. „A najbardziej mię gniewa to, że widzę, iż tracą czas i młodość na robieniu ubrań dla ludzi o miedzianej cerze, bynajmniej tych ubiorów nie potrzebujących, nigdy zaś nie zajmują się chrześcijanami koloru naturalnego, umiejącymi chodzić w spodniach. Gdybym był wszechwładnym panem, Samie, zaprzągłbym kilku takich próżniaków pasterskich do dobrze naładowanych taczek i kazałbym im przez dwadzieścia cztery godzin wtaczać i staczać je po desce szerokości osiemnastu cali. Toby im wypędziło te fimfy ze łba“.
Wygłosiwszy taką receptę z wielkiem namaszczeniem, kiwając przytem głową i mrugając okiem, pan Weller jednym haustem wypił swą szklankę i z wrodzoną godnością wysypał popiół z fajki.
Jeszcze nie skończył tej ostatniej czynności, gdy w korytarzu dał się słyszeć ostry głos.
„Otóż i twoja kochana macocha, Sammy“, rzekł do syna, i w tej samej chwili wpadła do pokoju pani Weller.
„A! Jesteś już?!“ zawołała.
„Jestem, moja droga“, odrzekł pan Weller, nalewając sobie szklankę.
„A pana Stigginsa nie było tu?“ zapytała pani Weller.
„Nie, moja kochana, nie było“, odrzekł pan Weller, węglem zapalając sobie fajkę; „a co więcej, postaram się nie umrzeć ze zmartwienia, gdy tu więcej nie postanie“.
„Och! Ty niepoprawny grzeszniku!“ zawołała pani Weller.
„Dziękuję ci, moja droga“, odparł Weller senjor.
„No, no, ojcze“, zauważył Sam; „bez tych czułości przed obcymi. Oto właśnie powraca wielebny gentleman“.
Usłyszawszy to, pani Weller szybko otarła łzy, które zamierzała wylać, a pan Weller ze zmartwioną miną odsunął swój fotel od kominka.
Pan Stiggins nie kazał się długo prosić na szklankę grogu; potem przyjął drugą, potem trzecią, potem przystał na przyjęcie udziału w kolacji, by następnie znów powrócić do grogu. Siedział po tej samej stronie co Weller starszy, który w chwilach, gdy sądził, że żona nie widzi go, aby ulżyć wewnętrznym swym uczuciom potrząsał pięścią nad głową wielebnego zastępcy. Żart ten tem czystszą sprawiał przyjemność jego synowi, że pan Stiggins nie przestawał pociągać grogu, w szczęśliwej nieświadomości tej ożywionej pantominy.
Rozmowę podtrzymywała w większej części sama pani Weller i wielebny gentleman a wszystko obracało się głównie dokoła cnót pasterza, wielkich zalet jego owieczek, tudzież dokoła okropnych występków i szkaradnych grzechów reszty ludzi. Czasami tylko pan Weller starszy pozwalał sobie na ironiczne komentarze i niewłaściwe drwiny.
Nakoniec pan Stiggins, który, o ile można było wnosić z zewnętrznych oznak, umieścił w sobie tyle grogu, ile tylko mógł wytrzymać, wziął kapelusz i pożegnał się. Sama odprowadził ojciec do sypialnego pokoju. Szanowny ten gentleman, serdecznie ściskając rękę syna, miał, jak się zdawało, zamiar wypowiedzieć kilka filozoficznych uwag, usłyszawszy jednak kroki pani Weller, zmienił zamiar i tylko krótko powiedział dobranoc.
Nazajutrz Sam wstał wcześnie. Zjadłszy naprędce śniadanie, gotował się do odjazdu do Londynu i miał właśnie wychodzić z domu, gdy stanął przed nim ojciec.
„Jedziesz, Sammy?“ zapytał.
„Zamierzam właśnie“, odparł Sam.
„Chciałbym, byś w jakiś sposób zdołał okiełznać tego Stigginsa i zabrać go ze sobą“.
„Czy tak?“ zapytał Sam tonem wyrzutu; „rumienię się, że jesteś moim autorem, stary kapłonie. Dlaczegóż pozwalasz mu wtykać swój karmazynowy nos do „Markiza Granby?“
„Ponieważ jestem żonaty, Sammy, ponieważ jestem żonaty. Jak się ożenisz, Sammy, wtedy zrozumiesz wiele rzeczy, teraz dla ciebie niepojętych. Ale czyż warto tracić tyle czasu na uczenie się takich głupstw, jak powiedział pewien sztubak, poznawszy abecadło — to pytanie! Zresztą to zależy od gustu. Co do mnie, gotów jestem powiedzieć, że niewarto“.
„W każdym razie“, rzekł Sam, „bądź zdrów, ojcze“.
„Bądź zdrów, Sammy, bądź zdrów“.
„Jeszcze słowo“, rzekł Sam, zatrzymując się. „Gdybym był właścicielem „Markiza Granby“ i gdyby to bydlę, Stiggins, przyłaziło tak mię objadać, tobym...“
„To cobyś zrobił?“ zapytał Weller z wielką ciekawością, „co?“
„Zatrułbym mu grog“.
„Ba!“ zawołał Weller, gorąco ściskając rękę syna, „ale czy napewno zrobiłbyś to, Sammy? Zrobiłbyś?“
„Słowo. Z początku nie chciałbym być dla niego okrutny. Zacząłbym od wpakowania go do studni, ale nakryłbym studnię pokrywą, żeby nie dostał kataru; gdybym się jednak przekonał, że łagodne środki nie skutkują, użyłbym innej metody: perswazji“.
Weller starszy spojrzał na swego syna wzrokiem niewymownego uwielbienia, a potem, uścisnąwszy mu powtórnie rękę, odszedł powoli, snując rozmaite myśli, które nasunęły mu się wskutek oświadczenia Sama.
Sam patrzał czas jakiś za odchodzącym aż ten zniknął za zakrętem drogi, potem zwrócił się ku Londynowi. Idąc, zastanawiał się nad radą, jaką dał ojcu — i czy ojciec usłucha czy nie? Ale szybko pocieszył się myślą, że tylko czas może na to pytanie odpowiedzieć. Tą samą pociechą chcielibyśmy obdarzyć naszych czytelników.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.