Klub Pickwicka/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


KAROL DICKENS
KLUB PICKWICKA
TOM II
WARSZAWA 1936

WYDAWNICTWO J. PRZEWORSKIEGO

Rozdział szesnasty.
Opisujący zbyt wiele wypadków, by je tu można było streścić.

W całym roku niema miesiąca, w którymby natura była tak urocza, jak w sierpniu. Wiosna ma wiele ponęt i wesoły kwietny maj jest niewątpliwie bardzo piękny, ale wdzięk jego podnosi kontrast z niedawnemi mrozami. Sierpień nie ma tych zalet; gdy nadchodzi, zmysły nasze są już przyzwyczajone do jasnego nieba, zieloności łąk, balsamicznego zapachu kwiatów; mgły, śniegi i lody znikły z naszej pamięci, jak i z powierzchni ziemi. A jednak, jakaż to urocza pora! Pola i ogrody ożywia tysiące głosów pracującego ludu; drzewa uginają się pod ciężarem owoców; zboże, które pozłaca krajobraz, potrząsa kłosami pod najlżejszym wietrzykiem, jaki się nad niem chwieje, jakby tęskniło do sierpa, niby oblubienica do oblubieńca. Łagodny spokój unosi się nad całą ziemią. Nawet niski wóz ze snopami posuwa się bezgłośnie po ściernisku, i tylko oko zauważa go.
Gdy dyliżans toczy się szybko wśród pól i sadów, grupy kobiet i dzieci, wiążące snopy lub zbierające do koszów owoce, zatrzymują się na chwilę, ręką osłaniają opalone twarze i ciekawie spoglądała na jadących; kilku silniejszych chłopczyków, za młodych jeszcze, by pracować, ale zanadto niespokojnych, by można ich było pozostawić w domu, wygląda z koszów, gdzie ich osadzono; żniwiarz zatrzymuje kosę, wyprostowuje się, zakłada ręce i patrzy także na powóz, przebiegający tuż koło niego. Konie zaprzężone do woza rzucają ospałe spojrzenie na piękny zaprząg powozu. Wzrok ich mówi, jak tylko wzrok koński powiedzieć potrafi: „Przyjemnie na to opatrzeć! Ale wolę iść powolutku po polu, niż pędzić do siódmego potu po zapylonym gościńcu!“ Odwracasz się na zakręcie drogi; kobiety i dzieci powracają do pracy, żniwiarz chwyta za kosę, konie zaprzężone do woza ruszają z miejsca, wszystko znowu wre życiem.
Podobna scena nie mogła nie wywrzeć wpływu na delikatny a wrażliwy umysł pana Pickwicka. Zajęty postanowieniem zdemaskowania pana Jingle i wykrycia jego prawdziwego charakteru, zrazu był nasz filozof milczący i zamyślony, zastanawiał się bowiem nad tem, jakich ma użyć sposobów; ale powoli uwagę jego poczęły zajmować przedmioty, które widział dokoła, i wkońcu nabrał tak dobrego humoru, jakgdyby przedsiębrał podróż w najprzyjemniejszym celu.
„Śliczny krajobraz, Samie“, rzekł do swego służącego.
„Niech się schowają dachy i kominy“, odrzekł Sam, dotykając ręką kapelusza.
„Sądzę“, zaczął znowu pan Pickwick z uśmiechem, „że przez całe twe życie nie widziałeś nic innego, tylko kominy i dachy, cegły i wapno“.
„Nie zawsze, panie, byłem służącym w oberży“, odrzekł Sam, potrząsając głową; „dawniej byłem woźnicą“.
„Kiedyż to?“
„Jak tylko na zbity łeb wyrzucono mnie na świat, bym grał w ciuciubabkę z kłopotami. Otóż najpierw byłem chłopcem u gospodarza na wsi, potem u furmana, potem byłem komisjonerem, a potem służącym w oberży. Teraz jestem sługą gentlemana. Może kiedy sam zostanę gentlemanem, z fajką w ustach i altanką w ogrodzie. Kto wie? Mnieby to nie zdziwiło“.
„Jesteś prawdziwym filozofem, Samie“, zauważył pan Pickwick.
„To już, panie, jest coś takiego w całej naszej rodzinie. Mój ojciec ma także ku temu skłonności. Kiedy macocha zaczyna zrzędzić, on zaczyna gwizdać; macocha burzy się jak zupa mleczna i tłucze mu fajkę, ojciec najspokojniej bierze drugą. Wtedy macocha wrzeszczy ile ma sił i dostaje ataku nerwowego; ojciec nie rusza się i najspokojniej pali fajkę, aż dopóki macocha nie przyjdzie do siebie. To, panie, filozofja!“
„Albo przynajmniej doskonały jej równoważnik“, odrzekł, uśmiechając się, pan Pickwick. „Takie zasady musiały ci wychodzić na dobre w twojem koczowniczem życiu?“
„Spodziewam się. Uciekłszy ze wsi, nim wstąpiłem do furmana, przez parę tygodni sypiałem w niemeblowanym apartamencie“.
„W niemeblowanym apartamencie?“
„Tak, pod arkadami mostu Waterloo. Piękna sypialnia; dziesięć minut drogi od centrum miasta. Jeżeliby można jej co zarzucić, to chyba to, że zanadto jest przewietrzana. Dziwne tam widziałem rzeczy“.
„Domyślam się“, odrzekł pan Pickwick z zainteresowaniem.
„Rzeczy, któreby przeszyły czułe serce pana i wyszły drugą stroną. Nie znajdzie pan tam żebraków z zawodu — ci umieją sobie radzić — a tylko młodych nędzarzy, mężczyzn i kobiety, dopiero początkujących; wogóle są to biedacy, bez przytułku, zmęczeni, umierających z głodu i tarzający się z bólu po kątach tego smutnego miejsca; biedacy, których nie stać nawet na miejsce w sznurku dwupensowym“.
„Cóż to jest sznurek dwupensowy?“
„Oberża, panie, w której za łóżko płaci się dwa pensy za noc...“
„Dlaczegóż takie łóżko nazywa się sznurkiem?“
„Ach, jakiż pan jeszcze niedoświadczony! Gdy gentlemani, utrzymujący te hotele, otworzyli swoje bazary, urządzali łóżka na podłodze; ale w ten sposób nie robili interesów. Zamiast spać tyle, ile należy się za dwa pensy, lokatorowie barłożyli się tam przez pół dnia. To też teraz właściciele mają sznurki i zawieszają łóżka na trzy stopy nad podłogą, a same łóżka są płócienne“.
„No?“
„A no! Korzyść widoczna. Co rano, o szóstej, spuszczają sznurki — i bęc! wszyscy lokatorowie już na ziemi. To doskonale budzi: wszyscy nabierają dobrego humoru i wynoszą się jak przyzwoici ludzie... Za pozwoleniem Pana“, rzekł Sam, przerywając swe opowiadanie, „czy to nie Bury?“
„Tak jest“, odparł pan Pickwick.
Wkrótce potem dyliżans potoczył się po czystych ulicach schludnego miasteczka i stanął przed oberżą przy szerokiej ulicy, prawie naprzeciw starego opactwa.
„To oberża pod „Aniołem“, rzekł pan Pickwick, spoglądając na szyld. „Tu wysiądziemy, Samie. Ale musimy postępować ostrożnie. Zażądaj osobnego pokoju i nie wymieniaj mego nazwiska, rozumiesz mnie?“
„Jak wyrocznię, panie“, odrzekł Sam, mrugając znacząco. Potem zabrał rzeczy pana Pickwicka, które w pośpiechu rzucił do tylnej skrzyni, gdy wsiadali do eatanswillskiego dyliżansu, i znikł, by spełnić dane mu polecenia. Osobny pokój łatwo się znalazł a pan Pickwick bezzwłocznie został doń wprowadzony.
„Teraz, Samie“, rzekł filozof, „trzeba przedewszystkiem...“
„Zamówić obiad“, dorzucił Sam; „już późno“.
„Masz słuszność“, odrzekł pan Pickwick, spoglądając na zegarek. „.Masz słuszność, Samie“.
„Gdybym był na miejscu pana, tobym po tem wszystkiem wyspał się należycie przez całą noc i dopiero wtenczas zaczął zasięgać wiadomości o tym filucie. Nic tak nie orzeźwia umysłu, jak sen, mówiła jedna służąca, połykając kieliszek anyżówki“.
„Sądzę, że masz słuszność; ale przedewszystkiem, chciałbym upewnić się, czy ten łotr znajduje się w tym hotelu i czy nie ma zamiaru wyjeżdżać“.
„Niech pan mnie to zostawi. Pójdę zamówić panu porządny obiad i rozpytam się w kuchni. W pięć minut dowiem się o wszystkiem od tutejszego czyścibuta“.
„Bardzo dobrze“, rzekł pan Pickwick, poczem Sam oddalił się.
W pół godziny potem filozof siedział już przy bardzo smacznym obiedzie, a po upływie kwadransa Sam zaraportował mu, że pan Fitz-Marshall zatrzymał osobny pokój do dalszego rozporządzenia; że obecnie pojechał na wieczór w sąsiestwo, kazał czekać na siebie i zabrał ze sobą swego służącego.
„Teraz, panie“, mówił dalej Sam, „gdybym mógł pomówić z tym jego służącym, dowiedziałbym się wszystkiego“.
„A to w jaki sposób?“
„O, jaki pan jeszcze młody! Wszyscy służący obgadują panów!“
„Zapomniałem o tem“.
„Wtenczas będzie pan wiedział, co należy przedsięwziąć i podług tego postąpimy“.
Ponieważ plan taki wydał się najlepszy, został więc przyjęty. Sam oddalił się za pozwoleniem swego pana, by przepędzić wieczór, jak się mu spodoba. Zwrócił więc swe kroki do bufetu i wkrótce potem przez zgromadzonych w sali został obwołany prezydującym. Doszedłszy do tego zaszczytnego stanowiska, rozwinął tyle zdolności, że huczne śmiechy zebranych dolatywały aż do sypialni pana Pickwicka i skróciły prawie o trzy godziny zwykłe rozmiary jego snu.
Nazajutrz rano Sam Weller zajął się uspakajaniem gorączkowego wzruszenia, będącego pozostałością po wczorajszym wieczorze, i zaaplikował sobie tusz, umówiwszy się za jednego penny z pewnym gentlemanem ze stajni, iż ten będzie mu pompował wodę ze studni na twarz i głowę, aż do zupełnego odrestaurowania zdolności umysłowych. Podczas tego medycznego zabiegu, uwagę jego zajął młody człowiek, siedzący w dziedzińcu na ławce. Ubrany był w fjoletową liberję i czytał księgę, podobną do modlitewnika, co mu jednak nie przeszkadzało od czasu do czasu zerkać na Sama, jakby go zajmowała niesłychanie operacja, której się ten poddawał.
„A to jakiś oryginał, sądząc z wyglądu“, pomyślał Sam, gdy oczy jego po raz pierwszy spotkały się z oczami nieznajomego w fjoletowej liberji, odznaczającego się bladą, szeroką i płaską twarzą, zapadłemi oczami i ogromną głową, z której spadały pukle czarnych, połyskujących włosów.
„A to oryginał“, pomyślał Sam Weller i począł myć się dalej, nie myśląc o nim więcej.
Tymczasem człowiek w fjoletowej liberji spoglądał ciągle to na Sama, to na modlitewnik, jakgdyby miał ochotę rozpocząć rozmowę. Wkońcu, by mu to ułatwić, Sam przemówił pierwszy, familiarnie kiwnąwszy głową:
„Jak się masz, kochaneczku?“
„Szczęśliwy jestem, iż mogę powiedzieć, że nieźle“, odpowiedział fjoletowy człowiek mierzonym głosem i starannie zamknął swą księgę. „Spodziewam się, że i pan ma się nieźle“.
„Eh! Byłoby mi jako tako, gdybym się nie czuł, jak chodząca butelka wódki“, odparł Sam. „Czy mieszkasz tutaj?“
Fjoletowy człowiek odpowiedział twierdząco.
„Dlaczego więc nie byłeś wczoraj razem z nami?“ zapytał Sam, wycierając sobie twarz ręcznikiem. „Wydaje mi się, że się lubisz pobawić; wyglądasz jak pstrąg w koszu“, dodał ciszej nieco.
„Wyjeżdżałem z moim panem“.
„A jak się twój pan nazywa?“ zapytał żywo Sam Weller, którego twarz poczerwieniała pod podwójnym wpływem: zdziwienia i tarcia ręcznikiem.
„Fitz-Marshall“, odrzekł fjoletowy człowiek.
„Podaj łapę!“ zawołał Sam, podchodząc ku niemu. „Mam ochotę zaznajomić się z tobą; twoja fizjonomja podoba mi się, mój ty czopie“.
„A to szczególne“, odrzekł fjoletowy człowiek z wielką prostotą. „Pańska tak mi się podobała, iż miałem ochotę przemówić do pana od pierwszej chwili, jak go ujrzałem pod pompą“.
„Czy być może?“
„Na honor! Czyż to nie szczególne, co?“
„Bardzo szczególne“, odrzekł Sam, ciesząc się w duchu z dobroduszności nieznajomego. „A jak ci na imię, mój patrjarcho?“
„Hiob“
„Piękne imię. Jedyne, o ile wiem, którego nie skrócono!... A nazwisko?“
„Trotter“, odrzekł nieznajomy. „A wy?“
Sam przypomniał sobie rozkaz swego pana i odpowiedział:
„Nazywam się Welker, a pan mój Wilkins. Czy nie łykniesz czego na śniadanie, mości Trotter?“
Trotter najzupełniej przychylił się do tej miłej propozycji i, włożywszy książkę do kieszeni, poszedł z Welkerem do bufetu. Tu zaczęła się dyskusja nad zaletami bardzo przyjemnej mieszaniny, zawartej w cynowej wazie, a składającej się z esencji kwiatu gwoździkowego i pewnej ilości holenderskiej jałowcówki, fabrykowanej w Anglji.
„Dobre masz miejsce?“ zapytał Sam, po raz drugi napełniając szklankę swego towarzysza.
„Złe“, odpowiedział Hiob oblizując się, „bardzo złe“.
„Naprawdę?“
„Tak jest. A co najgorsze, to mój pan chce się żenić“.
„Nie może być!“
„Tak, i jeszcze gorzej. Chce porwać bogatą dziedziczkę z pewnej pensji“.
„A to smok!“ rzekł Sam, znowu napełniając szklankę swego towarzysza; „pensja ta pewno jest w tem mieście?“
Zapytanie to postawione zostało najobojętniejszym tonem, jaki tylko można sobie wyobrazić. A jednak Hiob Trotter jasno okazał swem postępowaniem, iż zauważył, z jakim niepokojem nowy jego przyjaciel czekał na odpowiedź. Wypróżnił swą szklankę, spojrzał tajemniczo na Sama, kolejno mrugnął jednem i drugiem małem swem okiem i ostatecznie zrobił ręką znak, jakgdyby poruszał jakąś urojoną pompę, dając tem do zrozumienia, iż uważa swego towarzysza za wścibskiego, który bardzo chętnie wypompowałby z każdego jego sekrety.
„Nie, nie, takich rzeczy nie mówi się wszystkim. To tajemnica, wielka tajemnica“.
Wymawiając te wyrazy, fjoletowy człowiek przewrócił swą szklankę, w ten sposób dowcipnie dając do zrozumienia swemu towarzyszowi, że już nie pozostało nic dla ugaszenia pragnienia. Sam zrozumiał to napomknienie i, uznając jego delikatność, kazał po raz drugi napełnić cynową wazę. Rozkaz ten rozjaśnił radością małe oczki fioletowego człowieka.
„A więc to tajemnica?“ zaczął znów Sam.
„Coś takiego“, odrzekł Hiob, popijając.
„Twój pan musi być bogaty?“ zapytał Sam.
Trotter uśmiechnął się i, trzymając w lewej ręce szklankę, po czterykroć uderzył prawą ręką po kieszeniach swych fioletowych spodni, jakgdyby chciał dać tem do zrozumienia, że i pan jego może uczynić to samo, nie przestraszając nikogo dźwiękiem pieniędzy.
„A!“ zaczął znów Sam, „tak się rzeczy mają?“
Fjoletowy człowiek pochylił głowę w znaczący sposób.
„A czy nie pomyślałeś o tem, mój stary, że byłbyś wielkim łotrem, gdybyś pozwolił swemu panu porwać pannę?“
„Wiem o tem“, odparł Hiob Trotter, wzdychając głęboko, i zwróciwszy ku Samowi zmartwioną twarz, dodał: „wiem o tem i to mi właśnie cięży; ale cóż mam począć?“
„Co począć?“ zawołał Sam: „wyśpiewać wszystko przełożonej pensji“.
„Któż mi uwierzy? Młoda panna uchodzi za wzór rozsądku i skromności: powie, że nieprawda, mój pan powie to samo. Więc któż mi uwierzy? Stracę miejsce i będą mnie prześladować jako oszczercę, lub coś w tym rodzaju. Oto, co na tem zarobię!“
„Jest racja“, mruknął Sam, „jest racja w tem, co mówisz“.
„Gdybym znał jakiego porządnego gentlemana, któryby zechciał zająć się tą sprawą, mógłbym mieć nadzieję, że przeszkodzę memu panu w porwaniu. Ale i tu zachodzi trudność, panie Walker. Nie znam w tych stronach żadnego takiego gentlemana, a gdybym nawet znał, to można stawiać dziesięć przeciw jednemu, że i tenby mi nie uwierzył“.
„Chodź ze mną!“ zawołał Sam, zrywając się nagle i chwytając swego towarzysza za rękę. „Mój pan jest właśnie takim gentlemanem, jakiego potrzeba“.
Po lekkim oporze, Hiob Trotter został wprowadzony do pokoju pana Pickwicka i przedstawiony, po krótkiem streszczeniu rozmowy, którą przytoczyliśmy.
„Przykro mi bardzo, że zdradzam mego pana“, mówił fjoletowy człowiek, przykładając do oka czerwoną chustkę, wielkości około trzech cali kwadratowych.
„Uczucie to przynosi ci wiele zaszczytu“, odpowiedział pan Pickwick. „Ale to jest twoim obowiązkiem...“
„Wiem, że jest to moim obowiązkiem“, odparł Hiob, wielce wzruszony. „Wszyscy powinniśmy się starać spełniać nasze obowiązki, panie, i ja też staram się o to. Ale ciężka to próba, zdradzać swego pana, którego suknie się nosi, którego chleb się je, nawet gdy człowiek ten jest łotrem“.
„Zacny z ciebie chłopak“, rzekł pan Pickwick, bardzo rozczulony, „zacny chłopak!“
„No! No!“ zauważył Sam, z wielką niecierpliwością patrzący na łzy Trottera; „dość już tych wodotrysków, to na nic się nie zdało“.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick, tonem wyrzutu; „przykro mi, że tak mało masz szacunku dla uczuć tego młodego człowieka“.
„Bardzo to piękne uczucia, panie, tak piękne, iż szkoda nawet tak je rozpraszać; sądzę, że lepiejby zrobił, gdyby je zachował w sobie, zamiast przemieniać na ciepłą wodę, tembardziej, że do niczego to nie prowadzi. Łzami nikt nigdy nie nakręcił zegarka, ani też nie puścił w ruch maszyny. Następny raz, gdy przyjdziesz na świat, mój stary, nabij sobie łeb tą prawdą, a tymczasem wpakuj do kieszeni tę twoją czerwoną płachtę. Nie jest na tyle piękna, byś nią potrząsał w powietrzu, jakbyś był linoskokiem“.
„Sam ma słuszność“, zauważył pan Pickwick, zwracając się ku Hiobowi. „Sam ma słuszność, chociaż jego sposób wyrażania się jest nieco pospolity, a czasami niezrozumiały“.
„Ma najzupełniejszą słuszność, panie“, odrzekł Trotter, „więcej nie poddam się już tej słabości“.
„Bardzo dobrze“, odparł nasz mędrzec; „a teraz powiedz, która to pensja?“
„Jest to stary dom z czerwonej cegły, zaraz za miastem, panie“.
„A kiedy ten niegodziwy zamiar ma być przyprowadzony do skutku. Kiedy ma nastąpić porwanie?“
„Tej nocy, panie“.
„Tej nocy?“
„Tej jeszcze nocy. I to mię właśnie tak niepokoi.“
„Trzeba bezzwłocznie zapobiec temu. Pójdę zaraz zobaczyć się z damą, zawiadującą zakładem“, rzekł pan Pickwick.
„Przepraszam pana, ale to na nic się nie zda“, rzekł Hiob.
„Dlaczego?“
„Mój pan jest bardzo przebiegły“.
„Wiem o tem“.
„I tak się wkradł w łaski starej damy, iż ta niczemu nie uwierzy, coby na niego mówiono, choćby pan przysięgał na obu kolanach. Zresztą nie ma pan innych dowodów, oprócz zeznań służącego; mój pan nie omieszka powiedzieć, że mię oddalił i że ja w ten sposób chcę się zemścić“.
„Cóż zrobić?“ zapytał pan Pickwick.
„Nic nie zdoła przekonać starej damy, chyba to, że złapałaby mego pana na gorącym uczynku“.
„Ale“, zauważył pan Pickwick, „obawiam się, że złapać go na gorącym uczynku będzie nadzwyczaj trudno“.
„Zdaje mi się, panie“, rzekł Hiob po chwili namysłu, „zdaje mi się, że to rzecz bardzo łatwa“.
„A to jak?“
„Mój pan pozyskał sobie dwie służące, które dziś wieczorem, o dziesiątej godzinie, mają nas wpuścić do kuchni. Gdy wszyscy pokładą się spać, panna wyjdzie z sypialni, konie pocztowe będą w pogotowiu, i w drogę!“
„A więc?“ zapytał pan Pickwick.
„A więc, sądzę panie, że gdyby pan czekał na nas w ogrodzie sam...“
„Sam? Dlaczego sam?“
„Sądzę, że tej starej damie nie będzie w smak, gdy tak niemiłe odkrycie zostanie dokonane wobec wielu osób; a przytem młoda panna... wyobraź pan sobie, jej zmieszanie“.
„Masz najzupełniejszą słuszność. Uwaga ta przekonywa o delikatności twych uczuć. Mów dalej“.
„Otóż sądzę, panie, że gdyby zaczekał pan sam w ogrodzie, mógłbym potem wprowadzić pana do domu, równo o wpół do dwunastej; wtedy właśnie nadejdzie pora, by popsuć szyki temu złemu człowiekowi, który na moje nieszczęście omamił mnie“.
Tu Trotter westchnął.
„Nie martw się tem“, rzekł pan Pickwick.
Hiob ukłonił się bardzo nisko i, wbrew poprzednim przedstawieniom Sama, oczy jego znów napełniły się łzami.
„Nigdy nie widziałem takiego płaksy“, rzekł Sam. „Niech mię Bóg skarze, jeżeli w jego głowie niema zawsze odkręconego krana“.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick z wielką surowością, „trzymaj język za zębami“.
„Słucham pana“, odparł Sam Weller.
„Nie podoba mi się ten plan“, mówił dalej nasz filozof, po głębokim namyśle. „Dlaczegóżby nie porozumieć się z krewnymi tej panny?“
„Bo mieszkają, panie, o pięćdziesiąt mil stąd“.
„No, to sprawa skończona“, zauważył Sam na stronie.
„A przytem ten ogród...“ zaczął znowu pan Pickwick; „jak dostać się do niego?“
„Mur jest bardzo niski, panie; służący może pana podsadzić...“
„Służący może mnie podsadzić“, powtórzył machinalnie pan Pickwick, „a czy będziesz napewno przy drzwiach, o których mówiłeś?“
„Nie może się pan omylić. Tylko jedne drzwi wychodzą na ogród; zapukaj pan do nich; jak tylko wybije oznaczona godzina, ja odemknę natychmiast“.
„Nie podoba mi się ten plan“, znowu powtórzył pan Pickwick, „ale muszę go przyjąć, bo nie widzę innego; a tu idzie o los tej młodej osoby. Pójdę!“
W ten sposób, po raz drugi, wrodzona dobroć pana Pickwicka wplątała go w sprawę, której nie pochwalał jego zdrowy rozsądek.
„Jak się nazywa dom?“ zapytał.
„Westgate House, panie. Gdy wyjdzie pan za miasto, skręci pan trochę na prawo; dom odosobniony, stoi niedaleko drogi, a na drzwiach wypisana jest jego nazwa na miedzianej tablicy“.
„Wiem“, odpowiedział pan Pickwick, „zauważyłem ten dom, gdym po raz pierwszy zwiedzał to miasto. Możesz liczyć na mnie...“
Gdy Trotter ukłonił się i zabierał się do wyjścia, pan Pickwick wsunął mu gwineę w rękę.
„Porządny jesteś człowiek“, powiedział, „i podziwiam dobroć twego serca. Żadnych podziękowań. Pamiętaj, o pół do dwunastej!“
„Nie zapomnę, panie“, odrzekł Hiob Trotter i wyszedł.
„Słuchajno, kolego“, rzekł mu Sam, idący za nim, „to nie taka zła rzecz, ta płaczliwość. Za taką cenę ja sam gotów jestem płakać, jak rynna podczas deszczu. Jak ty to robisz?“
„To idzie z serca, panie Welker“, odrzekł Hiob uroczyście. „Żegnam pana“.
„A to ci dopiero płaksa!“ pomyślał Sam Weller, patrząc za odchodzącym. „Ale mniejsza o to, zawsze wyciągnęliśmy go na słowo“.
Nie możemy powiedzieć stanowczo, jakie myśli zajmowały Trottera, ponieważ nic o tem nie wiemy.
Tymczasem dzień minął, nastąpił wieczór. Przed dziesiątą Sam zaraportował swemu panu, że pan Jingle i Hiob wyszli razem, że rzeczy ich zostały spakowane i że zamówili powóz pocztowy. Widocznie zamach przechodził w stadjum wykonania, jak to przepowiedział Trotter.
Wybiło pół do jedenastej. Czas był już na pana Pickwicka, aby udał się na delikatną wyprawę. By nie mieć trudności przy przełażeniu przez mur, nie chciał wziąć płaszcza, jak mu proponował Sam, i wyszedł ze swym wiernym sługą. Była pełnia, ale księżyc zasłonięty był chmurami; noc była piękna i pogodna, ale nadzwyczaj ciemna; ścieżki, płoty, pola, domy i drzewa okrywał gęsty mrok; powietrze było ciężkie i gorące; od czasu do czasu błyskawice oświetlały chmury i to było jedynem światłem, rozdzierającem ciemności, w które wszystko było spowite. Żaden odgłos, z wyjątkiem odległego szczekania psów. nie mącił ciszy.
Awanturnicy nasi znaleźli dom, rozpoznali napis na miedzianej blasze, obeszli mur i zatrzymali się przed ogrodem.
„Samie“, rzekł pan Pickwick, „pomożesz mi przeleźć mur, a potem wrócisz do oberży“.
„Dobrze, panie“.
„I będziesz czekać na mnie“.
„Słucham pana“.
„Potrzymaj mi nogę, a gdy powiem — hop! podnieś mię lekko“.
„Jestem gotów, panie“.
Ułożywszy te punkty wstępne, pan Pickwick uchwycił się za wierzch muru i powiedział hop! Sam wykonał rozkaz jak najściślej; ale czy to dlatego, że ciało filozofa podzielało w pewnym stopniu elastyczność jego umysłu, czy też pojęcia Sama o lekkiem podniesieniu nie były identyczne z pojęciami jego pana, dość, że bezpośrednim skutkiem jego pomocy było to, że filozof przeleciał przez mur, po drugiej zaś stronie, rozgniótłszy trzy krzaki truskawek i jeden krzak róży, znakomity gentleman rozciągnął się na ziemi jak długi.
„Czy się pan nie skaleczył?“ zapytał Sam, gdy tylko przyszedł nieco do siebie ze zdumienia, spowodowanego nagłem zniknięciem filozofa.
„Nie, ja się nie skaleczyłem“, odpowiedział mu głos z za muru. „Przeciwnie, sądzę, że to ty mnie skaleczyłeś“.
„Spodziewam się, że nie“.
„Bądź spokojny“, odpowiedział nasz mędrzec, podnosząc się; „to nic... trochę podrapałem się. Odejdź, bo nas usłyszą“.
„Wszelkiej pomyślności, panie“.
„Bądź zdrów“.
Sam odszedł cicho, pozostawiając pana Pickwicka samego w ogrodzie.
W różnych oknach domu błyszczały jeszcze światła, lub też migały na schodach, jakby oznajmiając, że mieszkańcy udają się na spoczynek. Nie mając żadnej ochoty zbliżać się do domu przed oznaczoną godziną, pan Pickwick wcisnął się w kąt i czekał.
Znajdował się teraz w położeniu, któreby osłabiło odwagę niejednego bohatera. A jednak pan Pickwick nie czuł ani niepokoju, ani zniechęcenia; wiedział, że zamiary ma uczciwe i wierzył nieograniczenie w szlachetne uczucia Trottera. Położenie jego było nieszczególne, niewątpliwie, żeby nie powiedzieć przykre; ale umysł filozoficzny łatwo znajduje zajęcie w rozmyślaniu. Wskutek wytężenia władz umysłowych, pan Pickwick znalazł się w stanie pewnego rozmarzenia, z którego wyrwał go dźwięk zegara sąsiedniego kościoła; biło pół do dwunastej.
„Już czas“, pomyślał, podchodząc bliżej. Spojrzał na dom: światła znikły, okiennice pozamykano; niezawodnie wszyscy spali. Na palcach podszedł ku drzwiom i zapukał. Dwie czy trzy minuty upłynęły bez odpowiedzi. Zapukał powtórnie, nieco mocniej, potem po raz trzeci, jeszcze mocniej. Nakoniec na schodach dał się słyszeć odgłos kroków; przez dziurkę od klucza błysnęło światło świecy; odsunięto zwolna zasówki, drzwi otwierały się.
Drzwi otwierały się powoli, a w miarę jak się otwierały, pan Pickwick coraz bardziej cofał się za nie, ostrożnie wychylając głowę, by zobaczyć, kto idzie... Ale jakież było jego ździwienie, gdy, zamiast Trottera, ujrzał nieznaną sobie służącą ze świecą w ręku. Pan Pickwick cofnął głowę z szybkością, któraby zaszczyt przeniosła nawet magikowi.
„Saro!” zawołała służąca, zwracając się do kogoś w głębi domu, „to pewnie kot. Misiu! Misiu! Kić, kić, kić!
Gdy żadne zwierzę nie zjawiło się na to wezwanie, służąca zwolna zamknęła drzwi i zasunęła zasuwki, pozostawiając pana Pickwicka pod murem.
„To bardzo dziwne”, pomyślał smutno filozof. „Nie śpią dłużej, niż zazwyczaj. Źle, że to właśnie dzisiaj tak się stało, bardzo źle”.
Romyślając w ten sposób, pan Pickwick ostrożnie cofnął się do kąta, gdzie był przedtem ukryty, i postanowił czekać, dopóki nie będzie wskazane powtórzyć sygnału.
Zaledwie pięć minut upłynęło, gdy, po silnej błyskawicy, zahuczał grzmot, potem znów okropnie błysnęło i zagrzmiało jeszcze głośniej; wreszcie lunął deszcz, przykrzejszy niż błyskawice i grzmoty.
Pan Pickwick wiedział dobrze, że drzewo jest niebezpiecznym sąsiadem podczas burzy, a oto miał jedno drzewo po prawej swej stronie, drugie po lewej, trzecie przed sobą, czwarte ztyłu. Zostając w tem miejscu, mógł łatwo paść ofiarą pioruna, gdyby zaś wyszedł na środek ogrodu, mógłby się zdradzić i oddanoby go konstablom. Parę razy próbował przeskoczyć przez mur, ale ponieważ nie miał nikogo do pomocy, jedynym wynikiem tych wysiłków było sute zlanie potem całej jego osoby i nieskończona ilość odrapań i sińców na łokciach i kolanach.
„Co za okropne położenie”, powiedział sam do siebie, zaniechawszy tych ćwiczeń, by obetrzeć czoło i rozetrzeć kolana. Jednocześnie spojrzał na dom i, nie dostrzegłszy świateł, ucieszył się, że już wszyscy śpią; postanowił zatem powtórzyć sygnał.
Na palcach poszedł po rozmokłym piasku, zapukał do drzwi, zatrzymał oddech i począł słuchać, przyłożywszy ucho do dziurki od klucza. Żadnej odpowiedzi. To szczególne! Zastukał powtórnie. Znowu słucha: w głębi domu słychać szepty, a potem głos jakiś zapytał:
„Kto tam?“
„To nie Hiob“, pomyślał pan Pickwick, przyciskając się do ściany. „To głos kobiecy“. Zaledwie doszedł do lej konkluzji, gdy okno na pierwszem piętrze otworzyło się i trzy czy cztery kobiece głosy powtórzyły to samo pytanie.
Pan Pickwick nie śmiał się ruszyć. Widoczne było, że wszyscy w domu pobudzili się. Postanowił więc pozostać w miejscu, gdzie był ukryty, dopóki wszystko nie uspokoi się, następnie zaś chciał zrobić nadludzki wysiłek, by albo przeskoczyć przez mur, lub zginąć.
Jak wszystkie postanowienia pana Pickwicka, tak i to było najlepsze, jakie w obecnem położeniu mógł uczynić; ale, na nieszczęście, opierało się ono na przypuszczeniu, że mieszkańcy domu nie ośmielą się otworzyć drzwi. Jakże więc mocno rozczarował się nasz filozof, usłyszawszy, że odsuwają się zasuwki i, widząc, jak drzwi otwierają się zwolna ale coraz szerzej. Wykonał wtedy odwrót krok za krokiem, aż do swego kąta, ale napróżno tulił się do ściany: objętość jego osoby nie pozwoliła drzwiom się otworzyć całkowicie.
„Kto tam?“ krzyknął ze schodów liczny chór cienkich głosów. Składały się nań głosy: starej panny, przełożonej zakładu, trzech guwernantek, pięciu sług rodzaju żeńskiego i trzydziestu pensjonarek, nawpół ubranych i okrytych całym lasem papilotów.
Jak łatwo można się domyśleć, pan Pickwick nie odpowiedział na to: „kto tam?“, a wtenczas chór zaczął z innego tonu, zawodząc: „Boże! Boże! Ja się tak boję!“
„Kucharko!“ powiedziała stara panna z wielką godnością na najwyższym stopniu schodów, ztyłu za całą grupą. „Kucharko! Dlaczego nie wyjdziesz do ogrodu?“
„Ach, proszę pani! Nie mam najmniejszej chęci do tego!“
„Boże! Boże! Jaka ograniczona!“ krzyknęło trzydzieści pensjonarek.
„Kucharko!“ powtórzyła stara panna z wielką godnością, „proszę nie rezonować! Każę ci natychmiast zobaczyć, co się dzieje w ogrodzie!“
Teraz kucharka poczęła płakać; jedna ze służących powiedziała, że nie godzi się tak postępować z ludźmi, i za taką buntowniczą uwagę natychmiast wymówiono jej służbę.
„Kucharko! Czy słyszysz?“ krzyknęła stara panna, tupiąc nogą.
„Kucharko! Czy słyszysz, co pani mówi?“ krzyknęły wszystkie trzy guwernantki.
„Co za nędzna istota!“ krzyknęło trzydzieści pensjonarek.
Nieszczęśliwa kucharka, wypchnięta naprzód, zrobiła parę kroków, trzymając świecę tak, iż nic nie była w stanie zobaczyć. Następnie oświadczyła, że w ogrodzie niema nikogo i że musiał to być wiatr. Wskutek tego drzwi miano już zamknąć, gdy wtem jedna ciekawska pensjonarka ośmieliła się spojrzeć przez szparę przy zawiasach i krzyknęła okropnie.
W mgnieniu oka kucharka, służąca i jeszcze parę odważniejszych cofnęło się ku schodom.
„Co się stało, panno Smithers?“ zapytała stara panna, podczas gdy rzeczona panna Smithers dostała ataku nerwowego o sile czterech młodych panien.
„Boże! Boże! Kochana panno Smithers!“ zawołało razem dwadzieścia dziewięć pensjonarek.
„Och! Człowiek! Człowiek za drzwiami!“ krzyknęła panna Smithers przerywanym głosem.
Gdy stara panna usłyszała te przerażające słowa, natychmiast wykonała odwrót aż do swego sypialnego pokoju, zamknęła drzwi na dwa spusty, poczem zrobiło się jej niedobrze. Tymczasem pomocnica jej, pensjonarki i służące rzuciły się ku schodom. Nigdy nie słyszano tyle krzyku, nie widziano tylu załamanych rąk i zemdleń. Wśród tego zamieszania pan Pickwick wyszedł ze swej kryjówki i stanął przed spłoszonemi gołębicami.
„Panie! Kochane panie!“ przemówił.
„Ach! Nazywa nas kochanemi paniami!“ krzyknęła najbrzydsza i najstarsza z guwernantek. „Boże! Co za nędznik!“
„Panie!“ wołał pan Pickwick, przyprowadzony do rozpaczy swem trudnem położeniem. „Wysłuchajcie mnie! Nie jestem złodziejem. Wszystko czego żądam, to przełożonej...“
„O! Co za potwór drapieżny!“ zawołała druga guwernantka, „chce panny Tomkins!“
Teraz jęki stały się powszechne.
„Uderzcie na alarm!“ zawołało z pół tuzina głosów.
„Nie! Nie!“ krzyknął pan Pickwick, „spojrzyjcie tylko na mnie. Czyż mam minę złoczyńcy? Drogie panie! Możecie mię związać, zamknąć, jeśli wam się podoba, ale wysłuchajcie co powiem, tylko wysłuchajcie!“
„Jak pan dostałeś się do ogrodu?“ zapytała jedna ze służących...
„Przywołajcie panią domu, a wszystko opowiem, wszystko!“ krzyczał dalej pan Pickwick z całych płuc. „Zawołajcie i uspokójcie się, wszystko usłyszycie!“
Czy to dzięki wyrazowi twarzy pana Pickwicka, czy jego wymowie, czy też nieprzezwyciężonej dla umysłów kobiecych chęci usłyszenia czegoś tajemniczego, tego nie wiemy; ale najrozsądniejsze niewiasty w zakładzie, w liczbie czterech czy pięciu, zdołały w końcu odzyskać względny spokój. Wezwały więc pana Pickwicka, by bezzwłoczna poddał się osobistemu aresztowi gwoli powszechnego bezpieczeństwa; filozof przystał na to i, by móc rozmówić się z panną Tomkins, wszedł do gabinetu, w którym przychodzące pensjonarki zawieszały swe kapelusze i okrycia. Gdy go starannie zamknięto, spłoszone owieczki poczęły zwola odzyskiwać odwagę. Pannę Tomkins ocucono z omdlenia, wyprowadzono z pokoju i konferencja rozpoczęła się.
„Powiedz pan, coś robił w moim ogrodzie?“ zapytała panna Tomkins słabym głosem.
„Przyszedłem tu, by uprzedzić panią, że jedna z jej uczennic ma uciec dzisiejszej nocy“, odpowiedział pan Pickwick z głębi gabinetu.
„Uciec!“ krzyknęła panna Tomkins, trzy guwernantki i trzydzieści uczenic i pięć służących. „A z kim?“
„Z przyjacielem pani, panem Fitz-Marshall.“
Moim przyjacielem! Nie znam żadnego pana Fitz-Marshall“.
„Więc z panem Jingle...“
„Nigdy w życiu nie słyszałam tego nazwiska“.
„A więc oszukano mnie!“ zawołał pan Pickwick. „Jestem ofiarą zmowy! Poślij pani do oberży pod „Aniołem“, jeżeli słowa moje nie znajdują u niej wiary. Zaklinam, poślij pani do oberży pod „Aniołem“ i każ przywołać służącego pan Pickwicka...“
„Zdaje mi się, że to jakiś porządny człowiek, kiedy trzyma służącego...“ rzekła panna Tomkins do nauczycielki kaligrafii i rachunków.
„Mnie się raczej zdaje“, odrzekła nauczycielka połączonej kaligrafii i rachunków, „że to służący jego trzyma. Zdaje mi się, że to warjat, a służący pilnuje go“.
„Może ma pani słuszność“, odpowiedziała stara panna. „Niech dwie służące pójdą do oberży pod „Aniołem“ a reszta niech zostanie i pilnuje nas“.
Wyprawiono więc dwie służące po Samuela Wellera, a trzy zostały dla ochrony miss Tomkins, nie licząc trzech guwernantek i trzydziestu pensjonarek. A pan Pickwick siedział w zamknięciu, za całą górą butersznytów, i z całym hartem i filozoficznym spokojem, na jaki stać go było, oczekiwał powrotu wysłanek.
W tem przykrem położeniu upłynęło mu półtorej godziny; gdy dwie służące powróciły, pan Pickwick, oprócz głosu Sama, rozpoznał jeszcze dwa inne głosy, jakby znane mu, do kogo jednak należały one, tego, mimo najlepszych chęci, nie mógł sobie przypomnieć.
Następnie krótka konferencja; drzwi otworzyły się, pan Pickwick wyszedł z zamknięcia i znalazł się wobec całego pensjonatu, Sama, starego Wardle i jego przyszłego zięcia.
„Drogi przyjacielu!“ zawołał pan Pickwick, rzucając się ku panu Wardle i chwytając go za ręce; „drogi przyjacielu! Na rany Boskie, zaklinam cię, wytłómacz tym paniom przykre, okropne położenie, w jakiem się znalazłem. Zapewne dowiedziałeś się o wszystkiem od mego służącego. Powiedzże im, że nie jestem ani zbójcą, ani szalonym“.
„Już powiedziałem, drogi przyjacielu, już powiedziałem“, odrzekł pan Wardle, ściskając prawą rękę filozofa, podczas gdy pan Trundle ściskał lewicę.
„A ci, którzy powiedzą, albo już powiedzieli, że pan jest tem“, zawołał Sam, występując naprzód, „ci nie powiedzieli prawdy, ale coś zupełnie przeciwnego. I jeżeli są tu mężczyźni, mniejsza o to, wielu, to dam im tego dowody najzupełniej przekonywające, tu, w tym samym pokoju, jak tylko te szanowne damy zechcą usunąć się i każą swym ludziom wystąpić jednemu po drugim!“
Wygłosiwszy tak rycerskie wyzwanie z wielkim zapałem, Sam Weller uderzył energicznie pięścią po dłoni i spojrzał na pannę Tomkins, z wielką uprzejmością mrugnąwszy okiem. Ale rycerskość Sama nie wywarła wielkiego wrażenia na tej cnotliwej osobie, która z oburzeniem usłyszała przypuszczenie, iż w domu jej mogą znajdować się mężczyźni.
Sprawę pana Pickwicka załatwiono prędko, lecz nie zdołano wydobyć z niego ani słowa, ani podczas powrotu do oberży, ani też gdy zasiadł ze swymi przyjaciółmi przy dobrym ogniu do wieczerzy, której wielce potrzebował. Zdawało się, że był oszołomiony i w najwyższym stopniu zdumiony. Raz tylko, raz jeden, zwrócił się do pana Wardle z zapytaniem:
„Skąd się pan tu wziąłeś?“
„Ułożyliśmy się z panem Trundle, że zapolujemy sobie pierwszego dnia tego miesiąca. Przybyliśmy tu dzisiaj w nocy i bardzo nas zdziwiła wiadomość, że pan się tu znajduje. Ale cieszy mię, że pana widzę“, mówił dalej wesoły starzec, uderzając pana Pickwicka po ramieniu, „bardzo mię to cieszy. Zapolujemy tu sobie doskonale i damy panu Winkle sposobność zrehabilitowania się, dobrze, stary?“
Pan Pickwick nic nie odpowiedział. Nie pytał nawet o swych przyjaciół w Dingley-Dell. Wkrótce potem poszedł spać, rozkazawszy Samowi, by przyszedł zabrać świecę, gdy zadzwoni.
Po niejakim czasie ozwał się głos dzwonka i Sam Weller stanął przed swym panem.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick, poprawiając kołdrę.
„Słucham pana“, odpowiedział sługa.
Nastąpiło milczenie; Sam poprawił świecę.
„Sam!“ powtórzył pan Pickwick, jakby z rozpaczliwym wysiłkiem.
„Słucham pana“, powtórzył sługa.
„Gdzie jest ten Trotter?“
„Hiob, panie?“
„Tak“.
„Pojechał“.
„Ze swym panem, jak sądzę“.
„Z panem, czy kolegą, czy... już nie wiem z kim. Razem drapnęli. To dobra parka, panie!“
„Jingle zwietrzył mój projekt i wyprawił tego łotra, by nas wywieść w pole“, rzekł pan Pickwick, którego te wyrazy niemal dławiły.
„Akurat tak, panie“.
„Wszystko to było zmyślone“.
„Od początku do końca, panie. Wyfrycowano nas. W każdym razie, bardzo sprytnie“.
„Nie sądzę, by drugi raz potrafili nam się tak łatwo wymknąć, Samie?“
„I ja nie sądzę, panie“.
„Gdzie tylko spotkam tego Jingle“, zawołał pan Pickwick, podnosząc się i zadając poduszce straszliwy cios. „nietylko, że go zdemaskuję, jak na to zasługuje, ale ukarzę własnoręcznie. Tak! Zrobię to, albo nie nazywam się Pickwick!“
„A ja, jak pochwycę tego mazgaja z czarną czupryną, to, jeżeli mu nie wydobędę rzeczywistej wody z jego ślepiów, nie nazywam się Weller. — Dobranoc panu!“

Rozdział siedemnasty.
Wykazuje, że atak reumatyzmu w niektórych wypadkach może pobudzić do czynności twórczych.

Chociaż pan Pickwick mógł wytrzymać wiele pracy i znużenia, nie ostał się jednak skombinowanym atakom nieprzyjaznych wypadków, na jakie ostatecznie naraził się. Niebezpieczna to i niezwykła rzecz moknąć na deszczu w nocy a potem schnąć w zamkniętym gabinecie. Pan Pickwick musiał się więc położyć do łóżka, gdyż uległ napadowi reumatyzmu.
Ale chociaż siły wielkiego męża zmożone były cierpieniem, duch zachował swój dawny wigor. Myślał, jak dawniej, sprężyście a dobry humor powrócił mu. Opuściło go nawet pewne zmieszanie, które wywołała ostatnia przygoda, i z serdecznym śmiechem, bez gniewu i wstydu mógł słuchać aluzyj pana Wardle. Przez dwa dni pan Pickwick był przykuty do swego łóżka a Sam nie odstępował go ani na krok. Pierwszego dnia starał się zabawić swego pana anegdotami i rozmową. Na drugi dzień pan Pickwick zażądał pióra i atramentu i przez cały dzień usilnie nad czemś pracował. Trzeciego dnia, kiedy mógł już siedzieć w łóżku, posłał Sama do pana Trundle i pana Wardle z prośbą, aby, jeśli chcą, wypili wieczorem wino razem z nim. Zaproszenie to przyjęto z przyjemnością, a kiedy goście zasiedli przy winie, pan Pickwick, rumieniąc się raz po raz, odczytał im następujące opowiadanie, które, jak twierdził, stworzył podczas swej niedyspozycji, opierając się na bezpretensjonalnej opowieści Sama.

Zakrystjan.
Opowieść o wiernej miłości.

Żył sobie raz w dość znacznej odległości od Londynu w maleńkiem miasteczku maleńki człowieczek, imieniem Nataniel Pipkin: był on zakrystjanem w tem maleńkiem miasteczku i mieszkał w maleńkim domku, przy malutkiej uliczce, gdzie stał także malutki kościołek. Codziennie od 9 do 4 uczył on małych chłopców. Nataniel Pipkin był nieszkodliwem i dobrodusznem stworzeniem o zadartym nosie i krzywych nogach: miał wadę w oczach i wadę w nogach. Cały czas swój dzielił między kościół i szkołę, i święcie wierzył, że na całej kuli ziemskiej niema nikogo mądrzejszego nad proboszcza, niczego piękniejszego nad zakrystię i nic lepiej zorganizowanego nad jego własną szkołę. Raz tylko jedyny w życiu Nataniel Pipkin widział biskupa, prawdziwego biskupa, z rękoma ukrytemi w szerokich rękawach i z głową okrytą ogromną peruką. Widział, jak biskup chodzi, słyszał, jak biskup mówi, a w czasie konfirmacji, której asystował z niezwykłem przejęciem, biskup położył mu rękę na głowie, co tak biednego Pipkina wzruszyło, że zemdlał i musiano wynieść go z zakrystji.
Było to wielkie zdarzenie, najpotężniejszy przełom w życiu Nataniela Pipkina, jedyny wypadek, który zmącił spokojny bieg jego życia. Aż pewnego razu, kiedy właśnie Nataniel Pipkin zastanawiał się nad rozwiązaniem trudnego dodawania, które zadał pewnemu rozswawolonemu chłopakowi, podniósł swe krzywe oczy wgórę i ujrzał niemi oblicze panny Marji Lobbs, jedynej córki znakomitego siodlarza z przeciwległej strony ulicy. Oczy Pipkina zatrzymywały się na tej cudnej twarzy nieraz już i przedtem, w kościele i na ulicy. Ale oczy Marji Lobbs nigdy nie były tak piękne ani policzki tak hoże, jak podczas tego niezwykłego zdarzenia. Nic więc dziwnego, że Nataniel Pipkin nie mógł oderwać oczu od twarzy panny Lobbs; nic też dziwnego, że panna Lobbs, dostrzegłszy, iż przypatruje jej się młody człowiek, natychmiast cofnęła się z okna i zapuściła żaluzje. Nie można się też dziwić, że Nataniel Pipkin natychmiast rzucił się na zuchwałego chłopca i wytłukł go ile mu tylko podyktowało jego zbolałe serce. Wszystko to jest bardzo naturalne i niema w tem nic dziwnego.
Dziwne jest w tem wszystkiem tylko to, że ani nieśmiałość, ani nerwowość, ani skromne dochody pana Pipkina nie mogły go od tej chwili powstrzymać od starań o rękę i serce jedynej córki dumnego Lobbsa, starego Lobbsa, znakomitego siodlarza, który jednem pociągnięciem pióra mógł kupić całe miasteczko i nigdy nie liczył się z wydatkami! Tego Lobbsa, o którym mówiono, że ma nieprzebrane skarby zamknięte w małej żelaznej szafce, od której klucz zawsze leżał na kominku w bawialni! Tego Lobbsa, który na uroczystych przyjęciach podawał prawdziwy srebrny imbryk, i do tego srebrny dzbanuszek do śmietanki i takąż cukiernicę, i który mówił, że wszystkie te skarby przejdą na tego, kogo wybierze serce jego córki. Powtarzam, że było rzeczą nader zdumiewającą iż Nataniel Pipkin odważył się podnieść wzrok na pannę Lobbs. Ale miłość jest ślepa: zaś Nataniel miał błąd w oczach: i, być może, te dwa fakty razem wzięte przeszkodziły mu widzieć rzeczy we właściwem świetle.
Gdyby Lobbsowi przyszedł choćby cień myśli do głowy, że Pipkin ośmiela się żywić podobne uczucia, rozbiłby w puch pokój szkolny, zmiótł z powierzchni ziemi nauczyciela i uczynił jeszcze wiele tym podobnych a okrutnych rzeczy, które wprost trudno byłoby opisać. Straszny był bowiem stary Lobbs, kiedy obrażono jego dumę i zagrała w nim krew. A umiał kląć! Tak potworne potoki przekleństw wypływały czasami z ust tego człowieka, kiedy wyrzucał lenistwo swemu kościstemu i cienkonogiemu terminatorowi, że Nataniel Pipkin, słysząc to, pocił się ze strachu, a uczniom włosy stawały dęba.
Tak to było. Dzień w dzień, kiedy kończyły się lekcje i uczniowie rozchodzili się, Nataniel Pipkin siadał przy oknie, udawał, że czyta i ukradkiem szukał pięknych oczu Panny Lobbs. Niewiele dni tak spędził, a już owe piękne oczy pojawiały się w oknie, pozornie bardzo zajęte czytaniem. Napełniało to serce Nataniela Pipkina pociechą i rozkoszą. Znaczyło to dla Nataniela Pipkina tyle, że mógł siedzieć tak godzinami i patrzeć na piękną twarzyczkę ze spuszczonemi oczami. Ale rozkosz jego nie miała granic, kiedy te oczy podnosiły się i wysyłały promienie w jego kierunku. Pewnego razu, wiedząc, że stary Lobbs wyszedł, Pipkin odważył się przesłać Marji pocałunek ręką. A Maria Lobbs, zamiast zamknąć okno i zapuścić żaluzje, uśmiechnęła się i przesłała mu również pocałunek. Wobec tego Nataniel postanowił, że, niech się stanie co chce, uczucia swoje zdeklarować musi natychmiast.
Nie było nigdy piękniejszej nóżki, weselszego usposobienia, wdzięczniejszej kibici i powabniejszej twarzyczki wśród wszystkich ziemianek, jak u Marji Lobbs. W jasnych jej oczach były błyski, które dotrzećby potrafiły do serc daleko mniej czułych niż Nataniela Pipkina. A tyle było radości w jej śmiechu, że najzagorzalszy mizantrop musiał się uśmiechnąć. Nawet sam stary Lobbs, w przystępie najbardziej szewskiej pasji, nie mógł ostać się uśmiechom swej córki. A kiedy Marja i kuzynka jej, Kasia, nieznośna, zuchwała ale czarująca osóbka, zawzięły się na starego rymarza, ten nie umiał im niczego odmówić, nawet gdyby zażądały od niego cząstki jego niezmierzonych skarbów, ukrytych przed okiem ludzkiem w żelaznej szafie.
Mocno zabiło serce Nataniela Pipkina, kiedy w parę dni później, przechadzając się po łące, gdzie często samotnie marzył o piękności Marji, ujrzał przed sobą obie piękne dziewczyny. Ale chociaż często postanawiał sobie, że przy pierwszem spotkaniu Marji podbiegnie do niej i oświadczy jej swą gorącą miłość, kiedy teraz ujrzał ją niespodziewanie, poczuł, że cała krew spłynęła mu po twarzy, a niezwykłe drżenie nóg zmieniło mu zwyczajną krzywą ich pozycję. Kiedy dziewczęta zatrzymały się, aby obejrzeć jakiś kwiat polny lub posłuchać śpiewu ptaków, Nataniel udawał, że wpada w zachwyt chociaż nawet i niebardzo udawał. Myślał sobie, co się stanie, kiedy dziewczęta nagle się obrócą, do czego przecież musi dojść, i staną z nim twarzą w twarz. Lecz choć bał się do nich podejść, za nic w świecie nie chciał ich stracić z oczu. Szedł prędzej, kiedy one szły prędzej i zatrzymywał się, kiedy one się zatrzymywały. I chodziliby tak do zmroku, gdyby wkońcu Kasia nie odwróciła się i w zachęcający sposób nie skinęła Natanielowi dłonią. Było coś w zachowaniu Kasi, czemu nie można się oprzeć, wobec tego Nataniel Pipkin przyjął zaproszenie. Po wielu rumieńcach Nataniela i nieopanowanych wybuchach śmiechu zepsutej kuzynki, Nataniel upadł na kolana na zroszoną trawę i oświadczył, że nie wstanie dopóty, dopóki Marja Lobbs nie uzna go za narzeczonego. Wesoły śmiech Marji Lobbs rozbrzmiał w cichem powietrzu wieczornem, zbytnio zresztą jego spokoju nie naruszając, śmiech ten brzmiał tak cudnie; coraz więcej śmiała się też nieznośna kuzyneczka i coraz mocniej rumienił się biedny Nataniel Pipkin. Wreszcie Marja Lobbs, wzruszona miłością małego człowieczka, odwróciła głowę i szepnęła do kuzynki, aby ta powiedziała — a w każdym razie Kasia tak powiedziała — że czuje się bardzo zaszczyconą oświadczynami pana Pipkina. Dodała przytem, że ręką i sercem rozporządza ojciec i że nikt nie może być ślepym na cnoty pana Pipkina. A ponieważ wszystko to było powiedziane bardzo uroczyście i Nataniel Pipkin wracał do domu z Marją Lobbs, a nawet na pożegnanie wywalczył sobie jej pocałunek, poszedł więc spać jako człowiek szczęśliwy i przez całą noc śnił, że udało mu się zmiękczyć starego Lobbsa, otworzyć żelazną szafkę i poślubić Marje.
Następnego dnia Pipkin zobaczył starego Lobbsa wyjeżdżającego na swym szarym koniku. Po wielu rozmaitych znakach w oknie, dawanych przez zepsutą kuzyneczkę, znakach, których pan Pipkin w żaden sposób nie mógł zrozumieć, przybiegł do niego kościsty terminator na cienkich nogach i oznajmił, że stary pan Lobbs wróci dopiero w nocy, zaś panie proszą Pipkina na herbatę o godzinie szóstej. Ani uczniowie ani Nataniel Pipkin nie wiedzą więcej od nas, w jaki sposób dnia tego przeszły lekcje. Jakoś jednak przeszły i kiedy chłopcy się rozeszli, pan Nataniel Pipkin ubierał się do godziny szóstej. Nie można powiedzieć, żeby dużo czasu zabierał mu wybór garnituru, bo właściwie nie było z czego wybierać. Ale najtrudniejszą i najważniejszą rzeczą było włożenie i należyte obciągnięcie tegoż garnituru.
Zebrało się milutkie kółko, złożone z Marji Lobbs, jej kuzynki Kasi i jeszcze trzech czy czterech wesołych i różowych panienek. Nataniel Pipkin mógł się naocznie przekonać, że słuchy o bogactwie starego Lobbsa nie są przesadzone. Podano solidny, z czystego srebra imbryk, takiż dzbanuszek do śmietanki i cukiernicę, łyżeczki z prawdziwego srebra i filiżanki z chińskiej porcelany, a także talerzyki, aby na nie kłaść ciastka i grzanki. Solą w oku dla Pipkina był tylko kuzyn Marji a brat Kasi, nazywany przez Marję „Heniem“. Kuzyn ten starał się zupełnie zagarnąć dla siebie Marję Lobbs i siedział z nią ustawicznie przy jednym końcu stołu. Rozkoszna to rzecz patrzeć na miłość w rodzinie ale i ta miłość może posuwać się zadaleko. Nataniel Pipkin nie mógł zwalczyć w sobie myśli, że Marja Lobbs bardzo musi kochać swoich krewnych, jeżeli jednemu kuzynowi poświęca tyle uwagi. Po herbacie kuzyneczka Kasia zaproponowała grę w ślepą babkę. Z tego czy innego powodu pan Nataniel Pipkin był ciągle „ślepą“, i ilekroć dotknął kuzyna Henia, wyczuwał, że tuż kolo niego znajduje się Marja Lobbs. I chociaż kuzyneczka Kasia, oraz inne dziewczęta, szczypały go, ciągnęły za włosy i robiły mnóstwo innych miłych rzeczy, Marja Lobbs nie zjawiała się nigdy w jego pobliżu. Raz nawet — Nataniel Pipkin usłyszał głos pocałunku — na to mógłby przysiąc. Zaraz potem nastąpiło jakieś lekkie szamotanie się Marji Lobbs i stłumione śmiechy jej przyjaciółek. Wszystko to było przykre, bardzo przykre, i niewiadomo, co zrobiłby Nataniel Pipkin, gdyby nagle coś nie zwróciło wszystkich jego myśli w innym kierunku.
Tą okolicznością, która nadała inny kierunek jego myślom, było głośne stukanie do drzwi wejściowych, a tą osobą, która to czyniła, był stary Lobbs we własnej osobie, który, powróciwszy niespodziewanie, tłukł we drzwi jak stolarz zabijający trumnę: Lobbs był głodny. Gdy tylko ostrokościsty terminator doniósł tę hiobową wieść, natychmiast wszystkie panienki uciekły do sypialni Marji, a Nataniel i kuzynek Henio zostali wepchnięci do szafy, ponieważ nie znaleziono dla nich narazie innego schowka. Marja Lobbs i kuzyneczka Kasia, usunąwszy naprędce nakrycia i doprowadziwszy pokój do porządku, otworzyły drzwi staremu Lobbsowi, który nie przestawał się dobijać.
Na nieszczęście stary Lobbs, kiedy był głodny, bywał zły jak pies. Pipkin słyszał, jak Lobbs kipi ze złości. Ilekroć ostrokościsty terminator wchodził do pokoju, Lobbs natychmiast zaczynał mu wymyślać w sposób bardzo dziki, zgoła saraceński, prawdopodobnie tylko dlatego, aby uwolnić swe piersi od pokładów przekleństw, które się w nich nagromadziły. Wkońcu postawiono przed panem Lobbsem jakąś tam odgrzewaną kolację, i rymarz mógł powrócić do zwykłej swej formy. Opustoszywszy talerze, pocałował córkę i zażądał fajki.
Natura obdarzyła Nataniela Pipkina nogami zgiętemi w formie litery X. Ale kiedy usłyszał, że Lobbs żąda fajki, kolana ścisnęły się tak mocno, jak gdyby miały zgnieść się wzajemnie. Właśnie bowiem w tej szafie, gdzie się on znajdował, wisiała wielka, srebrna, okładana fajka, którą nieraz widywał w ustach Lobbsa. A widywał ją codziennie w tych samych ustach, rano i wieczorem, przez długich pięć lat. Dziewczęta pobiegły najpierw po fajkę nadół, potem na górę, szukały jej wszędzie, gdzieby się podziać mogła, a przez cały ten czas stary Lobbs przeklinał w sposób wprost niewiarygodny. Wreszcie przypomniał sobie o szafie i podszedł do niej. — Napróżno człowiek tak mały, jak Nataniel Pipkin, zatrzymywałby drzwi szafy od wewnątrz, gdyby wielki człowiek, jak Lobbs, chciał je od zewnątrz otworzyć. Stary Lobbs raz a dobrze pociągnął drzwi, które się natychmiast otworzyły, prezentując Nataniela Pipkina w całej jego okazałości, drżącego od stóp aż do głowy. Boże zlituj się nad nami! Jakież straszne spojrzenie rzucił Lobbs, wyciągając Pipkina za kołnierz i trzymając go od siebie na odległość wyprężonego ramienia.
„Co ty tu, u diabła, robisz?“ spytał stary Lobbs strasznym głosem.
Nataniel Pipkin nie był w stanie nic odpowiedzieć, wiec stary Lobbs trząsł nim przez kilka minut, aby ułatwić mu uporządkowanie myśli.
„Czego tu chcesz?“ ryczał Lobbs. „Pewnieś przyszedł do mojej córki!“
Stary Lobbs powiedział to jako drwinę — nie przyszłoby mu bowiem nawet do głowy, żeby Pipkin miał przyjść w tym celu! Jakież było jego oburzenie, kiedy biedny Pipkin odpowiedział:
„Tak, panie Lobbs. Przyszedłem do pańskiej córki. Kocham ją, panie Lobbs“.
„Ach, ty smoluchu! Krzywooki bękarcie“, zawołał Lobbs, rażony tą odpowiedzią. „Co to ma znaczyć? Powtórz mi to wyraźnie. O, do djabła, utrę cię na maść!“
Jest wielce prawdopodobne, że w przystępie gniewu stary Lobbs wykonałby swoją pogróżkę, gdyby jego ramienia nie zatrzymało nieoczekiwane zjawisko w postaci kuzyna Henia, który wyszedłszy ze swojej szafy, powiedział:
„Nie mogę na to pozwolić, mój panie, aby ta niewinna osoba, którą zaproszono na zwyczajną panieńską zabawę, brała na siebie w sposób bohaterski winę (o ile to można nazwać winą), którą ja popełniłem i za którą gotów jestem przyjąć odpowiedzialność. To ja, mój panie, kocham pańską córkę i przyszedłem, aby się z nią zobaczyć“.
Stary Lobbs szeroko otworzył oczy — nie szerzej jednak, niż Nataniel Pipkin.
„Ty?“ zawołał stary Lobbs, i aż mu oddech zaparło.
„Ja“.
„Zabroniłem ci przychodzić do mojego domu już oddawna“.
„Tak, zabronił mi pan! więc musiałem to robić pokryjomu“.
Wstydzić się muszę za starego Lobbsa, ale mam wrażenie, że kropnąłby kuzynka, gdyby nie to, że piękna Marja schwyciła go za ramię.
„Nie zatrzymuj go, Marjo!“ odpowiedział młody człowiek. „Jeżeli chce mię uderzyć — niech bije! Ale ja za żadne skarby świata nie dotknę ani jednego włosa na jego siwej głowie!“
Usłyszawszy to, stary spuścił oczy, a kiedy je podniósł, spotkał się z oczyma córki. Powiedziałem już parę razy, ze były to bardzo piękne oczy, a i teraz urok ich nie zmalał, choć pełne były łez. Stary Lobbs, chcąc uniknąć tego wzroku, odwrócił głowę, ale na szczęście tym razem spotkał oczy kuzyneczki, która trochę śmiejąc się z Nataniela Pipkina, a trochę bojąc się o brata, wyglądała tak wdzięcznie, że żaden mężczyzna, stary czy młody, nie mógłby oprzeć się jej urokowi. Pieszczotliwie ujęła za ramię starego pana i coś mu szepnęła do ucha. Chcąc nie chcąc, stary Lobbs musiał się uśmiechnąć, a jednocześnie łzy spływały mu po policzkach.
W pięć minut później sprowadzono z sypialni dziewczęta, które weszły wśród uśmiechów i chichotu. I kiedy młodzież weseliła się jak mogła, stary Lobbs wziął do ręki fajkę i zapalił ją, dziwna rzecz: zdawało mu się, że fajka nigdy jeszcze bardziej mu nie smakowała.
Nataniel Pipkin poszedł po radę do głowy, co uważa za najrozsądniejsze, i działając według tego planu, powoli wkradł się w łaski starego Lobbsa, który nauczył go palić. Przez wiele lat później siadywali razem w ogródku, paląc i pijąc dowoli. Wkrótce potem zebrał owoce swego przywiązania do rodziny Lobbsów, gdyż w księgach parafialnych znajdujemy jego nazwisko jako świadka ślubu Marji Lobbs z kuzynkiem Heniem. Z innych znów dokumentów dowiadujemy się, że w dzień ich ślubu został wpakowany do kozy, ponieważ w stanie silnego zatrucia alkoholem dopuścił się wielu ekscesów na ulicy, w czem dopomagał mu ostrokościsty terminator na cienkich nogach.

Rozdział osiemnasty.
Zwięźle przedstawiający, po pierwsze, siłę ataków nerwowych, po drugie, wpływ okoliczności.

Jeszcze dwa dni po śniadaniu u pani Hunter trzej pickwickiści pozostali w Eatanswill, z niecierpliwością wyczekując wiadomości o swym szanownym mistrzu. Panowie Tupman i Snodgrass znów pozostawieni zostali sobie samym, gdyż pan Winkle, ustępując uprzejmym naleganiom pana Potta, mieszkał ciągle u niego i wszystek swój czas poświęcał towarzystwu miłej jego żony. By szczęście tych dwojga uczynić całkowitem, sam pan Pott od czasu do czasu przyjmował udział w ich rozmowach. Zwykle zajęty szerokiemi planami, mającemi na celu dobro publiczne i obalenie „Niepodległości“, wielki ten człowiek niezwykł był zstępować z wyżyn inteligencji ku nizinom, zamieszkałym przez zwykłe umysły. Lecz w tym wypadku, jakby dla uczczenia pana Pickwicka, rozjaśniał czoło, schylał się, zstępował ze swego piedestału i zgadzał się na chodzenie po ziemi.
Takiem było postępowanie tego znakomitego publicysty wobec pana Winkle. Łatwo zatem pojmiemy zdziwienie tego ostatniego, gdy pewnego poranka, kiedy pan Winkle był sam w jadalnym pokoju, usłyszał otwierające się z trzaskiem drzwi i ujrzał wchodzącego majestatycznie pana Potta, który odtrącił podaną sobie rękę, zazgrzytał zębami, by uczynić swe słowa jeszcze bardziej gryzącemi, i powiedział głosem ostrym, podobnym do skrzypienia piły:
„Wężu!“
„Co?!“ zawołał pan Winkle, z drżeniem zrywając się z krzesła.
„Wężu!“ powtórzył pan Pott podnosząc głos. A potem, zniżając go nagle, dodał: „Powiedziałem, że jesteś pan wężem. Spodziewam się, że mnie pan zrozumiał“.
Otóż, jeżeli kto rozstał się z kim o godzinie drugiej nad ranem, wśród obopólnych wynurzeń najserdeczniejszej życzliwości, a o pół do dziesiątej rano słyszy, iż go mianują wężem, to nie będzie bynajmniej nierozsądnem wyprowadzenie stąd wniosku, iż w pomienionym odstępie czasu musiało się coś zdarzyć i to coś bardzo nieprzyjemnego. Tak też myślał i pan Winkle. Spojrzał więc na pana Potta badawczym wzrokiem i, zgodnie z życzeniem, wyrażonem przez tego gentlemana, począł wysilać się nad zrozumieniem tego węża, ale napróżno. Po głębokiem milczeniu, trwającem kilka minut, powiedział:
„Wąż, panie Pott? Co pan przez to rozumie? To chyba żarty?“
„Żarty, panie!“ zawołał redaktor z poruszeniem ręki, zapowiadającym gwałtowną chęć rzucenia na głowę swego gościa imbryk z angielskiego metalu: „żarty, panie!... Ale nie! Będę spokojny; chcę być spokojny, panie!...“
I by przekonać, że jest spokojny, pan Pott rzucił się na krzesło, pieniąc się ze złości.
„Kochany panie...“ zaczął pan Winkle.
„Kochany panie! Jak pan śmie mnie nazywać kochanym panem? Jak pan śmie patrzeć na mnie, wymawiając te wyrazy?“
„Ależ, mój panie, kiedyśmy już do tego doszli, to jak pan śmie patrzeć mi w twarz, nazywając mnie wężem?“
„Bo jesteś pan nim!“
„Proszę o dowód!“ zawołał pan Winkle wzburzony, „proszę o dowód!“
Ponura i groźna chmura zaciemniła twarz redaktora; wyjął z kieszeni numer „Niepodległości“ i przez stół podał panu Winkle, palcem wskazując jedno miejsce.
Zdumiony pickwickista wziął dziennik i przeczytał głośno co następuje:
„Nasz ciemny i bezecny współzawodnik, w niesmacznych swych spostrzeżeniach nad ostatniemi wyborami był na tyle niegodziwy, iż gwałcił świętość prywatnego życia i robił bardzo jasne aluzje do osobistych spraw naszego ostatniego kandydata, pana Fizkina, który, nawiasem mówiąc, mimo niezasłużonej klęski, następnym razem z całą pewnością odniesie zwycięstwo. Do czego to zmierza nasz nikczemny współzawodnik? I cóżby powiedział na to ten nędznik, gdybyśmy, gardząc, jak on, przyzwoitością, podnieśli zasłonę, która, na szczęście dla niego, kryje brudy jego prywatnego życia przed światem. Coby powiedział, gdybyśmy wydrukowali następujące wiersze, nadesłane nam w chwili, gdyśmy oddawali dziennik nasz pod prasę, pióra jednego z najdowcipniejszych naszych współpracowników?...

Wiersz do miedzianego garnka.

O ty, garnku miedziany,[1] sadzą zakopcony!
Zamiast ślęczyć po nocach nad twą bazgraniną,
Lepiejbyś dopilnował twojej własnej żony,
Która, z biedy, znajduje pociechę jedyną
W tem, że gdy z sąsiedniej wieży,
Zegar północ uderzy,
Wśród ciszy wydzwaniając tink, tinkle, tinkle, tinkle, tinkle,
Miejsce twe przy niej zastępuje.....

„No, i cóż?!“ zawołał pan Pott uroczyście; „co, zbrodniarzu, co, rymuje się z tinkle?“
„Co rymuje się z tinkle?“ przerwała pani Pott, która w tej chwili weszła do pokoju i słyszała tylko ostatnie wyrazy. „Co rymuje się z tinkle? Sądzę, że Winkle“.
To mówiąc, pani Pott uśmiechnęła się z wielkim wdziękiem do wzruszonego pickwickisty i podała mu rękę. Zmieszany młody człowiek miał już zamiar uścisnąć tę rękę, gdy między nich rzucił się oburzony pan Pott.
„Stój!“ krzyknął. „Jeszcze podajesz mu rękę w mojej obecności!“
„Panie Pott!“ zawołała zdziwiona małżonka.
„Kobieto niegodna! Patrz tu! Popatrz tu! „Wiersz do miedzianego garnka...“ to ja! Pani, która znajduje pociechę, to jesteś ty!“
I w gwałtownem uniesieniu, miarkowanem nieco wyrazem twarzy swej małżonki, pan Pott, rzucił jej pod nogi numer „Niepodległości“.
„I cóż z tego, panie?“ zawołała pani Pott schylając się zdziwiona, by podnieść dziennik, „i cóż z tego?“
Pan Pott wił się pod pogardliwym wzrokiem swej żony. Robił jeszcze rozpaczliwe wysiłki by zebrać całą swą odwagę, ale napróżno.
Gdy się czyta ten krótki frazes: „I cóż z tego?“ ma się wrażenie, iż nie zawiera on nic przerażającego. Ale ton, jakim był wymówiony, wzrok, który mu towarzyszył, zdawały się zapowiadać w przyszłości zemstę, zawieszoną na włosku nad głową redaktora, i to wywarło magiczny efekt. Najniezręczniejszy obserwator zauważyłby w strwożonej postawie redaktora szczególną chęć ustąpienia całego swego ubrania każdemu, ktoby w tej chwili chciał w nie wleźć.
Pani Pott przeczytała wiersz, krzyknęła okropnie, i jak długa padła na dywan przy kominku, a leżąc na nim, poczęła krzyczeć i uderzać piętami w posadzkę z gwałtownością, która nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do delikatności jej uczuć w tej chwili.
„Moja kochana“ wybąkał pan Pott, bardzo zmieszany, „nie powiedziałem przecież, że temu wierzę. Ja... nie...“
Ale głos nieszczęśliwego męża zagłuszyły krzyki jego miłej połowicy.
„Ależ“, zaczął pan Winkle. „Moja droga, błagam, uspokój się!“
Napróżno. Krzyki i uderzenia piętami jeszcze bardziej się wzmogły.
„Moja kochana“, przemówił znowu redaktor, „bardzo mi przykro... Jeżeli nie masz względu na swe zdrowie, to przynajmniej, moja droga, miej wzgląd na mnie. Za chwilę cały tłum stanie pod naszemi oknami...“
Im goręcej pan Pott błagał, tem głośniej krzyczała jego żona.
Na szczęście miała pani Pott przy sobie rodzaj straży przybocznej w osobie młodej damy, której rzekomym obowiązkiem było pomaganie przy toalecie, ale która była bardzo przydatną w tysiącach innych wypadków, głównie zaś w dopomaganiu miłej swej pani, gdy chodziło o przeciwstawianie się wszelkim życzeniom i skłonnościom biednego dziennikarza. Histeryczne krzyki pani Pott dotarły wkrótce do uszu rzeczonej straży przybocznej i sprowadziły ją do sali z szybkością, zagrażającą wyszukanej harmonji jej czepka z włosami.
„O moja droga pani! Droga pani!“ zawołała młoda osoba, klękając koło rozciągniętej na podłodze pani Pott, „o droga pani! Co się stało?“
„Twój pan... ten potwór...“ wybełkotała chora.
Pott wyraźnie stchórzył.
„Wstydź się pan!“ zawołała straż przyboczna, tonem wyrzutu. „Jestem pewna, że pan o śmierć ją przyprawi! O biedaczka!“
Pan Pott miękł jeszcze bardziej. Przeciwna partja nie ustawała w atakach.
„O! Nie opuszczaj mnie! Nie opuszczaj mnie, Goodwin!“ szepnęła pani Pott, z konwulsyjną siłą chwytając za rękę młoda osobę. „Ty jedna mnie kochasz, Goodwin!“
Na taką czułą apostrofę, panna Goodwin ze swej strony odegrała małą tragedję i zalała się łzami.
„Nigdy, pani! Nigdy!“ zawołała. „Ach! Panie, miej się pan na baczności... Powinieneś być pan ostrożniejszy! Pan nie wie, ile wyrządzasz pani złego... Pożałujesz pan kiedyś tego... Wiem o tem... zawsze to mówię!“
Nieszczęśliwy pan Pott spoglądał na swoją połowicę z miną wystraszoną, ale nie mówił nic.
„Goodwin...“ rzekła pani Pott łagodnym głosem.
„Słucham panią“.
„Gdybyś wiedziała, jak ja kochałam tego człowieka“.
„Nie dręcz się pani tem wspomnieniem!“
Pan Pott zrobił przerażoną minę.. Wtedy nadeszła dla przeciwnika chwila zadania stanowczego ciosu.
„A teraz“, łkała pani Pott, „teraz! Za tyle miłości! Być tak traktowaną! Zapoznaną! Pokrzywdzoną! Wobec trzeciej osoby, obcej! Ale nie poddam się temu, Goodwin“, mówiła dalej pani Pott, podnosząc się przy pomocy młodej panny. „Mój brat, porucznik, ujmie się za mną... Rozwiodę się, Goodwin!“
„Naturalnie! On na to zasługuje“, rzekła Goodwin.
Jakie były myśli redaktora, gdy usłyszał o rozwodzie, tego nigdy nie powiedział; poprzestał tylko na bolesnych i żałosnych słowach:
„Mój aniele, chciej mię wysłuchać“.
Nowy wybuch łkań był odpowiedzią; pani Pott, stała się teraz jeszcze bardziej nerwowa i zapytywała przerywanym głosem, dlaczego przyszła na świat, dlaczego wyszła zamąż, jednem słowem, pragnęła informacyj co do mnóstwa innych kwestyj tego rodzaju.
„Moja droga“, przedstawiał jej pan Pott, „nie poddawaj się tym bolesnym uczuciom. Nigdy nie wierzyłem, by wiersz ten miał jakąś podstawę; nigdy! Byłem tylko zirytowany, mogę powiedzieć, rozzłoszczony na wydawców „Niepodległości“, którzy mieli bezczelność wydrukować coś podobnego. Oto wszystko“.
Mówiąc to, pan Pott rzucił błagalny wzrok na niewinny powód tego zajścia, jakby go chciał prosić, by nic nie wspominał o „wężu“.
„A jakie pan przedsięweźmie kroki, by otrzymać satysfakcję?“ zapytał pan Winkle, który nabierał odwagi, widząc, że pan Pott ją traci.
„O Goodwin“, szepnęła pani Pott. „Czy on wybije redaktora „Niepodległości“? Czy zrobi to, Goodwin?“
„Cicho, cicho. Uspokój się pani, proszę! Niezawodnie obije, jeżeli pani życzy sobie tego“.
„Niezawodnie“, powtórzył pan Pott, widząc, że jego połowica szykuje się do powtórnego zemdlenia. „Naturalnie, że obiję...“
„Kiedy? Goodwin, kiedy?“ mówiła dalej pani Pott, nie wiedząc jeszcze czy ma zemdleć.
„Naturalnie, że bezzwłocznie“, odrzekł redaktor; „nim się dzień skończy“.
„O Goodwin!“ zaczęła znowu dama; „jest to jedyny środek, by odeprzeć oszczerstwo i ukazać mnie światu w prawdziwem świetle“.
„Niezawodnie, pani; żaden mężczyzna, jeżeli jest mężczyzną, nie może tego odmówić“, odparła Goodwin.
Ale ataki nerwowe wciąż jeszcze unosiły się na horyzoncie, pan Pott powtórzył więc raz jeszcze, że to uczyni; lecz pani Pott tak była przygnębiona tą jedną myślą, iż cześć jej mogłaby być podana w wątpliwość, że jeszcze z jakich dwanaście razy omal znów nie dostała ataku nerwowego. Nastąpiłoby to niemal napewno, gdyby nie wytrwałe wysiłki panny Goodwin i błagania strony pokonanej. Wkońcu, gdy nieszczęśliwy pan Pott został ostatecznie zmaltretowany i usunięty na należne mu stanowisko, pani Pott zrobiło się lepiej i we troje zasiedli do śniadania.
„Spodziewam się“, rzekła pani Pott, z uśmiechem jaśniejącym z poza śladów łez, „spodziewam się, panie Winkle, że nikczemna potwarz tego dziennika nie skróci pańskiego pobytu u nas“.
„Spodziewam się, że nie“, dodał pan Pott, w duszy swej gorąco pragnący, aby gość jego udławił się kawałkiem mięsa, który niósł do ust, i by na tem skończyły się jego wizyty. „Spodziewam się, że nie“.
„Państwo są bardzo łaskawi“, odrzekł pan Winkle, „ale dziś rano otrzymałem od pana Tupmana kartę, z zawiadomieniem, iż pan Pickwick wzywa nas, byśmy przybyli do Bury. Musimy odjechać dziś po południu...“
„Ale pan wróci“, rzekła pani Pott.
„O! Napewno“, odparł pan Winkle.
„Czy z pewnością?“ dodała dama, rzucając ukradkiem czułe spojrzenie na swego gościa.
„Niezawodnie“, rzekł pan Winkle.
Śniadanie ukończono w milczeniu, gdyż każdy z biesiadników przeżuwał swe osobiste zmartwienia. Pani Pott żałowała, że traci wielbiciela; pan Pott żałował nierozważnego przyrzeczenia, iż obije redaktora „Niepodległości“; pan Winkle żałował umizgów, które go postawiły w tak kłopotliwem położeniu. Nadchodziło południe i po pożegnaniu i przyrzeczeniu powrotu, pan Winkle oddalił się.
„Jeżeli kiedy tu powróci, otruję go!“ pomyślał pan Pott, odchodząc do gabinetu, gdzie wykuwał gromy swej wymowy.
„Jeżeli kiedy zadam się z tymi ludźmi“, pomyślał pan Winkle, idąc pod „Srebrnego pawia“, „to warto będzie dać mi w skórę“.
Przyjaciele jego byli gotowi; wkrótce nadszedł dyliżans, a po upływie pół godziny trzej pickwickiści byli już u kresu swej podróży. Ponieważ jednak o drodze tej już mówiliśmy, przeto nie uważamy za stosowne podawać pięknego i poetyckiego jej opisu pióra pana Snodgrassa.
We drzwiach oberży pod „Aniołem“ czekał na nich Sam Weller i zaraz wprowadził ich do apartamentu pana Pickwicka.
Tu, ku wielkiemu zdziwieniu pana Winkle i pana Snodgrassa i ku niezmiernemu zmieszaniu pana Tupmana, zastali starego pana Wardle i pana Trundle.
„Jak się pan ma?“ zawołał wesoły starzec, ściskając rękę pana Tupmana. „No, no! Nie przybieraj pan sentymentalnej miny. To się na nic nie przyda, stary kolego. Z przywiązania do niej, pragnąłbym, byś się z nią ożenił, ale w interesie pana cieszę się, że się tak nie stało. Taki zuch, jak pan, znajdzie coś lepszego“.
Pocieszając w ten sposób pana Tupmana, pan Wardle uderzał go po ramieniu, śmiejąc się z całego serca.
„A wy, panowie, jakże się miewacie?“ mówił dalej stary gentleman, ściskając za rękę panów Winkle i Snodgrassa. „Mówiłem już panu Pickwickowi, iż zapraszam was wszystkich na Boże Narodzenie. Będziemy mieli wesele, prawdziwe wesele!“
„Wesele“, zawołał pan Snodgrass, blednąc.
„Tak, tak. Ale nie przerażaj się pan“, odrzekł uprzejmy starzec; „to tylko Trundle, którego tu widzicie, i Bella“.
„A! Tylko to!“ odrzekł pan Snodgrass, któremu ulżyło na sercu, jakby zdjęto z niego żelazną rękę. „Winszuję panu. Jak się ma Joe?“
„Joe? Bardzo dobrze, ciągle śpi“, odparł stary gentleman.
„A szanowna matka pana? A wikary? A inni?“
„Doskonale“.
„Panie“, zapytał pan Tupman, siląc się na spokój, „gdzie jest... gdzie jest ona?“ A mówiąc to, odwrócił się i zakrył sobie twarz ręką.
„Ona?“ odrzekł stary gentleman, pochylając głowę filuternie...zapewne pyta pan o moją siostrę?“
Pan Tupman znakiem dał do zrozumienia, iż rzeczywiście pytanie jego dotyczy nieszczęsnej Racheli.
„O! Ona pojechała; mieszka teraz u jednej z naszych krewnych, daleko. Nie mogła dłużej znosić widoku moich córek. Ale otóż i obiad; pewno głodni jesteście po podróży, bo ja i bez tego jestem głodny. A więc, do roboty!“
Obiadowi oddano pełną sprawiedliwość, a gdy podano deser i wszyscy wygodnie rozsiedli się, pan Pickwick opowiedział przygody, jakie go spotkały, i triumf, jakim uwieńczony został niecny podstęp szatańskiego Jingle. Zwolennicy znakomitego męża niemal skamienieli z oburzenia.
„A na dobitek“, dodał mistrz, „reumatyzm, który złapałem, sprawił, że okulałem“.
„Mnie także wydarzyła się awantura“, rzekł pan Winkle z uśmiechem — i na żądanie pana Pickwicka opowiedział o złośliwym paszkwilu „Niepodległości“, i wynikłym z tej przyczyny niepokoju w domu redaktora „Gazety eatanswillskiej“.
Czoło pana Pickwicka zachmurzyło się podczas tego opowiadania. Przyjaciele jego dostrzegli to, i gdy pan Winkle zamilkł, zachowali głębokie milczenie. Po chwili mistrz z uniesieniem uderzył w stół zaciśniętą pięścią i przemówił jak następuje:
„Czyż to nie dziwne, że wydawać się może, jakbyśmy byli przeznaczeni, na to, by wchodząc w czyjś dom, wnosić tam z sobą niesnaski! Powiedźcie, czy nie mam powodów przypuszczać, że przyjaciele moi są lekkomyślni, albo, co gorsza, wprost źli, — o, jak trudno powiedzieć coś takiego! — gdy widzi się, jak w każdym domu, dokąd przybędą, znika spokój serca i szczęście domowe jakiejś łatwowiernej kobiety. Czyż nie...“
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, pan Pickwick mówiłby na ten temat jeszcze przez dłuższy czas, gdyby ukazanie się Sama z listem nie przerwało jego wymownych słów. Potarł więc ręką czoło, zdjął okulary, te przetarł również i znowu włożył je na nos; wystarczyło to, by przybrał zwykły swój łagodny wygląd i zapytał:
„Cóż to przynosisz mi, Samie?“
„Przychodzę z poczty, panie; znalazłem tam ten list, który od dwóch już dni leżał“.
„Nie znam tego pisma“, rzekł pan Pickwick, otwierając list. „Niech niebo ma nas w swej opiece! Co to takiego? To chyba sen!... To... to być nie może“.
„Cóż takiego?“ zapytali wszyscy biesiadnicy.
„Spodziewam się, że nikt nie umarł?“ rzekł pan Wardle, przerażony wyrazem twarzy pana Pickwicka.
Filozof nic nie odpowiedział, ale podając przez stół list, poprosił pana Tupmana, by go odczytał głośno; sam zaś padł na krzesło, zdumiony i przerażony, że aż litość brała.
Pan Tupman drżącym głosem przeczytał list następującej treści:
Freeman’s Court, Cornhill 28 Sierpnia 1827

Bardell contra Pickwick

Szanowny Panie!
Mając z polecenia pani Marty Bardell wytoczyć panu proces o niedotrzymanie przyrzeczenia małżeństwa, za co skarżąca żąda tysiąc pięćset gwinei wynagrodzenia, ośmielamy się uwiadomić Szanownego Pana, że skarga przeciw niemu wniesiona została do sądu Common pleas, a zarazem upraszamy o powiadomienie nas odwrotną pocztą, jakie jest nazwisko adwokata pańskiego w Londynie, któremu Szanowny Pan sprawę tę powierzy.
Pozostajemy najniższemi Pana sługami
Dodson et Fogg.
Do pana Samuela Pickwicka.

Nieme zdziwienie, z jakiem wysłuchano pisma, miało w sobie coś tak uroczystego, iż zdawało się, że każdy z obecnych obawiał się przerwać milczenie i kolejno spoglądał to na swego sąsiada, to na pana Pickwicka. Wkońcu pan Tupman powtórzył mechanicznie:
„Dodson et Fogg“.
„Bardell contra Pickwick“, szepnął pan Snodgrass w roztargnieniu.
„Spokój serc, domowe szczęście łatwowiernej kobiety...“ mruknął pan Winkle.
„To zmowa!“ zawołał pan Pickwick, odzyskując nakoniec możność mówienia; „to niegodziwa zmowa tych dwóch drapieżnych adwokatów Dodsona i Fogga. Pani Bardell nigdyby tego nie zrobiła; ani serce, ani prawo nie mogłoby jej tego doradzić. To śmieszne! Śmieszne!“
„Co do jej serca“, zaczął pan Wardle z uśmiechem, „to, naturalnie, pan jesteś jego najlepszym sędzią; ale co do prawa, to, nie chcę pana przestraszać, powiem jednak, że Dodson i Fogg są lepszymi sędziami, aniżeli my wszyscy“.
„To nikczemne usiłowanie, by wydrwić ze mnie pieniądze“.
„Tak myślę“, odrzekł krótko i sucho pan Wardle.
„Kto słyszał kiedy, bym obchodził się z nią kiedy inaczej, jak przystało lokatorowi wobec właścicielki domu?“ mówił pan Pickwick z wielkiem uniesieniem. „Kto mnie widział z nią kiedy? Nikt! Nawet obecni tu moi przyjaciele“.
„Wyjąwszy raz jeden“, przerwał pan Tupman.
Pan Pickwick zbladł.
„A!“ zaczął znowu pan Wardle, „to rzecz ważna; spodziewam się, że nie było w tem nic podejrzanego?“
Pan Tupman spojrzał trwożliwie na swego mistrza.
„Tak“, powiedział, „nie było nic podejrzanego, ale... nie wiem, jak się to stało... to tylko pewne, że trzymał ja w swoich objęciach“.
„Sprawiedliwe nieba!“ zawołał pan Pickwick, gdyż nagle cała znana nam scena przyszła mu na myśl. „To Prawda! Prawda! Cóż to za fatalny zbieg okoliczności!“
„Nasz przyjaciel usiłował ją pocieszyć“, dodał pan Winkle, z uśmiechem cokolwiek złośliwym.
„Tak, to prawda!“ powtórzył pan Pickwick, „nie mogę temu zaprzeczyć“.
„O! O!“ zawołał pan Wardle, „to rzecz podejrzana! A! Pickwick! A! Łotrze!“
I wybuchnął śmiechem, że aż szklanki zatrzęsły się na stole.
„Co za okropny stek pozorów!“ wykrzyknął pan Pickwick, wsparłszy podbródek na dłoniach. „Winkle! Tupman! Przebaczcie mi moje niedawne wyrzuty. Wszyscy jesteśmy ofiarą okoliczności, a ja największą!“
Po tej mowie obrończej pan Pickwick ukrył całą głowę w dłoniach i począł namyślać się; pan Wardle tymczasem kiwał głową i mrugał na całe towarzystwo.
„Jakkolwiekbądź jest,“ rzekł pan Pickwick, podnosząc oburzone czoło i uderzając ręką w stół, „muszę wszystko to wyjaśnić! Zobaczę tego Dodsona i Fogga. Pojadę do Londynu... jutro“.
„O! jutro niepodobna; zanadto kulejesz“, rzekł pan Wardle.
„No, to pojutrze“.
„Pojutrze przyrzekłeś, że będziesz z nami na śniadaniu u sir Geoffreya Manning, jeżeli już nie chcesz towarzyszyć nam na polowaniu“.
„No, to dnia następnego. Sam!“
„Jestem panie!“
„Zamów na czwartek dwa miejsca w dyliżansie do Londynu“.
„Dobrze, panie“.
Sam oddalił się, by wypełnić ten rozkaz. Idąc zwolna ulicą, z rękami w kieszeni i oczyma w ziemię utkwionemi, tak mówił do siebie:
„Szczególny człowiek, ten mój imperator. Umizgać się do pani Bardell! Kobiety, mającej już podrostka! Tacy to zawsze ci starzy kawalerowie. Nigdy jednak nie spodziewałem się tego po nim, nigdy“.
Tak moralizując pan Sam Weller kierował swe kroki do biura pocztowego.


Rozdział dziewiętnasty.
Szczęśliwy dzień, nieszczęśliwie zakończony.

Ptaki przywitały poranek 1-go września, jako jeden z najpiękniejszych w tej porze roku, gdyż nie wiedziały, na swoje szczęście, o ogromnych przygotowaniach w celu wytępienia ich, dzięki czemu mogły zachować spokój ducha i poczucie fizycznej świeżości. Niejedna młoda kuropatwa biegała wesoło po łące, z całym wdziękiem pierwszej młodości, i niejedna stara kuropatwa okrągłem swem okiem pogardliwie spoglądała na tę lekkomyślność, jak przystoi na ptaka doświadczonego i rozsądnego. I te i owe, nie wiedząc nic o niebezpieczeństwie, kąpały się, upojone rozkoszą istnienia, w świeżem porannem powietrzu. A za kilka godzin trupy ich miały już leżeć na sianie! Ale cicho! czas już skończyć ten ustęp, bo stajemy się zanadto sentymentalni.
Ograniczając się do prostego stwierdzenia faktów, przyznać musimy, że ranek był piękny — tak piękny, że z trudem uwierzyłbyś, iż minęło już kilka miesięcy krótkiego angielskiego lata. Łąki, pola i drzewa, pagórki i bagna cieszyły oczy głębią swojej zieleni. Zaledwie kilka liści opadło, zaledwie gdzieniegdzie żółta barwa mieszała się z barwą lata, ostrzegając, że jesień za pasem. Niebo było bez chmur. Słońce grzało i świeciło; śpiew ptaków i brzęczenie tysięcy owadów napełniało powietrze. Ogródki przed domami, usiane kwieciem rozmaitych barw i odcieni, błyszczały w porannej rosie jak klejnoty. Wszystko nosiło jeszcze piętno lata, którego kolory nie zdążyły jeszcze zblednąć.
Taki był ów poranek, kiedy otwarty powóz, w którym siedzieli trzej pickwickiści (pan Snodgrass wolał zostać w domu), pan Wardle, pan Trundle, z Samem Wellerem na koźle, zatrzymał się przed bramą przy drodze. Stał tam słuszny, chudy leśniczy i chłopak, napół obuty w skórzane kamasze. Obaj mieli torby myśliwskie wielkich rozmiarów i stali, otoczeni przez sforę wyżłów.
„Powiedz mi pan“, przemówił po cichu pan Winkle do pana Wardle, „czy oni myślą, że nabijemy zwierzyny pełne te dwie torby?“
„O! pan napełnisz jedną, a ja drugą! A kiedy nie będzie już miejsca w torbach, mamy kieszenie naszych kurtek myśliwskich“.
Pan Winkle wysiadł z powozu i nic na to nie odpowiedział, ale pomyślał, że jeżeli towarzystwo zechce zostać na świeżem powietrzu, dopóki on nie napełni jednej torby, to narazi się ono na poważne niebezpieczeństwo przeziębienia się.
„Cyt, Juno, cyt, staruszko! Leżeć, Dafne, leżeć!“ mówił pan Wardle pieszcząc psy. „Sir Geoffrey naturalnie jeszcze w Szkocji, co, Marcinie?“
Strzelec odpowiedział twierdząco, ze zdumieniem spoglądając na pana Winkle, trzymającego swą strzelbę tak, jakby chciał, by jego własna kamizelka oszczędziła mu trudu pociągania za cyngiel, i na pana Tupmana, który znowu trzymał swoją, jakby był przestraszony; jest nawet wielkie prawdopodobieństwo, że takby można określić jego stan ducha. Pan Wardle dostrzegł niepokój strzelca i powiedział:
„Moi przyjaciele jeszcze nie są wprawni, ale to nic!... Z czasem będą z nich dzielni myśliwi... Mój przyjaciel pan Winkle ma już nawet nieco doświadczenia“.
Na ten komplement pan Winkle słabo się uśmiechnął i w swej wstydliwej skromności tak począł wywijać strzelbą, iż gdyby była nabita, niezawodnie samby się zastrzelił.
„Jeżeli pan będzie tak majstrował nabitą bronią“, rzekł nadąsany strzelec, „to niech mnie Bóg skarze, jeżeli z którego z nas nie narobi pan mięsa“.
Przestrzeżony w ten sposób pan Winkle, zmienił natychmiast pozycję i w pośpiechu wprowadził lufę w bardzo ścisły kontakt z głową Sama.
„Hola!“ zawołał Sam, podnosząc z ziemi kapelusz i pocierając sobie skronie; „w ten sposób od jednego razu napełni pan zwierzyną całą torbę, i coś jeszcze ponadto“.
Na te słowa chłopiec w skórzanych kamaszach wybuchnął śmiechem, próbując jednocześnie przybrać wygląd tak poważny, jakby to nie on śmiał się. Pan Winkle majestatycznie zmarszczył brwi.
„Marcinie“, zapytał pan Wardle, „gdzie kazałeś chłopcu czekać na nas ze śniadaniem?“
„Pod dębem na łące, to jest już na gruntach kapitana Boldwinga“.
„Bardzo dobrze. No, to już czas. W południe spotkamy się, Pickwick“.
Pan Pickwick pragnął widzieć polowanie, głownie dla tego, iż niepokoił się o życie i całość członków pana Winkle. A przytem, w tak piękny poranek przykro mu było być samym. Więc z żałośną miną odpowiedział:
„Ba, sądzę, że już tak być musi“.
„Czy gentleman nie myśliwy?“ zapytał długi strzelec.
„Nie“, odparł pan Wardle, „a przytem kuleje“.
„Bardzobym chciał pójść z wami“, rzekł pan Pickwick.
Nastąpiło krótkie milczenie współczucia. Mały chłopak przerwał je, mówiąc:
„Tam, za płotem, są taczki. Jeżeli służący gentlemana zechce powieźć go po ścieżce, to mógłby być z nami; przez płot przeniesiemy go“.
„Bardzo dobrze“, pośpieszył dodać Sam, który także pragnął widzieć polowanie. „Dobrze mówisz, mój malcze. Zaraz sprowadzę taczki!“
Ale tu powstała nowa trudność. Słuszny strzelec stanowczo zaprotestował przeciw udziałowi w polowaniu gentlemana w taczkach, oświadczając, że byłoby to niesłychanem pogwałceniem wszelkich myśliwskich reguł i zwyczajów.
Sprzeciw był poważny. Ułagodzono jednak strzelca, wsunąwszy mu coś w łapę, a on sam ulżył swemu sercu, biorąc w obroty głowę małego chłopca, który doradził użycia taczek, poczem karawana ruszyła. Naprzód szedł pan Wardle ze strzelcem; pan Pickwick w taczkach, popychanych przez Sama, stanowił straż tylną.
„Stój Samie!“ krzyknął pan Pickwick, zaledwie przeszli pierwszą miedzę.
„A co tam!“ zapytał pan Wardle.
„Nie ruszę się z miejsca“, odpowiedział pan Pickwick, „jeżeli Winkle nie będzie inaczej trzymał strzelby“.
„Jakże ją mam trzymać?“ zapytał nieszczęśliwy pan Winkle.
„Lufą do dołu“.
„To nie po myśliwsku“, zauważył pan Winkle.
„Co mi tam, że nie po myśliwsku! Nie mam ochoty, by z powodu jakiejś formalności zastrzelono mię w taczkach“.
„Założyłbym się, że ten pan wpakuje komuś nabój zanim się spostrzeże“, mruknął wysoki strzelec.
„Dobrze, dobrze!“ odrzekł nieszczęśliwy pan Winkle, odwracając strzelbę; „wszystko mi jedno...“
„Wzajemne ustępstwa stanowią urok życia“, zauważył Sam, i pochód ruszył dalej.
Zaledwie zrobiono sto kroków, gdy pan Pickwick znów krzyknął:
„Stójcie!“
„Cóż tam znowu?“ zapytał pan Wardle.
„Strzelba Tupmana jest tak samo niebezpieczna“.
„Co? Niebezpieczna?“ zawołał pan Tupman, wielce przestraszony.
„Niebezpieczna, jeżeli ją pan tak trzymać będzie, jak obecnie. Przykro mi, ale nie mogę jechać dalej, jeżeli nie zniżysz jej tak, jak Winkle“.
„Sądzę, że dobrze pan zrobi“, dodał strzelec, „bo w przeciwnym razie wsadzisz pan nabój we własną, albo cudzą kamizelkę“.
Pan Tupman z pośpiechem, pełnym najdalej idącej uprzejmości, nadał swej strzelbie żądane położenie; znowu ruszono z miejsca. Dwaj amatorzy polowania szli z przewróconemi strzelbami, jak para żołnierzy na pogrzebie.
Wtem psy stanęły; strzelcy także.
„Co się temu psu stało w nogę?“ szepnął pan Winkle. „Tak zabawnie stoi!“
„Jakto?“ łagodnie zdziwił się pan Wardle. „Nie poznaje pan? Nie widzi pan, że wystawia?“
„Wystawia“, powiedział pan Winkle, oglądając się dokoła jakby w nadzieji, że odkryje jakieś szczególne piękno w krajobrazie, który sprytne psy, zdawało się, również interesuje. „Wystawia! Cóż on takiego może wystawić?“
„Otwieraj pan szeroko oczy!“ powiedział pan Wardle zbyt podekscytowany, by w takiej chwili odpowiadać na to pytanie. — „Lekko! Pil!“
Dało się słyszeć trzepotanie skrzydeł tak gwałtowne, że pan Winkle aż cofnął się, jakby do niego strzelono. Potem rozległy się dwa strzały.
„Gdzie są one?“ zawołał pan Winkle w największym zapale, oglądając się na wszystkie strony. „Gdzie są? Powiedzcie mi, kiedy trzeba będzie strzelić! Gdzie są?“
„Oto są!“ odrzekł pan Wardle, wskazując na dwie kuropatwy, przyniesione przez psy.
„Nie, nie te!... A tamte!“ zaczął znów pan Winkle, zacietrzewiony.
„Tamte są już za daleko“, odrzekł zimno pan Wardle, nabijając strzelbę.
„Za pięć minut znajdziemy inne stado“, rzekł strzelec. „Jeżeli gentleman zacznie teraz strzelać, to nabój jego wyleci w sam czas z lufy“.
„Cha, cha, cha!“ krzyknął Sam...
„Sam!“ zawołał pan Pickwick, dotknięty konfuzją swego ucznia...
„Słucham pana“.
„Nie śmiej się“.
„Dobrze, panie“, odrzekł służący, lecz aby sobie to wynagrodzić, począł za taczkami wyrabiać najdziwaczniejsze miny, gwoli wyłącznej przyjemności małego strzelca, który zachichotał głośno i zaraz został za to wyszturchany przez strzelca, jedynie dla tego, by sam szturchający miał pretekst do odwrócenia się i ukrycia własnej ochoty do śmiechu.
Wkrótce potem pan Wardle, rzekł do pana Tupmana:
„Brawo, kolego! Przynajmniej w porę strzeliłeś“.
„Tak, to nie trudno. Ale jak to uderza w ramię. Myślałem, że się wywrócę. Nie sądziłem, by taka niewielka broń mogła tak szarpać“.
„O!“ rzekł stary gentleman, uśmiechając się, „z czasem przyzwyczaisz się pan do tego. A teraz czyśmy gotowi? Jak tam z taczkami?“
„Wszystko dobrze, panie“, odrzekł Sam.
„Więc w drogę!“
„Niech się pan mocno trzyma!“ powiedział Sam, pchając taczki.
„Aj! aj!“ odrzekł pan Pickwick, i ruszyli z miejsca jak można było najszybciej.
„Cofnij się pan ze swoją taczką!“ zawołał pan Wardle.
„Słucham pana“, odpowiedział Sam, odsapnąwszy.
„Teraz, Winkle“, powiedział stary gentleman, „idź pan za mną... ostrożnie... A nie spóźnij się tym razem!“
„Nie bój się pan!“, odpowiedział pan Winkle. „Czy wystawiają?“
„Nie, nie, nie w tej chwili! Spokojnie! Spokojnie!“ Byliby zbliżyli się ostrożnie, gdyby pan Winkle, chcąc wykonać swoją strzelbą jakąś dziwną ewolucję, nie wywinął nią tak, że wystrzeliła i cały nabój przeszedł ponad głową małego chłopca, akurat w tem miejscu, gdzieby znajdowała się głowa słusznego strzelca, gdyby stał był przy panu Winkle.
„Na Boga! pocoś pan strzelił?“ zawołał pan Wardle, gdy tymczasem ptactwo rozlatywało się na wszystkie strony.
„Jak żyję, nie widziałem takiej strzelby“, odrzekł biedny pan Winkle, spoglądając na kurek, jakby to co pomogło. „Sama strzela“.
„A! Sama strzela!“ powtórzył pan Wardle nieco zirytowany. „Daj Boże, by kogo sama nie zastrzeliła!“
„Dojdzie i do tego“, zauważył strzelec.
„Co pan przez to rozumie?“ zapytał z goryczą pan Winkle.
„Nic, nic, panie. Ja nie mam rodziny, a matka tego chłopca, zawsze coś dostanie od sir Geoffreya, jeżeli chłopiec zostanie zabity na jego gruncie. Nabij pan ją znowu! Nabij!“
„Odbierzcie mu strzelbę!“ zawołał z taczek pan Pickwick, przerażony ponurem przypuszczeniem strzelca. „Odbierzcie mu strzelbę, czy słyszycie?“
Ale nikt nie wykonał tej komendy; i pan Winkle, rzuciwszy filozofowi buntownicze spojrzenie, nabił swą strzelbę i poszedł naprzód.
Winniśmy nadmienić, powołując się na autorytet pana Pickwicka, że sposób obchodzenia się z bronią pana Tupmana być nierównie racjonalniejszy od sposobu pana Winkle. Nie umniejsza to bynajmniej powagi pana Pickwicka, jaką był we wszystkich sprawach, dotyczących polowania. Albowiem, jak to pan Pickwick sprytnie zauważył, od niepamiętnych czasów zdarza się, że najlepsi i najzdolniejsi filozofowie, będący prawdziwym kagańcem wiedzy w kwestiach teoretycznych, nie potrafią zastosować jej praktycznie.
Jak większa część znakomitych odkryć, tak i ten sposób wydawał się bardzo prosty. Z bystrością człowieka genjalnego, pan Tupman zrobił w krótkim czasie spostrzeżenie, iż o dwa głównie chodzi punkty: 1-o, o wystrzelenie bez uszkodzenia siebie, 2-o, o wystrzelenie bez uszkodzenia kogokolwiek z obecnych. Jeżeli więc kto na to się zdobył, że uzyskał możność wystrzału, to najlepiej w takim razie: zamknąć oczy i strzelać na wiatr.
Raz, po dokonaniu takiego bohaterskiego czynu, pan Tupman otworzył oczy i ujrzał na ziemi zranioną kuropatwę. Juz miał winszować panu Wardle jego wciąż pomyślnych strzałów, gdy ten podszedł do niego i gorąco ściskając mu rękę, powiedział:
„Tupman, do tej kuropatwy mierzył pan?“
„Nie nie!“
„O, do tej! Zauważyłem to! Widziałem, jak mierzyłeś i, otwarcie powiem, iż najlepszy strzelec nie trafiłby jej lepiej. Pan nie jesteś takim nowicjuszem, jak sądziłem; przyznaj się pan, żeś już nieraz polował“.
Napróżno pan Tupman protestował z uśmiechem skromności. Sam ten uśmiech poczytany był za dowód czegoś przeciwnego; od tego czasu reputacja jego była ustalona.
Przez ten czas pan Winkle otaczał się ogniem, hukiem i dymem, nie osiągnąwszy żadnego godnego zanotowania rezultatu. Czasami walił ładunkiem przed siebie, to znowu puszczał go tak nisko nad ziemią, że życiu psów zagrażało poważne niebezpieczeństwo. Jako przykład fantastycznego strzelania, był to widok wielce interesujący i ciekawy. Jako strzelanie do określonego celu — przedsięwzięcie chybione. Przywykliśmy uważać za prawdę, że: Każda kula gdzieś trafi. Do strzałów pana Winkle nie dałoby się to zastosować: kule jego były bezdomne, urągały prawom przyrodzonym, błądziły po świecie i nigdzie nie trafiały.
„No!“ rzekł pan Wardle, podchodząc do taczek i ocierając z potu swą wesołą, zaczerwienioną twarz; „gorąco dziś, co?“
„Gorąco“, odrzekł pan Pickwick. „Słońce okropnie dopieka, nawet mnie. Nie wiem, jak tam wam“.
„Ba! Gorąco! Ale to nic. Już przeszło południe; czy widzisz ten zielony pagórek?“
„Widzę“, rzekł pan Pickwick.
„Tam będziemy jedli śniadanie. Na Boga! Chłopak jest tam z koszykiem“.
„Widzę go“, odrzekł pan Pickwick, którego twarz rozpromieniła się. „Porządny chłopak! Dam mu szylinga za fatygę. No! Samie! Tocz mnie!“
„Niech się pan trzyma“, odrzekł Sam, ożywiony widokiem śniadania. „A ostrożnie, młody kirasjerze! Jeżeli cenisz moje drogie życie, to mię nie wywracaj, — jak mówił gentleman do pachołka wiozącego go pod szubienicę“.
Po tem szczęśliwem zacytowaniu myśli, Sam ruszył szybkim krokiem, dotoczył zręcznie swego pana na szczyt wzgórka, wysadził go z taczek i umieścił koło kosza z jadłem, które, nie tracąc chwili, począł wyładowywać.
„Pasztet z cielęciny“, mówił Sam, układając jedzenie na trawie, „bardzo to dobra rzecz taki pasztet z cielęciny, jeżeli znajoma jest dama, która go przyrządzała, i jeżeli mamy pewność, że to nie pasztet z kota. A zresztą, cóż to szkodzi? Kiedy tak podobne są do siebie, że sami pasztetnicy nie robią między niemi różnicy?“
„Nie robią różnicy, Samie?“ zapytał pan Pickwick.
„Nie, panie“, odrzekł Sam dotykając kapelusza. „Mieszkałem raz w jednym domu z pewnym pasztetnikiem, człowiekiem przyjemnym i wcale nie głupim. Ten umiał robić pasztety! Mniejsza o to z czego. Raz, kiedym się już z nim zaprzyjaźnił, mówię mu: „ależ macie tu całe stado kotów, panie Brook“. „A!“ odpowiada, „to prawda; wiele mam kotów“, powiada. „Musisz pan lubić koty“, mówię. „A tak“ powiada, mrugnąwszy okiem, „są ludzie, co lubią koty. Ale to“, powiada, „jeszcze nie ich pora, trzeba czekać do zimy“. „Nie ich pora?“ „Nie“, powiada. „Gdy owoc dojrzewa, kot chudnie“. „Cóż to pan wygaduje?“ powiadam, „nic z tego nie rozumiem“. „Widzi pan“, powiada, „nie chcę należeć do zmowy rzeźników, podnoszących cenę mięsa dla ubogich ludzi. Panie Weller“, powiada, ściskając mi rękę uprzejmie, i szepcąc do ucha, „panie Weller“, powiada, „nie powtarzaj pan tego; ale przyprawa, to wszystko; wszystkie moje pasztety są z tych szlachetnych zwierząt“, powiada, wskazując na pięknego kotka. „Przyrządzam je jak wołowinę, cielęcinę, albo siekankę, według gustu konsumenta. Lepiej jeszcze“, powiada; „mogę zrobić wołowinę z cielęciny, albo cielęcinę z siekanki, albo z obu baraninę, byle mi na trzy minuty przedtem powiedział konsument, czego sobie życzy“.
„Musiał to być człowiek bardzo pomysłowy“, rzekł pan Pickwick, z lekkim dreszczem.
„O, bardzo! A wyroby miał doskonałe“, odrzekł Sam, wypróżniając kosz dalej. „Ozór, czyli język, to bardzo dobra rzecz, jeżeli nie jest to tylko język kobiecy. Chleb, szynka, ładna jak malowanie. Wołowina na zimno. Bardzo dobra. A co tam jest w tych naczyniach, mój ty świszczypało?“
„W tej piwo, a w tej zimny poncz“, odrzekł młody chłop, zdejmując z pleców dwa duże dzbany kamienne, razem związane sznurem.
„A to mi dopiero śniadanie, gdy tak jedno łączy się z drugiem!“ zaczął znów Sam, z wielkiem zadowoleniem oglądając wszystkie specjały. „Teraz, niech panowie zaczynają, jak mówili Anglicy do Francuzów, nasadzając bagnety“.
Niepotrzeba było drugi raz powtarzać zaproszenia, by towarzystwo zabrało się co rychlej do śniadania, ani nalegać, by Sam, strzelec i dwaj chłopcy zasiedli na murawie w niewielkiej odległości i także zabrali się do jedzenia. Stary dąb udzielał swego miłego cienia obu grupom, przed nimi zaś roztaczał się wspaniały widok pól poprzedzielanych laskami.
„Cudownie! Cudownie tu!“ zawołał pan Pickwick, którego wyrazista twarz pod wpływem promieni słonecznych spęczniała tak, że skóra poczęła na niej pękać.
„A no tak, tak, stary przyjacielu“, rzekł pan Wardle. „A możeby tak jeszcze szklaneczkę ponczu?“
„Z największą przyjemnością“, odparł pan Pickwick a gdy wypił, twarz mu się rozjaśniła, świadcząc o szczerości danej panu Wardle odpowiedzi. „Dobry!“ powtórzył filozof, klaskając językiem; „bardzo dobry! Wypiję jeszcze szklankę. Smaczny! Bardzo smaczny!... No, panowie!“ zawołał następnie, nie puszczając z rąk dzbana. „Zdrowie naszych przyjaciół z Dingley Dell!“
Toast ten spełniono przy głośnych okrzykach.
„Teraz, powiem wam, jak się wezmę do tego, bym uzyskał zręczność myśliwską“, rzekł pan Winkle, zajadając szynkę. „Umieszczę na słupie wypchaną kuropatwę i do niej będę się ćwiczył w strzelaniu, poczynając od krótkich odległości, i stopniowo odsuwając się. To wyborny sposób“.
„Panie“, rzekł Sam, „znam pewnego gentlemana, który tak zrobił i który zaczął od czterech kroków; ale nigdy nie mógł postąpić kroku dalej, bo od pierwszego strzału tak dobrze trafił w ptaka, iż nie zostało z niego ani piórka“.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick.
„Jestem panie“.
„Bądź tak dobry, zachowaj swe anegdoty, aż dopóki ich od ciebie nie zażądają“, rzekł pan Pickwick.
„Dobrze, panie“.
Sam umilkł, ale tak komicznie mrugał okiem, niedostatecznie zasłoniętem kuflem piwa, który trzymał przy ustach, że dwóch chłopców opanował konwulsyjny śmiech i sam strzelec raczył uśmiechnąć się.
„Doprawdy, że ten zimny poncz jest doskonały“, rzekł pan Pickwick, czule spoglądając na kamienny dzban; „a dzień nadzwyczaj gorący i... Tupman, mój kochany przyjacielu, nalej mi jeszcze szklankę“.
„Bardzo chętnie“, odrzekł pan Tupman. Wypiwszy tę szklankę, pan Pickwick wychylił potem jeszcze drugą, dlatego tylko, by się przekonać, czy niema w ponczu pomarańczowych skórek, bo od pomarańczowych skórek zawsze mu się robiło niedobrze. Przekonawszy się, że ich w ponczu nie było, wypił znów szklankę na zdrowie pana Snodgrassa; potem czuł się w obowiązku wznieść toast na cześć nieznajomego fabrykanta ponczu.
Ten szereg szklanek ponczu wywarł widoczny wpływ na samego mędrca. Oblicze jego jaśniało najszczerszą radością; uśmiech igrał na ustach, dobry humor skrzył się w oczach. Ulegając stopniowo skombinowanym wpływom podniecającego płynu i gorąca, zachciało mu się koniecznie przypomnieć sobie pewną pieśń, którą słyszał będąc dzieckiem; ale próżne były wszelkie jego w tej mierze usiłowania. Musiał orzeźwić sobie pamięć jeszcze kilkoma szklankami; ale te, na nieszczęście, wywarły skutek wprost przeciwny, bo nietylko nie przypomniał sobie pieśni, ale nie mógł sobie też przypomnieć żadnego artykułowanego dźwięku. Wkońcu, gdy, z trudem stanąwszy na nogach, zaczął wypowiadać wzruszającą mowę do zebranych, nagle upadł na taczki i natychmiast zasnął.
Kosz zapakowano z powrotem, ale przekonano się, że niepodobieństwem jest rozbudzić pana Pickwicka. Naradzano się, czy Sam ma go dalej wieźć uśpionego, czy też lepiej pozostawić go na miejscu, aż do powrotu z polowania. Wkońcu zgodzono się na to ostatnie, a ponieważ miano polować tylko godzinę, Sam zaś bardzo nalegał, by go wzięto, uradzono więc, że pan Pickwick pozostanie w taczkach, a potem weźmie go się do domu. Towarzystwo oddaliło się więc, a filozof nasz najspokojniej chrapał w cieniu dębu.
Że pan Pickwick byłby chrapał w cieniu, aż do powrotu swych przyjaciół, albo też, że byłby chrapał, aż mroki wieczoru położyłyby się na łące, to, zdaje się, nie ulega wątpliwości, o ile tylko przyjmie się, że mógłby to czynić bez przeszkody. Lecz tak się, niestety nie stało. Złożyło się inaczej.
Kapitan Boldwig był to mały, gwałtowny człowieczek, w niebieskim surducie, zapiętym aż po sam podbródek, wznoszący się nad czarnym stojącym kołnierzem. Gdy raczył przechadzać się po swojej posiadłości, czynił to zawsze w towarzystwie wielkiej laski z ołowianą gałką, oraz ogrodnika i jego pomocnika, współzawodniczących z sobą w płaszczeniu się przed panem. Tym wydawał kapitan Boldwig rozkazy szorstko i z należytem poczuciem własnej dostojności. Siostra bowiem żony kapitana była za markizem, więc dom jego nazywał się willą, jego pola — majątkiem ziemskim i wszystko u kapitana było bardzo wielmożne, bardzo imponujące i bardzo pańskie.
Zaledwie upłynęło pół godziny od czasu jak pan Pickwick zasnął, gdy nadszedł mały kapitan ze swą eskortą, robiąc tak wielkie kroki, na jakie tylko pozwalały mu krótkie nogi i wielkie poczucie dostojności. Stanąwszy pod dębem, nadął policzki bardzo pańsko i wypuścił z nich powietrze niezmiernie dostojnie, potem zaś spojrzał po okolicy, jakby okolica ta powinna być niezmiernie uradowana tem, że on na nią patrzy; wreszcie, stuknąwszy mocno kijem o ziemię, przywołał ogrodnika.
„Hunt! Wywałkować jutro ten trawnik“.
„Słucham jaśnie wielmożnego pana“.
„I trzymać to miejsce w porządku“.
„Słucham jaśnie wielmożnego pana“.
„I przypomnij mi, by umieścić tu tablicę z napisem, grożącym żelazami na wilki każdemu, kto ośmieli się chodzić po moim gruncie. Rozumiesz?“
„Rozumiem, jaśnie wielmożny panie“.
„Przepraszam jaśnie wielmożnego pana“, rzekł drugi ogrodnik, podchodząc z kapeluszem w ręku.
„Co tam, Wilkins?“
„Zdaje mi się, jaśnie wielmożny panie, że tu dziś byli jacyś ludzie“.
„A!“ zawołał kapitan, rzucając dokoła gniewny wzrok.
„Tak, jaśnie wielmożny panie, sądzę, że jedli tu obiad“.
„Djabli! Tak jest!“ krzyknął kapitan, ujrzawszy skórki chleba na trawie; „żarli tu, na moim gruncie! A wagabundy! Gdybym ich złapał!...“
„Przepraszam jaśnie wielmożnego pana, ale... ale“
„Ale co?“ ryknął kapitan.
Wtem ujrzał taczki i pana Pickwicka.
„Ktoś ty jest, łotrze?“ krzyknął, okładając kijem boki filozofa. „Jak się nazywasz?“
„Poncz!“ mruknął nieśmiertelny człowiek i znowu zasnął.
„To nędznik, bezwstydny nędznik! Teraz udaje, że śpi. Upił się jak bydlę! Zabierz go Wilkins!“
„Dokąd go zatoczyć, jaśnie wielmożny panie?“ zapytał Wilkins z wielkim strachem.
„Do wszystkich djabłów!“
„Słucham, jaśnie wielmożnego pana“.
Stój!“ zawołał kapitan.
Wilkins zatrzymał się.
„Zatocz go do zagrody, gdzie się zapędza zajęte bydło, a zobaczymy, czy się nazywa poncz. Nie pozwolę drwić z siebie — nie, nie pozwolę drwić. Zabrać go“.
Wskutek tego dyktatorskiego zlecenia, zabrano pana Pickwicka, a kapitan Boldwig, pełen oburzenia, poszedł dalej.
Ogromne było zdziwienie naszych myśliwych, gdy powróciwszy ujrzeli, że pan Pickwick znikł i nawet zabrał z sobą taczki. Był to fakt nadzwyczaj tajemniczy i niepojęty. Dla kulawego człowieka, zerwać się na równe nogi, ni z tego ni z owego, i pójść — czyż to nie dziwne? A już pchać jeszcze przed sobą ciężkie taczki, tak, dla zabawy — to zakrawało na cud! Szukano go wszędzie, pod wszystkiemi krzakami, krzyczano, gwizdano, wołano, ale bez żadnego rezultatu. Wreszcie po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań uznano, że trzeba wracać bez pana Pickwicka.
Tymczasem, naszego filozofa głęboko uśpionego w taczkach, zatoczono do wsi i umieszczono w zagrodzie w towarzystwie rozmaitych zwierząt. Wszyscy chłopcy wiejscy i trzy czwarte mieszkańców okrążyło go, czekając aż się obudzi. Ich niezmierne zadowolenie, jakie odczuwali, gdy patrzyli, jak mędrca toczono, jeszcze się zwiększyło, gdy ten, krzyknąwszy kilkakrotnie, by przywołać Sama, usiadł następnie w taczkach i spojrzał z trudnem do opisania zdziwieniem na rozweselone twarze otaczających go ludzi.
Ogólny wybuch śmiechu powitał jego przebudzenie, a mimowolne pytanie: „Gdzie jestem?“ wywołało nowy wybuch, jeszcze głośniejszy — o ile to możliwe.
„To ci zabawa!“ ryczał tłum.
„Gdzie jestem?!“ zawołał pan Pickwick.
„W zagrodzie dla bydła!“ wrzasnęła hałastra.
„W jaki sposób się tu dostałem?! Co zrobiłem? Skąd mię przywieźli?!“
„Boldwig! Kapitan Boldwig!“ brzmiała jedyna odpowiedź.
„Zabierzcie mię stąd!“ wolał filozof. „Gdzie mój służący? Gdzie moi przyjaciele!“
„Niema tu ich! Hurra!“
I jakby gwoli przekonania pana Pickwicka o tem, poczęto rzucać w niego to rzepą, to ziemniakami, to innemi pociskami tejże samej natury.
Trudno odgadnąć, jak długoby trwała ta scena i ileby ucierpiał pan Pickwick, gdyby wkrótce hałas powozu, toczącego się po drodze, nie zwrócił powszechnej uwagi. Powóz zatrzymał się przy zagrodzie a stary Wardle i Sam wysiedli z niego. Pierwszy utorował sobie drogę do pana Pickwicka prędzej niżby to opisać i przeczytać było można, poczem usadowił go w powozie, drugi staczał tymczasem walkę z miejscowym strażnikiem.
„Biegnijcie po wójta!“ krzyknęło około tuzina głosów.
„Aha! Biegnijcie!“ odpowiedział Sam, wskakując na kozioł, „a pokłońcie mu się odemnie, od pana Wellera. Powiedzcie, żem mu nadwerężył jego strażnika, i że, jak sobie zrobi nowego, to mu i tego popsuję. Bywajcie zdrowi!“
Gdy powóz wyjechał ze wsi, pan Pickwick odetchnął i rzekł:
„Jak tylko przyjadę do Londynu, wytoczę temu kapitanowi Boldwigowi proces o nieprawne przytrzymanie“.
„Nie zrobisz tego“, odpowiedział pan Wardle. „Zdaje mi się, że przekroczyliśmy granice jego posiadłości“.
„Co mię to obchodzi“, rzekł pan Pickwick; „wniosę skargę“.
Tu pan Pickwick zatrzymał się, dostrzegłszy jakiś drwiący wyraz w twarzy pana Wardle.
„Dlaczegóżbym nie miał tego zrobić?“ zapytał.
„Bo wyszłoby na jaw“, odrzekł pan Wardle, wybuchając śmiechem, „żeśmy za wiele pili ponczu“.
Na te słowa pan Pickwick także nie mógł powstrzymać uśmiechu, uśmiech przeszedł niebawem w śmiech, a śmiech w przeciągły ryk. By nie tracić dobrego humoru, zatrzymano się przed jakąś oberżą; każdy kazał sobie podać szklankę wody z wódką, a panu Wellerowi dano jedną extra.

Rozdział dwudziesty.
Z którego przekonywamy się, że pp. Dodson i Fogg znają się na interesach, w którym znajduje się czuły opis spotkania Samuela Wellera z ojcem, oddawna niewidzianym; rozdział ten pokazuje również jak wytworne towarzystwo zbierało się pod „Sroką i Ogarkiem“ i że następny rozdział będzie doskonały.

W parterowym pokoju ponurego domu w głębi Freeman Court, Cornhill, siedziało czterech dependentów pp. Dodsona i Fogga, oskarżycieli prywatnych Jej Królewskiej Wysokości przy sądzie Bench i Common Pleas, Westminster, oraz adwokatów przy Wysokim Sądzie. Wzmiankowani dependenci mieli w ciągu dnia tyleż sposobności do oglądania słońca, ile jej może mieć człowiek siedzący na dnie wcale głębokiej studni. Ale byli pozbawieni korzyści oglądania gwiazd śród dnia, co gwarantuje tamta wyjątkowa pozycja.
Pokój dependentów pp. Dodsona i Fogga był ciemny, ponury i czuć w nim było wilgoć. Przepierzenie broniło dependentów od zetknięcia się z gawiedzią. W pokoju znajdowało się kilka starych krzeseł drewnianych, stojak na parasole, haki do wieszania kapeluszy, parę półek, na nich pliki brudnych papierów, kilka starych pak sosnowych z papierowemi etykietami i całe baterje flaszek atramentu, rozmaitego kształtu i wielkości. Szklane drzwi wychodziły na pasaż w dziedzińcu. Za temi drzwiami ukazał się Pickwick w towarzystwie Sama Wellera. Było to w piątek, po wypadkach wiernie opisanych w poprzednim rozdziale.
„Nie możecie wejść?“ Odpowiedział jakiś głos z za przepierzenia na delikatne pukanie pana Pickwicka. Pan Pickwick i Sam Weller weszli posłusznie.
„Czy panowie Dodson i Fogg są u siebie?“ zapytał uprzejmie pan Pickwick, podchodząc w kierunku przepierzenia z kapeluszem w ręku.
„Pana Dodsona niema, a pan Fogg jest bardzo zajęty“, odpowiedział głos. Głowa z piórem za uchem, do której ów głos należał, spojrzała z ponad przepierzenia na pana Pickwicka.
Głowa ta była rozczochrana. Włosy barwy piasku, skrupulatnie przedzielone i wyglansowane pomadą, w drobnych kosmykach spadały na twarz płaską, ozdobioną małemi oczkami, a ujętą w brudny kołnierzyk oraz wymorusany halsztuk.
„Pana Dodsona niema w domu, a pan Fogg jest bardzo zajęty“, powtórzył człowiek, do którego należała głowa.
„Kiedy pan Dodson powróci?“ spytał pan Pickwick.
„Nie wiem“.
„A pan Fogg czy długo będzie zajęty?“
„Nie mogę powiedzieć“.
Tu człowiek poprawił z rozmachem pióro, zaś drugi dependent, który właśnie mieszał proszek Seidlitza pod biurkiem, roześmiał się z uznaniem.
„Chyba zaczekam“, powiedział pan Pickwick. Nie odpowiedziano mu. Więc usiadł nieproszony i słuchał głośnego cykania zegara i przyciszonej rozmowy dependentów.
„Pyszna heca, co?“ powiedział jeden z gentlemanów, w bronzowej kurtce z guzikami, konkludując w ten sposób jakieś opowiadanie o przygodzie z poprzedniego wieczora.
„Bycza! Bycza!“ dodał człowiek, mieszający proszek Seidlitza.
„Tom Commins prezydował“, ciągnął człowiek w bronzowej kurtce. „Było wpół do czwartej, kiedym zajechał do Somers Town tak straszliwie wstawiony, że nie mogłem znaleźć dziurki od klucza i musiałem dzwonić na starą. Ciekaw jestem, coby stary Fogg zrobił, gdyby się o tem dowiedział, co? Miałbym się zpyszna, co?“
Na samo to przypuszczenie wszyscy dependenci roześmieli się chórem.
„Miałem tu dziś rano całą hecę z Foggiem“, powiedział człowiek w bronzowej kurtce, „kiedy Jack porządkował papiery na górze, a wy obaj poszliście do urzędu stemplowego, Fogg czytał tutaj listy, kiedy wszedł ten drab, któremu posłaliśmy pozew w sprawie Camberwella — wiecie o kim mówię? Jakże mu tam?“
„Ramsey“, powiedział dependent, który rozmawiał z panem Pickwickiem.
„Ach, Ramsey, stary wyga! „Panie“, mówi Fogg, patrząc na niego dumnie, a wiecie jak umie patrzeć! „przyszedł pan układać się?“ „Tak“, mówi Ramsey, wkładając rękę do kieszeni i wyciągając z niej pieniądze. „Dług dwa funty pięć, koszty trzy funty dziesięć — proszę!“ i sapnął jak miech, kładąc pieniądze zawinięte w skrawek papieru. Stary Fogg spojrzał najpierw na pieniądze, później na niego, a potem odchrząknął we właściwy sobie sposób. Wiedziałem, że coś będzie. „Czy pan nie wie, że wypełniliśmy deklarację, co podnosi koszta rzeczywiste?“ „Niech pan tego nie mówi!“ zawołał Ramsey, cofając się. „Termin upłynął dopiero wczoraj wieczorem!“ „Owszem, mówię to!“ rzekł Fogg. „Prawda, panie Wicks, że pan Jackson poszedł wypełnić deklarację w sprawie Bullman — Ramsey“. Oczywiście odpowiedziałem, że tak. Fogg odchrząknął i spojrzał na Ramseya. „Mój Boże!“ odpowiedział Ramsey. „A ja robiłem szalone wysiłki, aby wydobyć te trochę pieniędzy i wszystko napróżno!“ „Nienapróżno“, odpowiedział Fogg zimno. „Radzę panu trochę jeszcze pogrzebać, jeszcze trochę wydobyć i wrócić tu na czas!“ „Nie mogę więcej wydobyć!“, odpowiedział Ramsey, uderzając pięścią w stół. „Tylko niech mi pan nie grozi!“ mówi Fogg, udając, że wpada w gniew. „Wcale panu nie grożę!“ odpowiada Ramsey. „Owszem, grozi pan! Proszę wyjść, proszę wyjść z biura i wrócić wtedy, kiedy nauczy się pan odpowiednio zachowywać!“ Ramsey jeszcze chciał coś powiedzieć, ale Fogg nie dał mu przyjść do słowa, więc schował pieniądze do kieszeni i wyszedł. Tylko tamten wyszedł, a Fogg zwraca się do mnie ze słodkiem uśmiechem i wyjmuje deklarację z kieszeni. „Słuchaj Wicks“, mówi Fogg, „weź cab, jedź do Temple jak możesz najprędzej i wypełń deklarację! Koszta są prawie pewne. To człowiek solidny, ma dużą rodzinę i zarabia 25 szyllingów tygodniowo. Jeżeli nie będzie chciał zapłacić, to zapłacą za niego jego właśni czeladnicy. Musimy z niego wyciągnąć ile się da, panie Wicks! To poprostu chrześcijański uczynek, panie Wicks! Mając tak dużą rodzinę i nieduże dochody, będzie na przyszłość ostrożniejszy w pożyczaniu. Prawda, panie Wicks?“ I, wychodząc, uśmiechnął się tak dobrodusznie, że aż przyjemnie było na niego patrzeć. „To doskonały businesman!“ rzekł Wicks tonem najgłębszego podziwu. „Doskonały, nieprawdaż?“
Trzech innych jak najchętniej zgodziło się na tę opinię a opowiadanie podobało im się niezmiernie.
„Mili chłopcy“, szepnął Weller do swojego pana. „Ładnie się tu bawią“.
Pan Pickwick skinął głową potakująco i odkaszlnął, aby zwrócić na siebie uwagę młodych gentlemanów za przepierzeniem Ci, ulżywszy sobie rozmową między sobą, postanowili zwrócić nieco uwagi na przybyłych.
„Ciekaw jestem, czy Fogg już wolny?“ powiedział Jackson.
„Zobaczę“, odparł Wicks lekko zeskakując z krzesła. „Kogo mam oznajmić?“
„Pickwick“, odpowiedział znakomity bohater tych przygód.
Jackson poszedł na górę i natychmiast wrócił, oznajmiając, że pan Fogg przyjmie pana Pickwicka za pięć minut. Dokonawszy tego, wrócił do swego biurka.
„Powiedział, że jak się nazywa?“ spytał Wicks.
„Pickwick“, odpowiedział Jackson. „Oskarżony w sprawie Pickwick contra Bardell“.
Szuranie nogami, zmieszane ze stłumionym śmiechem, dało się słyszeć za przepierzeniem.
„Panie“, odezwał się Sam cicho. „Biorą pana na fundusz!“
„Biorą na fundusz? Co to znaczy?“ zapytał pan Pickwick.
Za całą odpowiedź Sam wskazał palcem na przegrodę, a pan Pickwick, podniósłszy głowę, przekonał się o prawdziwości faktu: czterej dependenci spoglądali na niego wesoło, z wielkiem zainteresowaniem przypatrując się postawie i rysom tego lowelasa, tego wielkiego burzyciela spokoju serc niewieścich... Lecz wskutek ruchu pana Pickwicka cztery głowy znikły, poczem bezzwłocznie dał się słyszeć szelest piór, suwanych po papierze z niezmierną szybkością.
Odgłos dzwonka przywołał jednego z dependentów do apartamentu pana Fogga. Wkrótce oznajmiono panu Pickwickowi, że adwokat może go przyjąć.
Pan Pickwick poszedł po schodach. Na pierwszem piętrze, na jednych z drzwi wypisane było olbrzymiemi literami to imponujące słowo: „Fogg“. Jackson zapukał i na wezwanie: „Wejść!“ wprowadził pana Pickwicka do pokoju.
„Czy pan Dodson powrócił?“ zapytał Fogg.
„W tej chwili powrócił“.
„Poproś go pan do mnie“.
„Zaraz panie“, odpowiada Jackson i wyszedł.
„Proszę siadać“, rzekł następnie pan Fogg do pana Pickwicka. „Oto dzisiejsze dzienniki. Mój wspólnik przyjdzie za chwilę i pomówimy o interesie“.

Pan Pickwick usiadł, ale zamiast czytać dziennik, zaczął przypatrywać się adwokatowi. Był to człowiek już w starszym wieku, o ściągłej twarzy, wegetarjanin, w czarnym surducie, ciemnych spodniach i krótkich czarnych kamaszach, słowem, istota, która, zdawało się, stanowiła
integralną część biurka, przy którem siedziała i która czuła i myślała tyle właśnie, co ono. Po upływie kilku minut wszedł pan Dodson, osoba otyła i barczysta, o ostrem spojrzeniu i wielkim głosie. Rozmowa zaczęła się natychmiast.

„Pan Pickwick“, rzekł pan Fogg do swego wspólnika.
„A! Oskarżony w procesie Bardell et Pickwick“.
„Tak jest“, odrzekł filozof.
„Co pan nam proponuje?“ zapytał Dodson.
„A!“ zawołał Fogg, wkładając ręce do kieszeni i rzucając się na krzesło. „Co pan proponuje, panie Pickwick?“
„Cicho, Fogg“ powiedział Dodson. „Niech pan Pickwick mówi“.
„Przyszedłem tu“ odrzekł mędrzec, spoglądając łagodnie na obu, „przyszedłem tu, by wynurzyć panom wielkie zdumienie, jakiego doznałem otrzymawszy ich list, i zapytać, jaki może być powód procesu przeciwko mnie?“
„Powód?!“ zaczął Fogg, ale powstrzymał go Dodson.
„Panie Fogg“, powiedział Dodson. „Ja mówię“.
„Przepraszam pana, panie Dodson“, powiedział pan Fogg.
„Jaki powód?“ spytał pan Dodson, przybierając minę wysoce moralną. „O powód niech pan spyta własne sumienie. My rządzimy się wyłącznie oświadczeniami naszej klijentki. Oświadczenia te mogą być fałszywe lub prawdziwe. Wiarogodne lub niewiarogodne. Jeżeli są prawdziwe, to są tem samem wiarogodne; nie waham się oznajmić panu, że podstawy naszego oskarżenia są mocne i nie dam niemi wstrząsnąć! Pan może być człowiekiem albo bardzo nieszczęśliwym, albo bardzo przewrotnym. Ale gdyby mię pod przysięgą, jako sędziego, spytano, co o tem sądzę, mógłbym powiedzieć tylko jedno“. Tu Dodson, z miną obrażonej cnoty, wyprostował się całą swą postacią, poczem spojrzał na Fogga, który wsadził głębiej ręce go kieszeni i, potrząsając głową, powiedział z miną mędrca: „Naturalnie!“
„Otóż panie“, powiedział Pickwick, a wyraz boleści wykrzywił jego rysy, „zapewniam pana że mam tylko ogromnego pecha, przynajmniej w tej sprawie!“
„Mam nadzieję że tak“, powiedział Dodson. „Spodziewam się, że tak. Jeżeli pan jest rzeczywiście niewinny w tej sprawie, jest pan najbardziej pechownym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Cóż pan na to, panie Fogg?“
„Jestem pańskiego zdania“, powiedział pan Fogg, uśmiechając się niedowierzająco.
„Pozew, dotyczący tej sprawy“ ciągnął Dodson „wydany został według przepisów. Panie Fogg, gdzie księga Praecipe?“
„Proszę“, powiedział pan Fogg, podając wielką księgę oprawną w pergamin.
„Oto początek“: podjął Dodson. „Middlesex, Capias Marta Bardell, wdowa, contra Samuel Pickwick. Odszkodowanie 1500 funtów. Dodson i Fogg. Sierpień 28. 1827. Wszystko w porządku, panie!“ Dodson odkaszlnął i spojrzał na Fogga, który powtórzył: „W porządku!“, poczem obaj spojrzeli na Pickwicka.
„Więc panowie chcecie dać mi do zrozumienia, że rzeczywiście zamiarem ich jest wytoczyć mi proces?“
„Dać panu do zrozumienia? Oczywiście!“ powiedział Dodson, niemal uśmiechając się, o ile pozwalała mu na to jego powaga.
„I że odszkodowanie obliczono na 1500 funtów?“ ciągnął pan Pickwick.
„Pozwoli pan, że dodam“ odpowiedział Dodson, „iż gdyby to od nas zależało, powiększylibyśmy tę sumę trzykrotnie“.
„Zdaje mi się, że pani Bardellowa powiedziała wyraźnie“, rzucił Fogg spoglądając na Dodsona, „że nie zgodzi się na mniejszą sumę“.
„Niewątpliwie“ surowo potwierdził Dodson. Rozpoczęli dopiero akcję i kompromis był im nie na rękę, nawet gdyby pan Pickwick zdradził ochotę do ustępstw.
„Ponieważ nie proponuje pan żadnych warunków“ powiedział Dodson, wygładzając prawą ręką kartkę pergaminu, a lewą machając przed panem Pickwickiem papierową kopją, „służę panu pozwem. Oto oryginał, panie!“
„Bardzo dobrze, panowie, bardzo dobrze“ powiedział pan Pickwick, którego osoba i gniew powstały jednocześnie. „Mój adwokat odpowie panom“.
„Bardzo nam będzie miło“, powiedział Fogg zacierając ręce.
„Bardzo!“ dodał Dodson otwierając drzwi.
„Ale zanim odejdę, panowie“ mówił podniecony pan Pickwick odwracając się od drzwi, „pozwolę sobie powiedzieć że ze wszystkich kruczków haniebnych i niegodnych...“
„Za pozwoleniem! Zaraz!“ zawołał Dodson z wielkiem ugrzecznieniem. „Panie Wicks! Panie Jackson!“
„Jesteśmy“, odpowiedzieli obaj dependenci.
„Chciejcie tylko wysłuchać, co gentleman mówi“, powiedział Dodson. „A więc mówił pan, że ze wszystkich kruczków haniebnych i niegodnych...“
„Tak jest panowie“, mówił pan Pickwick bardzo rozgniewany, „ze wszystkich kruczków haniebnych, jakie wynajdują ludzie bez czci i wiary, ten kruczek jest najhaniebniejszy i najniegodniejszy. Powtarzam to“.
„Czy słyszy pan, panie Wicks?“ spytał Dodson.
„Nie zapomni pan, panie Jackson?“ dodał Fogg.
„Może zechce pan nazwać nas oszustami!“ powiedział pan Dodson. „Owszem, panie, jeżeli mu to zrobi przyjemność!“
„Tak!“ powiedział Pickwick. „Jesteście oszuści!“
„Bardzo dobrze“, powiedział pan Dodson. „Mam nadzieję, że pan słyszał, panie Wicks?“
„O tak, panie!“ odpowiedział Wicks.
„Może pan zechce pozwolić sobie na więcej?“ dodał Fogg „Prosimy! Prosimy! Pozwól pan sobie! Może zechce pan nazwać nas złodziejami, albo znieważyć czynnie którego z nas? Owszem, jeżeli to tylko zrobi panu przyjemność! Nie będziemy stawiać oporu! Prosimy, prosimy!“
Ponieważ Fogg stanął w sposób nader kuszący blisko zaciśniętych pięści pana Pickwicka, jest wielce prawdopodobnem, że filozof uległby jego namowie, gdyby Sam, słysząc całą poprzednią rozmowę, nie wbiegł po schodach i nie schwycił swego pana za rękę.
„Niech pan da spokój!“ powiedział. „Wolant to doskonała gra, ale nie z prawnikami, chyba że pan jest rakietą a oni piłką! Chodźmy, proszę pana! Jeżeli chce pan ulżyć swemu sercu, to wyjdźmy na dziedziniec i niech pan mnie wyszturcha. Bo z prawnikami to za kosztowna zabawa!“
To mówiąc, Sam bez ceremonji wyprowadził pana Pickwicka na podwórze a potem na Cornhill, zdecydowany iść za swoim panem, gdzie ten mu każe.
Pan Pickwick szedł bezmyślnie. Minął Mansion House i skierował się do Cheapside. Sam Weller zaczął już dziwić się, dokąd zmierzają, kiedy pan Pickwick odezwał się:
„Idę natychmiast do pana Perkera, Sam!“
„Właśnie tam powinniśmy byli iść już wczoraj!“ odrzekł Sam.
„Zdaje mi się!“ powiedział pan Pickwick.
„Jestem nawet tego pewny!“ powiedział Sam.
„Dobrze, dobrze, Samie“ powiedział pan Pickwick. „Zaraz tam pójdziemy, ale ponieważ zirytowałem się, chciałbym więc przedtem wypić wódki z gorącą wodą. Gdzieby to znaleźć, Samie?“
Sam Weller posiadał niezwykłą i wyjątkową znajomość Londynu. Odpowiedział bez wahania:
„Drugi dziedziniec na prawo, ostatni dom po tej samej stronie; radzę panu zająć stolik przy kominie, nie ma nóg we środku, jak wszystkie inne — to jest bardzo niewygodne“.
Według tych wskazówek, pan Pickwick poszedł do oberży. Podano mu wódkę; Sam, usiadłszy w przyzwoitej odległości przy tym samym stole, otrzymał kufel porteru.
Sala, w której się znaleźli, była bardzo skromnie umeblowana i wyglądała, jakby była pod specjalną opieką stangretów od dyliżansów; wielu gentlemanów, należących do tej uczonej profesji, piło tam i paliło fajki. Pomiędzy nimi znajdował się pewien mężczyzna, otyły i czerwony, w starszym już wieku. Siedział on naprzeciw pana Pickwicka i zwrócił jego uwagę. Otyły człowiek palił fajkę z wielką gwałtownością, a zawsze po sześciu pociągnięciach wyjmował ją z ust i przypatrywał się naprzód Samowi a potem panu Pickwickowi, poczem zanurzał twarz w półkwaterek i wlewał w siebie z niego tyle, ile półkwaterek zawierał. Dokonawszy tego, znów przypatrywał się Samowi i panu Pickwickowi. Po chwili znów pociągał z fajeczki — jakie sześć razy — zamyślał się i znowu patrzył na Sama i pana Pickwicka. Wreszcie otyły człowiek, położywszy nogi na krześle, oparł się grzbietem o mur, i, nie przestając pykać z fajki, wpatrywał się w nowoprzybyłych, jakgdyby chciał ich najdokładniej wystudjować.
Ewolucje otyłego mężczyzny zrazu uszły uwagi Sama; ale widząc, że oczy pana Pickwicka od czasu do czasu zwracały się ku nieznajomemu, i on też począł mu się przypatrywać, po chwili jednak przysłonił oczy ręką, jakgdyby, poznawszy poczęści przedmiot, który miał przed sobą, chciał upewnić się o jego tożsamości. Ale wkrótce rozwiały się jego wątpliwości, gdyż otyły mężczyzna, puściwszy gęsty kłąb dymu z poza potężnego szala, okręcającego mu szyję, odezwał się głosem ochrypłym, jakby próbując brzuchomówstwa.
„No i cóż, Sammy?“
„Kto to jest, Samie?“ zapytał pan Pickwick.
„Nigdybym temu nie uwierzył, panie“, odrzekł Sam, szeroko roztwierając oczy, „to stary“.
„Stary!“ zaczął znowu pan Pickwick; „jaki stary?“
„Mój ojciec, panie. Jak się masz, mój antyku?“
Po tem czułem wynurzeniu synowskich uczuć, Sam zrobił na ławie koło siebie miejsce dla otyłego człowieka, który zasiadł z fajką w ustach i kuflem w ręku.
„No, Sammy“, rzekł ojciec, „nie widziałem cię od dwóch lat“.
„Tak, tak, stary zuchu. A jak się ma macocha?“
„Macocha, Sammy, powiem ci“, rzekł pan Weller senior głosem bardzo uroczystym, „powiem ci, że świat nie widział milszej osoby nad nią, jak długo była wdową — bo już jestem przecież jej drugim mężem. Miła to była istota, Sammy, i dziś tyle mogę powiedzieć, że ponieważ była z niej arcymiła wdówka, to wielka szkoda, że zmieniła stan. Na żonę nie zdatna, Sammy“.
„Ba! Czy tak?“ zapytał Weller junior. Weller senior pochylił głowę i uśmiechnął się.
„Za drugim razem nie udała mi się sztuka, Sammy, nie udała się za drugim razem. Bierz przykład z twego ojca, mój chłopcze i, dopóki żyjesz, wystrzegaj się wdów, zwłaszcza trzymających oberże, Sammy“.
Udzieliwszy z wielkiem namaszczeniem takiej ojcowskiej rady, Weller senior wydobył z kieszeni blaszaną puszkę, nałożył sobie fajkę, zapalił ją od ognia z poprzedniej fajki i począł pykać z wielką gwałtownością.
Po długiej pauzie zwrócił się do pana Pickwicka w tej samej materji.
„Z przeproszeniem szanownego pana, ale mniemam, że nie dotknę pana osobiście; czyś pan nie zahaczył o jaką wdowę?”
„Jeszcze nie”, odrzekł pan Pickwick, uśmiechając się. Tymczasem Sam objaśnił ojcu do ucha swój stosunek do filozofa.
„Z przeproszeniem szanownego pana“, rzekł Weller, uchylając kapelusza; „spodziewam się, że nie ma pan powodu, by być niezadowolony z Sammy?”
„Najmniejszego”, odrzekł pan Pickwick.
„To mię bardzo cieszy, panie. Wiele pracowałem nad jego edukacją, panie. Wypuszczałem go na ulicę, gdy jeszcze był małym bębnem, ażeby sam umiał sobie radzić. To jedyny sposób, by młody człowiek nabrał rozumu”.
„Sądziłbym, że trochę niebezpieczny”, zauważył pan Pickwick z uśmiechem.
„I niebardzo pewny”, dodał Sam; „niedawno przekonałem się o tem”.
„Niemoże być!?” rzekł ojciec.
„Tak jest!” odrzekł syn, i, jak można najkrócej, opowiedział, jak go Trotter wyprowadził w pole.
Weller słuchał tego opowiadania z najgłębsza uwagą, gdy je skończono, zapytał:
„Czy jednym z tych klejnotów nie będzie mężczyzna chudy, z czarnemi włosami i z galopem w wymowie?”
Pan Pickwick nie bardzo zrozumiał ten rysopis, ale na wszelki wypadek powiedział, że tak.
„Drugi urwis ma fioletową liberję, z ogromną głową?”
„Tak, tak! To oni!” zawołali razem pan i sługa.
„W takim razie wiem, gdzie się wśrubowali; obaj znajdują się teraz w Ipswich i dobrze się mają”.
„Nie może być!” zawołał z kolei pan Pickwick.
„To fakt”, odrzekł Weller, „a oto, jak się o tem dowiedziałem. Od czasu do czasu zastępuję jednego kolegę, jeżdżącego do Ipswich. Właśnie jechałem tam, nazajutrz po nocy, kiedy pan złapałeś reumatyzm. Pod „Murzynkiem” w Chelmsford przyjąłem ich, bo tam się zatrzymali, i powiozłem prościutko do Ipswich. Tam, powiedział mi fioletowy fagas, mają mieszkać przez dłuższy czas“.
„Pojadę za nimi!“ zawołał pan Pickwick.
„A czy jesteś pewny, mój gubernatorze“, rzekł Sam do ojca, „że to są oni?“
„Najpewniejszy, Sammy; raz, że to są szczególni ludzie, a powtóre, że dziwiła mnie poufałość gentlemana ze swym sługą. Więcej jeszcze: siedzieli zaraz za mną i słyszałem, jak się cieszyli, że wyfrycowali jakiegoś starego pryka!“
„Starego kogo?“ zapytał pan Pickwick.
„Starego pryka, panie, i w mózgownicy mojej widzi mi się, że to o panu była mowa“.
Właściwie niema nic krzywdzącego w wyrażeniu „stary pryk“, ale w każdym razie nie jest to wyrażenie, oznaczające wielki szacunek. Wszystkie przykrości, jakich doznał od pana Jingla, przyszły na myśl panu Pickwickowi podczas opowiadania Wellera. Teraz już lada piórko mogło przechylić szalę, a „stary pryk“ to sprawił.
„Pojadę za nimi!“ zawołał filozof, uderzając pięścią w stół.
„Pojutrze jadę do Ipswich, panie“, rzekł Weller; „dyliżans odchodzi z pod „Byka“ w White-Chapel. Jeżeli pan chce jechać, to najlepiej jechać ze mną“.
„Bardzo dobrze“, odrzekł pan Pickwick. „Napiszę do moich przyjaciół, by także tam przyjechali. Ale nie odchodź pan tak prędko, panie Weller; może pan jeszcze czego się napije?“
„Pan bardzo łaskaw“, odrzekł Weller, zatrzymując się. „Możnaby kieliszek wódki za zdrowie szanownego pana i na pomyślność Sama“.
„Pewnie że możnaby“, zawołał pan Pickwick. „Proszę wódki“. Przyniesiono wódkę i pan Weller, uprzejmie skinąwszy Pickwickowi i kiwnąwszy na Sama, wlał zręcznie do gardła spory kielich tak, jakby ten był nie większy od naparstka.
„Doskonale wykonane, papo! Ale musisz być ostrożny, stary zuchu, bo złapiesz podagrę“.
„Na podagrę wynalazłem niezawodne lekarstwo“, odrzekł Weller, stawiając kieliszek na stole.
„Niezawodne lekarstwo na podagrę!“ zawołał pan Pickwick, szybko wydobywając swoją książkę notat; „cóż to za lekarstwo?“
„Podagra, panie, jest to choroba, powstająca z wielkich wygód i komfortu. Jeżeli pan dostanie kiedy napadu podagry, niech pan natychmiast ożeni się z jakąś wdową o pięknym, mocnym głosie, umiejącą nim należycie władać — podagra zniknie bez śladu. To kapitalny przepis, panie. Używam go regularnie i zaręczam, że usuwa wszelkie choroby, wynikające z nadmiaru wesołego życia“.
Po udzieleniu tego nieocenionego sekretu, Weller raz jeszcze wypróżnił szklankę, mrugnął okiem, westchnął głęboko i wyszedł.
„No, Samie, co myślisz o tem, co mówił twój ojciec?“ zapytał pan Pickwick z uśmiechem.
„Co myślę, panie? Myślę, że mój ojciec jest ofiarą małżeństwa, jak ze łzami w oczach mówił kapelan domowy Sinobrodego, kiedy go grzebał“.
Trudno było znaleźć odpowiedź na te słowa, wobec tego pan Pickwick skierował się do Gray Inn. Ale zanim tam dobrnął wybiła godzina ósma. Niepowstrzymany potok gentlemanów w brudnych białych kapeluszach i zniszczonych ubraniach, płynący do wszystkich wyjść, uświadomił go, że większość biur już zamknięto.
Wdrapawszy się na dwie kondygnacje bardzo brudnych schodów, pan Pickwick przekonał się o słuszności swoich przypuszczeń. Drzwi od kancelarji pana Perkera były zamknięte. Śmiertelna cisza, która była jedyną odpowiedzią na liczne pukania Sama Wellera, oznajmiła im, że dependenci już się rozeszli.
„A to przyjemność, Samie!“ powiedział pan Pickwick.
„Nie mam ani godziny do stracenia, muszę go natychmiast zobaczyć! Nie zmrużę dzisiejszej nocy oka, dopóki nie będę mógł stwierdzić z całym spokojem, że oddałem swoją sprawę w ręce specjalisty“.
„O, właśnie idzie jakaś staruszka! Może ona będzie wiedziała, gdzie kogo znajdziemy! Hej, starsza pani! Gdzie są ludzie pana Perkera?“
„Ludzie pana Perkera“, odpowiedziała chuda, nędzna staruszka, przystanąwszy, żeby złapać oddech. „Ludzie pana Perkera wyszli. A ja idę sprzątać biuro“.
„Czy pani jest służącą pana Perkera?“ spytał pan Pickwick.
„Nie, jestem praczką“ odpowiedziała staruszka.
„A“, powiedział pan Pickwick, a potem rzekł na boku do Sama: „To bardzo ciekawe, Samie, że w tych instytucjach służące nazywają praczkami“.
„Ponieważ ich panowie mają śmiertelną awersję do prania brudów“, odrzekł Sam.
„To dziwne“, rzekł pan Pickwick, patrząc na starszą kobietę, której postać, zarówno jak biuro (właśnie je otworzyła), zdradzały zdecydowany wstręt do wody i mydła: „Czy może mi pani powiedzieć, gdzie znajdę pana Perkera?“
„Nie, nie mogę“ odpowiedziała staruszka ponuro, „poszedł do miasta!“
„To istne nieszczęście!“ odpowiedział pan Pickwick. „A czy nie wie pani, gdzie jego dependent?“
„Owszem, wiem, ale nie podziękowałby mi za to, gdybym powiedziała“, rzekła praczka.
„Mam bardzo ważny interes“, powiedział pan Pickwick.
„Nie może pan zaczekać do jutra?“ spytała kobieta.
„Niebardzo“, odpowiedział pan Pickwick.
„Dobrze“, powiedziała stara. „Gdyby zaszło coś ważnego, kazał mi powiedzieć, gdzie jest. Więc przypuszczam, że mam prawo to zrobić. Idźcie panowie pod „Srokę i Ogarek“ i spytajcie w barze o pana Lowtena. Wtedy pokażą wam, który to jest Lowten. A to właśnie będzie dependent pana Perkera“.
Kierując się temi wskazówkami i otrzymawszy dalsze, z których wynikało, że wyżej wymieniona gospoda leży w dzielnicy sądowej, zadowoleni, że znajdą się w pobliżu Clare Market i niedaleko tyłów New Inn, pan Pickwick i Sam jakoś szczęśliwie zeszli po karkołomnych schodach i dobrnęli pod „Srokę i Ogarek“.
Ta faworyzowana oberża, uświęcona wieczornemi ucztami pana Lowtena i jego kolegów, była właściwie tem, co ludzie zwykle nazywają karczmą. Że gospodarz należał do typu ludzi, którzy kiedyś zrobią majątek, dowodził fakt, że umieszczony w zamknięciu szynkwas przypominał z kształtu lektykę; że zaś był przytem filantropem, widać było z tego, iż na progu swej własnej oberży pozwalał jakiemuś obdartusowi sprzedawać rozmaite delikatesy. W oknach, zawieszonych firankami barwy szafranowej, wisiało parę ogłoszeń mówiących o cydrze z Devonshire i o gdańskiej wódce. Wielka, czarna tablica dużemi literami głosiła wszem wobec, że w piwnicach tego zakładu znajduje się pół miljona baryłek mocnego porteru. Wywoływała ona w umyśle każdego gościa miłe zagadnienie, w jakim kierunku prowadzić mogą owe piwnice. Jeżeli dodamy do tego, że zewnętrzny szyld ozdobiony był nawpół zatartym wizerunkiem sroki, jednem okiem zezującej na kawałek czegoś bronzowego, co najstarsi ludzie od dzieciństwa nauczyli się czcić jako ogarek, to będziemy mieli już wszystko, co dotyczy zewnętrznego wyglądu tego zakładu.
Gdy pan Pickwick stanął przed szynkarzem, z za wąskiej lady wynurzyła się nagle starsza kobieta, ukazując się w całej swej okazałości.
„Czy jest tutaj pan Lowten? zapytał pan Pickwick.
„Tak jest“, odpowiedziała oberżystka. „Karolciu, zaprowadź gentlemana do pana Lowtena!“
„Gentleman nie może teraz tam wejść“ rzekł z przejęciem czerwonowłosy chłopiec. „Pan Lowten śpiewa teraz komiczne piosenki i nikogo nie puszcza do siebie. Ale zaraz skończy, proszę jaśnie pana!“
Zaledwie czerwonowłosy chłopak skończył mówić, gdy hałaśliwe bicie w stoły i dzwonienie w szklanki dało znać, że pieśń została skończona. Pan Pickwick, wyraziwszy życzenie, aby Sam dowoli dogodził sobie w szynkowni, pozwolił się zaprowadzić do pana Lowtena.
Po zaanonsowaniu, że „gentleman chce mówić z jaśnie panem“, tłusty młody człowiek, który wypełniał sobą krzesło u szczytu stołu, z pewnem zdumieniem spojrzał w kierunku, skąd dochodził głos. Zdumienie młodego człowieka nie zmniejszyło się bynajmniej, kiedy oczy jego spoczęły na indywiduum, którego przedtem nigdy w życiu nie widział.
„Bardzo przepraszam“, powiedział pan Pickwick, „i przykro mi, że przeszkadzam także reszcie gentlemanów, ale przybywam w bardzo ważnej sprawie. Jeśli pan pozwoli zająć sobie pięć minut czasu, tu w kąciku, będę panu niezmiernie wdzięczny“.
Tłusty młodzieniec wstał i przesunąwszy swoje krzesło do kąta, tuż obok krzesła pana Pickwicka, uważnie wysłuchał jego bolesnej opowieści.
„A!“ rzekł po skończeniu, „Dodson i Fogg — twardą mają rękę! Kapitalni businesmani, ci Dodson i Fogg!“
Pan Pickwick przyznał, że Dodson i Fogg mają twardą rękę; potem pan Lowten ciągnął dalej:
„Perker wyjechał i wróci prawdopodobnie pod koniec tygodnia. Ale jeśli pan chce, żebyśmy zajęli się pańską sprawą, proszę mi zostawić kopję pozwu, a ja zrobię wszystko, co potrzeba, zanim Perker wróci“.
„Właśnie poto przyszedłem“, powiedział pan Pickwick, podając mu dokument. „Jeżeli zajdzie coś niespodziewanego, zechce pan łaskawie napisać — poste restante, Ipswich“.
„Doskonale“, odpowiedział dependent pana Perkera, a zauważywszy, że spojrzenie pana Pickwicka wędruje ciekawie wzdłuż stołu, dodał: „Może się pan do nas przysiadzie na jakie pół godzinki? Mamy tu dzisiaj kapitalną kompanję. Jest tam główny dependent od Samkina i Greena, kancelista od Smithersa i Price’a, i jeszcze jeden od Pimkina i Thomasa, który na chwilę wyszedł — świetnie śpiewa piosenki! Jest jeszcze Jack Bamber i paru innych. Przybywa pan zapewnie ze wsi? Może zechce się pan do nas przysiąść?“
Ta doskonała sposobność studiowania natury ludzkiej była pokusą zbyt silną, aby pan Pickwick mógł się jej oprzeć. Pozwolił się tedy doprowadzić do stołu, gdzie go w odpowiedni sposób przedstawiono, i podano mu krzesło w sąsiedztwie prezydującego. Poczem pan Pickwick zażądał szklanki swego ulubionego płynu.
Wbrew temu, czego oczekiwał pan Pickwick, zapadło głębokie milczenie.
„Przypuszczam, że nie jest to dla pana przykre?“ zapytał sąsiad z prawej strony, gentleman w koszuli, ozdobionej mozaikowemi spinkami, i z ogromnem cygarem w ustach.
„Bynajmniej“, odpowiedział pan Pickwick. „Bardzo lubię cygara, chociaż sam nie palę...“
„Przykroby mi było twierdzić to samo co do mojej osoby“, odezwał się gentleman z przeciwnej strony stołu. „Palenie jest dla mnie wiktem i dachem nad głową“.
Pan Pickwick spojrzał na mówiącego i pożałował, że nie jest ono dla niego także i opierunkiem.
Nastąpiła znów pauza. Pan Pickwick, jako człowiek obcy, najwidoczniej zepsuł nastrój.
„Pan Grundy zechce zaszczycić towarzystwo piosenką“, rzekł przewodniczący.
„Nie zechce“, odpowiedział pan Grundy.
„Dlaczego?“ zapytał przewodniczący.
„Bo nie może“, odparł pan Grundy.
„To niech pan powie lepiej nie chce!“ rzekł przewodniczący.
„No, więc nie chce“, odpalił pan Grundy. Pozytywna odmowa pana Grundy zaszczycenia towarzystwa piosenką znowu wywołała milczenie.
„Więc nikt nas nie zechce rozweselić!“ powiedział przewodniczący despotycznie.
„A czemu pan nas nie rozwesela, panie prezesie?“ spytał młody zezowaty człowiek z bokobrodami, w szeroko otwartej (brudnej) koszuli, siedzący przy końcu stoła.
„Słuchajcie! słuchajcie!“ odrzekł jegomość z mozaikowemi spinkami, palący cygaro.
„Ponieważ znam tylko jedną piosenkę i właśnie już ją śpiewałem. A tylko pieśń „Niech krążą szklanice“ może być śpiewana dwa razy tej samej nocy“.
Była to replika nieodparta, znów więc zapadło milczenie.
„Byłem dziś wieczorem, moi panowie“, zaczął pan Pickwick, mając nadzieję, że wciągnie do rozmowy całe towarzystwo „byłem dziś wieczorem w miejscu, które wy, moi panowie, wszyscy dobrze znacie, ale gdzie ja nie byłem oddawna i dlatego mało je znam. Mówię, panowie, o Gray Inn. Ciekawy to zakątek w naszym wielkim Londynie“.
„O, na Boga!“ rzekł szeptem przewodniczący nachylając się przez stół do pana Pickwicka. „Poruszył pan temat, na który przynajmniej jeden z nas zawsze gotów rozprawiać. Łatwo naciągnie pan na to starego Jacka Bambera. Bamber o niczem innem nigdy nie mówi, jak o Gray Inn; mieszka tam od wieków i nawpół od tego zwarjował!“
Indywiduum, o którem wspomniał Lowten, był to żółty, przygarbiony człowieczek. Miał zwyczaj garbić się silnie, kiedy nic nie mówił, i z tego zapewne powodu pan Pickwick nie zwrócił na niego z początku uwagi. Kiedy teraz mały człowieczek podniósł swoją zmarszczoną twarz i utkwił w panu Pickwicku szare oczy o pytającym wyrazie, pan Pickwick nie mógł się dość nadziwić, że mógł przez chwilę nie zwrócić na niego uwagi. Na twarzy małego człowieczka gościł stale zgryźliwy uśmiech. Oparł brodę na długiej, kościstej dłoni, której palce posiadały niezwykłej długości paznogcie. A kiedy pochylił głowę nabok i spojrzał z pod szarych, krzaczastych brwi, dziwna chytrość zabłysła w jego spojrzeniu, chytrość trudna do zniesienia dla patrzącego w te oczy.
Ta właśnie postać wystąpiła teraz na widownię i wylała z siebie całą kaskadę słów. Ponieważ rozdział ten jest już dostatecznie długi, a mały człowieczek jest osobistością znakomitą, będzie wyrazem szacunku dla niego i wygodą dla nas, jeśli pozwolimy mu przemawiać w rozdziale następnym.

Rozdział dwudziesty pierwszy.
W którym mały człowieczek zajmuje się swoim ulubionym tematem i opowiada historję o dziwacznym klijencie.

„Aha“, powiedział stary Jegomość, którego opisaliśmy wkońcu poprzedniego rozdziału. „Któż to mówi o Inns?“
„To ja“, odpowiedział pan Pickwick. „Zauważyłem, że to bardzo dziwne miejsce“.
„Pan?“ pogardliwie powiedział stary jegomość. „Cóż pan może wiedzieć o tych czasach, kiedy młodzi ludzie zamykali się w samotnych izdebkach, ażeby czytać i czytać, studjować i studjować, aż im się rozum mieszał od tych studjów? Siły ich ducha tak się wyczerpywały, że nawet wstający ranek ich nie orzeźwiał. Aż umierali niemal z przeciwnego naturze przywiązania do owych suchych ksiąg! Należąc do innej epoki i będąc z innego pokolenia, cóż pan może wiedzieć o tem, ilu z nich zjadły suchoty albo pożarła gorączka? Taki bowiem był rezultat bujnego życia i rozpasanych zabaw w tych małych pokoikach! A jak pan myśli, ilu ludzi, którzy nadaremnie błagali o litość w przedpokojach adwokatów, szukać musiało potem spokoju w falach Tamizy albo w więzieniach? O, to niezwykłe domy! Gdyby płyty, któremi wyłożone są ściany, mogły mówić i posiadały pamięć, i gdyby wyszły z tych ścian i opowiedziały co wiedzą, byłaby to, zaiste, straszliwa opowieść o życiu! I chociaż teraz Greys Inn jest miejscem zwyczajnem, naprawdę, jest to okolica niesamowita i wolałbym usłyszeć wiele najstraszliwszych baśni, niż poznać jedną prawdziwą historję tych murów“.
Coś tak dziwnego było w nagłej zmianie wyrazu twarzy tego człowieka i w przedmiocie, którego dotknął, że pan Pickwick nie znalazł żadnej odpowiedzi. Oczy starego nabrały dawnego wyrazu. Po chwili ciągnął dalej:
„Spójrzmy na to z innego punktu: z punktu zwykłego, wcale nie romantycznego. Cóż to za wyszukane miejsce tortur! Pomyślcie o tych nędzarzach, którzy wyprzedawali się, zapożyczali, naciągali swoich przyjaciół, aby móc się zaciągnąć na listy profesji, która nigdy nie da im kawałka chleba. Czekanie, nadzieje, strach... nędza, ubóstwo, rozczarowanie, zamieranie nadzieji, koniec karjery, może samobójstwo, albo ostatnia nędza, łachmany, pijaństwo... Czyż nie mam racji?“ Tu stary człowiek zatarł ręce i prawie radośnie spojrzał przed siebie, że znalazł nowy sposób oświetlenia swego ulubionego tematu.
Pan Pickwick patrzał na starego z wielkiem zainteresowaniem a reszta kompanji uśmiechała się w milczeniu.
„Mówicie o niemieckich uniwersytetach!“ ciągnął stary. „Ba, ba! Dość macie chyba romantyki w odległości łokcia od każdego z was! Tylko, że o niej nikt nie myśli“.
„Nigdy nie sądziłem, że jest coś romantycznego w tym właśnie przedmiocie“, rzekł pan Pickwick z uśmiechem.
„Napewno pan nie myślał!“ powiedział stary. „Napewno! Jeden z moich przyjaciół mawiał: „cóż dziwnego w tych pokoikach?“ „Bardzo dziwne to pokoje!“ odpowiadałem. „Wcale nie“, odpowiadał mój przyjaciel. „Samotne!“ powiadam mu. „Nie“ odpowiada mój przyjaciel. — I co pan powie? pewnego ranka mój przyjaciel nagle umarł na apopleksję. Poszedł otwierać drzwi i uderzył głową o skrzynkę do listów. Upadł i przeleżał tak osiemnaście miesięcy. Wszyscy myśleli, że wyjechał“.
„A jak go znaleziono?“ zainteresował się pan Pickwick.
„Ponieważ od dwóch lat nie płacił czynszu, egzekutorzy postanowili wyłamać drzwi. A więc otwierają, wyłamują zamek, a tu straszny, zakurzony szkielet w granatowym surducie, granatowych spodniach i jedwabnych pończochach pada w ramiona tego, który stał pierwszy. Dziwne, co? Chyba dziwne, nie?“ Tu mały człowieczek jeszcze bardziej pochylił głowę nabok i z niewymowną radością zatarł ręce.
„Znam także inny wypadek“, ciągnął dalej, opanowawszy nieco śmiech. „Zdarzył się on w Cliffords Inn. Pewien hultaj, wynajmujący ten lokal, zamknął się jednego ranka w alkowce i zażył arszeniku. Gospodarz myślał, że uciekł. Otworzył drzwi i wywiesił ogłoszenie. Przyszedł drugi, wynajął, umeblował i zamieszkał. Z jakichś przyczyn nie mógł spać: ciągle był jakiś nieswój i niespokojny. „To wstrętne“, mówi. „Zrobię w tamtym pokoju sypialnię, a tu bawialnię!“ Zmienił umeblowanie, i odtąd spał bardzo dobrze, ale zato wieczorami nie mógł czytać. Czuł się zdenerwowany, niespokojny, ciągle poprawiał świece i oglądał się dokoła. „Nic nie rozumiem“, rzekł pewnego dnia powróciwszy wieczorem do domu. Wypił szklankę zimnego grogu i oparł się plecami o ścianę, aby nie obawiać się, że coś stoi za nim. „Nic nie rozumiem“ — powtórzył. Wtem oczy jego zatrzymały się na drzwiach do małego alkierzyka, zawsze zamkniętych. Wtedy dreszcz przebiegł mu po całem ciele. „Nieraz już to odczuwałem“, powiada. „Coś jest nie w porządku z tym alkierzem!“ Zdobył się na odwagę, wziął w rękę pogrzebacz, otworzył drzwi... aż tu w kącie alkierza stoi trup poprzedniego lokatora, z maleńką flaszeczką w zaciśniętej dłoni — a miał twarz!...“ Mały człowieczek skończył, obejrzał się dokoła, spoglądając na zdziwione audytorjum z uśmiechem pełnym zadowolenia.
„Niezwykłe rzeczy opowiada pan nam“ powiedział pan Pickwick, patrząc na twarz staruszka przez okulary.
„Niezwykłe?!“ powtórzył staruszek. „Nonsens. Uważa pan to za niezwykłe, ponieważ nie wie pan, o co chodzi. To są rzeczy zabawne, ale nie niezwykle!“
„Zabawne?!“ zawołał mimowoli pan Pickwick.
„Zabawne. A może nie?“ odpowiedział mały człowieczek z szatańskim błyskiem w oczach, poczem natychmiast zaczął mówić dalej:
„Znałem ja i innego człowieka... niech sobie przypomnę... tak... przed czterdziestu laty... wynajął stare zniszczone mieszkanko w jednym z najstarszych domów w Inns... od wielu lat było już zamknięte. Mnóstwo babskich plotek przywiązanych było do tego miejsca — rzeczywiście, miejsce to nie było wesołe. Ale lokator był ubogi, a mieszkanie było tanie, było to więc wystarczającym powodem, by je wynajął, chociażby było dziesięć razy gorsze. Zmuszono go jednak do zakupienia starych gratów, które znajdowały się w tem mieszkaniu... a między innemi do kupna wielkiej szafy na papiery, z oszklonemi drzwiami, osłoniętemi od wewnątrz firanką. Rzecz zupełnie mu niepotrzebna, żadnych bowiem papierów nie posiadał, wszystko zaś, co miał do ubrania, nosił na sobie, co go bynajmniej zbytnio nie obciążało. Zebrał więc wszystkie swoje meble — nie było tego dużo, i cztery krzesła, które miał, ustawił tak, jakgdyby ich było dwanaście. Usiadł sobie wieczorem przed kominkiem i wypił jedną szklaneczkę whisky z dwóch galonów, które wziął był na kredyt. Myślał sobie właśnie, czy zapłaci za tę whisky, a jeżeli zapłaci, to kiedy; wtem oczy jego zatrzymały się na szklanych drzwiach szafy. „Ach!“ powiada. „Żebym nie potrzebował był kupić tej wstrętnej szafy od tandeciarza, miałbym pieniądze na coś potrzebniejszego. Powiem ci coś staruszko“, rzekł, zwracając się do szafy, ponieważ nie miał z kim mówić. „Gdybym wiedział, że nigdy nie będziesz mi na nic potrzebna, bez namysłu porąbałbym cię i spalił“. Zaledwie to powiedział, aż tu z szafy wydobywa się coś nakształt jęku. Z początku się przestraszył, ale zaraz potem pomyślał, że to może jęczy młodzieniec, zajmujący sąsiedni pokój, ponieważ młodzieniec ów jada obiady na mieście. Wziął pogrzebacz i poprawił ogień. Jęk się powtórzył. Jedna połowa szklanych drzwi otworzyła się i wnętrze szafy ukazało bladą postać stojącego tam człowieka. Była to postać wysoka i chuda, a miała wyraz twarzy stroskany i przerażony. Lecz w barwie jej skóry i w całej postawie było coś, co mówiło, że tacy nie chodzą po ziemi. „Kto to?“ „Nie rzucaj we mnie pogrzebaczem! Gdybyś nawet trafił, pogrzebacz przeszedłby przeze mnie i uderzyłby w ścianę szafy.... Jestem duchem“. „Więc czego tu chcesz?“ mówi lokator. „W tym pokoju“, odpowiedział duch, „nastąpił mój upadek; i ja, i moje dzieci zostaliśmy żebrakami. W tej szafie przez wiele, wiele lat składano papiery. W tym pokoju, kiedy szalałem z rozpaczy i kiedy zagasł dla mnie ostatni promyk nadziei, dwie złe harpje rozszarpały wszystko, co zebrałem w ciągu całego życia, nie pozwalając, aby choć grosz pozostał dla mego nieszczęśliwego potomstwa. Wystraszyłem je z tego miejsca — i od tego czasu włóczę się po nocach (odżywam tylko wtedy) i odwiedzam miejsca moich klęsk. Mieszkanie to należy do mnie. Zostaw je mnie“. „Jeżeli będzie się pan upierał przy tem, by się tu zjawiać“, mówi lokator, który podczas przemowy ducha zdążył już oprzytomnieć, „to oczywiście, z wielką przyjemnością ustąpię panu. Ale, jeśli wolno, chciałbym zadać panu jedno pytanie“. „Proszę, niech pan mówi“, poważnie powiedział duch. „Otóż“, powiada lokator, „nie chodzi mi specjalnie o pana, ale dotyczy to wszystkich duchów, o jakich kiedykolwiek słyszałem. Postępowanie panów wydaje mi się trochę nierozsądne. Panowie macie możność zwiedzania najpiękniejszych miejscowości na ziemi — bo chyba dla was nie istnieje przecież przestrzeń — dlaczego więc włóczycie się właśnie po tych miejscach, gdzie byliście najnieszczęśliwsi?“ „Słusznie! Nigdy nie przyszło mi to na myśl!“ powiedział duch. „Widzi pan“, ciągnął lokator, „to przecież bardzo niewygodny pokój. Sądząc po tej szafie, śmiało mogę powiedzieć, że jest tu sporo pluskiew. Jestem przekonany, że znalazłby pan daleko wytworniejsze quartier. Już nie mówię o klimacie Londynu, który jest rzeczywiście bardzo nieprzyjemny“. „Ma pan najzupełniejszą rację“, grzecznie odparł duch. „Naprawdę, nigdy nie przyszło mi to do głowy. Powinienem zmienić klimat!“ I rzeczywiście, mówiąc to, zaczął znikać: nóg prawie już nie było widać. „Panie, panie!“ woła lokator za znikającym. „Możeby był pan łaskaw powiedzieć gentlemanom, którzy włóczą się po starych opuszczonych domach, ażeby zaprzestali tego? Oddałby pan w ten sposób wielką usługę społeczeństwu“. „Z wielką chęcią“, odpowiedział duch. „Co za głupcy z nas! Naprawdę głupcy! Nie rozumiem, jak mogliśmy być tak tępi!“ Z temi słowami duch zniknął. I, co najdziwniejsze“, dodał mały człowieczek, obrzucając cały stół spojrzeniem, „że nigdy nie wrócił!“
„Niezłe to opowiadanie, jeżeli prawdziwe“, powiedział gentleman, ozdobiony mozajkowemi spinkami, i zapalił świeże cygaro.
Jeżeli!“ zawołał mały człowieczek z nieskończenie pogardliwym wyrazem twarzy. „Przypuszczam“, rzekł, zwracając się do Lowtena, „że także moją historję z dziwnym klijentem, która zdarzyła mi się, kiedy byłem jeszcze dependentem, nazwie ten pan również nieprawdziwą. Teraz nie dziwiłbym się już niczemu“.
„Nie będę mówił o tem, czego nie słyszałem“, powiedział właściciel mozajkowych ozdób.
„Chciałbym usłyszeć tę opowieść“, rzekł pan Pickwick.
„Ach tak!! Niech pan opowie!“ dodał Lowten. „Nikt jej nie słyszał oprócz mnie! A i ja niebardzo ją pamiętam“.
Stary człowiek rozejrzał się po stole, błysnął oczami groźnie, niesamowicie i jakby z triumfem, że wyczytał na każdej twarzy wyraz zaciekawienia. Poczem, potarłszy dłonią brodę i utkwiwszy wzrok w pułap, jakby w ten sposób chciał zebrać wszystko w pamięci, rozpoczął co następuje:

Opowieść o dziwnym klijencie.

„Mniejsza o to, skąd i jak dowiedziałem się tej historji“, zaczął stary. „Gdybym chciał ją opowiedzieć w takim porządku, w jakim do mnie doszła, musiałbym zacząć od środka, a doszedłszy do końca wrócić do początku. Wystarcza, że wiele z wypadków rozegrało się w moich oczach. O innych wiem, że rzeczywiście stały się, i żyją jeszcze ludzie, którzy je pamiętają.
„Na High Street, w dzielnicy Borough, koło kościoła Ś-tego Jerzego, po tej samej stronie co kościół, stoi, jak to przeważnie wszyscy wiedzą, najmniejsze z naszych więzień za długi, Marshalsea. Chociaż w ostatnich czasach bardzo się zmieniło i niczem nie przypomina brudnego kanału, jakim było przedtem, to nawet w tej zmienionej postaci stanowi małą pokusę dla dziwaków i małą pociechę dla uwięzionych. Osądzony na śmierć zbrodniarz ma tyle powietrza i ruchu w New Gage, co niewypłacalny dłużnik w Marshalsea.
„Może to moje dziwactwo, a może nie umiem oddzielić tego miejsca od dawnych wspomnień, związanych z niem, ale nie znoszę tej dzielnicy Londynu. Ulica jest szeroka, sklepy obszerne, turkocą przejeżdżające wozy, dzwonią kroki przechodniów — panuje tu hałas jak w handlowej dzielnicy, od rana do nocy, a jednak pomimo to jest tu martwo i niemiło. Ubóstwo i rozpusta przylgnęły do gwarnych ulic. Nędza i nieszczęście gnieżdżą się w niskim gmachu więziennym. Coś ponurego i smutnego zawisło nad tą dzielnicą — przynajmniej w moich oczach — i nadaje jej koloryt brudu i opuszczenia.
„Wiele par oczu, które oddawna zakrył już grób, patrzało na tę ulicę wesoło, po raz pierwszy przeszedłszy wrota Marshalsea: rozpacz bowiem rzadko kiedy idzie w parze z pierwszym ciosem, wymierzonym przez zły los. Człowiek ufa niewypróbowanym przyjaciołom, pamięta, że często ofiarowywali mu się z pomocą, kiedy niczego od nich nie potrzebował. Ma nadzieję, (nadzieję, szczęście niedoświadczonych) i jakkolwiek nadzieja ta słabnie po otrzymaniu pierwszego ciosu, po jakimś czasie budzi się jednak to uczucie w jego piersi, zakwita w niej, aż wkońcu zwiędnie zetknąwszy się z rozczarowaniem i zapomnieniem. Jak szybko te same oczy zapadały się w głowie i patrzyły z twarzy wynędzniałej z głodu, zwiędłej z braku słońca, zrozpaczonej poczuciem, że dla uwięzionego za długi niema żadnej nadziei odzyskania wolności! Dawna surowość prawa złagodniała dzisiaj, ale jeszcze i teraz dzieją się rzeczy, od których serce ściska się boleśnie!
„Przed dwudziestu laty chodnik ten wydeptały stopy pewnej matki i jej dziecięcia, którzy dzień po dniu, z nastaniem ranka, przychodzili do wrót więzienia. Czasami, po nocy boleści i niedostatku, zjawiali się przed bramą o godzinę zawcześnie. Wtedy matka brała dziecko łagodnie w ramiona i szli na most. Podnosiła wysoko maleństwo, żeby mogło się napatrzeć na błyski wody i odbicie słońca w falach, nacieszyć się miłym widokiem, jaki rzeka przedstawiała o tej godzinie. Ale zwykle zsadzała wkrótce malca na ziemię i chowała twarz w szalu, aby zakryć łzy, które zaciemniały jej wzrok. Nigdy bowiem wyraz zainteresowania, ani radości nie pojawiał się na mizernej twarzyczce. Wspomnienia dziecka były nieliczne, ale jednostajne; wszystkie wiązały się z nędzą i nieszczęściem rodziców: jak to godzinami siadywało na kolanach matki, z dziecinnem współczuciem patrząc na jej łzy, jak potem samo szło płakać gdzieś w ciemny kącik. Twarda rzeczywistość tego świata — jego najgorsze prywacje, głód i pragnienie, nędza i niedostatek — wszystko to poznało ono od pierwszego dnia życia i pierwszych błysków świadomości. I chociaż chłopak miał wygląd dziecka, brakowało mu wesołego śmiechu, radości i błyszczących oczu malca...
„Ojciec i matka spoglądali na dziecko, a potem na siebie, z niepokojem, który bali się nawet wyrazić słowami. Zdrowy, silny mężczyzna, mogący znieść najcięższą pracę i trudy, ginął w atmosferze więziennej. Delikatna i wątła kobieta upadała pod brzemieniem cierpień moralnych i fizycznych. Malutkie serce dzieciny było złamane.
„Nadeszła zima, a z nią tygodnie deszczów i chłodów. Nieszczęśliwa kobieta przeniosła się do nędznego mieszkanka w pobliżu więzienia. I, chociaż zmianę tę wywołała rosnąca wciąż nędza, czuła się teraz szczęśliwsza, bo była bliżej niego. Przez dwa miesiące ona i jej mały towarzysz czekali codziennie na otwarcie bramy. Pewnego dnia nie przyszła — pierwszy raz. Nadszedł następny poranek i przyszła — ale sama. — Dziecko umarło.
„Ludzie, którzy zimno mówią o takiej stracie nieszczęśliwych rodziców, ludzie, którzy pocieszają ich, że dziecko przestało cierpieć, im zaś ubędzie kłopotów — ludzie ci nie rozumieją, czem jest taka strata! Milczące spojrzenie pełne miłości i oddania, kiedy wszystkie inne oczy się odwróciły — to ostoja, pociecha, ukojenie w najgorszem strapieniu! Nie kupisz go za żadne pieniądze, nie zdobędziesz żadnym wysiłkiem! Dziecina godzinami siadywała u stóp rodziców, trzymając w chudych rączynach ich dłonie i cierpliwie podnosząc ku nim swą mizerną twarzyczkę. I chociaż krótkie jej życie było pełne udręki, teraz zaś przeniesiono je do miejsca spokoju i radości, której, chociaż dziecko, nigdy nie zaznało w życiu — pozostali po niem rodzice, i strata, jaką ponieśli, głęboko wżarła im się w dusze.
„Jasne było dla tych, którzy patrzyli w twarz matki, że i jej troski i nieszczęścia przetnie wkrótce śmierć. Towarzysze więzienni jej męża uciekli przed jego nowem nieszczęściem i zostawili mu na wyłączny użytek małą izdebkę, którą przedtem dzielił z dwoma więźniami. Zamieszkała z nim w tej celce i tak płynęło jej życie — bez nadzieji, bez radości.
„Pewnego wieczora zemdlała w ramionach męża, zaniósł ją więc do otwartego okna, aby ocuciło ją powietrze. Promienie księżyca oświetliły jej rysy w tak szczególny sposób, że zadrżał pod jej ciężarem, jak bezsilne dziecko.
„Posadź mię, Jurku“, powiedziała słabo. Zrobił co kazała, a usiadłszy przy niej, zakrył twarz rękoma i wybuchnął płaczem.
„To bardzo źle, że cię opuszczam, Jurku”, powiedziała. „Ale taka jest wola Boga i musisz się Jej poddać przez wzgląd na mnie. O! Jakże Mu dziękuję, że zebrał naszego malca! Jest szczęśliwy, jest w niebie! Cóż począłby bez matki?!”
„Nie umrzesz Marjo, nie możesz umrzeć!” zawołał mąż, zrywając się. Zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju, gryząc pięście. Potem siadł przy niej i, objąwszy ją ramieniem, ciągnął już o wiele spokojniej. „Uspokój się, najdroższa! Proszę, błagam! Jeszcze będziesz żyła!”
„Nie, nie, Jurku!” odpowiedziała umierająca kobieta.
„Niech mię pochowają przy moim kochanym chłopczyku, ale obiecaj mi, że jeżeli kiedykolwiek wyjdziesz z tego strasznego miejsca i będziesz bogaty, przeniesiesz nas oboje na jakiś wiejski cmentarz, daleko stąd, bardzo daleko — gdzie będziemy mogli leżeć spokojnie! Drogi Jurku! Obiecaj mi!”
„Obiecuję! Obiecuję!” zawołał mężczyzna, rzucając się przed nią na kolana. „Mów do mnie, Marjo! Powiedz choć słówko! Spojrzyj na mnie!”
„Urwał. Ramię, które obejmowało jego szyję, nagle zesztywniało. Głębokie westchnienie wyrwało się z piersi nieszczęśliwej, wargi poruszyły się, uśmiech zakwitł na twarzy... Ale wargi te były blade a uśmiech rozwiał się natychmiast. Był teraz sam na świecie.
„Tej nocy, w ciszy i samotni swego opuszczonego pokoju, nieszczęśliwy człowiek klęczał długo przy zwłokach umarłej małżonki i wołał Boga na świadka swojej strasznej przysięgi, że od tej chwili poświęci się cały zemście za śmierć żony i dziecka. Że odtąd, do ostatniego tchnienia, wszystkie siły poświęci temu tylko celowi. Że zemsta jego będzie straszna. Że nienawiść jego nie umrze i nie osłabnie. Że po całym świecie będzie prześladował swoich krzywdzicieli.
„Rozpacz bezgraniczna i namiętność prawie nieludzka dokonały takich strasznych zmian w jego twarzy i całej postaci, że towarzysze niedoli z trudem poznali go nazajutrz, gdy ich mijał. Oczy miał przekrwione i błyszczące, twarz śmiertelnie bladą a ciało zgarbione jak starzec. W przystępie bólu zagryzł dolną wargę tak mocno, że krew spływała mu po brodzie, barwiąc koszulę i chustkę na szyi. Ani jednej łzy, ani jednej skargi... ale niespokojny wzrok i szybkość, z jaką przemierzał dziedziniec, zdradzały gorączkę, która go pożerała.
„Ciało żony musi być natychmiast, bez zwłoki, usunięte z celi. Przyjął wyrok spokojnie i uznał konieczność tego zarządzenia. Prawie wszyscy towarzysze niedoli zebrali się, aby wziąć udział w tej ceremonii. Cofnęli się na widok wdowca. Nieszczęśliwy szybko podszedł naprzód i stanął sam jeden na placyku przy bramie, z przed której usunął się tłum, tknięty nagle delikatnością. Jacyś ludzie wnieśli na ramionach prostą trumnę. W tłumie zapanowała śmiertelna cisza, przerywana tylko cichemi lamentami bab i odgłosem kroków ludzi niosących trumnę. Doszli do miejsca, gdzie stał wdowiec: zatrzymali się. On położył dłoń na trumnie i, mechanicznie poprawiwszy całun, dał znak, żeby szli dalej. Klucznicy więzienni zdejmowali kapelusze na widok trumny... za chwilę wielka brama zamknęła się za nią... Spojrzał, nie patrząc na tłum, i upadł bez czucia na ziemię.
„Chociaż przez wiele tygodni po tym wypadku dniem i nocą nie opuszczała go gorączka, nie odeszła go świadomość straty, jaką poniósł, ani nie zapomniał o niej na chwilę. Sceny zmieniają się przed jego oczyma, krajobrazy płyną jakby nieprzerwanym strumieniem, wypadki idą po wypadkach — wszystko tak szybko jak w obłędzie. Ale wszystko to było w ten czy inny sposób związane z tem, co zajmowało jego umysł. Płynął po wielkiem, bezkresnem morzu, nad którem wisiało, czerwone jak krew, niebo; wzburzone fale wściekle uderzały o boki okrętu. Przed nim pokazał się drugi okręt, walczący z nawałnicą; żagle na masztach wisiały w strzępach, po pokładzie uwijały się jakieś postacie, od czasu do czasu fala zmywała którąś z nich w morze. Płynęli, gnani wichrem z siłą, której nic nie mogłoby się oprzeć. Wreszcie okręt płynący na przodzie zaczął tonąć. Ze spiętrzonych fal wyrwał się krzyk — przejmujący krzyk setek tonących, którzy ślepo walczyli o życie. Krzyk ten głuszył nawet ryk rozwścieczonych żywiołów — zdawało się, że przenikał niebo i wody. Ale co to? Jakaś biała głowa, z twarzą wykrzywioną bólem, unosi się nad falami i rozpaczliwie woła o pomoc. Jedno spojrzenie — i nasz bohater rzuca się z okrętu i płynie do tonącego. Już dopływa. Już jest przy nim. To rysy tamtego! Stary widzi zbliżającą się pomoc i błagalnie wyciąga ramiona. Ale on chwyta go mocno i wpycha w wodę. Niech tonie! Niech tonie! Niech sto razy utonie! Stary walczy coraz słabiej... Nie żyje... Zabił go! Dotrzymał przysięgi!
„Sypkie piaski bezkresnej pustyni. Idzie boso, sam. Piasek zasypuje go i oślepia. Delikatne drobne ziarnka zatykają mu pory skóry. Drażni go to do szaleństwa. Olbrzymie masy piasku, nagromadzone przez wiatr i oświetlone palącem słońcem, piętrzą się przed nim jak płomienne kolumny. Kości judzi, którzy znaleźli śmierć w tej pustyni, leżą pod nogami. Wszystko oświetlone jest jakimś dziwnym blaskiem. Dokąd wzrok jego sięga — nic, tylko obrazy śmierci i grozy... Napróżno chce krzyczeć... język przysechł mu do podniebienia. Nawpół oszalały biegnie przed siebie. Czując w sobie jakąś nadprzyrodzoną siłę, przedziera się przez piaski, aż wyczerpany pragnieniem i zmęczeniem rzuca się na ziemię. Dziwny chłód orzeźwia go. Co to za szmer?! woda! Tak, woda! Jasny strumyk płynie u jego nóg. Pije chciwie i upadłszy na brzeg z rozkoszą wyprostowuje nogi. Podniósł go odgłos zbliżających się kroków. Stary, siwowłosy człowiek zbliża się do niego. Chce zaspokoić pragnienie. Znowu on! Otacza ramieniem ciało starego, zatrzymuje go. Ten wyrywa się, błaga o wodę, o jedną kroplę wody! To uratuje mu życie! Ale on mocno trzyma starego i patrzy na jego powolne konanie. A kiedy martwe ciało opadło mu na piersi, odpycha je nogą.
„Kiedy opuściła go gorączka i wróciła przytomność, obudził się bogaty i wolny. Dowiedział się, że ojciec, który chciał pozwolić mu umrzeć w więzieniu, który pozwolił umrzeć najdroższym mu istotom, umrzeć z nędzy i rozpaczy, na które medycyna nie zna lekarstwa — ojciec ten umarł. Znaleziono go pewnego dnia o świcie w łóżku. Zrobił wszystko, co mógł, by syn jego stał się żebrakiem, ale dufny w swoje zdrowie i siły, nie napisał aktu wydziedziczenia aż do ostatniej chwili, a teraz może zgrzyta na tamtym świecie zębami ze złości, wiedząc, że całe jego bogactwo przeszło na syna. Więzień obudził się, żeby to usłyszeć... obudził się i dla czegoś więcej: żeby pamiętać dla czego żyje, żeby pamiętać, że ojciec jego był wrogiem jego żony, — człowiek ten wpakował go do więzienia, a kiedy córka i wnuczek na klęczkach błagali go o litość, wyrzucił ich za drzwi! Och, jakże gardził swoją słabością, która nie pozwoliła natychmiast spełnić zemsty!
„Kazał się przenieść z miejsca swojej udręki do cichej miejscowości nad morzem. Nie w nadziei, że odzyska spokój i równowagę ducha, gdyż obie te rzeczy przestały być mu dostępne, ale żeby odzyskać siły i móc myśleć o swoich ukochanych. I tu jakiś zły duch podsunął mu sposobność do wykonania najgorszej, najokrutniejszej zemsty.
„Było to lato. Pogrążony w smutnych myślach, wychodził nad wieczorem ze swego samotnego mieszkania i, wędrując wąską ścieżyną nad urwiskiem, szedł ku skale, która najbardziej odpowiadała jego stanowi ducha. Tam, ukrywszy twarz w dłoniach siedział godzinami, czasami aż noc zapadła zupełnie, a długie cienie skał nad jego głową pogrążały wszystko w ciemności.
„Pewnego wieczora siedział również na swojej ulubionej skale. Od czasu do czasu podnosił głowę, żeby spojrzeć na mewę lub utkwić wzrok w szkarłatnej ścieżce, która zdawało się, miała swój początek na środku oceanu a kończyła się tam, gdzie słońce zachodziło... Nagle ciszę przerwał rozpaczliwy krzyk. Nadsłuchiwał, czy się nie myli... krzyk powtórzył się, jeszcze bardziej rozpaczliwy — zerwał się na równe nogi i pobiegł w kierunku, skąd go krzyk dochodził.
„Sprawa była jasna: na brzegu leżała garstka odzieży, w niewielkiej odległości od niego sterczała nad falami głowa ludzka... Jakiś starszy człowiek, wyrywając sobie włosy z głowy, biegał po brzegu. Chory, któremu wróciły już siły, zrzucił surdut i pobiegł w stronę morza, mając zamiar skoczyć do wody i ratować tonącego.
„Na litość boską, prędzej, panie! Na pomoc! Na pomoc! Mój syn! Mój jedyny syn!“ zawołał stary rozpaczliwie, biegnąc ku niemu. „Jedyny mój syn umiera w moich oczach!“
„Usłyszawszy głos starego, nieznajomy zatrzymał się i stanął, skrzyżowawszy ręce na piersiach.
„Wielki Boże!“ zawołał stary, cofając się! „Heyling!“
Tamten uśmiechnął się milcząco.
„Heyling!“ wołał stary. „Mój drogi! Mój najdroższy! Spojrzyj! Popatrz!“ Nieszczęśliwy ojciec z trudem chwytał powietrze i pokazywał na miejsce, gdzie młodzieniec ostatkiem sił walczył o życie.
„Boże“, wołał stary. „Jeszcze krzyczy! Jeszcze żyje! Heyling! Wyratuj go!“
„Tamten uśmiechnął się znów i stał nieruchomo jak posąg.
„Skrzywdziłem cię!“ wołał starzec, padając na kolana i składając ręce. „Zemścij się! Weź moje życie! Zepchnij mię do wody i, jeżeli człowiek może nie walczyć o życie, umrę nie poruszywszy nogą ani ręką. Zrób to, Heyling, ale nie daj zginąć memu chłopcu! Nie pozwól, żeby umarł tak młodo, Heyling!“
„Słuchaj“, zawołał Heyling, chwytając starego za piersi. „Chcę życia za życie — i teraz mogę je wziąć! Dziecię moje umarło w oczach ojca, śmierć jego była o wiele boleśniejsza od śmierci tego młodego potwarcy, który nie wahał się skrzywdzić swojej siostry! Śmiałeś się, śmiałeś się w oczy swojej córce, kiedy... a teraz, kiedy śmierć dotyka ciebie — cierp! Coś myślał wtedy? Patrz! Patrz! Napatrz się teraz!“
„Tu wskazał na morze. Słaby krzyk nad powierzchnią wody. Ostatni rozpaczliwy wysiłek tonącego... fale poruszyły się... i miejsce, w której zginął tonący, wygładziło się tak, że trudno było poznać nawet, gdzie się to stało...


„W trzy lata później prywatny powóz zatrzymał się przed drzwiami adwokata, który w tych czasach nie cieszył się opinją zbyt skrupulatnego w interesach. Z karety lekkim krokiem wysiadł jakiś gentleman i oznajmił, że chce się widzieć z adwokatem w bardzo ważnej sprawie prywatnej. Chociaż widać było wyraźnie, że nie przeszedł jeszcze wiosny życia, twarz miał bladą, ponurą i smutną. I nie trzeba było przenikliwego wzroku businesmana, aby poznać odrazu, że choroby i zmartwienia dokonały większych zmian w jego obliczu, niż mogłyby to uczynić lata.
„Chciałbym, żeby pan przeprowadził dla mnie pewien interes“, zaczął nowoprzybyły.
„Adwokat skłonił się uniżenie i spojrzał na wielki pakiet, który przybysz trzymał pod pachą. Gość zauważył to spojrzenie i powiedział:
„Nie jest to zwykła sprawa a papiery te zdobyłem po wielkich trudach i staraniach“.
„Adwokat znów z niepokojem spojrzał na pakiet. Gość wolno rozwiązał sznurek, którym obwiązany był pakiet, i zaczął wyciągać rozmaite kwity, zobowiązania, oraz kopje innych dokumentów.
„Człowiek, którego nazwisko jest tu wymienione, pożyczył kiedyś na te kwity wielkie sumy pieniędzy. Było to przed kilku laty. Między nim i człowiekiem, od którego pieniądze te pochodziły (a od którego odkupiłem kwity te za sumę trzy lub czterokrotnie przewyższającą ich wartość) zapadła umowa, że kwity te będą co jakiś czas odnawiane, dopóki nie wygaśnie termin płatności. To nie jest jednak nigdzie wyszczególnione. W ostatnich czasach człowiek ten poniósł wielkie straty. Jeżeli przedstawi mu się odrazu te kwity — zbankrutuje“.
„Suma dosięga wielu tysięcy funtów“, powiedział adwokat, rzuciwszy okiem na dokumenty.
„Tak“, odparł klijent.
„Jakie pan ma plany?“ spytał adwokat.
„Plany!“ zawołał nieznajomy! „Mam zamiar zastosować każdą ustawę, użyć każdego kruczka, jaki chytrość zdolna jest wymyśleć a łotrostwo w czyn wprowadzić! Uciec się do środków zarówno godnych jak niegodnych, do najsurowszego prawa, komentowanego przez najsprytniejszych specjalistów. Chciałbym, żeby umierał jak ostatni nędzarz i żebrak! Chcę go zrujnować, sprzedać jego majętności, pozbawić domu i dachu nad głową; niech spędzi stare lata w więzieniu i umrze jak pies!“
„Ale koszty, kochany panie, koszty tego wszystkiego“, powiedział adwokat, otrząsnąwszy się ze zdumienia. „Jeżeli pozywający jest stromanem, kto będzie płacił?“
„Żądaj pan, ile chcesz“, powiedział przybysz. Ręce tak mu drżały ze wzruszenia, że z trudem trzymał pakiet. „Żądaj pan, ile chcesz. Nie bój się pan wymienić sumy. Zrozum człowieku, że nie będę uważał jej za wygórowaną, jeżeli osiągniesz cel!“
„Adwokat wymienił sporą sumę, na chybił trafił, jako zaliczkę, którą musi pobrać na wypadek ewentualnych strat. Bardziej zresztą chodziło mu o to, żeby się przekonać, jak daleko sięga hojność klijenta, niż, by otrzymać to, czego żądał. Przybysz wypisał bez słowa czek na całą sumę i wyszedł.
„Było to królewskie wynagrodzenie i adwokat, przekonawszy się, że można zaufać dziwnemu klijentowi, zabrał się poważnie do pracy. Od tego dnia pan Heyling przez dwa blisko lata był codziennym gościem w kancelarji adwokata. Wertował papiery, w miarę jak napływały; czytał je starannie; oczy błyszczały mu z zadowolenia, gdy piszący listy błagał o zwłokę, przekładał, że czeka go nieodwołalna ruina, jeżeli przeciwnicy nie zechcą się ułożyć. Na wszystkie błagania o trochę wyrozumienia otrzymywał jedną odpowiedź: trzeba płacić. Ziemia, domy, meble — wszystko poszło na wyegzekwowanie licznych pretensyj, które stopniowo napływały. A stary dostałby się do więzienia za długi, gdyby nie udało mu się omylić czujności policji i uciec.
„Nieubłagana nienawiść Heylinga, bynajmniej niezaspokojona rezultatem dotychczasowej akcji, wzrastała, w miarę jak postępowała ruina jego wroga. Kiedy dowiedział się o ucieczce starego, wściekłość jego nie miała granic. Zgrzytał zębami z gniewu, wyrywał sobie włosy i wymyślał tym, którzy mieli czuwać nad starym. Uspakajał się tylko, gdy mu obiecywano ujęcie zbiega. Rozesłano szpiegów we wszystkich kierunkach. Zastosowano wszystkie środki, jakie tylko przyszły na myśl. Napróżno. Upłynęło pół roku, a stary się nie odnalazł.
„Wreszcie kiedyś, późną nocą, Heyling, którego nie widziano od kilku tygodni, zjawił się nagle w prywatnem mieszkaniu adwokata i kazał mu powiedzieć, że jakiś gentleman ma do niego bardzo pilny interes. Zanim adwokat, który poznał jego głos, zdążył polecić służącej, by poprosiła pana Heylinga, ten wbiegł po schodach i zjawił się w salonie, blady i zdyszany. Zamknąwszy drzwi, by nikt nie podsłuchał ich rozmowy, upadł na krzesło i powiedział cichym głosem:
„Cicho! Znalazłem go!“
„No?“ powiedział adwokat. „Doskonale, kochany panie! Doskonale!“
„Ukrył się w nędznem mieszkanku w Campden Town“, powiedział Heyling. „Może to dobrze, żeśmy na jakiś czas stracili go z oczu, bo mieszkał tam sam... samiuteńki... w nędzy! Jest biedny! Bardzo biedny!“
„Doskonale“, powiedział adwokat. „Oczywiście każe go pan jutro aresztować?“
„Tak!“ odparł Heyling. „Nie! Pojutrze! Pan dziwi się, że odkładam“, dodał. „Ale coś sobie przypomniałem. Pojutrze przypada ważna rocznica w jego życiu... niech będzie pojutrze!“
„Doskonale!“ powiedział adwokat. „Może napiszemy instrukcję dla oficera policji?“
„Nie. Każ mu pan przyjść tu o ósmej wieczorem. Sam zaprowadzę go do więzienia“.
„Spotkali się o umówionej porze. Wsiedli do dorożki i kazali się wieźć na róg Pancras Road, przy której stoi parafialny dom pracy. Już się ściemniło, zanim dojechali. Idąc wzdłuż ślepego muru przy Szpitalu Weterynaryjnym, weszli w małą boczną uliczkę, która w owym czasie nazywała się Małą Kolegjalną i która wówczas była zupełnie pusta, otoczona tylko parkanami i placami.
„Naciągnąwszy na twarz kaptur płaszcza, Heyling zatrzymał się przed najlichszym domkiem i ostrożnie zastukał do drzwi. Natychmiast otworzyła je jakaś stara kobieta. Heyling szepnął do oficera, żeby poczekał na ulicy i ostrożnie wdrapał się po schodach. Otworzył drzwi frontowe i wszedł.
„Przedmiot jego poszukiwań i nieustającej nigdy nienawiści, teraz zgarbiony, stary człowiek, siedział przy odrapanym stole, na którym paliła się nędzna świeca. Drgnął na dźwięk otwierających się drzwi i wstał.
„Co jeszcze! Co jeszcze? Jakież jeszcze nieszczęście?“ spytał stary. „Czego pan tu chce?“
„Słówko zamienić z panem“, odpowiedział Heyling. To mówiąc, usiadł po przeciwnej stronie stołu i odrzucił kaptur z twarzy.
„Staremu jakby odebrało mowę. Opadł na krzesło, splótł ręce i patrzył na przybysza wzrokiem, w którym był strach i groza.
„Akurat przed sześciu laty“, zaczął Heyling, „upomniałem się o życie, któreś mi pan winien za życie mojego dziecka. Nad zwłokami pańskiej córki przysiągłem żyć poto, aby się zemścić. Ani na chwilę nie sprzeniewierzyłem się swojej przysiędze. Ale gdybym nawet osłabł, to jedno wspomnienie jej zbolałych, cichych oczu, gdy umierała, lub wspomnienie wygłodzonej twarzyczki mojego dziecka dodałoby mi nowego bodźca. Pamięta pan chyba pierwszy akt mojej zemsty: dziś nastał ostatni“.
„Starzec zadrżał i ramiona opadły mu bezwładnie.
„Jutro opuszczam Anglję“, ciągnął Heyling. „Dzisiaj skazuję pana na śmierć za życia, na co pan skazał ją — na bezterminowe więzienie“.
„Podniósł oczy na twarz starego i umilkł. Potem poświecił mu w twarz, ostrożnie opuścił świecę i wyszedł z pokoju.
„Niech pani pójdzie do starego“, powiedział do kobiety, która otworzyła mu drzwi. Potem dał znak oficerowi, żeby z nim wyszedł na ulicę. „Zdaje mi się, że jest chory“.
„Stara zamknęła drzwi i szybko pobiegła na górę. Starzec nie żył.
„Pod wielka płytą mogilną, na jednym z najcichszych i najbardziej ustronnych cmentarzy w hrabstwie Kent, na którym bujne kwiaty mieszają się z trawą, tworząc jeden z najpiękniejszych ogrodów w Anglji, spoczywają kości młodej matki i jej miłego dzieciątka. Ale popioły ojca nie połączyły się z ich popiołami. Od opisanej powyżej nocy adwokat nigdy w życiu nie otrzymał już znaku od swego dziwacznego klijenta“.
Skończywszy mówić, stary jegomość podszedł zdecydowanym krokiem do wieszadła w kącie pokoju i włożył kapelusz i płaszcz. Potem, nie mówiąc słowa, wyszedł. Ponieważ gentleman w mozajkowych spinkach usnął a większość towarzystwa była zaabsorbowana wesołą czynnością, jaką jest kapanie roztopionego łoju do szklanek z gorącą wodą i wódką, pan Pickwick wycofał się niepostrzeżenie i, zapłaciwszy rachunek za siebie i za Sama Wellera, wyszedł w towarzystwie tego gentlemana z gospody pod „Sroką i Ogarkiem“.

Rozdział dwudziesty drugi.
Dzień pana Pickwicka w Ipswich i romantyczna przygoda z damą w średnim wieku i żółtych papilotach.

„Czy to są ruchomości twego gubernatora?“ zapytał Weller swego syna, na trzeci dzień po przytoczonej poprzednio rozmowie, gdy Sam z kufrem i torbą podróżną zjawił się na dziedzińcu oberży pod „Bykiem“ w White-chapel.
„Jakiżeś ty domyślny!“ odparł pan Weller młodszy, składając swe brzemię i siadając na niem. „Gubernator zaraz tu przybędzie“.
„Zapewne dorożką?“ rzekł ojciec.
„A tak! Za ośm pensów może przecież kupić sobie to, że go dwie mile trząść będą bezlitośnie“, odparł syn. „Jak się ma macocha?“
„Szczególnie, Sammy, szczególnie“, odrzekł Weller poważnie. „Niedawno zabrnęła pomiędzy metodystów i stała się diabelnie pobożna. To istota zanadto dobra dla mnie. Czuję, że nie jestem jej godzien“.
„Ha!“ zawołał Sam. „Zbyt wielka skromność z twojej strony“.
„Tak jest!” odparł ojciec westchnąwszy. „Zajmuje się teraz jakimś nowym wynalazkiem, dorośli ludzie rodzą się niby drugi raz. Zdaje mi się, że nazywa to nowem życiem. Bardzobym chciał zobaczyć, Sammy, jak ten wynalazek funkcjonuje. Bo gdyby twoja macocha naprawdę na nowo się narodziła, zaraz oddałbym ją do mamki. Wiesz co one zrobiły niedawno?“, ciągnął pan Weller dalej po chwili milczenia, przykładając wielokrotnie palec do nosa, „wiesz, co one zrobiły niedawno?“
„Nie wiem; a co?“ odparł Sam.
„Urządziły wielką herbatkę. Raz staję przed naszą oberżą i widzę małą kartkę z napisem: „Bilety po dwa szylingi, zgłosić się do komitetu. Sekretarz, pani Weller“. Wchodzę do domu. Komitet zasiada w pokoju od dziedzińca.
„Czternaście kobiet! Chciałbym, żebyś je zobaczył, Sammy! Wydawały postanowienia, uchwalały podatki, kontrybucje i tym podobne bzdury. Dobrze. Macocha twoja namawia mię, bym poszedł na posiedzenie; poszedłem, licząc na to, że zobaczę coś śmiesznego. Płacę za bilet. W piątek, o szóstej godzinie wieczorem, wybieram się z żoną, ubrawszy się galanto.
„Przychodzimy na pierwsze piętro; tam przygotowano filiżanek na jakie trzydzieści osób. Kupa kobiet poczyna szeptać, spoglądając na mnie, jakgdyby nigdy dotąd nie widziały gentlemana w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat i odpowiedniej tuszy. Wtem słyszę wielki ruch na schodach: ukazuje się chudy, długi jegomość z czerwonym nosem, w białej chustce na szyi i wyśpiewuje: „Oto idzie pasterz odwiedzić swą wierną trzodę“. Następnie zjawia się jegomość tłusty, biały, i uśmiecha się jak małpa.
„Pocałunek pokoju“, powiada pasterz i całuje wszystkie kobiety po kolei. Gdy skończył, zaczyna to samo czerwononosy. Wtedy przychodzi mi na myśl, że i ja mogę zrobić to samo, zwłaszcza, że koło mnie siedziała dama szczególnie przystojna. Ale wtem nadchodzi herbata wraz z twoją macochą, która dotąd była zajęta na dole jej przyrządzaniem. Więc zaczęto śpiewać hymn, a potem pić i jeść: ale jak pić i jak jeść! Chciałbym, byś widział, jak pasterz obrabiał szynkę i ciasta. Czerwononosy także nie był z tych, których chciałbyś mieć na wikcie za ileś tam na miesiąc. Dobrze. Załatwiwszy się z pożywieniem, znowu beczą hymn, potem pasterz zaczyna kazanie. Kazanie piękne, zważywszy zwłaszcza, iż miał już niewątpliwie początki niestrawności po szynce i ciastach. — Wtem, zatrzymuje się nagle i ryczy: „Gdzie jest grzesznik? Gdzie jest nędzny grzesznik?“ Wszystkie kobiety spoglądają na mnie i poczynają wzdychać. To wydało mi się dziwne, ale jeszcze nic nie mówiłem. Po chwili kaznodzieja zatrzymuje się znów, wpatruje się we mnie i mówi: „Gdzie jest grzesznik? Gdzie jest nędzny grzesznik?“ Kobiety zaczynają znowu wzdychać, tylko dziesięć razy głośniej. Mnie zaczyna już trochę rozpierać oburzenie, robię więc parę kroków naprzód i mówię: „Mój przyjacielu, czy to do mnie stosujesz tę obserwację?“ A on, zamiast przeprosić mię, jak to się praktykuje między gentlemanami, staje się jeszcze bardziej bezczelny. Nazywa mnie naczyniem, Sammy, naczyniem zatracenia i jakoś tam jeszcze tak, że aż krew się we mnie całkiem wzburzyła. Wydzielam mu tedy dwa czy trzy szturchańce, tyleż z drugiej strony czerwononosemu, potem wynoszę się. Wtedy to, chciałbym, byś słyszał wrzaski kobiet, Sammy, gdy wyciągały pasterza z pod stołu... — Ale oto i gubernator w swojej własnej osobie“.
Rzeczywiście, pan Pickwick wysiadł z powozu i wchodził na podwórze.
„Piękny poranek, panie“ powiedział pan Weller starszy.
„Bardzo piękny!“ odparł pan Pickwick.
„Rzeczywiście bardzo piękny“ dodał jakiś rudowłosy jegomość z wścibskim nosem i niebieskiemi okularami. Wygramolił się z powozu jednocześnie z panem Pickwickiem. „Pan jedzie do Ipswich?“
„Jadę“, odpowiedział pan Pickwick.
„Szczególny zbieg okoliczności. Ja również tam jadę!“
Pan Pickwick ukłonił się.
„Man pan miejsce zewnętrzne?“
Pan Pickwick skłonił się znów.
„Boże wielki! To szczególne! Ja także mam miejsce na imperale“, powiedział czerwonowłosy. „Więc będziemy podróżować razem!“ Poczem czerwonowłosy jegomość, który miał minę ważnego, sprytnego, tajemniczego człowieka (miał również zwyczaj mówiąc pochylać głowę, jak to robią ptaki), uśmiechnął się, jakgdyby udało mu się zrobić odkrycie, które uszczęśliwi cały świat.
„Miło mi, że będę w towarzystwie pana“, powiedział pan Pickwick.
„A!“ zawołał nowoprzybyły. „To doskonale się składa dla nas obu, prawda? Towarzystwo, widzi pan, towarzystwo, to... to rzecz zupełnie odmienna od samotności, prawda?“
„Jest to prawda, której niepodobna zaprzeczyć“, powiedział pan Weller, mieszając się do rozmowy z miłym uśmiechem. „Nazywam to jasnem postawieniem kwestji, jak powiedział hycel, kiedy kucharka zarzuciła mu, że nie jest gentlemanem“.
„A!“ powiedział czerwonowłosy gentleman, przyglądając się Wellerowi od stóp aż do głowy. „Czy to pański przyjaciel?“
„Właściwie nie“, powiedział pan Pickwick przyciszonym głosem, „To mój służący, ale pozwalam mu na pewną swobodę w zachowaniu. Mówiąc między nami, to wielki oryginał i dumny jestem z niego“.
„A!“ powiedział czerwonowłosy gentleman. „To rzecz gustu... Ja osobiście nie lubię nic oryginalnego. Nie widzę poprostu potrzeby, by istniało coś oryginalnego. Pozwoli Pan, że zapytam o nazwisko?“
„Oto mój bilet wizytowy“, odpowiedział filozof, którego poczynała bawić wścibskość nieznajomego.
„A!“ rzekł rudowłosy, chowając bilet, „pan Pickwick. Bardzo mi miło. A to mój bilet, panie. Nazywam się Magnus. Prawda, że to piękne nazwisko?“
„Bardzo piękne“, odrzekł pan Pickwick, tłumiąc śmiech.
„A przytem mam i imię bardzo piękne: Piotr, Piotr Magnus. To dźwięczy pięknie?“
„Bardzo pięknie“.
„Szczególne są zwłaszcza litery początkowe: P. M., post meridiem. Gdy się spieszę, podpisuję się nieraz na listach do dobrych znajomych poprostu: „popołudnie“. To bardzo bawi moich znajomych“.
Wtem wszedł stajenny z oznajmieniem, że dyliżans gotów do drogi.
„A rzeczy moje już włożone?“ zapytał pan Magnus.
„Włożenie, panie“.
„I czerwona torba?“
„I torba, panie“.
„I druga torba w pasy?“
„Jest w kielni“.
„I paczka w bibule?“
„Pod kozłem“.
„I karton z kapeluszem?“
„I ten jest“.
„Więc siadaj pan“, rzekł pan Pickwick.
„Za pozwoleniem pana“, powiedział pan Magnus, „za pozwoleniem pana, panie Pickwick! Nie mogę wyjechać w tym stanie niepewności! Z zachowania się tego człowieka wnioskuję, że pudełka nie ma w powozie!“
Solenne zapewnienia oberżysty nie zyskały wiary u pana Magnusa, musiano wyciągnąć skórzane pudło z pod wszystkich pakunków i dopiero wtedy przekonał się, że rzeczywiście zostało złożone do wozu. Kiedy się już upewnił co do losu swego okrycia głowy, ogarnęły go nagle złe przeczucia, że zapomniano o czerwonem pudle, następnie, że ukradziono pasiastą torbę, a wreszcie, że kartonowe pudło pękło. Wkońcu, kiedy się naocznie przekonał o bezpodstawności każdego ze swoich przypuszczeń, zgodził się wleźć na imperjał, przyczem oznajmił, że teraz, kiedy wszystko już w porządku, czuje się zadowolony i szczęśliwy.
„Trochę pan nerwowy, co?“ spytał Weller senior, patrząc, jak pan Magnus gramoli się na dach dyliżansu.
„Tak... zawsze boję się o drobiazgi. — Ale teraz jest mi już dobrze... zupełnie dobrze!“
„To całe szczęście!“ odrzekł pan Weller. „Sammy, dopomóż twemu panu wsiąść! Drugą nogą, panie, tak! Teraz podaj mi pan rękę! Hop! Musiałeś pan być lżejszy, gdyś był przy piersi u mamki!“
„To bardzo prawdopodobne!“ wesoło powiedział pan Pickwick, siadając.
„Skacz na kozioł, Sammy“, powiedział Weller. „No, William, otwieraj! Uwaga na sklepienie, panowie! Na głowy, jak się to mówi! Starczy, William!“ i dyliżans ruszył w kierunku Whitechapel, ku radości całej gawiedzi tej gęsto zaludnionej dzielnicy.
„Niezbyt miłe sąsiedztwo“ powiedział Sam, dotykając ręką kapelusza, od czego zwykle zaczynał rozmowę ze swoim panem.
„Rzeczywiście, Samie!“ powiedział pan Pickwick, patrząc na ciasne i ruchliwe uliczki, któremi przejeżdżali.
„Dziwne to, proszę pana“, ciągnął Sam, „że nędza i ostrygi zawsze idą w parze“.
„Nie rozumiem cię, Sam!“ powiedział pan Pickwick.
„Chcę powiedzieć, proszę pana“, tłumaczył się Sam, „że im biedniejsza dzielnica, tem większe wydaje się zapotrzebowanie na ostrygi. Proszę, niech pan spojrzy. Prawie w każdym domu stragan z ostrygami. Ulica jest formalnie zapchana niemi. Mam wrażenie, że kiedy nędza bardzo dokuczy komu, to wybiega on z mieszkania i z rozpaczy objada się ostrygami“.
„Oczywiście“, powiedział Weller starszy. „Tak samo jest z marynowanym łososiem“.
„To bardzo ciekawe fakty. Nigdy nie zauważyłem ich dotąd“, powiedział pan Pickwick. „Na pierwszym postoju zaraz to sobie zanotuję“.
Tymczasem dojechali do rogatki przy Mile End. Przez dalsze dwie czy trzy mile panowała głęboka cisza, poczem pan Weller starszy, odwracając się do pana Pickwicka, powiedział:
„A taki szczupak, to dobrze sobie żyje“.
„Kto?“ spytał pan Pickwick.
„Szczupak“.
„Co pan rozumie przez słowo: szczupak?” zapytał Piotr Magnus.
„Stary mówi o wartowniku przy rogatce”, wyjaśnił Weller młodszy.
„A! rozumiem!” powiedział pan Pickwick. „Bardzo ciekawe życie. Bardzo urozmaicone! Bardzo wygodne!”
„Wszystko to są ludzie zniechęceni do życia“, powiedział pan Weller senior.
„A?“ spytał pan Pickwick.
„Tak jest. Odsunęli się od świata i żyją na rogatkach. Trochę dlatego, że szukają samotności, a trochę, żeby zemścić się na ludziach przez pobieranie myta“.
„Jak Boga kocham!“ zawołał Pickwick. „Nigdy nie przyszło mi to do głowy!“
„Fakt, proszę pana“ powiedział Weller. „Gdyby to byli gentlemani, powiedzielibyśmy, że to mizantropi, ale tak mówi się poprostu: szczupaki“.
Takiemi rozmowami, posiadającemi jednocześnie czar rozrywki i pożytku, łagodził pan Weller uciążliwość podróży, trwającej większą część dnia. Tematu do rozmów nigdy nie zbrakło, gdyż, jeżeli nawet w elokwencji pana Wellera następowała pauza, natychmiast wypełniały ją gorące domagania się pana Magnusa, który pragnął poznać historję życia wszystkich towarzyszów podróży, przyczem na każdym postoju wyrażał obawę o los dwóch pudeł, walizki i kartonowego pudełka.
Przy głównej ulicy Ipswich, po lewej stronie drogi, parę kroków za otwartym placykiem przed ratuszem, znajduje się oberża znana szeroko i daleko jako oberża pod „Wielkim białym koniem“. Nad głównemi jej drzwiami mieści się jego ogromny kamienny wizerunek, przedstawiający czworonożne to zwierzę z rozwianą grzywą i ogonem, podobne nieco do piwowarskiego konia, który dostał pomieszania zmysłów. Oberża ta słynna jest z tego, z czego słynie jakiś nagrodzony na wystawie wół, albo zapisany w historji okolicy burak, albo olbrzymi wieprz — mianowicie ze swej potwornej wielkości. Posiada ona cały labirynt korytarzy i mnóstwo pokoi, wilgotnych i źle oświetlonych, tudzież taką samą ilość małych gabinetów. Tu właśnie zatrzymał się dyliżans i tu wysiedli pan Pickwick, Sam i pan Piotr Magnus.
„Czy pan zatrzyma się tu?“ zapytał pan Magnus filozofa, zabrawszy wszystkie swe rzeczy.
„Tak jest, panie“.
„Boże wielki!“ zawołał pan Magnus. „Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się coś równie dziwnego! Ja także tu się zatrzymam. Spodziewam się, że będziemy razem jedli obiad?“
„Z przyjemnością! Ale przedtem muszę się dowiedzieć, czy niema tu moich przyjaciół? Garson — czy niema tu gentlemana nazwiskiem Tupman?“
Korpulentny jegomość z serwetką z przed tygodnia pod pachą i w pończochach z tej samej epoki na nogach, nie spiesząc się, przerwał swoje zajęcie, które możnaby określić jako gapienie się na ulicę, i zwrócił się do pana Pickwicka. Przez chwilę przyglądał się gentlemanowi od stóp do głowy, poczem powiedział z emfazą:
„Nie“.
„Ani gentlemana nazwiskiem Snodgrass?“ pytał pan Pickwick.
„Nie“.
„Ani pana Winkle?“
„Nie“.
„Przyjaciele moi jeszcze nie przyjechali“, powiedział pan Pickwick. „Będziemy więc jedli obiad we dwóch. Proszę wskazać nam osobny pokój“.
Na to uprzejme żądanie korpulentny człowiek kazał posługaczom wnieść bagaże gentlemanów, a minąwszy długi i ciemny korytarz, wprowadził ich do wielkiego, paskudnie umeblowanego pokoju, w którym mały ogieniek na kominku robił bohaterskie wysiłki, by być wesołym, lecz tlił się zaledwie, poddając się smutkowi otoczenia. Po godzinie podano podróżnym kawałek ryby i porcję wołowiny, a gdy sprzątnięto ze stołu, pan Pickwick i pan Magnus przysunęli sobie krzesła do kominka, zamówili, dla dogodzenia oberżyście, butelkę porto, najgorszego, jakie kiedykolwiek pili, ale zato za najwyższą cenę, jaką kiedykolwiek zapłacili, — i poczęli popijać gorącą wodę z wódką dla dogodzenia sobie.
Pan Magnus z natury był bardzo rozmowny, zaś wpływ grogu tak nań podziałał, iż wypowiedział wszystko, co miał na sercu. Nagadawszy się o sobie, swej rodzinie, stosunkach, przyjaciołach i interesach, pan Magnus przez kilka minut wpatrywał się w milczeniu w twarz pana Pickwicka, a potem zapytał wstydliwie:
„A teraz, jak pan myśli, poco tu przyjechałem?“
„Daję panu słowo, iż nie potrafię tego odgadnąć; zapewne w jakim interesie“.
„Odgadł pan, ale niezupełnie. No, próbuj pan dalej!“
„Wybaczy pan, ale doprawdy, że nie potrafię, choćbym myślał całą noc“.
„No, no! Chi, chi!“ zaśmiał się pan Magnus, „co pan powie na to, gdy mu wyjawię, iż przyjechałem oświadczyć się pewnej damie! Chi, chi, chi! Co?“
„Odpowiem“, odrzekł nasz przyjaciel z najsłodszym uśmiechem, „odpowiem, iż prawdopodobnie powiedzie się panu“.
„O! Panie Pickwick! Czy doprawdy tak pan myśli?“
„Tak myślę“.
„E! Żartuje pan!“
„Nie, nie żartuję!“
„Otóż, powiem panu w sekrecie, iż i mnie się tak zdaje. Nawet powiem panu, chociaż jestem zazdrosny jak tygrys, że dama znajduje się tu, w tej oberży“. To mówiąc, pan Magnus zdjął swoje szafirowe okulary, by mrugnąć okiem, poczem znowu je włożył.
„Więc to dlatego“, rzekł pan Pickwick z uśmiechem, „wybiegał pan co chwila podczas obiadu?“
„Ts!... Dlatego. Ale niegłupim iść do niej teraz“.
„A to czemu?“
„Nie można tak zaraz. Jutro będę miał więcej szans. W mojej torbie podróżnej mam ubranie, a w pudle kapelusz, które, spodziewam się, sprawią wielki efekt“.
„O!“
„Tak, tak, panie. Nie wierzę, by kto mógł mleć taki frak i taki kapelusz!“
Nastąpiło milczenie, pan Magnus pogrążył się w zadumie. Po chwili powiedział:
„To cudna istota! Mieszka osiemnaście mil stąd. Dowiedziałem się, że tu dziś przybędzie, i natychmiast postanowiłem korzystać z tej okoliczności... Mojem zdaniem, oberża jest bardzo odpowiedniem miejscem, by niezamężnej kobiecie zrobić propozycję małżeńską. W czasie podróży kobieta bardziej odczuwa swe osamotnienie, niż u siebie w domu. Co pan o tem myśli?“
„Myślę, że to bardzo możliwe“, odparł zapytany.
„Ale proszę mi wybaczyć“, rzekł pan Magnus. „Z natury jestem bardzo ciekawy; poco pan tu przyjechał?“
Rumieniec wystąpił na twarz pana Pickwicka.
„Powód mego tu przybycia“, odpowiedział, „wcale nie jest przyjemny. Przybyłem tu, by wykazać przewrotność i fałszywość osoby, w której honorze pokładałem całe zaufanie“.
„Ach! To niemiła rzecz! To pewno dama! A, a! Łotrzyk z pana! Łotrzyk! Ale nie oddawaj się pan rozpaczy. Ja wiem, co to znaczy być zdradzonym; zdarzyło mi się to już kilka razy“.
„Dziękuję panu za współczucie w sprawie, którą uważa pan za przyczynę mojego wzburzenia“, odrzekł filozof, kładąc swój zegarek na stole, „ale...“
„Nie, nie mówmy o tych przykrych rzeczach“, przerwał pan Magnus, a potem, spojrzawszy na zegarek, zawołał: „Boże! Już po północy! A ja jeszcze nie śpię! Jutro będę blado wyglądać! Która godzina u pana, panie Pickwick?“
„Po dwunastej“.
Przerażony tem, pan Magnus zadzwonił na służącą.
Gdy wreszcie torba w pasy, torba czerwona, kartonowe pudło na kapelusze i paczka w bibule przetransportowane zostały do sypialni, właściciel ich wziął lakierowany lichtarz i ruszył aż na koniec domu, a tymczasem pan Pickwick i taki sam lakierowany lichtarz przeprowadzony został przez cały labirynt pogmatwanych korytarzy w przeciwną stronę oberży.
„Oto jest pokój pana“, rzekła służąca.
Była to dość duża sala o dwóch łóżkach, w której palił się ogień — w każdym razie znacznie milsze miejsce pobytu, niż tego mógł się pan Pickwick spodziewać, sądząc po krótkich doświadczeniach, poczynionych pod „Wielkim Białym Koniem“.
„Rozumie się“, rzekł pan Pickwick, „że w tem drugiem łóżku nikt nie śpi“.
„Nikt, panie“, odrzekła dziewczyna.
„Bardzo dobrze. Powiedz mojemu służącemu, iż go dziś nie potrzebuję; jutro rano niech mi przyniesie gorącej wody“.
Służąca wyszła, a pan Pickwick usiadł w fotelu i zamyślił się. Najpierw pomyślał o swoich przyjaciołach — kiedy się z nimi zobaczy? Potem myśli jego pobiegły do pani Marty Bardell. A od tej damy, oczywiście, powędrowały do brudnej kancelarii panów Dodsona i Fogga. Od pana Dodsona i Fogga skoczyły po przekątni w sam środek historji o dziwnym klijencie, potem wróciły pod „Wielkiego Białego Konia“ w Ipswich, co ostatecznie przekonało pana Pickwicka, że zasypia. Wstał więc i począł się rozbierać, ale nagle przypomniał sobie, że zostawił zegarek na stole w jadalni.
Był to ulubiony zegarek pana Pickwicka. Nosił go w zaciszu swojej kamizelki dłużej, niż chcielibyśmy mu to na tem miejscu wypominać. Myśl, że mógłby zasnąć, nie słysząc jego cykania pod poduszką lub na pantofelku nad łóżkiem, nigdy nie postała w jego głowie. Ponieważ było już późno, nie chciał dzwonić na służbę. Narzucił surdut, który zdjął przed chwilą i, wziąwszy lichtarz, ostrożnie zeszedł na dół.
Im więcej schodów mijał pan Pickwick, tem wydawało się ich być więcej. Za każdym razem, gdy natrafiał na wąski korytarz i winszował sobie, że jest już na parterze, nowa kondygnacja schodów zjawiła się przed jego zdumionemi oczyma. Wreszcie trafił na kamienną sień — pamiętał, że przez nią wszedł do oberży. Przeszedł jeden korytarz po drugim. Zaglądał do każdego pokoju. Wreszcie, gdy już stracił nadzieję i postanowił dać pokój poszukiwaniom, otworzył drzwi pokoju, w którym spędził wieczór i ujrzał swoją własność, leżącą na stole.
Pan Pickwick triumfalnie schwycił zegarek i puścił się w powrotną drogę do sypialni. Ale, jeżeli schodzenie po schodach połączone było z wieloma trudnościami i niepewnością, to wchodzenie po nich było o wiele kłopotliwsze. Całe rzędy drzwi, przed niemi trzewiki rozmaitego autoramentu, wielkości i kształtu, krzyżowały się w rozmaitych kierunkach. Kilkanaście razy pan Pickwick ostrożnie kręcił kluczem we drzwiach do jego drzwi podobnych, ale z wewnątrz odpowiadano: „Ki djabeł?“ albo „Czego?, poczem cofał się na palcach z prawdziwie cudowną szybkością. Już ogarniała go rozpacz, gdy nagle zatrzymał się przy drzwiach nawpół otwartych: zajrzał. Nareszcie! W pokoju stały dwa łóżka — doskonale pamiętał ich sytuację! — a na kominku tlił się ogień, świeca — nie była długa, gdy mu ją wręczano — stopniała i zgasła właśnie w chwili, gdy wchodził. „Mniejsza o to“, powiedział pan Pickwick. „Mogę się rozebrać przy ogniu kominka!“
Łóżka stały na prawo i na lewo od drzwi. Od ściany dzieliło je wąskie przejście, akurat tak szerokie, by można było swobodnie wyjść i rozebrać się — jeżeli ktoś wolał tę stronę. Stało tam również trzcinowe krzesło. Zasunąwszy starannie firanki łóżka od zewnątrz, pan Pickwick przykucnął na twardem krzesełku i leniwie uwolnił siebie z trzewików i pończoch. Następnie zdjął surdut, kamizelkę, chustkę na szyję i, wyjąwszy ostrożnie szlafmycę, wsunął ją sobie na głowę, wiążąc pod brodą tasiemki, które zawsze zdobią tę część garderoby. Podczas tej czynności przypomniał sobie swoją wędrówkę po korytarzach i roześmiał się tak serdecznie, że, zaiste, miło byłoby każdemu patrzeć, jak uśmiech rozjaśnia jego łagodną twarz, wychylającą się ze szlafmycy.
„Co za pomysł!“ powiedział pan Pickwick do siebie, śmiejąc się tak, że prawie cały schował się w szlafmycę. „Co za pomysł! Zabłądzić w korytarzach i tłuc się po schodach! Nigdy nie zdarzyło mi się nic podobnego! Zabawne! Strasznie zabawne!“ Tu pan Pickwick uśmiechnął się znów i nawet miał zamiar roześmiać się, zaczął się też w najlepszem usposobieniu rozbierać dalej, gdy przerwało mu tę czynność zdarzenie wprost niesłychane. Ni mniej, ni więcej, tylko do pokoju weszła jakaś osoba i postawiła na stole świecę.
Śmiech, który wykrzywił rysy pana Pickwicka, zamienił się w wyraz największego zdumienia. Osoba weszła do pokoju tak szybko i cicho, że pan Pickwick nie miał czasu krzyknąć, żeby przeszkodzić temu. Kto to mógł być? Złodziej? Ktoś, kto widział, jak szedł po schodach z cennym zegarkiem w ręku? Co tu począć?!
Chcąc śledzić tajemniczego gościa, a samemu nie być przez niego widzianym, musiał pan Pickwick wdrapać się na łóżko i zajrzeć przez szparę w firankach. Zdecydował się na ten manewr. Podtrzymując firanki tak, żeby wystawała tylko głowa w szlafmycy, pan Pickwick nałożył okulary i, zebrawszy całą swoją odwagę — wyjrzał.
Omal nie zemdlał z przerażenia i strachu. Przed zwierciadłem stała dama w średnim wieku, ozdobiona papilotami z żółtej bibułki, które właśnie doprowadzała do porządku. Ze wszystkiego można było wnosić, że nowoprzybyła najspokojniej przygotowuje się do spędzenia nocy w tym samym pokoju! Przeniosła ze sobą świecę z abażurkiem i, w obawie przed pożarem, postawiła ją w miednicy napełnionej wodą. Świeca ta błyszczała jak olbrzymia latarnia morska w morzu stosunkowo bardzo małem.
„Niech Bóg ma mnie w swojej opiece! Co za okropność!“ pomyślał pan Pickwick.
Dama ruszyła się i w tej samej chwili głowa filozofa z szybkością marionetki ukryła się za firanki.
„Nigdy nie słyszałem o tak okropnej awanturze“, pomyślał sobie w duchu biedny pan Pickwick, którego szlafmyca oblała się zimnym potem. „Nigdy! To coś strasznego!“
Jednak, nie mogąc oprzeć się chęci zobaczenia, co się dzieje w pokoju, znowu wysunął głowę z za firanek.
Położenie pogarszało się. Dama w średnim wieku, ułożywszy starannie włosy, ukryła je pod nocnym czepkiem i poczęła patrzeć na ogień w sposób melancholijny i rozmarzony.
„Tak dłużej być nie może“, rozumował sobie pan Pickwick. „Z postępowania tej damy wnoszę, że wszedłem nie do mojego pokoju. Jeżeli przemówię, narobi gwałtu w całym domu; jeżeli pozostanę, skutki mogą być jeszcze straszliwsze“.
Pan Pickwick, nie potrzebujemy tego powtarzać, był jednym z najskromniejszych i najdelikatniejszych śmiertelników. Sama myśl, że tej damie pokaże się w szlafmycy, przyprawiała go o dreszcz, ale te przeklęte tasiemki splątały się w węzeł, którego za żadną cenę nie mógł teraz rozsupłać. A jednak musiał wyjść z ukrycia! Pozostawał mu tylko jeszcze jeden wybieg. Ale tu uznał, iż trzeba raz stanowczo rozwiązać zawiłość. Cofnął się więc za firanki i głośno chrząknął:
„Hm, hm!“
Na te niespodziewane dźwięki dama drgnęła; ale wkrótce przyszło jej na myśl, iż niema powodu do strachu i gdy pan Pickwick, myśląc, iż co najmniej zemdlała z przerażenia, odważył się spojrzeć z za firanek, dama znowu patrzała w ogień na kominku, melancholijna i rozmarzona.
„Odważna kobieta“, pomyślał pan Pickwick, cofając głowę. „Hem, hem!“ powtórzył raz jeszcze.

Te ostatnie dźwięki, które byty aż nazbyt podobne do tych, któremi dziki olbrzym Blunderbore, według bajki, zwykle wyrażał mniemanie, iż czas już nakryć do stołu, były
zbyt wyraźne, by to można było uważać za przywidzenie wyobraźni.

„Boże!“ krzyknęła dama, „co to jest?“
„To tylko gentleman, pani“, odezwał się pan Pickwick z za firanek.
„Gentleman!“ zawołała przerażona dama.
„Stało się!“ pomyślał pan Pickwick.
„Mężczyzna w moim pokoju!“ krzyknęła dama i rzuciła się ku drzwiom.
Pan Pickwick słyszał szelest sukni, gdy podchodziła do drzwi. Jeszcze chwila, a cały dom będzie na nogach.
„Pani!“ zawołał w przystępie rozpaczy, pokazując głowę, „pani!“
Wysuwając głowę z za firanek, pan Pickwick nie miał niezawodnie żadnego określonego celu. A jednak ukazanie się jego dobry wywarło skutek. Dama, która już była przy samych drzwiach, na widok filozoficznej szlafmycy cofnęła się w głąb pokoju i ze strachem poczęła przyglądać się panu Pickwickowi, który patrzał na nią także ze strachem.
„Nędzniku!“ zawołała wreszcie dama, zasłaniając sobie oczy ręką, „co pan tu robi?“
„Nic, pani!... Nic a nic!...“ odpowiedział pan Pickwick z zapałem.
„Nic!“ powtórzyła dama, szeroko otwierając oczy.
„Nic pani! Na honor, nic!“ powtórzył pan Pickwick, potrząsając tak energicznie głową, że chwast na szlafmycy tańczył jak opętany; „czuję się nadzwyczajnie zmięszany, przemawiając do damy w szlafmycy (tu dama szybko zerwała własny nocny czepek z głowy), schowałbym się pod ziemię, ale nie mogę rozwiązać węzła (tu pan Pickwick pociągnął z straszliwą siłą tasiemki, na dowód prawdy swych słów). Teraz, pani, widocznem jest dla mnie, iż wszedłem do niewłaściwego pokoju. Znajdowałem się tu dopiero od pięciu minut, zanim pani weszła“.
„Jeżeli ta niepojęta historja jest prawdziwa“, odrzekła dama, łkając gwałtownie, „to natychmiast opuści pan ten pokój.“
„Owszem, pani, z największą przyjemnością“.
„Natychmiast, panie!“ powtórzyła dama.
„Oczywiście“, szybko potwierdził pan Pickwick. „Ja... ja... jestem niepocieszony“, mówił dalej, ukazując się przy łóżku, „że jestem mimowolną przyczyną niepokoju pani i wzburzenia; poprostu niepocieszony, pani“.
Dama wskazała drzwi.
W tym krytycznym momencie, w położeniu tak kłopotliwem, jeden z wielkich przymiotów pana Pickwicka okazał się w całej pełni. Chociaż w pospiechu wsadził sobie kapelusz na szlafmycę, sztylpy i trzewiki wziął do rąk, a surdut pod pachę, nic nie zdołało zmniejszyć jego galanterji.
„Nadzwyczajnie mi przykro”, rzekł, kłaniając się bardzo nisko.
„Jeżeli tak, to wyjdź pan!” odparła dama.
„Natychmiast, pani, w tej chwili”, rzeki filozof, otwierając i upuszczając trzewiki; „ale pochlebiam sobie”, mówił dalej, podnosząc obuwie i z głębokim ukłonem zwracając się znów do damy, „pochlebiam sobie, że nieskazitelny charakter i szacunek, jaki mam dla płci pani, przemówią za mną...”
Ale nie skończył tej sentencji, gdyż dama wypchnęła go na korytarz, zamknęła drzwi i zaryglowała.
Chociaż filozof nasz mógł odczuwać pewne zadowolenie, iż przykra jego awantura zakończyła się w taki sposób, obecne wszakże jego położenie nie było wcale do pozazdroszczenia.
Znajdował się sam, napół ubrany, na korytarzu nieznanego domu i w nocy. Trudno było przypuszczać, by wśród ciemności potrafił znaleźć swój pokój, gdy go nie mógł odszukać przy świetle; a gdyby w swych bezowocnych poszukiwaniach narobił gdzieś choćby trochę hałasu, narażał się na zastrzelenie z pistoletu przez jakiegoś nagle przebudzonego podróżnego.
Nie pozostawało mu więc nic innego, jak pozostać tam, gdzie był, aż od świtu.
To też zrobiwszy jeszcze kilka kroków, usiadł w kącie, by czekać poranku jak można najfilozoficzniej.
Ale nie chciało przeznaczenie narażać go na tę nową próbę. Zaledwie kilka minut siedział w kącie, gdy ku wielkiemu swemu przerażeniu ujrzał w korytarzu człowieka ze świecą. Przerażenie to jednak rychło zmieniło się w radość, gdyż w nadchodzącym poznał wiernego swego sługę. Był to rzeczywiście Samuel Weller, który zamierzał udać się na spoczynek. Do tej chwili zabawiał się rozmową z parobkiem, który oczekiwał poczty.
„Sam!” zawołał pan Pickwick, nagle ukazując się, „gdzie jest mój pokój sypialny?” .
Sam spojrzał na swego pana z największem zdziwieniem i dopiero po trzykrotnie powtórzonem pytaniu zrobił zwrot w lewo i zaprowadził mędrca do pokoju, tak długo szukanego.
„Samie!” rzekł pan Pickwick, kładąc się do łóżka. „Dzisiejszej nocy wydarzyło mi się najciekawsze qui pro quo, o jakiem kiedykolwiek słyszano”.
„Bardzo możliwe, proszę pana!” odpowiedział Sam służbiście.
„I dlatego postanowiłem, choćbym miał sześć miesięcy mieszkać w tym domu, iż nigdy sam nie wyjdę z tego pokoju“.
„To najrozsądniejsze postanowienie, jakie pan mógł zrobić!“ odpowiedział pan Weller. „Pan powinien koniecznie mieć kogoś przy sobie, kiedy się pan wybiera na wizyty!“
„Co chcesz przez to powiedzieć, Samuelu?“ spytał pan Pickwick podnosząc się na łóżku i wyciągając ramię, jak gdyby i on miał coś jeszcze do powiedzenia. Ale nagle zmienił zamiar, odwrócił się i rzucił służącemu: „Dobranoc!“
„Dobranoc panu!“ powiedział Samuel... Wyszedłszy za drzwi, przystanął, pokiwał głową, przeszedł parę kroków, znów przystanął, zgasił świecę, znów pokiwał głową — i wkońcu udał się do swego pokoju, pogrążony w głębokich medytacjach.

Rozdział dwudziesty trzeci.
W którym pan Samuel Weller przygotowuje się energicznie do rozegrania meczu Weiler — Trotter.

Nazajutrz rano, po nocy, w której panu Pickwickowi wydarzyła się przygoda z damą w średnim wieku i papilotach, w małym pokoiku przy stajni siedział pan Weller starszy zajęty przygotowaniem do podróży. Siedział tak doskonale nieruchomo, jakby pozował do portretu.
Możliwe, że kiedyś profil pana Wellera miał wyraźny i ostry zarys. Oblicze jego jednak rozlazło się z czasem, do czego przyczyniło się dobre życie i skłonność do rezygnacji. Jędrne, mięsiste policzki zajęły wkońcu o wiele więcej miejsca, niż im natura przeznaczyła; to też gdy patrzyłeś na twarz pana Wellera z przodu, zaledwie dojrzeć mogłeś mały koniec rubinowego nosa. Broda jego, z tych samych przyczyn, przyjęła ów kształt, jaki zwykle określa się słowem „podwójna“. Cera pana Wellera przedstawiała tę szczególną mieszaninę barw, jaką spotykamy tylko u gentlemanów jego profesji i w niedopieczonym rostbefie. Szyję miał okręconą czerwoną chustką podróżną, która zlewała się z jego brodą w sposób tak wyjątkowy, że trudno było rozróżnić, gdzie kończą się fałdy skóry, a gdzie zaczynają się fałdy chustki. Ubrany był w kamizelkę w wielkie czerwone rzuty i zielony głęboko wycięty surdut, ozdobiony wielkimi guzami, z których dwa, przypadające na piersi, tak były szeroko rozstawione, że trudno je było zobaczyć jednocześnie. Włosy krótkie, szorstkie i czarne, niemal zakrywały szerokie pola niskiego, bronzowego kapelusza. Nogi odziane były w krótkie spodnie do kolan i w bronzowe, farbowane buty. Miedziany łańcuszek do zegarka i wielki klucz z tego samego metalu dyndały swobodnie na kamizelce.
Powiedzieliśmy, że pan Weller zajęty był przygotowaniami do podróży; rzeczywiście, pożywiał się. Na stole stał przed nim kufel z piwem, talerz zimnej wołowiny i chleb bardzo przyzwoitych rozmiarów. Każdemu z tych przedmiotów Weller kolejno poświęcał swą uwagę z wzorową bezstronnością, gdy wtem dały się słyszeć kroki w korytarzu i syn stanął przed nim...
„Dzień dobry, Sammy“, rzekł Weller senior.
Sam przysunął sobie kufel z piwem i zamiast odpowiedzi wychylił spory łyk.
„Masz dobry spust“, rzekł na to ojciec zaglądając do wnętrza kufla, który jego pierworodny postawił nawpół wypróżniony na stole; „byłaby z ciebie znakomita pijawka, gdybyś się był urodził w tej profesji“.
„Tak, sądzę, że i w tym zawodzie potrafiłbym dokonać czegoś niezwykłego“, odpowiedział Sam, żywo zabierając się do wołowiny.
„Bardzo jestem oburzony, Sammy“, zaczął znów Weller senior, zakreślając kuflem kółka po stole, by zamięszać resztę piwa, „bardzo jestem oburzony tem, że tak cię wyfrycofał ten fjoletowy smyk. Aż do tego dnia myślałem, że wyrazy „Weller“ i „wyfrycowany“ nigdy spotkać się nie mogą“.
„Z wyjątkiem zapewne tych wypadków, gdy chodzi o wdowy“, rzekł Sam.
„Wdowy, Sammy“, odrzekł ojciec, mieniąc się nieco, „wdowy są wyjątkiem ze wszystkich reguł. Mówiono mi kiedyś, ile to zwyczajnych kobiet warta jest jedna wdowa, gdy chodzi o wyprowadzenie w pole. Zdaje mi się, że dwadzieścia pięć, Sammy, ale bodaj czy nie więcej“.
„Dwadzieścia pięć, to już piękna liczba“, zauważył Sam.
„Zresztą“, mówił dalej Weller, nie zwracając uwagi na wtręty Sama, „to zupełnie co innego. Wiesz co powiedział adwokat o tym gentlemanie, co to bijał swoją żonę, gdy był wesoły: „Wkońcu, milordzie nie jest to nic więcej, tylko słabostka“. Otóż ja powtarzam to samo w zastosowaniu do wdów; jak będziesz miał moje lata, Sammy, to także będziesz tego zdania“.
„Oj! Zdaje mi się“, odrzekł syn, „że nie! Zdaje mi się, że będę mądrzejszy!“
„Mądrzejszy!“ powtórzył Weller, uderzając pięścią w stół, „mądrzejszy! Ale ja znam chłopaka, który nie ma ani czwartej części twojej edukacji, który nawet sześciu miesięcy nie wałęsał się po ulicach... a który, gdyby go tak wyfrycowano, jak ciebie, zaczerwieniłby się po same białka! Nie, Sammy — temuby się nie zdarzyło coś podobnego“.
Wzburzenie, jakiego doznał Weller wskutek tych refleksji, tak nań podziałało, iż zadzwonił i kazał podać jeszcze jeden kufel piwa.
„No, no! Co tu o tem rozprawiać“, zauważył Sam.
„Co się stało, to się stało, i niema na to lekarstwa, jak mówią Turcy, gdy przez omyłkę utną głowę jakiemu niewinnemu. Przyjdzie i na mnie kolej, gubernatorze, a jeżeli kiedy złapię tego Trottera, to popamięta on mnie!“
„Spodziewam się, Sammy, spodziewam się“, odrzekł Weller z powagą. „Twoje zdrowie, Sammy, i obyś co najprędzej mógł zmyć tę plamę z naszej rodziny“.
By uczcić ten toast, potężny stangret przełknął odrazu przynajmniej trzy ćwierci z kufla piwa, poczem resztę podał synowi.
„A teraz, Sammy“, mówił dalej, spoglądając na ogromny srebrny zegarek, zawieszony na grubym miedzianym łańcuchu, „muszę pójść do biura po kartę podróżną i zobaczyć, jak załadowano dyliżans. Bo dyliżanse, Sammy, są jak armaty, które bacznie trzeba ładować, nim się je puści w ruch“.
Na ten z dziedziny zajęć ojca wzięty dowcip Weller junior odpowiedział uśmiechem dziecięcej miłości. Jego szanowny życiodawca tak ciągnął dalej: „Opuszczam cię, Sammy, mój chłopcze; nie wiem kiedy znów się zobaczymy. Honor rodziny spoczywa w twojem ręku i spodziewam się, że spełnisz swoją powinność. Wiem, że można ci najzupełniej zawierzyć. Przyjm więc tę małą radę od ojca: kiedy ci minie pięćdziesiąt lat i zechcesz się żenić, mniejsza o to z kim, to czemprędzej zamknij się w osobnym pokoju, gdy go będziesz miał, i natychmiast otruj się. Wieszać się, to rzecz pospolita; nie rób tego głupstwa. Ale otruj się, mój chłopcze, otruj się; potem będziesz mi wdzięczny za radę“.
Weller poważnie spoglądał na syna, wymawiając te czułe wyrazy. Potem wykonał wspaniały ukłon, wysuwając prawą nogę naprzód a obcasem zataczając półkole, i znikł Samowi z oczu.
Ostatnie rady ojca rozbudziły w Samie mnóstwo ponurych myśli, wyszedł więc z oberży i poszedł ku kościołowi św. Klemensa, by się orzeźwić nieco przechadzką... Jakiś czas chodził samotny po starych zakamarkach, wreszcie znalazł się w jakimś dziedzińcu, a chcąc wrócić, dostrzegł iż jest tylko jedno wyjście. Zmierzył więc ku niemu, gdy w tem skamieniał na widok zjawiska, które tu zaraz opiszemy.
Sam Weller przypatrywał się domowi i, pomimo zamyślenia, od czasu do czasu rzucał zabójcze spojrzenia na zalotne służące, otwierające okna, gdy wtem rozwarła się furtka na końcu dziedzińca, a z niej wyszedł jakiś człowiek. Starannie zamknąwszy za sobą zieloną furtkę, poszedł szybko w kierunku miejsca, w którem stał Sam.
Otóż, biorąc to jako fakt sam w sobie, niezwiązany z żadnemi ubocznemi okolicznościami, nie byłoby w tem nic szczególnego. W wielu miejscowościach na kuli ziemskiej ludzie wchodzą na dziedziniec, zamykają za sobą zielone furtki, i szybko idą dalej — nie zwracając na siebie żadnej uwagi. Jasnem więc jest, że musiało być coś w tym człowieku, w jego zachowaniu lub w jednem i drugiem, co zwróciło uwagę pana Wellera. Czy było tak rzeczywiście — pozostawiamy do rozsądzenia czytelnikowi, ograniczając się jedynie do wiernego opisu wyżej wymienionej osobistości.
Zamknąwszy za sobą zieloną furtkę, człowiek ów poszedł szybko, jakeśmy to już powiedzieli, w kierunku Sama. Ujrzawszy Sama, zawahał się, jakby nie wiedząc, co począć. Ponieważ zielona furtka była już zamknięta a dziedziniec miał jeszcze tylko jedno wyjście — to, które było przed nim — zrozumiał, że nie pozostaje mu nic innego, jak przejść koło Sama. Nie zwolnił więc kroku i szedł, patrząc prosto przed siebie.
Co szczególnie uderzało w tym człowieku, to dziwny i obrzydliwy sposób, w jaki wykrzywił sobie twarz. Nigdy żaden twór natury nie potrafił się tak zręcznie maskować w jednej chwili, jak twarz tego człowieka zapomocą swej mimiki.
„Słowo daję“, rzekł Sam do siebie, widząc przybliżającego się jegomościa, „że to szczególne! Przysiągłbym, że to on!“
Człowiek szedł ciągle a w miarę, jak się przybliżał, twarz jego wykrzywiała się coraz bardziej.
„Przysiągłbym, że te czarne włosy i fioletowe ubranie... ale nie! Pierwszy raz widzę taką fizys!“
Podczas tego monologu pana Wellera, twarz idącego nabrała demonicznego, ohydnego wyrazu. Lecz musiał przejść obok Sama i dopiero wtedy badawczy wzrok Sama pod tem wykrzywieniem rozpoznał małe oczki Trottera.
„Hej! Jegomość!“ zawołał.
Nieznajomy z okropną twarzą zatrzymał się, spojrzał z wielkiem zdziwieniem po podwórzu, po oknach, słowem wszędzie, wyjąwszy w stronę Sama; potem zrobił krok naprzód, ale znów powstrzymało go wołanie:
„Hej, hej! Jegomość!“
Niepodobna było nie poznać, skąd głos wychodził; nieznajomy zmuszony był spojrzeć na Sama.
„To ci się nie udało, Hiobie Trotter. No, no! Nie róbmy głupstw. Już z natury nie jesteś zbyt piękny, poco więc psuć sobie jeszcze fizjonomię. Ustaw że mi natychmiast twoje ślepie w naleźytem miejscu, jeżeli nie chcesz, bym ci je wpakował w sam środek mózgu“.
Ponieważ było widoczne, że Sam jest usposobiony tak, iż gotów jest wykonać dosłownie to, co mówił, pan Trotter nadał swej fizjonomii zwykły wyraz; potem nagle zadrżał z radości i zawołał:
„Co widzę? Pan Walker!“
„A!” rzekł Sam. „Cieszysz się, żeś mię spotkał?”
„Czy się cieszę!” zawołał Trotter, „jestem zachwycony! O, panie Walker! Gdybyś wiedział, jak pragnąłem spotkania! Ale to za wiele! Nie mogę powstrzymać mej radości! To za wiele!“
Po wyłkaniu tych słów, pan Trotter począł wylewać całe morze łez, potem objął Sama rękami za szyję i mocno uścisnął w rozczuleniu.
„Na bok łapy!” krzyknął Sam, mocno oburzony takiem postępowaniem i napróżno usiłując wyrwać się z objęć swego entuzjastycznego znajomego. „Czego mi tam łzy na grzbiet wylewasz, ty sikawko?”
„Bo tak się cieszę, żem pana spotkał”, odrzekł Hiob, rozluźniając objęcia w miarę, jak zmniejszał się gniew Sama. „Ach! Panie Walker, to za wiele!”
„Za wiele! I ja tak myślę. No, co mi masz do powiedzenia?...”
Trotter nic nie mówił, gdyż mała czerwona chustka była w ciągłym ruchu.
„Mów, co masz powiedzieć, nim ci rozwalę głowę!” powtórzył Sam groźnie.
„Co?” zapytał Trotter tonem cnotliwego zdumienia.
„Co masz mi do powiedzenia?”
„Ja, panie Walker?”
„Nie nazywaj mię Walkerem; nazywam się Weller, wiesz o tem! Co masz mi do powiedzenia?”
„Niech Bóg ma pana w swej opiece, panie Walker... chciałem powiedzieć Weller... wiele miałbym do powiedzenia, gdybyś tylko zechciał pan pójść gdzieś, gdziebyśmy mogli swobodnie nagadać się. Gdybyś pan wiedział, jak pana szukałem!”
„O! Wierzę”, odrzekł Sam sucho.
„Tak, tak, panie. Daj mi pan rękę, panie Weller”.
Sam wpatrywał się przez kilka minut w Hioba, a potem, jakby mu coś szczególnego na myśl przyszło, podał rękę.
„Jak się ma szanowny pan Pickwick”, zapytał Hiob, idąc obok Sama. „O! Co to za godny gentleman, panie Weller. Spodziewam się, iż nie przeziębił się owej okropnej nocy”.
Przy tych wyrazach wielka złośliwość błysnęła w oczach Trottera. Sam dostrzegł to i w swej zaciśniętej pięści uczuł gwałtowne świerzbienie, ale pohamował się i tylko odpowiedział, że jego pan ma się dobrze.
„O! Jak mię to cieszy! Czy jest tu?“
„A twój pan?“
„Niestety! jest tutaj. I co mię martwi najwięcej, panie Weller, to że prowadzi się gorzej, niż kiedykolwiek“’.
„A!”
„O! Aż dreszcz przejmuje! To okropność!“
„Na pensji panieńskiej?“
„Nie, nie! Nie na pensji“, odrzekł Hiob, „nie na pensji!”
„W domu z zielonemi drzwiami?“ zapytał Sam, pilnie wpatrując się w twarz Trottera.
„Nie, nie tam!“ odpowiedział Trotter niezwykle żywo.
„A cóżeś ty tam robił?“ zaczął znowu Sam, przeszywając Trottera wzrokiem. „Możeś zaszedł tam przypadkiem, co?“
„Widzi pan, panie Weller, ja nie boję się wyjawić panu moich sekretów, gdyż, jak pan pamięta, odrazu przypadliśmy sobie do gustu. Pamięta pan, jak nam wtenczas rano było przyjemnie?“
„Pamiętam o tem, pamiętam!“
„Otóż“, mówił dalej Hiob, przybrawszy ton człowieka zwierzającego się z wielkiej tajemnicy, „otóż w tym domu za zielonemi drzwiami, panie Weller, jest wiele służących“.
„Domyślam się“.
„Tak; jest tam kuchareczka, która zaoszczędziła sobie trochę grosza, panie Weller, i chciałaby otworzyć mały sklepik korzenny, rozumie pan?“
„Niebardzo“.
„Otóż, panie Weller, spotkałem ją w kaplicy, do której chodzę; piękna kapliczka, panie Weller, śpiewają tam psalmy ze zbiorku pieśni pobożnych nr. 4-ty, te same, jakie mam w mojej książce, którą pan widziałeś u mnie. I zaznajomiłem się z nią, panie Weller; potem zawiązał się między nami mały stosuneczek, tak, że teraz mogę powiedzieć, iż mam nadzieję, że zostanę kupcem korzennym“.
„Miły będzie z ciebie korzennik“, odrzekł Sam, spoglądając z boku na Trottera z wielkim niesmakiem.
„Główna korzyść w tem“, mówił dalej Hiob, którego oczy napełniły się łzami, „główna korzyść w tem, iż będę mógł opuścić haniebną służbę u tego nicponia i całkiem poświęcić się lepszemu i cnotliwszemu życiu, życiu zgodniejszemu z edukacją, jaką otrzymałem“.
„Pięknie musiałeś być edukowany!“ powiedział Sam.
„O bardzo panie Weller, bardzo!“ odpowiedział Hiob. I przypomniawszy sobie niewinne dziecięce lata, wyjął chustkę i zalał się łzami.
„Musiał być z ciebie miły chłopaczek! Przyjemnie było mieć takiego kolegę w szkole!” ciągnął Sam.
„Tak, panie”, westchnął Hiob. „Ubóstwiano mię!”
„A!” zawołał Sam. „Wcale się nie dziwię! Jakąż pociechą musiałeś być dla swojej matki!”
Przy tych słowach Hiob przyłożył koniec chusteczki do oka, potem do drugiego, i znowu zalał się łzami.
„A tobie co się stało?“ zawołał Sam z oburzeniem. „To gorzej niż sikawka. Czegożeś się rozbeczał? Czyś przypomniał sobie swe łotrostwa?”
„Nie mogę pohamować wzruszenia, panie Weller”, zaczął Hiob po krótkiej pauzie. „Gdy myślę, iż mój pan domyślał się, że widziałem się z panem Pickwickiem, że wyprawił mię pocztą, namówiwszy młodą pannę, by się nie przyznawała do niczego, że zjednał sobie przełożoną pensji! O! Panie Weller! To mię dreszczem przejmuje!”
„A! To tak się rzeczy mają!”
„A tak, niech mi pan wierzy”, odrzekł Hiob.
Rozmawiając w ten sposób, doszli do oberży. Wtedy Sam powiedział swemu towarzyszowi:
„Chciałbym zobaczyć się z tobą. Jeżeli będziesz mógł, to przyjdź koło ósmej godziny pod „Wielkiego białego konia”.
„Przyjdę z przyjemnością”, rzekł Hiob.
„I dobrze zrobisz”, dorzucił Sam z wyrazistem spojrzeniem; „bo w przeciwnym razie pójdę się dowiadywać po drugiej stronie zielonych drzwi, a toby ci mogło zaszkodzić”.
„Niezawodnie przyjdę”, powtórzył Hiob i oddalił się, serdecznie uścisnąwszy rękę Sama.
„Bądź ostrożny, Hiobie Trotter”, rzekł cicho Sam, spoglądając za odchodzącym, „teraz ja mogę ciebie wyfrycować. Bo, jak Bóg na niebie, drugi raz nie dam się wywieść w pole“. Po tym monologu długo jeszcze ścigał wzrokiem Hioba, aż ten zniknął, potem zaś ruszył do swego pana.
„Wszystko idzie dobrze”, powiedział.
„Co idzie dobrze?” zapytał pan Pickwick.
„Znalazłem ich, panie”.
„Kogo?”
„A pańskiego znajomego i tego fioletowego płaksę”.
„Czy być może!” zawołał pan Pickwick z największą energią. „Gdzie oni są? Gdzie?”
„Tu, panie”, rzekł wierny sługa i w czasie rozbierania pana Pickwicka nakreślił panu swemu plan operacyjny, według którego miano działać.
„Ale kiedy to nastąpi?” zapytał pan Pickwick.
„Wszystko we właściwym czasie”, odparł Sam.
Czy stało się to we właściwym czasie czy też nie, o tem czytelnik nasz przekona się później.


Rozdział dwudziesty czwarty.
W którym dama w papilotach jest trwożliwa, a pan Magnus zazdrosny, co oddaje pickwickistów w szpony Prawa.

Zszedłszy do sali, w której dnia poprzedniego jadł obiad, pan Pickwick zastał tam pana Magnusa, który przechadzał się mocno wzruszony, i zauważył, że gentleman ten przywdział na siebie większą część garderoby, zawartej w dwóch torbach podróżnych i pudle, co się bardzo dodatnio odbiło na jego powierzchowności.
„Dzień dobry panu“, rzekł pan Magnus. „Jakże teraz wyglądam?“
„Okropnie niebezpiecznie“, odrzekł filozof, przypatrując się z uśmiechem ubiorowi konkurenta.
„O! Sądzę, że to poskutkuje, panie Pickwick; posłałem już mój bilet wizytowy“.
„Czy tak?“
„Tak, i otrzymałem odpowiedź, że ona czekać będzie na mnie o jedenastej. O jedenastej panie; to znaczy za kwadrans!“
„O! To już niedługo!“
„Tak, już niedługo... O! Panie Pickwick!“
„W takich razach pewność siebie jest ważną rzeczą“, rzekł pan Pickwick.
„A tak, panie. Ja mam wielką pewność siebie. Doprawdy, panie Pickwick, nie rozumiem, dlaczegobym miał mieć choć odrobinę obawy w tym wypadku. Bo, zresztą, cóż może być prostszego? Przecież niema w tem nic ubliżającego. Jest to sprawa, zależąca od wzajemnego porozumienia się, nic więcej. Mąż z jednej strony, żona z drugiej. Takie jest moje zdanie, panie Pickwick...“
„Zdanie bardzo słuszne. Ale śniadanie czeka na nas, panie Magnus“.
Zabrano się do śniadania; lecz pomimo swych przechwałek, pan Magnus był widocznie bardzo poruszony, co objawiało się sileniem się na żarty, stratą apetytu, skłonnością do przewrócenia imbryka i niepohamowaną chęcią spoglądania co dwie sekundy na zegar.
„Chi, chi, chi!“ krztusił się, udając wesołość; „już tylko dwie minuty, panie Pickwick. Czy nie jestem blady?“
„Niebardzo“.
Nastąpiło krótkie milczenie.
„Powiedz mi pan, panie Pickwick, czy w swoim czasie znajdował się pan kiedy w takiem położeniu jak ja dziś?“
„Chce pan wiedzieć czym się kiedy oświadczał?“ rzekł pan Pickwick.
„Tak“.
„Nigdy!“ odrzekł pan Pickwick z wielką energją, „nigdy!“
„W takim razie nie może pan wiedzieć, jak w takich wypadkach należy postępować“, zauważył pan Magnus.
„O! Mogę mieć o tem pewne wyobrażenie; ale ponieważ nigdy nie robiłem podobnych doświadczeń, nie mogę panu doradzać, byś postępował według moich wskazówek“.
Pan Magnus znowu spojrzał na zegar; było pięć minut do jedenastej. Potem zwrócił się do pana Pickwicka, mówiąc:
„Mimo to byłbym panu wdzięczny, gdyby zechciał mi pan powiedzieć swoje zdanie o tem“.
„Otóż panie“, rzekł uczony uroczystym tonem, który zdaniu jego nadawał szczególnej powagi w razach, gdy to uważał za wskazane, „zacząłbym, panie, od złożenia hołdu wdziękom i przymiotom duszy. Od tego, panie, przeszedłbym do wykazania, że nie jestem godzien...“
„Bardzo dobrze!“ zawołał pan Magnus.
„Niegodzien, ale jej tylko, rozumie pan?... Uważaj pan na to, gdyż aby okazać, iż nie jestem bezwzględnie niegodny, zrobiłbym krótki przegląd własnej mojej przeszłości i obecnego położenia; z tego, posługując się prawem analogji, wywiódłbym, iż mógłbym być pożądany przez inne osoby. Następnie rozwodziłbym się nad ogniem mojej miłości i głębią przywiązania. Wtedy możebym próbował owładnąć jej ręką“.
„Tak, tak, to właśnie chwila“, zauważył pan Magnus.
„Potem“, mówił pan Pickwick, ożywiając się w miarę, jak sam przedmiot coraz wyraźniej mu się przedstawiał, „potem przeszedłbym do tego prostego pytania: czy chce pani być moją żoną? Sądzę, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa, dama w tej chwili odwróci głowę“.
„Czy myśli pan, iż można to wziąć za znak, że zgadza się na to?“ przerwał pan Magnus. „Bo, widzi pan, jeżeli ona w tej chwili nie odwróci głowy, to co począć?“
„Sądzę, panie, że odwróci; wtedy ja pochwyciłbym jej rękę i sądzę — ja sądzę — panie Magnus, że uczyniwszy to, a przypuszczając, że nie da odmownej odpowiedzi, odjąłbym zwolna chustkę, którą trzymać będzie przy oczach, jeżeli mnie nie myli słaba moja znajomość natury ludzkiej, i skradłbym całusa z całym zresztą należnym szacunkiem; tak jest, sądzę, że skradłbym, i jestem przekonany, że dama w tej samej chwili wyszeptałaby mi do ucha wstydliwe przyzwolenie“.
Pan Magnus wstał, patrzał jakiś czas w milczeniu na pana Pickwicka, potem gorąco uścisnął mu rękę i (zegar wskazywał dziesięć minut po jedenastej) jak opętany wybiegł za drzwi...
Pan Pickwick zaczął chodzić tam i sam po pokoju a gdy wielka wskazówka zegaru, idąc jak pan Pickwick, doszła do dwunastej, drzwi nagle otworzyły się. Filozof odwrócił się, by złożyć swe życzenia panu Magnusowi; ale zamiast niego, ujrzał wesołą twarz pana Tupmana, wojowniczą postawę pana Winkle i natchnione rysy pana Snodgrassa.
Gdy pan Pickwick witał się z nimi, wszedł pan Magnus.
„Moi przyjaciele“, rzekł filozof, „oto jest gentleman, o którym wam mówiłem, pan Piotr Magnus“.
„Witam panów“, rzekł pan Magnus, widocznie w stanie wielkiej egzaltacji. „Panie Pickwick, pozwól pan, że przez chwilę pomówię z panem na osobności“.
To rzekłszy, pan Magnus wsunął palce w jedną z dziurek od ubrania pana Pickwicka i pociągnął go za sobą ku oknu.
„Powinszuj mi pan“, powiedział; „poszedłem najzupełniej za pańską radą“.
„Czy była dobra?“
„Nie mogła być lepszą. Ona już jest moja, panie Pickwick“.
„Gratuluję panu z całego serca“, odrzekł filozof, ściskając rękę swego nowego znajomego.
„Trzeba, byś ją pan zobaczył... Tędy, panie. Panowie pozwolą, że oddalimy się na chwilę“.
To mówiąc, triumfujący kochanek pociągnął za sobą pana Pickwicka, podszedł z nim do drzwi sąsiedniego pokoju i lekko zapukał.
„Proszę wejść“, odezwał się głos kobiecy.
Weszli...
„Miss Witherfield“, rzeki pan Magnus, „pozwoli pani przedstawić sobie jednego z moich najlepszych przyjaciół, pana Pickwicka... Panie Pickwick, przedstawiam pana pannie Witherfield“.
Dama znajdowała się w drugim końcu pokoju. Pan Pickwick ukłonił się a jednocześnie wyjął z kieszeni okulary i osadził je na nosie. Ale zaledwie je tam umieścił, krzyknął z zdziwienia i cofnął się kilka kroków. Dama ze swej strony krzyknęła również, zakryła twarz rękami i padła na krzesło... Pan Piotr Magnus, jak skamieniały, spoglądał na jedno i na drugie, a twarz wykrzywiła mu się ze zdziwienia i przerażenia.
Ten teatralny efekt był wprost nie do pojęcia... Rzecz zaś cała miała się tak, iż pan Pickwick, założywszy okulary, w przyszłej pani Magnus poznał natychmiast damę, do której pokoju zabłądził przeszłej nocy; dama zaś, gdy tylko pan Pickwick nałożył okulary, poznała fizjonomję, którą w nocy widziała w szlafmycy... Wskutek tego dama krzyknęła, a pan Pickwick zadrżał...
„Co to znaczy, panie Pickwick? Proszę mi powiedzieć, co to znaczy?“ zawołał pan Magnus głosem podniesionym i groźnym.
„Na to zapytanie nie dam panu odpowiedzi“, odrzekł pan Pickwick, nieco urażony gwałtownym tonem pana Magnusa.
„Nie da pan...“
„Nie dam, panie... Bez zezwolenia tej damy nie powiem nic takiego, coby mogło ją kompromitować lub budzić w niej niemiłe wspomnienie“.
„Miss Witherfield“, zaczął znowu pan Magnus, „czy zna pani tego pana?“
„Czy go znam?“ odrzekła z wahaniem dama w średnim wieku.
„Tak, czy pani go zna! Pytam czy zna go pani?“ powtórzył pan Magnus gwałtownie.
„Już go widziałam“, wyszeptała dama...
„Gdzie?“ zapytał pan Magnus, „gdzie?“
„Tego“, odrzekła dama, podnosząc się i odwracając głowę, „tego nie powiedziałabym za całe królestwo...“
„Pojmuję panią“, przerwał pan Pickwick „i szanuję jej delikatność. Ode mnie nikt się tego nie dowie. Bądź pani pewna“.
„Wierzaj mi pani“, zaczął znowu pan Magnus z gorzkim uśmiechem, „wierzaj mi, że mając na uwadze stosunki, jakie nas teraz łączą, wygląda to tak, jakby cała ta sprawa była dla pani dość obojętna, tak jest, pani, dość obojętna“.
„Okrutny!“ wyszeptała dama w średnim wieku i poczęła płakać...
Teraz wmieszał się pan Pickwick.
„Niech pan wyrzuty zwraca do mnie... Jeżeli kto ma tu sobie coś do wyrzucenia, to ja, tylko ja“.
„A! To pan ma sobie coś do wyrzucenia! Rozumiem! Rozumiem! Teraz żałuje pan swego postanowienia, prawda?“
„Jakiego postanowienia?“ powtórzył pan Pickwick.
„Tak, panie! O! Niech pan na mnie tak nie patrzy! Pamiętam pana, co mi pan mówił wczoraj wieczorem, że przybył pan tu, by zedrzeć maskę fałszu i obłudy z osoby, w której dobrej wierze pokładałeś pan całą ufność. Ach! Panie!“
Tu pan Magnus wybuchnął szyderczym śmiechem, potem zaś zdjąwszy niebieskie okulary, które w przystępie zazdrości poczytał za zbyteczne, począł okropnie przewracać swemi małemi oczkami.
„Odpowie mi pan za to!“ dodał następnie z wielką złością.
„Za co mam odpowiadać? Może zechce mię pan objaśnić!“ zapytał pan Pickwick.
„Bynajmniej!“ odpowiedział pan Magnus, szybko chodząc po pokoju. „Bynajmniej!“
Musi być coś bardzo wymownego w tem słowie „Bynajmniej“, nie przypominamy bowiem sobie żadnej kłótni, której byliśmy świadkami — czy to w teatrze, czy na ulicy, czy w restauracji czy gdzieindziej — żeby właśnie w ten sposób nie odpowiedziano na najbardziej zaczepne pytania. „I pan uważa się za gentlemana?!“ „Bynajmniej!“ — „Może pan pozwoli, żebym ja zamiast pana mówił z tą damą?!“ „Bynajmniej!“ — „Może pan chce, żebym panu rozwalił łeb?!“ „Bynajmniej!“ — Zauważyłem również, że musi być jakieś ukryte szyderstwo w owem uniwersalnem „Bynajmniej“, budzi ono bowiem w indywiduum, do którego jest zwrócone, większe oburzenie, niż każda inna otwarta obelga.
Nie będziemy twierdzić, że ów wyraz wywołał w piersi pana Pickwicka takie samo oburzenie, jakie byłby wywołał w każdej innej prostackiej piersi. Notujemy jedynie fakt, że pan Pickwick otworzył drzwi i zawołał:
„Tupman! Proszę cię! Wejdź tutaj!“
Pan Tupman niezwłocznie stawił się, nadzwyczaj zdziwiony.
„Tupman“, rzekł pan Pickwick, „tajemnica delikatnej natury, dotycząca tej damy, jest powodem nieporozumienia między mną a tym gentlemanem. Ale zapewniam go tu, w twojej obecności, że tajemnica ta wcale nie dotyczy ani jego osoby, ani jego stosunków z tą damą. Po tem, com powiedział, nie mam potrzeby nadmieniać ci, iż jeżeli ten gentleman nie będzie wierzył moim oświadczeniom, to będzie to oznaczało, że wątpi o prawdzie słów moich, co poczytam za obrazę osobistą“.
To wyrzekłszy, pan Pickwick rzucił na pana Magnusa wzrok, zawierający całą encyklopedję pogróżek.
Czcigodna i poczciwa postać pana Pickwicka, oraz przekonywająca siła wymowy, którą odznaczał się ten znakomity mąż, nie byłyby bez wpływu na żaden rozsądny umysł. Ale, niestety, w tej chwili umysł pana Magnusa nie podlegał władzom rozsądku.
Pan Magnus, zamiast przyjąć jak należy wyjaśnienie filozofa, zaczął teraz biegać po pokoju, wyrywając sobie włosy i nastroił na jeszcze wyższy ton swój gniew i groźby... Chwilowo tylko przerywał te zajęcia, ale to tylko w tym celu, by raz i drugi machnąć pięścią pod samym filozoficznym nosem pana Pickwicka.
Silny prawością swą i niewinnością, zmartwiony tem iż wplątał tę damę w sprawę tak nieprzyjemną, pan Pickwick był także w usposobieniu mniej niż zwykle pokojowem.
W konsekwencji głosy podniosły się. Padały coraz groźniejsze słowa. Pan Magnus powiedział panu Pickwickowi, że „jeszcze o nim usłyszy“, na co pan Pickwick z chwalebną uprzejmością odpowiedział, że „im później pan Magnus usłyszy, tem dla niego lepiej“. Na to dama w średnim wieku wybiegła przerażona z pokoju, z którego pan Tupman wyciągnął wreszcie Pickwicka, zostawiając pana Magnusa samego.
Gdyby dama w pewnym wieku więcej obracała się w świecie albo lepiej znała tych, którzy ustalają kanony i zwyczaje towarzyskie, wiedziałyby, że ten rodzaj okrutnych porachunków jest najniewinniejszy. Ponieważ jednak większą część życia spędziła na wsi i nigdy nie czytywała sprawozdań z parlamentu, nie była więc obznajomiona z temi subtelnościami naszej cywilizacji. Przyszedłszy do swego pokoju i starannie zaryglowawszy drzwi, poczęła rozmyślać o scenie, której była świadkiem. W wyobraźni swej widziała już okropny obraz morderstwa, widziała, jak pana Piotra Magnusa, cięższego o ćwierć funta ołowiu w piersiach, wnoszono do oberży na noszach. Im więcej rozmyślała nad tem, tem bardziej się trwożyła. Wkońcu postanowiła udać się do najwyższej władzy miejscowej i żądać bezzwłocznego aresztowania panów Pickwicka i Tupmana.
Dama w średnim wieku miała wiele powodów, by to uczynić; najważniejszym zaś był ten, iż w ten sposób przekonywała najmocniej pana Magnusa o swem do niego przywiązaniu i o swej dbałości o jego osobę... Znała zbyt dobrze jego zazdrość, by się odważyć na najmniejsze napomknienie o rzeczywistych przyczynach nieporozumienia, sądziła zaś, że, usunąwszy pana Pickwicka i nie dopuszczając do dalszych zwad, potrafi złagodzić gniew swego przyszłego. Więc z głową napełnioną temi myślami, wzięła szal i kapelusz i poszła prosto do mieszkania burmistrza...
Jerzy Nupkins esq., burmistrz miasta Ipswich, był wielką osobą, tak wielką, iż nawet najlepszy szybkobiegacz nie zdołałby spotkać podobnego mu, choćby chodził od wschodu do zachodu słońca i to w dniu 21-ym czerwca, to jest w dniu, według kalendarzy, najdłuższym w całym roku. Tego dnia rano, o którym mowa, pan Nupkins był bardzo zirytowany, gdy w mieście doszło do rewolucji. Chłopcy z największej szkoły uknuli spisek w celu powybijania okien jednej z przekupek, wygwizdali strażnika, rzucali kamieniami na policję, która wystąpiła, by stłumić powstanie, była zaś reprezentowana przez człeczynę w butach z wykładanemi cholewami, który to człeczyna pełnił obowiązki policjanta najmniej od pół wieku. Pan Nupkins siedział na kanapie, pałając gniewem i majestatycznie marszcząc brwi, gdy oznajmiono mu, iż jakaś dama chce się z nim rozmówić w interesie osobistym, ważnym i niecierpiącym zwłoki. Pan Nupkins, przybrawszy postawę spokojną i zarazem groźną, dał rozkaz wprowadzenia damy; rozkaz ten, jak wszystkie rozkazy królów, cesarzy i innych możnych tego świata, został bezwłocznie wykonany. Miss Witherfield, bardzo wzruszona, stanęła przed wielkim człowiekiem.
„Muzzle!“ zawołał urzędnik...
Muzzle był to służący niepoczesnej powierzchowności, z wielkim tułowiem i krótkiemi nogami.
„Muzzle!“
„Słucham, wasza wielmożność!“
„Podaj krzesło i wyjdź z pokoju!“
„Słucham, wasza wielmożność!“
„Teraz racz pani przedstawić swą sprawę“, rzekł burmistrz.
„Bardzo to dla mnie przykre, że muszę mówić o tej sprawie, ale obawiam się, iż odbędzie się tu pojedynek“.
„Tu, w Ipswich?“
„Tak“.
„Pojedynek w Ipswich!“ zawołał burmistrz zdziwiony do najwyższego stopnia... „To być nie może. Nic podobnego nie może się w tem mieście zdarzyć! Czy pani znana jest energja i sprawność władz miejscowych? Czy pani nie słyszała, że czwartego maja b. r., przybrawszy tylko sześćdziesięciu specjalnych konstablów, rzuciłem się między dwóch bokserów i, z narażeniem własnej osoby, wśród rozhukanej tłuszczy, powstrzymałem bójkę między Dumplingiem z Middlesex i Bantamem z Suffolk? Pojedynek w Ipswich! Nie przypuszczam, by się znalazło dwóch śmiałków, którzyby ważyli się dopuścić takiego gwałtu w tem mieście“.
„Na nieszczęście to, co mówię, jest najczystszą prawdą“, odrzekła dama w średnim wieku. „Byłam obecna przy kłótni“.
„To coś niesłychanego!“ zawołał zdumiony burmistrz.
„Muzzle!“
„Słucham, wasza wielmożność!“
„Niech tu przyjdzie pan Jinks! Zaraz! Natychmiast!“
Muzzle wyszedł.
Blady urzędnik w wieku dojrzałym, z ostrym nosem, licho odziany i widocznie licho karmiony, wszedł do pokoju.
„Panie Jinks!“ powiedział burmistrz. „Panie Jinks!“
„Słucham pana!“
„Panie Jinks, ta dama przybyła tu, by zawiadomić nas o pojedynku, mającym się odbyć w naszem mieście“.
Pan Jinks, nie wiedząc co odpowiedzieć, uśmiechnął się uśmiechem dependenta.
„Z czego się pan śmieje, panie Jinks?“ spytał burmistrz.
Pan Jinks natychmiast spoważniał.
„Panie Jinks“ powiedział burmistrz. „Pan jesteś głupi!“
Pan Jinks spojrzał pokornie na wielkiego człowieka i przygryzł koniec pióra.
„Może pan widzi coś bardzo komicznego w tej wiadomości, ale ja nie! Tu niema żadnego powodu do śmiechu!“
Wygłodzony człowiek westchnął jak człowiek przekonany, iż rzeczywiście mało ma powodów, by być wesołym. Potem, otrzymawszy rozkaz spisania zeznań, usiadł przy biurku.
„To ten Pickwick jest powodem wszystkiego?“ zapytał burmistrz, gdy spisano zeznanie.
„Tak jest“, odrzekła dama w średnim wieku.
„A ten drugi burzyciel pokoju jak się nazywa?“
„Tupman“, odrzekł pan Jinks.
„A wyzwany opuścił miasto, jak pani mówi?“
„Tak jest“, odrzekła dama w średnim wieku, odkaszlnąwszy.
„Bardzo dobrze. A! dwaj londyńscy awanturnicy przybyli tu, by tępić ludność Jej Królewskiej Mości, sądząc, że ramię sprawiedliwości jest bezwładne w takiej odległości od stolicy! Ale nauczymy ich! Wygotuj pan rozkaz aresztowania, panie Jinks. — Muzzle!“
„Słucham, waszą wielmożność!“
„Czy Grummer jest na dole?“
„Tak, wasza wielmożność“.
„Przyślij go na górę“.
Posłuszny Muzzle znikł i prawie natychmiast powrócił z przedstawicielem władzy, który odznaczał się czerwonym nosem, chrypliwym głosem, tabaczkowym surdutem, butami o ogromnych cholewach i błędnym wzrokiem.
„Grummer“, zapytał burmistrz, „miasto spokojne?“
„Dość, wasza wielmożność“, rzekł Grummer. „Umysły uspokoiły się, bo chłopcy ze szkoły poszli grać w piłkę“.
„Grummer“, mówił dalej burmistrz stanowczym tonem: „w takich czasach, jak obecne, skutkują tylko energiczne środki. Jeżeli nie będzie uszanowaną władza królewskich urzędników, trzeba odczytać akt o buncie. Jeżeli władza cywilna nie jest w stanie ochraniać okien, to trzeba, by władza wojskowa ochraniała władzę cywilną i okna. Sądzę, że jest to zgodne z konstytucją, panie Jinks?“
„Tak jest niezawodnie!“ odpowiedział pan Jinks.
„Doskonale!“ powiedział burmistrz, podpisując rozkaz aresztowania. „Przyprowadzisz mi tych ludzi jeszcze dzisiaj popołudniu, Grummer! Znajdziesz ich pod „Wielkim Białym Koniem“. Pamiętasz sprawę Dumplinga z Middlesex i Bantama z Suffolk?“
Grummer skinął głową, jakgdyby w ten sposób chciał powiedzieć, że nie zapomni nigdy — co było zresztą bardzo prawdopodobne, ponieważ mu ją codziennie przypominano.
„Ta sprawa stoi w jeszcze większej sprzeczności z konstytucją!“ mówił burmistrz. „Jest jeszcze większem naruszeniem spokoju i pogwałceniem prerogatyw Jej Królewskiej Mości. Zdaje mi się, że pojedynki należą do bezsprzecznych prerogatyw Jej Królewskiej Mości. Chyba się nie mylę, panie Jinks?“
„Zagwarantowane specjalnym paragrafem Magna Charta“, powiedział pan Jinks.
„Jest to jeden z najpiękniejszych klejnotów w koronie angielskiej, wymuszony przez baronów na Jej Królewskiej Mości. Chyba się nie mylę, panie Jinks?“
„Ani trochę!“ odparł Jinks.
„Doskonale“, powiedział burmistrz powstając dumnie. „Prerogatywa ta nie będzie pogwałcona w tej części kraju! Grummer! Dobierz sobie pomoc i wykonaj rozkaz w najkrótszym czasie! — Muzzle!“
„Jestem, wasza wielmożność!“
„Wyprowadź tę damę!“
Panna Witherfield oddaliła się pod wrażeniem mądrości i energji burmistrza. Pan Nupkins poszedł na śniadanie. Pan Jinks wszedł w siebie — było to jedyne miejsce, gdzie mógł wejść, posiadał bowiem tylko prawo do małej sofy w nocy. Sofa ta stała w pokoju, który za dnia służył gospodarzom za bawialnię. Pan Grummer poszedł zaś przelać otrzymane polecenie na innego przedstawiciela Jej Królewskiej Mości, pedela, co było zresztą jego zwyczajem.
Podczas gdy czyniono tak wielkie przygotowania, by utrzymać pokój w posiadłościach Jej Królewskiej Mości, Pan Pickwick i jego przyjaciele, nie przewidując gotujących się wypadków, siedzieli przy doskonałym obiedzie i najswobodniejsza wesołość panowała w ich towarzystwie. Właśnie pan Pickwick miał opowiedzieć swe zabawne przygody nocne, gdy otworzyły się drzwi i ukazała się w nich dziwna fizys, która utkwiła błędne oczy w pana Pickwicka. Następnie cały tułów, należący do tej dziwnej figury, wtoczył się do sali. Fizys, błędne oczy i tułów należały do Grummera.
Miejscowy ten przedstawiciel władzy postępował legalnie, ale w sposób dość osobliwy.
Pierwszą jego czynnością było zamknięcie drzwi od środka, drugą staranne wytarcie sobie twarzy chustka, trzecią włożenie rzeczonej chustki do kapelusza, czwartą nakoniec, wydobycie z kieszeni krótkiej pałeczki z miedzianą koroną, którym to instrumentem skinął na pana Pickwicka, z powagą, niby statua komandora.
Pan Snodgrass pierwszy przerwał milczenie. Przez kilka minut wpatrywał się w pana Grummera, potem powiedział z uśmiechem:
„To jest pokój prywatny, mój panie, prywatny pokój...”
Grummer potrząsnął głową i odrzekł:
„Niema prywatnych pokojów dla Jej Królewskiej Mości, skoro raz przekroczono drzwi od ulicy. Tak mówi prawo. Wielu ludzi twierdzi, że dom Anglika jest zamkiem. Ale to bzdura”.
Pickwickiści spojrzeli po sobie zdziwieni.
„Który tu jest pan Tupman?” zapytał Grummer. Pana Pickwicka, dzięki swej intuicji, poznał sam odrazu.
„Ja nazywam się Tupman”, rzekł ten gentleman.
„A ja nazywam się Prawo”, odpowiedział Grummer.
„Co?” zapytał pan Tupman.
„Prawo”, powtórzył Grummer. „Prawo, władza cywilna i wykonawcza; taki jest mój tytuł. A oto mój rozkaz: „Tupman (chrzestne imię in blanco); Pickwick (idem), jako burzyciele pokoju Jej Królewskiej Mości, na zasadzie statutów i rozporządzeń...” Wszystko w porządku. A więc aresztuję was, wyżej rzeczonych Tupmana i Pickwicka”.
„Co znaczy to zuchwalstwo?” zawołał pan Tupman, wstając. „Wynoś mi się pan stąd natychmiast!”
„Oho!” zawołał Grummer, szybko cofając się ku drzwiom i otwierając je, „Dubbley!”
„Jestem!” odezwał się gruby głos z korytarza. I w tejże chwili wsunął się przez drzwi człowiek wysokości sześciu stóp i odpowiedniej objętości.
„Dubbley”, powtórzył Grummer, „czy inni konstable do szczególnych poruczeń są w pogotowiu?”
Dubbley odpowiedział twierdząco.
„Niech wejdzie oddział będący pod twoją komendą”.
Dubbley spełnił rozkaz. Pół tuzina drabów z krótkiemi pałeczkami zakończonemi miedzianą koroną wpakowało się do pokoju. Pan Grummer schował swą pałeczkę i spojrzał na Dubbleya; Dubbley schował swą pałeczkę i spojrzał na oddział; oddział schował swe pałeczki i patrzył na panów Tupmana i Pickwicka.
Filozof i jego zwolennicy zerwali się jak jeden człowiek.
„Co znaczy to pogwałcenie pomieszkania?” zawołał pan Pickwick.
„Kto śmie mnie aresztować?” zapytał pan Tupman.
Czego tu chcecie, łajdaki? zapytał pan Snodgrass.
Pan Winkle nie powiedział nic, ale spojrzał na Grummera wzrokiem, któryby mógł przedziurawić mu mózg i wyjść drugą stroną, gdyby konstabl nie miał głowy twardszej niż żelazo; dzięki tej okoliczności wzrok pana Winkle nie spowodował żadnego widocznego skutku.
Gdy wykonawcy prawa spostrzegli, iż pan Pickwick i jego przyjaciele gotowi są stawić opór prawej władzy, natychmiast zakasali rękawy w sposób wielce znaczący, jakby należało to z natury rzeczy do ich zawodu i rozumiało się samo przez się, iż aresztowanych należy najpierw powalić na ziemię a potem dopiero uprowadzić z sobą. Demonstrancja ta nie uszła uwagi pana Pickwicka. Odbył on na stronie krótką konferencję z panem Tupmanem, następnie zaś oświadczył, iż gotów jest udać się do rezydencji burmistrza, dodał jednak, iż bierze na świadków wszystkich obecnych tu gentlemanów, jak szkaradnie pogwałcone zostały prawa Anglika i że będzie żądał zadosyćuczynienia, jak tylko odzyska wolność. Usłyszawszy to oświadczenie wszyscy obywatele wybuchnęli głośnym śmiechem — wszyscy, z wyjątkiem Grummera, który uważał, że najmniejsza krytyka świętych zarządzeń którego z urzędników jest rodzajem bluźnierstwa i że nie należy jej tolerować.
Kiedy pan Pickwick podpisał zgodę na poddanie się Prawom, obowiązującym w jego ojczyźnie, a pokojówki, posługacze, oberżyści i pocztyljoni zaczęli się rozchodzić, zawiedzeni w nadziejach na doskonałą zabawę wobec oporu gentlemanów, nastąpiły trudności, których nie przewidziano, ponieważ pan Pickwick nie chciał iść piechotą do burmistrza.
Pomimo swego szacunku dla władzy, pan Pickwick oświadczył stanowczo, iż nie ukaże się na ulicy otoczony, jak jaki złoczyńca, sługami sprawiedliwości. Równie stanowczo oświadczył pan Grummer, że wobec ogólnego wzburzenia umysłów (było właśnie półświęto i chłopcy nie wrócili jeszcze do domu) nie zgadza się iść drugą stroną ulicy i wziąć od pana Pickwicka słowo honoru, że ten uda się wprost do burmistrza. Tak on, jak i pan Tupman stanowczo odmówili też płacenia za powóz pocztowy. Dysputa trwała długo i stała się bardzo gorąca. Doszło do tego, iż wobec odmowy pana Pickwicka, by pójść piechotą do burmistrza, władza wykonawcza była już gotowa użyć bardzo prostego sposobu, to jest zaciągnąć go tam, gdy ktoś z obecnych przypomniał sobie, że na dziedzińcu znajduje się lektyka, zrobiona kiedyś dla pewnego bardzo otyłego gentlemana, cierpiącego na podagrę; dzięki temu środkowi lokomocji panów Pickwicka i Tupmana będzie można równie dobrze dostawić na miejsce, jak nowoczesnym powozem pocztowym, gdyż lektyka łatwo może pomieścić obu delikwentów.
Wydobyto więc i sprowadzono lektykę; panowie Pickwick i Tupman wsiedli do niej i zapuścili firanki, znaleziono kilku tragarzy, poczem cały orszak w bojowym szyku ruszył naprzód. Specjalni konstable otaczali lektykę, przed nią z triumfem szedł Grummer i Dubbley, panowie Snodgrass i Winkle, wziąwszy się pod ręce, postępowali za lektyką, a uliczna hałastra stanowiła straż tylną.
Mieszkańców miasta, choć nie wiedzących dokładnie, o co idzie, widowisko to bardzo zbudowało. Upatrywali oni w tem niezmordowane ramię prawa, które spadło z siłą dwudziestu pras hydraulicznych na dwóch łotrów z samej stolicy państwa. Dzięki potężnej tej maszynie, wprawionej w ruch przez ich własną straż, wpakowano do miejsca bynajmniej nie przestronnego dwóch złoczyńców. Licznemi oznakami uwielbienia witano Grummera, prowadzącego pochód z pałeczką w ręku; długie i głośne były też okrzyki ulicznej hałastry, i tak, wśród oznak powszechnego uznania, orszak posuwał się naprzód, wolno i uroczyście.
Sam Weller, ubrany w ranną kurtkę z czarnemi, bufiastemi rękawami, wracał właśnie tą drogą. Był w bardzo złym humorze, gdyż bez żadnego skutku wpatrywał się długi czas w dom o zielonych drzwiach. Wtem podniósł oczy i ujrzał tłum, otaczający przedmiot bardzo przypominający lektykę. Chcąc rozerwać się po niepowodzeniu, jakie go spotkało, stanął na boku, żeby przepuścić hałastrę a widząc, że się z czegoś cieszą, postanowił również cieszyć się, i to ile się tylko da.
Przeszedł Grummer, przeszedł Dubbley, przeszła i lektyka i przeszła eskorta, a Sam wciąż brał udział w radości tłumu. Machał kapeluszem, jakgdyby spotkało go coś niesłychanie miłego (chociaż nie miał pojęcia, o co właściwie chodziło). Wtem nagle zatrzymał się, ujrzawszy panów Snodgrassa i Winkle.
„Co się stało, panowie?“ zapytał, „kogo to wsadzono do tej żałobnej skrzynki?“
Dwaj przyjaciele odpowiedzieli jednocześnie; ale głos ich zginął w zgiełku tłumu.
„Kto tam jest we środku?“ zapytał Sam znowu.
Dano powtórną odpowiedź. Tym razem Sam słyszał wyraz „Pickwick“.
Tego było mu dość. W jednej chwili bohaterski sługa utorował sobie drogę przez tłum, zatrzymał niosących lektykę i zwrócił się do Grummera.
„Hej! Stary! Coś ty tam upakował w tem pudle?“
„Na bok!“ zawołał majestatycznie pan Grummer, którego powagę, jak i wielu innych ludzi, wydął teraz wiatr popularności.
„Dajcie mu w łeb jeżeli nie ustąpi!“ zawołał Dubbley.
„Bardzo ci dziękuję“, odrzekł Sam, „żeś mię raczył zauważyć, a jeszcze bardziej wdzięczny jestem za propozycję temu drugiemu jegomości, który wygląda, jakby uciekł z jakiej karawany olbrzymów, ale wolałbym, byście odpowiedzieli na moje pytanie. — Jak się pan ma?“
Ten ostatni zwrot, wygłoszony z miną protekcyjną, zwrócony był do pana Pickwicka, którego okulary ukazały się z za firanek.
Grummer, oniemiały z oburzenia, mignął przed oczami Sama swoją pałeczką z koroną.
„A!“ zawołał Sam, „to ładna sztuczka, zwłaszcza korona; bardzo podobna do królewskiej“.
„Na bok!“ krzyknął znów obrażony dowódca i dla nadania większej siły temu rozkazowi, dotknął metalowym symbolem szyji Sama i pochwycił go za rękę.
Bohater nasz odpowiedział na ten komplement powaleniem jego autora na ziemię, wywróciwszy przedtem jednego z niosących lektykę, by mu służył za podściółkę.
Czy pana Winkle opanował wówczas jakiś szał na widok takiego czynu, czy też uniósł się męstwem Sama, to rzecz niewyjaśniona; to pewna jednak, iż ujrzawszy padającego Grummera, wykonał napad na jakiegoś malca, stojącego tuż przy nim. Pan Snodgrass, powodowany uczuciem prawdziwie rycerskiem, pragnąc nie używać żadnych podstępów, oświadczył głośno, iż zaczyna; to też został natychmiast przytrzymany, właśnie w chwili, gdy bardzo oględnie zabierał się do zdjęcia surduta. Zresztą, by oddać sprawiedliwość, tak jemu jak i panu Winkle, musimy tu oświadczyć, iż obaj nie czynili żadnych usiłowań, by się bronić lub wyswobodzić Sama. Ten zaś, w energicznej obronie, uległ przewadze i został wzięty do niewoli. Orszak znów się uszykował, tragarze zajęli swe miejsca i wszystko ruszyło dalej.
Przez cały czas trwania tych operacyj pan Pickwick nie posiadał się z oburzenia. Przy pomocy swego towarzysza zdołał wreszcie podnieść wieko lektyki, stanął na siedzeniu, podniósł się ile mógł, i wsparty na ramieniu pana Tupmana, począł przemawiać do tłumu. Brał go na świadka, iż służący jego został pierwszy napadnięty, wymownie rozwodząc się nad brutalnością, z jaką traktowano Sama.
W ten sposób karawana doszła do rezydencji burmistrza. Na przodzie urzędnicy, za nimi więźniowie, przyczem pan Pickwick przemawiał a tłum krzyczał.

Rozdział dwudziesty piąty.
Który opisuje, oprócz innych przyjemnych zdarzeń, jak majestatyczny i bezstronny był pan Nupkins, jak pan Weller szybko odrzucił piłkę rzuconą przez Hioba, oraz inne zdarzenia, które znajdą się w odpowiedniem miejscu.

Gwałtowne było oburzenie pana Samuela Wellera, gdy go zabrano przemocą. Liczne były też aluzje, które czynił do wyglądu i zachowania pana Grummera oraz jego towarzyszy. Nieustraszone były wyzwania, które rzucał pod adresem sześciu podwładnych minorum gentium. Pan Snodgrass i pan Winkle słuchali z ponurem skupieniem ducha potoku wymowy, spływającego z ust ich mentora przez otwór w lektyce (pan Tupman czynił bezowocne wysiłki, zmierzające do przerwania tego potoku przez zamknięcie lektyki). Ale gniew pana Wellera ustąpił ciekawości, gdy orszak wszedł na podwórze, na którem spotkał był Hioba Trottera. Ciekawość zaś ustąpiła uczuciu zdumienia, gdy potężny Grummer, kazawszy ludziom niosącym lektykę przystanąć, poważnym krokiem ruszył ku zielonej furtce, z której rano wynurzył się Hiob, i pociągnął mocno za rączkę dzwonka. Na ten odgłos wybiegła ładna i fertyczna pokojówka i podniosła ręce ku niebu na widok buntowniczej postawy więźniów, niemniej jednak zdumiona była potokiem wymowy pana Pickwicka. Potem przywołała Muzzle. Muzzle otworzył połowę furtki, żeby mogła wejść lektyka, uwięzieni i konstable, poczem zatrzasnął ją natychmiast przed nosem pospólstwa; oburzona tem a rozciekawiona hałastra, ulżyła sobie, bijąc w bramę i dzwoniąc przez dobrych parę godzin. W zabawie tej brali udział koleino wszyscy, z wyjątkiem trzech czy czterech szczęśliwców, którzy odkrywszy w ścianie zakratowane okienko, przez które nic nie było widać, patrzyli przez nie z niezmordowaną wytrwałością, z jaką ludzie płaszczą nosy o szybę apteki, wiedząc, że w głębi prywatnego mieszkania aptekarza umiera pijak, przejechany na ulicy przez wóz.
Lektyka zatrzymała się przed kamiennemi schodami, wiodącemi do domu i strzeżonemi po obu stronach przez dwa aloesy w zielonych skrzyniach. Wysadzony w tem miejscu pan Pickwick ze swymi przyjaciółmi został natychmiast przyprowadzony przed oblicze czujnego pana Nupkinsa.
Scena, która się teraz odbyła, była ogromnie przejmująca i dobrze obliczona na przerażenie winowajców i danie wysokiego wyobrażenia o surowym majestacie prawa. Za ogromnym stołem, w ogromnem krześle, wsparty na ogromnej księdze, zasiadł pan Nupkins, jeszcze bardziej ogromny, jak się zdawało, niż wszystkie te przedmioty razem wzięte. Z boku, przy stole, ukazywała się głowa pana Jinksa, zajętego nadawaniem sobie miny człowieka bardzo zajętego. Po wprowadzeniu orszaku, Muzzle zamknął drzwi i stanął za krzesłem swego pana, sam zaś pan Nupkins, z wielką powagą wychyliwszy się w tył, badał wzrokiem wprowadzonych delikwentów.
Pan Pickwick, przedstawiciel swych przyjaciół, stał z kapeluszem w ręku, kłaniając się z pełną szacunku grzecznością.
„Co to za jeden?“ zapytał pan Nupkins, wskazując palcem na filozofa.
„To Pickwick, wasza wielmożność“, odrzekł Grummer.
„No, no, daj pokój, stary burczymucho“, przerwał Sam z pomocą łokci wysuwając się ku przodowi, „bardzo pana przepraszam, ale ten urzędnik pański nie nadaje się wcale na mistrza ceremonii. To jest“, mówił dalej, odpychając Grummera i zwracając się ku burmistrzowi z uprzejmą familjarnością, „to jest pan Samuel Pickwick esq. to pan Tupman, to pan Snodgrass, a dalej, po drugiej stronie, obok niego, pan Winkle, gentlemani bardzo mili w obejściu, z którymi, gdy się pan pozna, będzie pan to uważał za prawdziwą przyjemność. To też, im prędzej odpędzi pan tego zakrystjana, tem prędzej staniemy się dobrymi przyjaciółmi. Zresztą, najpierw interes, potem rozrywka, jak powiedział król Ryszard III-ci, gdy w Towerze zamordował już poprzedniego króla a zanim podusił jego synów“.
Ukończywszy to przemówienie, Sam począł wycierać sobie łokciem kapelusz i kiwnął panu Jinksowi, który słuchał poprzednich słów z niewysłowionem przerażeniem.
„Co to za człowiek, Grummer?!“ zawołał burmistrz.
„Bardzo niebezpieczny złoczyńca, wasza wielmożność. Chciał uwolnić więźniów i atakował organa władzy. Dlatego też przytrzymałem go“.
„Dobrześ zrobił. To widocznie zuchwały bandyta“.
„To mój służący, panie“, rzekł pan Pickwick z pewnem oburzeniem.
„A! Służący!“ odpowiedział pan Nupkins. „Spisek celem powstrzymania biegu sprawiedliwości i wymordowania jej organów. Służący Pickwicka. Zapisz pan to, panie Jinks!“
Pan Jinks zapisał.
„Jak się nazywasz?“
„Weller“ odpowiedział Sam.
„Doskonałe nazwisko! W sam raz do spisu w New Gate!“ powiedział pan Nupkins.
Był to żart. Więc Jinks, Grummer, Dubbley i konstable oraz Muzzle wybuchnęli śmiechem i śmieli się przez jakie pięć minut.
„Zapisz pan, panie Jinks!“ powiedział burmistrz.
„Przez dwa L, stary krogulcze“, dodał Sam.
W tej chwili jeden z konstablów niefortunnie wybuchnął śmiechem, za co burmistrz kazał go niezwłocznie wyrzucić. Niebezpieczna to rzecz w takich wypadkach śmiać się nie na miejscu!
„Gdzie mieszkasz?“
„Tam, gdzie jestem!“ odparł Sam.
„Zanotuj pan to, panie Jinks!“ zawołał burmistrz, którego gniew nagle się wzmógł.
„A nie zapomnij pan podkreślić!“ dodał Sam.
„To włóczęga, panie Jinks“, mówił burmistrz. „Włóczęga według własnego zeznania, nieprawdaż, panie Jinks?“
„Niezawodnie, panie burmistrzu!“
„A więc aresztuję go. Aresztuję za włóczęgostwo!“ powiedział pan Nupkins.
„Bardzo sprawiedliwy i bezstronny sąd w tym kraju!“ powiedział Sam. „Przydałaby się burmistrzom koza przynajmniej dwa razy częściej, niż innym ludziom!“
Usłyszawszy to jeden z konstablów do szczególnych poruczeń wybuchnął głośnym śmiechem, ale natychmiast przybrał minę tak nienaturalnie poważną, że burmistrz bez trudu odgadł, kto się śmiał.
„Grummer!“ zawołał burmistrz czerwony z gniewu. „Jak śmiesz wybierać na konstablów ludzi nieodpowiedzialnych i nieodpowiednich, jak ten tutaj?! Jak śmiesz?“
„Bardzo mi przykro, wasza wielmożność!“
„Przykro!“ z wściekłością zawołał burmistrz. „Odpowie mi pan za to zaniedbywanie obowiązków, panie Grummer! Muszę dać przykład! Zabrać mi tamtego! Jest pijany. — Jesteś pijany“.
„Nie jestem pijany, wasza wielmożność!“ powiedział konstabl.
„Jesteś pijany“ odpowiedział dobitnie burmistrz. „Jak śmiesz twierdzić, że nie jesteś pijany, kiedy ja ci mówię, że jesteś?! Przecież zalatuje od niego wódką! Sam powiedz, Grummer!“
„Strasznie, wasza wielmożność!“ powiedział Grummer, któremu rzeczywiście zdawało się, że skądciś zalatuje rumem.
„Wiedziałem, że jest pijany!“ mówił pan Nupkins. „Poznałem to po jego błyszczących oczach jak tylko wszedł do pokoju! Zauważył pan jak mu błyszczały oczy, panie Jinks?“
„Naturalnie, panie burmistrzu!“
„Nie miałem dzisiaj od rana kropli w ustach!“ tłumaczył się konstabl, który był najtrzeźwiejszy pod słońcem.
„Jak śmiesz łgać mi w oczy!“ oburzył się pan Nupkins.
„Oczywiście, panie burmistrzu“, odpowiedział pan Jinks.
„Panie Jinks, aresztuję tego człowieka za ubliżenie mi! Napisz pan odpowiedni rozkaz!“
I konstabl byłby był aresztowany, gdyby nie to, że pan Jinks, doradca pana Nupkinsa, znający prawo lepiej od niego (miał trzyletnią praktykę w biurze jednego z adwokatów miejscowych), powiedział cicho do burmistrza, że tak być nie może. Wobec tego burmistrz palnął długą mowę i oznajmił, że przez wzgląd na rodzinę konstabla zmienia wyrok i, po udzieleniu mu nagany, zwalnia go ze służby. Potem przez pół godziny jeszcze łajał konstabla i wkońcu kazał mu odejść. Zaś Grummer, Dubbley i Muzzle oraz inni konstable szeptem unosili się nad wielkodusznością Nupkinsa.
„Teraz, panie Jinks, niech Grummer złoży przysięgę“, rzekł burmistrz.
Grummer został bezzwłocznie zaprzysiężony, a ponieważ gmatwał się, a obiad u pana Nupkinsa był już gotów więc spisanie zeznań tego znakomitego przedstawiciela władzy odbyło się bardzo szybko. Samowi Wellerowi udowodniono gwałt publiczny, panu Winkle pogróżki, panu Snodgrassowi czynny opór. Po dokonaniu tego, burmistrz i pan Jinks odbyli cichym głosem naradę. Następnie burmistrz odkaszlnął, zamierzając przemówić do pana Pickwicka, gdy ten odezwał się pierwszy.
„Przepraszam pana“, powiedział, „ale nim wyda pan wyrok, mam prawo żądać, by i mnie także wysłuchano, przynajmniej w kwestii dotyczącej mnie osobiście“.
„Milcz pan“, zawołał burmistrz, „albo każę pana zaprowadzić do więzienia“.
„Może pan to uczynić, niemniej jednak mam prawo żądać, by mnie wysłuchano i żądać tego będę tak długo, dopóki nie zostanę wyprowadzony siłą!“
„Wiwat zasady!“ zawołał Sam.
„Sam! Bądź cicho“, rzekł pan Pickwick.
„Będę niemy, jak przedziurawiony bęben“, rzekł Sam.
Pan Nupkins, zdziwiony takiem niesłychanem zuchwalstwem, już miał odpowiedzieć z największą surowością, gdy pan Jinks pociągnął go za rękaw i szepnął mu coś do ucha. Widocznie coś mu tłumaczył, gdyż burmistrz po chwili ostrym tonem zapytał tylko pana Pickwicka:
„Co ma pan do powiedzenia?“
„Naprzód“, odrzekł filozof, rzucając przez okulary na pana Nupkinsa wzrok, od którego ten dostojnik zmieszał się, „naprzód chciałbym wiedzieć, dlaczego ja i moi przyjaciele zostaliśmy tu przyprowadzeni?“
„Czy mam mu to powiedzieć?“ szepnął burmistrz do pana Jinks...
„Sądzę, że należy powiedzieć“, szepnął Jinks.
„Zeznano przede mną pod przysięgą, iż zachodzi obawa, byś się pan tu nie pojedynkował, i że ten drugi, Tupman, jest współwinny w tej sprawie; dlatego też... co panie Jinks?“
„Tak, tak“, potwierdził Jinks.
„Dlatego też skazuję obu panów na... sądzę, że tak, panie Jinks?“
„Tak, panie“.
„Skazuję na... na co, panie Jinks?“ z niezadowoleniem zapytał burmistrz.
„Na przedstawienie poręczycieli“, szepnął Jinks.
„Tak, na przedstawienie poręczycieli, jak miałem powiedzieć, gdy mi przerwał mój sekretarz“.
„Pewnych poręczycieli“, znów szepnął pan Jinks.
„Żądam dwóch pewnych poręczycieli“, dodał burmistrz.
„Obywateli tutejszych“, szepnął pan Jinks.
„Znanych tutejszych obywateli“, mówił dalej pan Nupkins.
„I właścicieli nieruchomości; z kaucją po pięćdziesiąt gwinej“.
„Żądam dwóch kaucyj tych obywateli po pięćdziesiąt gwinej“, mówił dalej burmistrz donośnym głosem i z wielką powagą.
„Ależ, panie“, zauważył pan Pickwick, tak samo jak pan Tupman przejęty oburzeniem i zdziwieniem; „ależ my tu jesteśmy zupełnie obcy i tyle mamy znajomych między właścicielami tutejszych nieruchomości, co ochoty do pojedynkowania się“.
„Znamy to, znamy!“ rzekł burmistrz, „czy tak, panie Jinks?“
„Tak, panie“.
„Czy ma pan co jeszcze do powiedzenia?“ spytał burmistrz.
Pan Pickwick miał jeszcze bardzo wiele do powiedzenia i powiedziałby to z małym pożytkiem dla swojej sprawy a z niewiększem zadowoleniem burmistrza, gdyby Sam nie był go za rękaw pociągnął na stronę i nie rozpoczął rozmowy tak interesującej, że filozof nie słyszał pytania pana Nupkinsa. Pan Nupkins nie był człowiekiem, któryby takie pytanie zadawał dwa razy. Odchrząknął więc w sposób przygotowawczy i referował wyrok wśród pełnego szacunku milczenia konstablów.
Wyrok skazywał Samuela Wellera na dwie gwineje za pierwszy gwałt i na trzy za drugi, pana Winkle na dwie gwineje, pana Snodgrassa na jedną, przyczem wszyscy mieli przysiąc, iż nie popełnią gwałtu na żadnym poddanym Jej Królewskiej Mości, zwłaszcza na jej oddanym słudze, panu Danielu Grummerze. Panowie Pickwick i Tupman mieli złożyć poręczenie.
Gdy burmistrz przestał mówić, pan Pickwick nadał swej fizjonomii wyraz uśmiechnięty, zrobił krok naprzód i rzekł:
„Proszę pana burmistrza o udzielenie mi kilkuminutowej rozmowy na osobności. Chodzi tu o sprawę bardzo ważną dla niego samego“.
„Co?“ zawołał pan Nupkins.
Pan Pickwick powtórzył swe żądanie.
„Szczególne żądanie!“ zawołał burmistrz.
„Proszę o rozmowę na osobności!“ powtórzył pan Pickwick z mocą, „a ponieważ od mego służącego dowiedziałem się o tem, co mam panu zakomunikować, żądam więc, by i on był obecny przy tej rozmowie“ Burmistrz spojrzał na pana Jinks; pan Jinks spojrzał na burmistrza, konstable spojrzeli po sobie. Pan Nupkins zbladł. Może ten Weller w chwili, gdy sumienie go ruszyło, przyzna się do spisku na życie burmistrza! To była straszna myśl! Bo przecież pan Nupkins był człowiekiem politycznym. Pomyślał o Juliuszu Cezarze, o panu Percevalu, i zbladł jeszcze więcej. Potem spojrzał na pana Pickwicka i skinął na pana Jinksa.
„Co pan myśli o tem żądaniu?“ zapytał cicho.
Pan Jinks nie wiedział, co ma o tem myśleć, ale, bojąc się swego patrona, uśmiechnął się tylko słabo w sposób wyrażający powątpiewanie, potem zaś pochylił głowę.
„Panie Jinks“, rzekł wtedy burmistrz z powagą, „pan jesteś osioł“.
Usłyszawszy to lakonicznie wyrażone zapatrywanie, pan Jinks uśmiechnął się jeszcze raz, słabiej niż poprzednio, i odszedł na bok.
Przez pewien czas pan Nupkins zastanawiał się sam, co ma robić, wreszcie wstał w miną stanowczą i wezwał pana Pickwicka i Sama do przyległego pokoju. Tam dał im znak, by podeszli aż do okna, a sam został u wejścia, trzymając się nawpół przymkniętych drzwi, by w razie potrzeby móc się wycofać. Potem oznajmił, iż gotów jest wysłuchać ich oświadczeń.
„Panie“, rzekł pan Pickwick, „przechodzę prosto do sprawy, gdyż idzie o rzecz, która dotyczy przedewszystkiem pańskiej osoby i jego honoru. Mam wszelkie powody, by przypuszczać, iż przyjmuje pan w swoim domu nikczemnego oszusta“.
„Dwóch!“ przerwał Samuel. „Fjoletowy przewyższa wszystkich, jeżeli chodzi o mazgajstwo i oszukaństwo!“
„Samie!“ powiedział pan Pickwick. „Jeżeli mam rzecz jasno wyłożyć panu burmistrzowi, proszę cię, pohamuj się!“
„Bardzo pana przepraszam“, powiedział Sam, „ale kiedy mowa o tym Hiobie, nie mogę się powstrzymać, żeby nie wtrącić kilku słów“.
„Jednem słowem“, ciągnął filozof, „proszę powiedzieć, czy mój służący nie myli się, przypuszczając, że niejaki kapitan Fitz-Marshall przebywa w domu pana? Pytam pana o to, ponieważ...“ ciągnął pan Pickwick, widząc, że pan Nupkins chce mu przerwać gestem niezadowolenia, „ponieważ wiem że ten człowiek jest... jest...“
„Cicho... ciszej... panie“, przerwał pan Nupkins, zamykając drzwi. „Powiada pan, że człowiek ten jest...“
„Jest włóczęgą bez żadnych zasad, nędznym awanturnikiem, żyjącym na koszt społeczeństwa i oszukującym łatwowiernych...“
„Niech nas Bóg ma w swojej opiece!“ zawołał pan Nupkins, rumieniąc się i zmieniając całkiem swoje zachowanie; „niech nas Bóg ma w swojej opiece, panie...“
„Pickwick“, dopowiedział Sam.
„Panie Pickwick“, powtórzył burmistrz. „Siadaj pan, proszę. Co pan mówi? Kapitan Fitz-Marshall...“
„Nie jest ani kapitanem, ani Fitz-Marshallem“, przerwał Sam. „To komedjant nazwiskiem Jingle, a jeżeli kiedy wilk chodził w fioletowem ubraniu, to był nim niezawodnie Hiob Trotter“.
„Tak jest“, dodał pan Pickwick, odpowiadając na spojrzenie burmistrza; „jedynym powodem, dla którego przybyłem do Ipswich, jest zdemaskowanie tego łotra, o którym mówimy“.
Tu pan Pickwick opowiedział w krótkości wszystkie niegodziwości pana Jingle; jak się z nim poznajomił; jak Jingle uwiózł pannę Wardle, jak chętnie zrzekł się jej za pieniężne wynagrodzenie; jak wplątał pana Pickwicka w nocną wyprawę i jak on, pan Pickwick, czuje się w obowiązku zedrzeć z tego nikczemnika maskę, nazwisko i tytuł, przybrane obecnie.
W miarę, jak się rozwijało powyższe opowiadanie, wszystka krew, zwykle krążąca w ciele pana Nupkinsa, zbierała się w żyłach jego twarzy, aż po końce uszu. Zaznajomił on się z kapitanem na wyścigach w sąsiedztwie, zaprosił go do siebie, przedstawił pani Nupkins i pannie Nupkins. Te, zachwycone długą listą arystokratycznych znajomości kapitana, jego dalekiemi podróżami i wykwintnem obejściem, rozpływały się nad nim, występowały z nim wszędzie, chełpiły się przed znajomymi tak, że serdeczni ich przyjaciele, pani Porkenham i panny Porkenham oraz pan Sidney Porkenham, omal że nie pękali z zazdrości i rozpaczy. A po tem wszystkiem, okazuje się teraz, iż był to nędzny awanturnik, wędrowny aktor i jeżeli nie oszust, to przynajmniej coś tak podobnego do oszusta, iż trudno było dopatrzeć się różnicy. Sprawiedliwe nieba! Co powiedzą teraz Porkenhamowie! Co to będzie za triumf dla Sidney Porkenhama, którego konkury odrzucono dla kapitana! Jak pan Nupkins ośmieli się spojrzeć w oczy staremu Porkenhamowi na przyszłych rokach przysięgłych? A jeżeli się rozgłosi, coż to będzie za materjał dla opozycji!
Nastąpiło długie milczenie.
„Ale z tem wszystkiem“, zawołał pan Nupkins, rozpromieniony na chwilę, „są to tylko przypuszczenia. Kapitan Fitz-Marshall ma maniery bardzo wytworne, ale mógł zrobić sobie wielu nieprzyjaciół. Czem pan udowodni prawdziwość swych oskarżeń?“
„Niech pan nas obu postawi oko w oko; więcej nie wymagam. Niech stanie przede mną i przed mymi przyjaciółmi. Czy potrzeba innych dowodów?“
„To będzie bardzo łatwo, gdyż kapitan ma tu przyjść dziś wieczorem. Wtedy nie będzie trzeba rozgłaszać całej sprawy w interesie... tylko w interesie tego młodego człowieka. W każdym razie... chciałbym wpierw porozumieć się z panią Nupkins, czy krok taki byłby właściwy. Ale przedewszystkiem, panie Pickwick, musimy załatwić sprawę urzędową. Więc zechce pan powrócić do sali“.
Gdy się tam zainstalowano burmistrz zawołał majestatycznie:
„Grummer!“
„Jestem“, odpowiedział Grummer z uśmiechem faworyta.
„No, no“, rzekł burmistrz surowo, „tu nie miejsce na śmieszki; tu niema powodu do śmiechu. Czy zeznanie, które niedawno złożył pan, jest zupełnie zgodne z prawdą? Uważaj pan, co masz odpowiedzieć!“
„Wasza wielmożność“, — wybełkotał Grummer, „ja...“
„A! Mieszasz się! Panie Jinks, czy pan widzi, jak on się miesza?“
„Widzę, panie“.
„No, Grummer, powtórz swe zeznania; ale uprzedzam cię, miej się na ostrożności! Panie Jinks, spisuj pan, co będzie mówił“.
Nieszczęśliwy Grummer począł powtarzać swe oskarżenie. Ale pan Jinks tak podchwytywał jego wyrazy, burmistrz tak je przekręcał, iż w trzy niespełna minuty Grummer zaplątał się i rzecz tak powikłał, iż pan Nupkins stanowczo oświadczył, że niczemu nie wierzy. Wskutek tego kary zostały zniesione a pan Jinks znalazł bezzwłocznie dwóch poręczycieli. Po ukończeniu tych czynności, Grummer został oddalony: straszliwy przykład, jak niestałą jest wielkość ludzka i jak mało należy ufać łasce tego świata.
Pani Nupkins była kobietą majestatyczną, w turbanie z niebieskiej gazy i kosztownej peruce. Panna Nupkins posiadała wszystko, co było w matce wysokie, z wyjątkiem turbanu, i wszystko, co było fałszywe, z wyjątkiem włosów. Otóż za każdym razem, gdy manifestowanie tych dwóch miłych właściwości stawiało matkę i córkę w niemiłem położeniu, co zdarzało się dość często, obie sprzymierzały się i zwalały wszystko na barki pana Nupkinsa. Gdy ten udał się obecnie do swej żony i powtórzył jej to, co słyszał od pana Pickwicka, pani Nupkins przypomniała sobie, iż zawsze podejrzywała coś podobnego, że zawsze mówiła, iż na tem się skończy, ale nigdy nie chciano jej słuchać, — że nie wie, doprawdy, za co ją pan Nupkins ma, i. t d., i. t. d.
„Czy to możliwe!“ zawołała panna Nupkins, fabrykując w kątach oczu po jednej łzie bardzo chudych rozmiarów, „czy podobna, by mnie narażano na taką śmieszność!“
„Podziękuj papie!“ odrzekła pani Nupkins. „Ileż to razy prosiłam go, by zasięgnął wiadomości o rodzinie kapitana! Żeby też raz zdobył się na coś stanowczego!“
„Ależ, moja kochana...“ zauważył pan Nupkins.
„Nie mów do mnie, nieznośny człowieku!“
„Moja droga! Tak lubiłaś kapitana Fitz-Marshall, ciągle go zapraszałaś, przy każdej sposobności wprowadzałaś do domów naszych przyjaciół...“
„Czyż nie mówiłam, Henryko!“ zawołała pani Nupkins, zwracając się do córki z miną kobiety ciężko obrażonej; „czyż nie mówiłam, iż twój ojciec wszystko na mnie zwali?...“
Tu pani Nupkins zalała się łzami.
„O, papo!“ zawołała panna Nupkins tonem wyrzutu, i także zalała się łzami.
„Czy tego nie zawiele“, łkała pani Nupkins, „czy nie zawiele już tego, że wyrzuca mi się, iż ja jestem przyczyną wszystkiego, kiedy to on właśnie wystawił nasz dom na śmiech!“
„Jak się teraz pokażemy w towarzystwie?“ szepnęła panna Nupkins.
„Jak spojrzymy w oczy Porkenhamom?“
„Albo Griggom...“
„Albo Slummintowkensom? Ale cóż to obchodzi twego ojca!“
Na tę straszną myśl pani Nupkins zaczęła tak płakać, jak płakać mogą tylko serca rozdarte boleścią, a panna Nupkins poszła w jej ślady.
Łzy pani Nupkins nie przestawały lać się bardzo obficie, aż do chwili, kiedy uznała, iż najlepiej będzie poprosić pana Pickwicka z przyjaciółmi, by pozostali u nich aż do przybycia kapitana. Jeżeli wtedy wyda się jego oszustwo, to wypędzi się go z domu, nie rozgłaszając tego powodów; Porkenhamom powie się, by wytłumaczyć jego zniknięcie, iż, dzięki wpływom swej rodziny, kapitan mianowany został jeneralnym gubernatorem w Sierra-Leone albo Sangur-Point albo w jakimkolwiek innym z tych zdrowych krajów, które zwykle tak zachwycają Europejczyków, iż nie wracają stamtąd prawie nigdy.
Gdy pani Nupkins przestała wylewać łzy, panna Nupkins uczyniła to samo, a pan Nupkins uważał się za szczęśliwego, iż cała rzecz załatwi się według propozycji jego żony. Wskutek tego pan Pickwick i jego przyjaciele zostali przedstawieni damom, następnie zaś zaproszeni na obiad. Co do Sama Wellera, to burmistrz, z właściwą sobie bystrością umysłu, w mgnieniu oka przekonał się, iż był to najlepszy w świecie chłopak, i powierzył go gościnnej opiece pana Muzzle, dając mu przytem specjalny rozkaz, by zaprowadził Sama na dół i należycie go tam przyjął.
„Jak się pan ma?” rzekł Muzzle do Sama, prowadząc go do kuchni.
„Ha! Nie zaszła żadna wielka zmiana od czasu, jak widziałem pana sterczącego za krzesłem burmistrza w sali”.
„Przepraszam, że nie zwróciłem wtedy na pana uwagi, ale, jak pan to zapewne zauważył, nie byliśmy sobie przedstawieni. O! Mój pan bardzo pana polubił”.
„To miła figura”.
„Prawda?”
„Jowialny!”
„I znakomity mówca. Jak mu płyną myśli, co?”
„Zdumiewająco! Płyną tak szparko i tłumnie, iż stukają się głowami, i niewiadomo nawet, o co idzie”.
„To właśnie wielka zaleta stylu jego wymowy... Uważaj pan na ostatni stopień. Czy nie zechce pan umyć sobie rąk, nim pójdziemy do dam? Oto umywalnia; ręcznik wisi na kołku za drzwiami”.
„Nie szkodzi trochę się opłukać”, odrzekł Sam, nacierając ścierkę mydłem. „A dużo jest tu dam?”
„W naszej kuchni dwie tylko: kucharka i młodsza. Do gorszej roboty mamy chłopca i dziewkę; ale to jada obiad w pralni”.
„A, to jada w pralni?” zapytał Sam.
„Tak, próbowaliśmy to sadzać z nami do stołu, ale nie mogliśmy wytrzymać; dziewka ma maniery okropnie pospolite, a chłopiec, gdy je, tak kłapie zębami, iż niepodobna wytrzymać”.
„A! Cóż to za hipopotam!“
„To wstrętne! Otóż to, panie Weller, jest najnieznośniejsze na prowincji!... Młodzi ludzie są tak źle wychowani. Tędy, panie tędy...”
Tak rozmawiając, Muzzle z najwykwintniejszą grzecznością wprowadził Sama do kuchni.
„Mary”, rzekł do ładnej służącej, „oto pan Weller, którego nasz pan przysyła tu z poleceniem, by go przyjęto jak można najgościnniej.
„A wasz pan zna się na tem; w dobre miejsce mnie posłał”, rzekł Sam, spoglądając z uwielbieniem na piękną służącą; „ja, gdybym był panem tego domu, zawszebym był tam, gdzie Mary”.
„O, panie Weller!” zawołała Mary rumieniąc się.
„No, a ja!” zawołała kucharka.
„Ach! Zapomniałem o pani“, zawołał Muzzle. „Panie Weller, pozwól pan przedstawić sobie naszą kucharkę“.
„Jak się pani ma?“ zapytał Sam. „Bardzo mi przyjemnie poznać panią; spodziewam się, iż nasza znajomość będzie długotrwała, jak mówił pewien gentleman do banknotu na pięć funtów szterlingów“.
Po prezentacji kucharka i Mary cofnęły się w kąt i szeptały przez dziesięć minut a gdy wróciły, robiąc miny i rumieniąc się, wszyscy zasiedli do stołu.
Swobodne maniery Sama i jego talenty towarzyskie wywarły znakomity wpływ na nowych jego przyjaciół tak, że w połowie obiadu był już z nimi na stopie zupełnie poufałej i jak można najdokładniej przedstawił im całą przewrotność Hioba Trottera.
„Nigdy nie mogłam znieść tego człowieka“, rzekła Mary.
„To się rozumie“, odpowiedział Sam.
„Dlaczego?“
„Bo brzydota i przewrotność nigdy się nie zgodzą z wdziękami i cnotą. Nieprawdaż panie Muzzle?“
„Naturalnie“.
Na te słowa Mary poczęła śmiać się, zapewniając, że śmieje się z kucharki, kucharka zaś, zapewniając, że tak nie jest, także zaczęła się śmiać.
„Ach! nie mam szklanki!“ rzekła Mary.
„Pijmy razem z mojej“, odpowiedział Sam, „niech panna przyłoży tu usta, to będzie tak, jakbym ją pocałował przez prokurę“.
„Fe, panie Weller“.
„Dlaczego fe?“
„Fe tak mówić“.
„Ba! Niema w tem nic złego. To już tkwi w naturze. Nieprawdaż, pani kucharko?“
„Niech pan będzie cicho! Pan jesteś impertynent“, odrzekła zapytana z rozpromienioną twarzą.
Następnie kucharka i Mary, poczęły znowu śmiać się do rozpuku, aż ta ostatnia dzięki piwu, zimnemu mięsu i śmiechowi tak się zakrztusiła, że omal nie udusiła się; ten niebezpieczny kryzys przeszła przy pomocy kilku szturchańców w plecy oraz innych zabiegów, któremi w sposób wysoce uprzejmy służył jej Sam Weller.
Wśród tego usłyszano gwałtowne dzwonienie i młody gentleman, posilający się w pralni, poszedł bezzwłocznie otworzyć drzwi. Sam zalecał się do pięknej pokojówki, pan Muzzle robił honory stołu, a kucharka, która przestała na chwilę śmiać się, podnosiła właśnie do ust potężny kawałek mięsa, gdy drzwi się otworzyły i wszedł Hiob Trotter.
Napisaliśmy „wszedł“, ale właściwiej byłoby napisać „ukazał się“. Drzwi otworzyły się i ukazał się Trotter. Byłby wszedł a nawet miał wejść, gdy wtem ujrzał Sama. Mimowoli cofnąwszy się parę kroków, stanął niemy i nieruchomy i spoglądał ze zdumieniem i przerażeniem na obraz, jaki miał przed oczami.
„Otóż i on!“ zawołał Sam, wstając z radością. „Tylkocom tu wspomniał o jegomości: jakże się masz? Dlaczego tak rzadko tu bywasz? Wejdźno, wejdź!“
To mówiąc, Sam pochwycił Hioba za fioletowy kołnierz i bez oporu wciągnął do kuchni, potem zamknął drzwi a klucz wręczył panu Muzzle, który z zimną krwią wsunął go do kieszeni od kamizelki i zapiął surdut.
„A to się dziwnie złożyło!“ mówił dalej Sam; „mój pan ma przyjemność spotkać twojego pana na górze, a ja mam przyjemność spotkać ciebie na dole. Jakże się miewasz? Jakże tam nasz handelek korzenny, co? Doprawdy, mocno się cieszę, że cię widzę. Ty także masz zadowoloną minę. To bardzo dobrze. Prawda panie Muzzle?“
„O, tak, tak!“ rzekł pan Muzzle.
„Jesteś taki miły“, zawołał Sam.
„Taki uprzejmy“, dodał Muzzle.
„I taki szczęśliwy, że nas widzi“, rzekł Sam. „No siadajże, siadaj...“
Hiob siadł na krześle przy kominku i zwrócił swe małe oczki na Sama, potem na Muzzle, ale nic nie powiedział.
„No, teraz“, zaczął znowu Sam, „zrób mi tę przyjemność i powtórz tu, przed temi damami, że jesteś najprzyjemniejszym gentlemanem i najlepiej edukowanym ze wszystkich, którzy kiedykolwiek używali chustek w kraty i zbiorku pieśni nabożnych Nr. 4-ty“.
„I którzy kiedykolwiek zamyślali żenić się z kucharkami, ty szubieniczniku!“ zawołała kucharka, pełna cnotliwego oburzenia...
„Młodzieńcze“, wrzasnął Muzzle, roznamiętniony temi dwoma napomknieniami, „posłuchaj, co ci powiem! Ta oto dama (wskazując na kucharkę) jest moją dobrą przyjaciółką i jeżeli roi ci się w głowie, iż będziesz razem z nią miał sklepik korzenny, to tem ranisz mnie, mój panie, ranisz w najczulsze miejsce, w jakie człowiek może być zraniony. Czy rozumiesz?“
Tu Muzzle, który tak, jak jego pan, miał wielkie wyobrażenie o swym darze wymowy, zatrzymał się, czekając na odpowiedź; ale ponieważ Hiob widocznie nie był do niej usposobiony, Muzzle mówił dalej z ogromną powagą:
„Bardzo jest to prawdopodobne, mój panie, iż pan nie tak prędko będzie potrzebny tam, na górze, ponieważ mój pan rozprawia się właśnie z twoim panem. Więc i my możemy rozmówić się ze sobą na osobności. Czy pan mnie rozumie?“
Pan Muzzle znów zamilkł, czekając na odpowiedź; ale Trotter znów go zawiódł.
„A! Jeżeli tak“, zaczął znów Muzzle, „przykro mi, lecz muszę załatwić się z tobą wobec tych dam; niech mnie tłomaczy konieczność. Pokoik za kuchnią jest wolny; jeżeli zechce pan tam pójść, pan Weller będzie nam służył za świadka; tam będziemy mogli dać sobie zadośćuczynienie, dopóki nie zadzwonią. Chodź pan za mną...“
Mówiąc to, mężny Muzzle zrobił parę kroków ku drzwiom, zdejmując po drodze surdut, by nie tracić czasu.
Ale gdy kucharka usłyszała ostatnie wyrazy śmiertelnego wyzwania, i gdy ujrzała Muzzle, gotującego się do tego szczególnego pojedynku, krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się ku Trotterowi, który teraz napróżno usiłował wstać, dała mu policzek, podrapała twarz i wsunąwszy obie ręce we włosy, wyrwała sporą garść. Dokonawszy tego czynu z zapałem, natchnionym przez miłość do pana Muzzle, zadrżała i padła zemdlona pod stół, gdyż była to dama obdarzona uczuciami bardzo delikatnemi.
W tej chwili odezwał się głos dzwonka.
„To na ciebie dzwonią, Hiobie Trotter“, rzekł Sam, i nim ten miał czas stawić opór lub uwolnić się, nawet nim zdołał zatamować krew, płynącą mu z ran, Sam wziął go pod jedną rękę, Muzzle pod drugą i tak, jeden ciągnąc a drugi popychając, zaprowadzili go po schodach do przedpokoju.
Tu odbywała się bardzo interesująca scena.
Alfred Jingle esq., inaczej kapitan Fitz-Marshall, stał przy drzwiach z kapeluszem w ręku, uśmiechem na ustach i twarzą bynajmniej nie zmienioną nieprzyjemnem położeniem. Naprzeciw niego stał pan Pickwick, który widocznie udzielał mu lekcji moralności, ponieważ lewa jego ręka była ukryta pod połą surduta a prawa wyciągnięta, jak to miał zwyczaj robić zawsze, gdy przemawiał, by wywołać wrażenie. Nieco dalej stał pan Tupman, pałający oburzeniem, ale silnie przytrzymywany przez dwóch młodych przyjaciół. Nakoniec w głębi pokoju stali: pan Nupkins, pani Nupkins i panna Nupkins, wszyscy z minami dumnemi i ponuremi, pełnemi groźby i oburzenia.
W chwili, gdy wprowadzono Hioba, pan Nupkins deklamował z namaszczeniem.
„Cóż mi przeszkadza“, mówił, „kazać aresztować tych wagabundów, jako łotrów i oszustów? Dlaczego unoszę się niepotrzebnem współczuciem? Cóż mi przeszkadza?“
„Duma, mój stary, duma“, odrzekł Jingle ze spokojem. „Zły efekt, złapaliśmy kapitana! Ha! Ha! Dobra gratka! Doskonała partja dla córki! — Za oszusta. — Rozgłosić to? — Za nic w świecie! Za wiele by gadano, za wiele“.
„Nędzniku!“ zawołała pani Nupkins, „pogardzamy twemi nikczemnemi insynuacjami!“
„Ja zawsze miałam wstręt do niego“, dodała Henryka.
„O! Rozumie się. — Słuszny, młody mężczyzna — stary wielbiciel, Sidney Porkenham, bogaty. — Ale zawsze nie tak bogaty, jak kapitan — a więc kosz! — Kapitan jest niezrównany. Wszystkie panny szaleją za nim... Co, Hiobie?! Ho! Ho!“
Tu pan Jingle począł śmiać się z całego serca. A Hiob, z zadowoleniem zacierając sobie ręce, wydał pierwszy głos od czasu, jak przyszedł. Był to także rodzaj cichego, drwiącego śmiechu, wynikającego ze szczerego zadowolenia.
„Panie Nupkins“, rzekła starsza dama, „służący niepotrzebują słyszeć tej rozmowy. Każ wyprowadzić tych dwóch nędzników“.
„Tak, tak, moja droga! Muzzle!“
„Jestem, panie“.
„Otwórz drzwi“.
„Już, panie“.
„Wynoście się stąd, nędznicy!“ zawołał pan Nupkins wyniosłym tonem.
Jingle uśmiechnął się i poszedł ku drzwiom.
„Stój!“ zawołał pan Pickwick.
Jingle stanął.
„Mógłbym“, rzekł wtedy pan Pickwick, „mógłbym srożej zemścić się za obejście, na jakie naraziłeś mię pan wraz z twoim przewrotnym przyjacielem... (Tu Hiob skłonił się z największą grzecznością i przyłożył rękę do serca). „Powiadam“, ciągnął dalej pan Pickwick, stopniowo roznamiętniając się, „powiadam, iż mógłbym srożej zemście się; ale poprzestaję na zdarciu z was maski, ponieważ jest to moim obowiązkiem wobec społeczeństwa. Chcę wierzyć, panie, iż nie zapomnisz tego umiarkowania. (W tem miejscu Hiob Trotter z komiczną powagą przyłożył rękę do ucha, jakby obawiał się stracić jeden wyraz z przemówienia pana Pickwicka). Jedno tylko mam jeszcze dodać“, mówił dalej filozof, już bardzo oburzony; „a mianowicie, że poczytuję pana za oszusta... — za łotra, za największego łotra, jakiego kiedykolwiek spotkałem... wyjąwszy tego wagabundę w fioletowej liberii...
„Cha, cha!“ odrzekł drwiąco Jingle. „Poczciwiec Pickwick! Złote serce! Dzielny stary! Ale nie trzeba tak unosić się. To niezdrowo. Adieu! Nie martw się pan; może jeszcze kiedy spotkamy się. — No, Hiob! w drogę!“
Mówiąc to, pan Jingle nasunął kapelusz i odszedł spokojnym krokiem. Hiob zatrzymał się, spojrzał dokoła, uśmiechnął się, potem, oddawszy panu Pickwickowi drwiący ukłon i spojrzawszy na Sama z trudnym do opisania bezwstydem, poszedł za swym panem.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick, widząc, że służący jego chce iść za odchodzącymi.
„Słucham pana“.
„Zostań tu“.
Sam zawahał się.
„Zostań tu“, powtórzył pan Pickwick“.
„Czy nie mógłbym w ogrodzie poturbować trochę tego Hioba Trottera?“
„Niemożna!“
„Choćby tak trochę... spuścić ze schodów?“
„Stanowczo zabraniam...“
Przez jedną krótką chwilę, jedyną od czasu jak był w służbie, Sam miał minę niezadowoloną i nieszczęśliwą. Ale wkrótce przyszedł do siebie, gdyż chytry Muzzle, który ukrył się był za drzwiami, wyskoczył z za nich we właściwej chwili i bardzo zręcznie pchnął na schody pana Jingle i jego sługę tak, iż obaj potoczyli się na dół aż do samych aloesów.
„Teraz, panie“, rzekł pan Pickwick do pana Nupkinsa, „teraz, panie, spełniwszy nasze posłannictwo, ja i moi przyjaciele żegnamy pana, dziękując za gościnność. Zapewniam pana w ich i mojem imieniu, iż nie przyjęlibyśmy tej gościnności, gdyby nie nakazywało nam tego poczucie naszego obowiązku. Jutro rano powracamy do Londynu; tajemnica pana znajduje się w pewnych rękach“.
Zaprotestowawszy w ten sposób przeciw temu, co zaszło rano, pan Pickwick oddał głęboki ukłon damom i pomimo próśb, by został, wyszedł z pokoju ze swymi przyjaciółmi.
„Weź swój kapelusz, Samie“, rzekł do służącego.
„Mam go tam, na dole“, odrzekł Sam i pobiegł do kuchni.
Kapelusz gdzieś się zapodział. Sam zmuszony był wiec szukać go, a Mary mu przyświecała. Obejrzawszy wszystkie kąty, piękna służąca, zaniepokojona, gdzieby kapelusz mógł się zaprzepaścić, uklękła i przerzuciła wszystkie rupiecie, złożone za drzwiami. Było tam bardzo ciasno. Niepodobna było dostać się, niezamknąwszy wprzód drzwi.
„Mam już!“ zawołała wreszcie, „czy to ten?“
„Zobaczymy“, odrzekł Sam.
Mary postawiła świecę na podłodze, ale ponieważ świeca słabo świeciła, Sam zmuszony był także uklęknąć. Zakątek ten był szczególnie ciasny i tak się jakoś stało, bez niczyjej winy, wyjąwszy chyba tego, kto dom budował, że Sam i piękna służąca znaleźli się bardzo blisko koło siebie.
„Tak, to ten“, rzekł Sam. „Adieu“.
„Adieu“, odrzekła piękna służąca.
„Adieu“, powtórzył Sam, i mówiąc to, upuścił kapelusz z takim trudem odszukany.
„Jaki pan niezgrabny!“ zawołała Mary. „W ten sposób może go pan zgubić drugi raz“. I by go nie zgubił, sama włożyła mu go na głowę.
Twarz pięknej służącej była w tej chwili jeszcze piękniejsza niż zwykle. Otóż, czy z tego powodu, czy też z powodu innej natury, tak się jednak stało, że Sam ją pocałował.
„Spodziewam się, że zrobił pan to nieumyślnie!“ zawołała piękna dziewczyna, rumieniąc się.
„Nie, moja droga; ale teraz zrobię to już umyślnie“ i pocałował ją powtórnie.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick z góry.
„Jestem panie“, odrzekł służący, biegnąc po schodach.
„Tak długo siedzisz!“
„Coś się stało z drzwiami i nie można było ich otworzyć“.
Taki był pierwszy rozdział miłości Sama.

Rozdział dwudziesty szósty.
Zawierający krótkie streszczenie sprawy Bardell contra Pickwick.

Osiągnąwszy główny cel podróży do Ipswich, który polegał na wykryciu niegodziwości pana Jingle, pan Pickwick postanowił bezzwłocznie powrócić do Londynu, by się dowiedzieć, co przedsięwzięli przeciw niemu panowie Dodson et Fogg. Przystępując do urzeczywistnienia tego zamiaru z całą przedsiębiorczością swego charakteru, filozof wsiadł do pierwszego odchodzącego dyliżansu, nazajutrz po pamiętnych wypadkach, które w całej ich rozciągłości opisaliśmy w dwóch poprzednich rozdziałach i tegoż samego dnia wieczorem przyjechał do stolicy, cały i w najlepszem zdrowiu, oraz w towarzystwie swych przyjaciół i Sama.
Tu rozstano się na pewien czas. Panowie Srodgrass, Tupman i Winkle udali się do swych mieszkań, by poczynić potrzebne przygotowania do podróży do Dingley Dell; pan Pickwick zaś i Sam stanęli w bardzo dobrej, chociaż starej oberży pod „Jerzym i Jastrzębiem“ na Lombard-Street.
Pan Pickwick. zjadłszy obiad, kończył drugi kufel doskonałego porto, obwiązał sobie głowę chustką, nogi wyciągnął ku kominkowi i rozsiadł się wygodnie na krześle, gdy wejście Sama z torbą podróżną wyrwało go ze spokojnych rozmyślań.
„Sam!“ zawołał filozof.
„Jestem, panie“.
„Myślałem właśnie o tem, iż wiele moich rzeczy pozostało u pani Bardell, przy ulicy Goswell, i że trzeba je stamtąd zabrać“.
„Bardzo dobrze“, rzekł pan Weller.
„Złożymy je tymczasem u pana Tupmana, ale przedtem trzebaby to uporządkować. Chciałbym, byś poszedł na ulicę Goswell i załatwił mi to wszystko“.
„Czy zaraz, panie?“
„Zaraz... I... zaczekaj no“, dodał pan Pickwick, wyjmując pieniądze. „Trzeba zapłacić czynsz. Wprawdzie termin przypada na Boże Narodzenie, ale zapłać teraz, by wszystko było w porządku. Mam prawo wymówić mieszkanie na miesiąc przed terminem. Oto jest kontrakt. Oddasz go pani Bardell. Niech odnajmie lokal, kiedy chce“.
„Bardzo dobrze, panie. Więcej nic?“
„Nic więcej, Samie“.
Sam wolnym krokiem szedł ku schodom, jakby czekał na coś jeszcze. Powoli otworzył drzwi i już miał przekroczyć próg, gdy pan Pickwick znowu zawołał:
„Sam!“
„Jestem panie“, odrzekł służący poważnie.
„Nie będę miał nic przeciwko temu, gdy postarasz się wywiedzieć, jak pani Bardell jest obecnie wobec mnie usposobiona i czy rzeczywiście ten niegodziwy proces ma być prowadzony aż do ostateczności. Mówię ci, iż nie mam nic przeciwko temu, byś się o tem dowiedział, jeżeli będziesz mógł“.
Sam znakiem dał do zrozumienia, iż pojmuje, o co chodzi i wyszedł z pokoju. Pan Pickwick raz jeszcze nasunął jedwabną chustkę na głowę i przygotował się do drzemki. Sam szybkim krokiem ruszył spełnić polecenie. Około dziesiątej stanął na ulicy Goswell. W małym pokoiku od frontu paliło się kilka świec a na zasłonie w oknie widać było cienie dwóch stroików. Pani Bardell przyjmowała. Pan Weller zapukał do drzwi. Po dość długiej pauzie, w czasie której Sam gwizdał jakąś melodję a właścicielka lokalu próbowała namówić krótką, oporną świecę, by się zapaliła, dały się słyszeć kroki i młody Bardell stanął przed Samem.
„No młodzieńcze, jakże się miewa mama?“
„Dobrze się ma — i ja także“, odparł mały.
„Chwała Bogu; powiedz, że chciałbym pomówić z nią, mój ty młody fenomenie“.
Wezwany w ten sposób Bardell syn, postawił na schodach świecę, z którą był wszedł i znikł za drzwiami, by oznajmić poselstwo.
Sam tymczasem dostrzegł leżące na oknie dwa kobiece stroiki, które należały do dwóch najserdeczniejszych przyjaciółek pani Bardell; przybyły one do niej na towarzyską herbatkę i ciepłą przekąskę, składającą się z nóżek wieprzowych i smażonego sera. Podczas gdy ser smażył się na małym holenderskim kominku w sposób niesłychanie nęcący a nóżki wieprzowe pływały rozkosznie w cynowej rynce, pani Bardell i dwie jej przyjaciółki opływały również od plotek o wspólnych ich znajomych. Młody Bardell przerwał ten zajmujący przegląd wróciwszy od drzwi i uwiadamiając o przybyciu Sama.
„Służący pana Pickwicka!“ zawołała pani Bardell, blednąc.
„Boże miłosierny!“ wykrzyknęła pani Cluppins.
„Doprawdy, że gdybym nie była tu sama, nigdybym temu nie uwierzyła!“ oświadczyła pani Sanders.
Pani Cluppins, była to kobiecina żwawa i wiecznie czemś zajęta. Pani Sanders była znów wysoka, tęga, o poważnej twarzy. One to stanowiły towarzystwo pani Bardell. Pani Bardell uznała za właściwe być wzruszoną, a ponieważ żadna z tych trzech dam nie wiedziała, czy wypada komunikować się z panem Pickwickiem bez pośrednictwa panów Dodson et Fogg, więc wszystkie trzy nie wiedziały, co począć. W tym stanie wątpliwości nie pozostawało na razie nic innego, jak obić małego chłopca za to, że zastał we drzwiach Sama. Czuła matka nie zaniedbała więc tego a chłopak począł wrzeszczeć jakby z nut.
„Nie ogłuszaj mnie, szkaradne stworzenie!“ zawołała pani Bardell.
„Nie dręcz twej biednej matki!“ dodała pani Cluppins.
„Ma ona i bez tego niemało zmartwień“, dodała ze współczuciem pani Sanders.
„Ach, cóż za biedna to owieczka!“ zaczęła znów pani Cluppins.
Podczas tych moralnych rozważań młody Bardell ryczał coraz głośniej.
„Co tu począć?“ zapytała pani Bardell.
„Sądzę, że powinna go pani przyjąć, rozumie się, przy świadku“, odpowiedziała pani Cluppins.
„Przy dwóch świadkach będzie legalniej“, zauważyła pani Sanders, która, tak jak i jej przyjaciółka poprostu pękała z ciekawości.
„Więc można go tu zawezwać?“ zaczęła znów pani Bardell.
Pani Cluppins uznała to za słuszne i zawołała:
„Proszę wejść, panie Weller; niech pan tylko zamknie za sobą drzwi“.
Sam przyjął zaproszenie i wszedł do pokoju, gdzie wyłożył cel swego poselstwa do pani Bardell jak następuje:
„Przykro mi, że robię pani subjekcję, jak mówił raz pewien rozbójnik do starej damy, gdy wpadł do jej domu i przypiekał ją ogniem, ale ponieważ przybyliśmy właśnie do Londynu z moim gubernatorem i wkrótce znów mamy wyjechać, więc chciałem złożyć pani moje uszanowanie“.
„Nie może pan odpowiadać za czyny pana Pickwicka“, zauważyła pani Cluppins, na której osoba i maniery Sama wywarły wielkie wrażenie.
„Naturalnie“, dodała pani Sanders, która, rzuciwszy czułe spojrzenie na rynkę, dokładnie obliczyła w myśli, ile dostałoby się jej ze smakowitych nóżek wieprzowych, gdyby Sama zaproszono na herbatę.
„A zatem“, mówił dalej ambasador, nie zważając na przerwanie, „przyszedłem tu: primo, żeby wymówić mieszkanie, oto kontrakt; drugo, żeby zapłacić czynsz, oto pieniądze; trzecio, by prosić panią o uporządkowanie naszych rzeczy i oddanie ich osobie, którą tu przyślemy; czwarto, by oznajmić, iż może pani, choćby zaraz, odnająć nasze mieszkanie. To wszystko“.
„Pomimo wszystko, co zaszło“, rzekła z westchnieniem pani Bardell, „zawsze mówiłam i zawsze mówić będę, że pod każdym względem, wyjąwszy jednego, pan Pickwick postępował jak prawdziwy gentleman. Pieniądze były u niego tak pewne, jak w banku angielskim“.
Mówiąc to, pani Bardell przyłożyła chustkę do oczu i wyszła z pokoju, by napisać pokwitowanie.
Sam wiedział, iż najlepiej zrobi, gdy będzie milczał, bo dwie damy niechybnie zagadają same. Ograniczył się więc do kolejnego oglądania rynki, ścian i podłogi, zachowując najzupełniejsze milczenie.
„Biedna kobieta!“ zawołała pani Cluppins.
„Biedna istota!“ dodała pani Sanders.
Sam nie odpowiedział nic; zmiarkował, iż zmierzają do rzeczy.
„Doprawdy, że serce mi się kraje“, zaczęła znowu pani Cluppins, „gdy pomyślę o takiej zdradzie. Nie chcę mówić nic nieprzyjemnego, ale pan Pickwick jest to stary brutal i chciałabym, by był tu i bym mogła powiedzieć mu to w oczy“.
„I jabym chciał, żeby tu był“, odrzekł Sam.
„Straszna rzecz patrzeć, jak ta kobieta bierze to sobie do serca, jak niknie, jak nic jej nie cieszy, wyjąwszy chyba to, że widzi swe przyjaciółki, które przychodzą tu czasami, jedynie by ją odwiedzić i rozerwać“, dodała pani Cluppins, spoglądając z ukosa na kominek holenderski i cynową rynkę. „To straszne“.
„To barbarzyństwo“, dodała pani Sanders.
„Pan Pickwick, człowiek jeszcze młody, jest bardzo bogaty, a gdyby się ożenił, nie dostrzegłby nawet różnicy w wydatkach. Tu niema nic na jego wytłumaczenie. Dlaczego nie żeni się z nią?“ mówiła dalej pani Cluppins, mieląc wprawnie językiem.
„To właśnie pytanie!“ rzekł Sam.
„Pytanie?” rzekła pani Cluppins. „Gdyby o mnie chodziło, wcalebym nie pytała. W każdym razie istnieje prawo i dla nas, biednych kobiet, chociaż mężczyźni chcieliby zrobić nas niewolnicami. Pan Pickwick dowie się o tem na własny koszt, nim będzie o sześć miesięcy starszy”.
Po tej pocieszającej uwadze, twarz pani Cluppins rozjaśniła się i uśmiechnęła do pani Sanders, która także odpowiedziała uśmiechem.
„Więc sprawa toczy się; nie ulega wątpliwości”, pomyślał Sam, podczas gdy pani Bardell wychodziła z drugiego pokoju.
„Oto pokwitowanie“, rzekła miła wdowa, „i reszta pieniędzy. Może pan co pozwoli, aby się rozegrzać, tak, po starej znajomości?”
Sam zmiarkował, że może coś jeszcze wywiedzieć się i przyjął propozycję. Pani Bardell wydobyła więc z małej szafki butelkę, ale była tak głęboko wzruszona, iż zamiast jednego kieliszka, w roztargnieniu nalała cztery.
„Ach! Co pani robi?“ zawołała pani Cluppins.
„A to roztargnienie!“ dodała pani Sanders.
„O biedna moja głowo!“ rzekła pani Bardell, smutno uśmiechając się.
Sam, jak łatwo domyśleć się, zrozumiał wszystko, to też pośpieszył oświadczyć, iż nigdy nic nie pije przed kolacją, chyba, że napije się do niego dama. Nastąpiły głośne śmiechy, wkońcu pani Sanders zdecydowała się uczynić zadość temu żądaniu i umoczyła usta w kieliszku. Wtedy Sam oświadczył, iż należy pić kolejką i wszystkie damy umaczały usta. Wkońcu pani Cluppins zaproponowała toast, „za powodzenie sprawy Bardell contra Pickwick“ i damy wypróżniły swe kieliszki, poczem stały się bardzo rozmowne.
„Sądzę“, rzekła pani Bardell, „sądzę, iż pan wie, jak rzeczy stoją, panie Weller?“
„Tak, słyszałem o tem“, odrzekł Sam.
„Okropna to rzecz, panie Weller“, rzekła ani Bardell, „gdy człowiek w ten sposób staje się przedmiotem plotek w całem mieście, ale teraz widzę, iż nie mam innego środka. Moi adwokaci, panowie Dodson et Fogg, utrzymują, iż muszę wygrać. — W przeciwnym razie nie wiem sama, co pocznę“.
Sama myśl, że pani Bardell może przegrać proces, tak głęboko wstrząsnęła panią Sanders, iż dama ta uczuła się zmuszoną nalać powtórnie swój kieliszek i wypróżnić go bezzwłocznie, czując, jak to potem utrzymywała, że gdyby nie miała na tyle przytomności umysłu, by tak postąpić, niezawodnie zrobiłoby się jej słabo.
„Kiedy, jak pani myśli, może to nastąpić?“ zapytał Sam.
„W lutym albo w maju“, odrzekła pani Bardell.
„A ilu będzie świadków!“ zawołała pani Cluppins. „A jeżeli oskarżycielka nie wygra, toż to będą złościć się panowie Dodson et Fogg! Przecież oni robią to wszystko przez spekulację, na własne ryzyko!“
„Oczywiście“, rzekła pani Sanders.
„Ale ona wygra!“ zawołała pani Sanders.
„Spodziewam się“, dodała pani Bardell.
„Nie ulega żadnej wątpliwości“, dorzuciła pani Cluppins.
„No“, rzekł Sam, stawiając swój kieliszek na stole, „jeśli o mnie chodzi, to mogę tylko powiedzieć, iż życzę tego pani“.
„Dziękuję, panie Weller“, odpowiedziała pani Bardell.
„Co się zaś tyczy panów Dodsona et Fogga, robiących takie rzeczy przez spekulację“, mówił dalej Sam, „oraz wszystkich podobnych im szlachetnych jegomościów tejże profesji, gratis wciągających ludzi za uszy w procesy, to mogę tylko powiedzieć, iż im życzę takiej nagrody, jaką dałbym im ja sam“.
„Ach!“ zawołała rozczulona temi słowami pani Bardell. „Życzę im nagrody, na jaką zasługują wszystkie szlachetne serca“.
„Amen!“ odpowiedział Sam. „I niech już przy tem zostanie. Życzę dobrej nocy, moje panie“.
Ku wielkiej uciesze pani Sanders, pani Bardell pozwoliła Samowi odejść, nie robiąc żadnych aluzyj do nóżek wieprzowych i smażonego sera, wkrótce więc przy pomocy młodzieńczych sił Bardella syna załatwiono się jak najdokładniej z wszystkiemi przysmakami. Dzięki zjednoczonym wysiłkom, dania zniknęły poprostu bez śladu.
Sam, przybywszy do oberży pod „Jerzym i Jastrzębiem“, jak najdokładniej zaraportował swemu panu o przebiegłych manewrach Dodsona et Fogga. Opowiadanie jego na drugi dzień potwierdził w całej rozciągłości pan Perker, z którym filozof nasz odbył naradę. Tymczasem pan Pickwick zaczął robić przygotowania do odjazdu na Boże Narodzenie do Dingley Dell, mając to nad wyraz miłe uczucie, że za dwa lub trzy miesiące będzie miał w sądzie Common Pleas rozprawę o wypłacenie odszkodowania za złamanie przyrzeczenia małżeństwa. Przytem wszystko będzie przemawiało za oskarżycielką, co przypisać należy nie tylko sile okoliczności, ale także sprytowi i obrotności panów Dodsona i Fogga.


Rozdział dwudziesty siódmy.
Samuel Weller odbywa pielgrzymkę do Dorking i widzi się ze swoją macochą.

Ponieważ odjazd pickwickistów do Dingley Dell miał nastąpić dopiero za dwa dni, Sam, zjadłszy wcześniej obiad pod „Jerzym i Jastrzębiem“, począł rozmyślać, jak tu w najlepszy sposób zużytkować wolny czas. Pogoda była prześliczna a Sam już po dziesięciu minutach rozmyślania poczuł rozwijające się w sercu swem wielkie synowskie przywiązanie. Potrzeba odwiedzenia ojca i złożenia swego uszanowania macosze tak żywo zarysowała się w jego umyśle, iż sam się tem zdumiał, że mu pierwej nie przyszła do głowy ta moralna powinność. Pragnąc więc jak najprędzej naprawić swe dawne błędy, poszedł do pana Pickwicka i prosił go, by mu pozwolił wykonać ten chwalebny zamiar.
„Z całego serca!“ odrzekł filozof, którego oczy napełniły się łzami radości na ten dowód synowskich uczuć Sama. „Z całego serca!“
Sam skłonił się z wdzięcznością.
„Cieszę się“, rzekł pan Pickwick, „że tak dobrze pojmujesz swe synowskie obowiązki“.
„Zawsze je tak pojmowałem, panie“, rzekł Sam.
„To bardzo pocieszające“, zauważył pan Pickwick.
„Niewątpliwie. Jeżeli coś chciałem kiedy od mego ojca, zawsze prosiłem go o to bardzo grzecznie i uprzejmie, ale jeżeli mi tego nie dał, to brałem sam, z obawy, bym się nie dopuścił czego złego, gdy nie będę miał tego, co chcę. W ten sposób uwalniałem go od mnóstwa kłopotów“.
„Nie to miałem na myśli, Samie“, rzekł filozof, potrząsając głową z lekkim uśmiechem.
„Robiłem to w najlepszej wierze, jak mówił jeden gentleman, który uśmiercił swą żonę, gdyż była z nim nieszczęśliwa“.
„Możesz iść, Sam“, rzekł pan Pickwick.
„Dziękuję panu“.
I oddawszy najpiękniejszy ukłon, a potem przywdziawszy najlepsze swe ubranie, Sam siadł do dyliżansu i pojechał do Dorking.
Zajazd pod „Markizem Granby“ mógł za czasów pani Weller służyć za wzór najlepszym oberżom; był dość przestronny, by goście nie tłoczyli się, i dość ciasny, by się czuć można jakby u siebie. Od ulicy widać było wielki szyld, na którym wyobrażone były barki i głowa gentlemana o apoplektycznym wyglądzie, ubranego w czerwony mundur z niebieskiemi wyłogami oraz w trójkątny kapelusz, kilka zaś plam tego samego koloru nad kapeluszem wyobrażało niebo. Nieco wyżej znajdowała się para chorągwi, pod ostatniemi zaś guzikami munduru — dwa działa. Wszystko to przedstawiało niezaprzeczenie autentyczny portret sławnej pamięci markiza Granby.
Okna oberży ozdobione były doniczkami geranium i szeregiem zaprószonych butelek. Zielone okiennice błyszczały złotemi napisami, obiecującemi wygodne łóżka i znakomite wina, a doborowe towarzystwo, złożone z chłopców i parobków, którzy wylegiwali przy drzwiach stajennych, z góry już dawało wyobrażenie, jak znakomite jest piwo i wódka, które sprzedawano w tej oberży. Wysiadając z dyliżansu, Sam, okiem wytrawnego podróżnika, przyjrzał się tym szczegółom, świadczącym o pomyślnym stanie oberży i szybkim krokiem wszedł do środka, wielce zadowolony ze swych spostrzeżeń.
„Czego pan sobie życzy?“ zapytał go jakiś ostry głos kobiecy, gdy stanął przy bufecie.
Sam spojrzał w kierunku głosu. Wydała go dama dość potężnej objętości, wygodnie siedząca przy kominku i mieszkiem rozdmuchająca ogień, przy którym gotowała się woda na herbatę. Dama nie była sama, gdyż po drugiej stronie kominka, w staroświeckim fotelu siedział mężczyzna, ubrany w wytarte czarne ubranie i o tak sztywnym grzbiecie, jak poręcz rzeczonego fotelu.
Osobistość ta, która zwróciła na siebie teraz szczególną uwagę Sama, była długa i wysmukła; twarz miała wągrowatą, nos czerwony a oczy, złośliwe i ożywione, przypominały wzrok grzechotnika. Ubrana była w bardzo krótkie spodnie i bawełniane czarne pończochy, które, jak całe ubranie, były mocno znoszone. Minę miała poważną, a biała chustka pogardliwie zwieszała się jej na kamizelkę zapiętą aż pod samą brodę. Na krześle, tuż obok, leżały wytarte rękawiczki, kapelusz z szerokiemi kryzami i parasol zielony i bardzo zużyty, którego wystające fiszbiny widocznie równoważyć miały brak rączki u górnego końca. Wszystko to było systematycznie ułożone, co zdawało się oznaczać, iż osobistość z czerwonym nosem, kimkolwiek była, w każdym razie nie miała zamiaru rychło odejść.
By jednak wobec rzeczonego jegomościa z czerwonym nosem być sprawiedliwym, musimy zauważyć, że bynajmniej nie byłoby to dowodem wielkiego rozsądku, gdyby chciał był teraz odejść. Musiałby bowiem mieć dużo znajomych, gdyby chciał się gdzieindziej czuć równie dobrze, jak tu. Ogień skrzył się w kominie, imbryk z wodą kipiał wesoło; na stole wszystko było przyrządzone do herbaty, na patelni przy ogniu piekły się zakąski. Człowiek z czerwonym nosem, uzbrojony długim widelcem, pracował z zajęciem nad przetwarzaniem sporych kawałków chleba na smaczne grzanki. Koło niego stała szklanka z wodą i palący się arak, w którym pływał kawałek cytryny; za każdym razem, gdy podnosił grzanki, by zobaczyć, czy się dobrze przypiekły, czerwononosy przełykał parę kropli grogu, uśmiechając się do damy o potężnych kształtach.
Widok tej sceny tak zajął Sama, iż pozostawił bez odpowiedzi pierwsze pytanie gospodyni, która zmuszona była powtórzyć je trzykrotnie i to tonem coraz ostrzejszym. Wreszcie zapytał:
„Czy gubernator jest w domu?“
„Nie, niema go“, odpowiedziała pani Weller, gdyż dama ta była właśnie ową niegdyś wdową i jedyną egzekutorką testamentu nieboszczyka Clarka. „Nie, niema go i nieprędko wróci...“
„Widocznie pojechał?“ zapytał znowu Sam.
„Może pojechał, a może i nie“, odrzekła pani Weller, smarując masłem kawałek chleba, który przed chwilą ukroił czerwononosy. „Nie wiem tego, a co więcej, nic mnie to nie obchodzi. Odmów pan błogosławieństwo, panie Stiggins“.
Czerwononosy spełnił to życzenie i zaraz z dziką żarłocznością rzucił się na zakąski.
Widok tego człowieka od pierwszego rzutu oka naprowadził Sama na myśl, iż jest to właśnie zastępca pasterza, o którym mówił mu szanowny jego ojciec, ujrzawszy zaś, jak jadł, nie miał już żadnej wątpliwości. Uznał więc za konieczne, zaraz stanąć na właściwym gruncie, by móc się tu rozkwaterować. Odemknął drzwiczki wiodące za bufet, wszedł tam i powiedział spokojnie:
„Jak się matka miewa?“
„A! Sądzę, że to także Weller“, odpowiedziała otyła dama, spoglądając na Sama z miną niebardzo życzliwą.
„Niby tak“, odrzekł niezmieszany Sam, „spodziewam się, że ten świątobliwy gentleman przebaczy mi, gdy powiem, iż chciałbym być tym Wellerem, który jest twoim, matko“.
Był to komplement obosieczny. Dawał on do zrozumienia, że pani Weller była osobą bardzo miłą, a jednocześnie, że pan Stiggins miał powierzchowność duchownego. Skutki tego zaraz się uwidoczniły i Sam, korzystając ze sposobności, ucałował macochę.
„Czy dasz pokój!“ zawołała pani Weller, odpychając go.
„Fe, młodzieńcze, fe!“ rzekł czerwononosy gentleman.
„Bez urazy, panie, bez urazy!“ odpowiedział Sam. „Ale pomimo to ma pan słuszność. To jest zabronione, gdy macocha jest młoda i piękna, prawda, panie?“
„Wszystko to marność“, zauważył pan Stiggins.
„Ach! To prawda!“ dodała pani Weller, poprawiając czepek.
Sam pomyślał to samo, ale wstrzymał język.
Zastępca pasterza nie zdawał się być zadowolony z przybycia gościa, a gdy przeszedł pierwszy ogień komplementów, pani Weller także przybrała minę, mającą wyrażać, iż chętnieby obeszła się bez tej wizyty. Ale Sam był już tu i nie wypadało go wyrzucać; zaproszono go więc na herbatę.
„Jak się ma ojciec?“ zapytał po chwili.
W odpowiedzi na to, pani Weller podniosła do sufitu ręce i oczy, jakgdyby był to przedmiot za przykry, by o nim można było mówić.
Pan Stiggins westchnął.
„Co się stało temu panu?“ zapytał Sam.
„Boli go postępowanie twego ojca“.
„Naprawdę?“
„I ma słuszność“, rzekła pani Weller z powagą.
Pan Stiggins wziął się do drugiej zakąski i westchnął głośno.
„Okropny to grzesznik“, mówiła dalej pani Weller.
„Naczynie zatracenia!“ zawołał pan Stiggins, ukąsiwszy wielki, półkolisty kawałek z grzanki i głucho westchnąwszy.
Sam uczuł w sobie gwałtowną chętkę dania szturchańca, coby pozwoliło świątobliwej osobie jęczeć z większą słusznością, ale stłumił tę żądzę i tylko zapytał:
„Więc stary zawsze robi swoje?“
„O, tak! Niestety!“ odrzekła pani Weller. „Kamienne ma serce. Co wieczór ten znakomity człowiek... nie marszcz pan brwi, panie Stiggins; zawsze będę mówiła, żeś pan znakomity człowiek... Co wieczór ten znakomity człowiek spędza tu całe godziny; ale to nie wywiera żadnego wpływu na twego zatwardziałego ojca“.
„To szczególne!“ zawołał Sam. „Na mnie, gdybym był na jego miejscu, wywarłoby to wpływ nadzwyczajny“.
„Mój młody przyjacielu“, rzekł uroczyście pan Stiggins, „fakt, że twój ojciec ma serce zatwardziałe. O, mój młody przyjacielu, któż inny mógłby ostać się prośbom szesnastu naszych najmilszych sióstr? Któż inny zamknąćby potrafił uszy na napomnienie, by wstąpił do naszego zrzeszenia, które dostarcza dzieciom murzynów w Indjach zachodnich flanelowych kaftaników i moralnych chustek do nosa?“
„Co to jest moralna chustka do nosa? Nigdy nie widziałem takiego sprzętu“, rzekł Sam.
„Jest to chustka, łącząca zabawę z nauką, mój młody przyjacielu; znajdują się na niej wyborne opowiadania, ilustrowane drzeworytami“, odparł pan Stiggins.
„A! Wiem! Wiem! Widziałem to na wystawach sklepowych. Są na nich różne wierszyki, czy tak?“
Pan Stiggins skinął potakująco głową i zabrał się do trzeciej grzanki.
„I nie dał się namówić tym damom?“ zapytał Sam.
„Siedział“, odrzekła pani Weller, „zapalił fajkę i mówił, że dzieci murzynów to... jak to on powiedział, panie Stiggins?“
„Bzdura“, odrzekł zapytany z niesłychanem oburzeniem.
„Powiedział, że dzieci murzynów, to bzdura!“ powtórzyła smutno pani Weller, poczem oboje z panem Stigginsem poczęli wzdychać na myśl o zatwardziałym grzeszniku.
Opowiedzianoby jeszcze wiele innych jego zdrożności, ale ponieważ grzanki już zjedzono, a herbatę wypito, Sam zaś nie okazywał żadnej chęci do odejścia, pan Stiggins nagle przypomniał sobie, iż koniecznie musi się zobaczyć z pasterzem i wyszedł.
Zaledwie usunięto przybory od herbaty i przekąski, gdy londyński dyliżans wysadził przy drzwiach oberży pana Wellera starszego. Wkrótce potem nogi przywiodły go do sali a oczy oznajmiły mu o przybyciu syna.
„Ha, ha! Sammy!“ zawołał ojciec.
„Ha, ha! Stary!“ odrzekł na to syn i uścisnęli sobie ręce.
„Rad jestem, że cię widzę“, rzekł Weller starszy. „Jakże, u licha, potrafiłeś poradzić sobie z macochą? Chciałbym mieć tę receptę“.
„Cicho!“ odrzekł Sam. „Jest w domu, mój stary zuchu“.
„Nie słyszy. Zwykle po herbacie schodzi na dół i przez parę godzin biega po domu jak opętana. A zatem, możemy sobie odwilżyć nasze wnętrza, Sammy“.
To mówiąc, Weller starszy przyrządził dwie szklanki grogu i nałożył dwie fajki, poczem ojciec z synem zasiedli jeden naprzeciw drugiego przy ogniu. Sam w fotelu z wysokiem oparciem, stary Weller w podobnym i równie wygodnym po drugiej stronie kominka. Teraz poczęli z odpowiednia powagą nasycać się podwójną przyjemnością, wynikającą z grogu i spotkania się.
„Czy był tu kto?“ zapytał lakonicznie Weller starszy po długiem milczeniu.
Sam odpowiedział znaczącem pochyleniem głowy.
„Długi chłop, czerwononosy?“
Sam powtórzył ten sam znak.
„Miły to człowiek, Sammy“, zauważył pan Weller, gwałtownie pociągając dym z fajki.
„Tak się zdaje“.
„I bardzo mocny w rachunkach“, dodał pan Weller.
„Doprawdy?“
„W poniedziałek pożycza osiemnaście pensów, we wtorek prosi o szylinga, dla dopełnienia pół korony; w piątek dopożycza drugie pół korony, żeby było okrągłe pięć szylingów i tak idzie dalej, podwajając się, aż dochodzi do banknotu na pięć funtów szterlingów; jakby znał jakąś piekielną buchalterję, Sammy“.
Sam kiwnął głową na znak, że rozumie, co ojciec chce powiedzieć.
„Więc nie daliśmy nic na flanelowe kaftaniki?“ zapytał po pauzie, w czasie której obydwaj popili w milczeniu.
„Naturalnie, że nic. Poco murzynom flanelowe kaftaniki? Ale, wiesz co, Sammy“, dodał pan Weller, zniżając głos i pochylając się nad kominkiem, „chętniebym dał piękną sumkę, gdyby chodziło o zrobienie u nas dla pewnych osób takich kaftaników, w jakie ubierają warjatów“.
Wypowiedziawszy to zdanie, pan Weller bardzo znacząco mrugnął okiem do swego pierworodnego i powrócił do pierwotnej pozycji.
„W każdym razie, szczególny to pomysł posyłać chustki do nosa ludziom, nie znającym ich użytku“, zauważył Sam.
„Oni zawsze robią jakieś głupstwa. Pewnej niedzieli spacerowałem sobie po ulicy, gdy wtem, kogóż to widzę pod drzwiami kaplicy z niebieskim talerzem w ręku? Nie był to nikt inny, tylko twoja macocha. Myślę, że było tam z parę gwinej, same drobniaki, a gdy ludzie wyszli z kościoła, tak poczęli sypać drobnemi, że zdawało się, iż żaden śmiertelny talerz, który kiedykolwiek opuścił warsztat garncarski, wytrzymaćby tego nie potrafił. I, jak myślisz, Sammy, co to było?“
„Składka na herbatę?“ zapytał Sam.
„Nie zgadłeś; była to składka na opłacenie wody dla pasterza“.
„Wody dla pasterza?“
„Ni mniej, ni więcej. Od trzech kwartałów pasterz nie płacił za wodę ani grosza. Zresztą niebardzo on jej potrzebuje; nadzwyczaj mało używa tego płynu... Zna on tylko wodę, która warta jest przynajmniej sześć razy więcej. Ale opłata za wodę nie była uiszczona i poborca zapieczętował mu kran. Idzie tedy mój pasterz do kaplicy, robi ze siebie świętego męczennika, powiada, że pragnie, by poborcy przebaczyło niebo, ale obawia się, iż mu już na tamtym świecie przygotowano niezbyt wygodne miejsce. Wskutek tego kobiety odbywają naradę, śpiewają hymny, mianują twoją macochę prezydentką, zapowiadają składkę na następną niedzielę i wszystko to wręczają pasterzowi. Teraz, jeśli nie będzie miał czem opłacać wody aż do samej śmierci“, kończył pan Weller, „to ja jestem osłem, a ty drugim“.
Potem przez kilka minut palił faję w milczeniu; wreszcie dodał:
„Co najgorsze, to, mój chłopcze, to, że ci pasterze zawracają głowy młodym dziewczętom. Niech Bóg ma w opiece ich serduszka! Biedaczki wyobrażają sobie, iż wszystko jest miodem i koniec. A wszystkie są tylko narzędziem, Sammy, wszystkie“.
„I ja tak myślę“.
„Tak jest niezawodnie“, mówił dalej Weller, poważnie kiwając głową. „A najbardziej mię gniewa to, że widzę, iż tracą czas i młodość na robieniu ubrań dla ludzi o miedzianej cerze, bynajmniej tych ubiorów nie potrzebujących, nigdy zaś nie zajmują się chrześcijanami koloru naturalnego, umiejącymi chodzić w spodniach. Gdybym był wszechwładnym panem, Samie, zaprzągłbym kilku takich próżniaków pasterskich do dobrze naładowanych taczek i kazałbym im przez dwadzieścia cztery godzin wtaczać i staczać je po desce szerokości osiemnastu cali. Toby im wypędziło te fimfy ze łba“.
Wygłosiwszy taką receptę z wielkiem namaszczeniem, kiwając przytem głową i mrugając okiem, pan Weller jednym haustem wypił swą szklankę i z wrodzoną godnością wysypał popiół z fajki.
Jeszcze nie skończył tej ostatniej czynności, gdy w korytarzu dał się słyszeć ostry głos.
„Otóż i twoja kochana macocha, Sammy“, rzekł do syna, i w tej samej chwili wpadła do pokoju pani Weller.
„A! Jesteś już?!“ zawołała.
„Jestem, moja droga“, odrzekł pan Weller, nalewając sobie szklankę.
„A pana Stigginsa nie było tu?“ zapytała pani Weller.
„Nie, moja kochana, nie było“, odrzekł pan Weller, węglem zapalając sobie fajkę; „a co więcej, postaram się nie umrzeć ze zmartwienia, gdy tu więcej nie postanie“.
„Och! Ty niepoprawny grzeszniku!“ zawołała pani Weller.
„Dziękuję ci, moja droga“, odparł Weller senjor.
„No, no, ojcze“, zauważył Sam; „bez tych czułości przed obcymi. Oto właśnie powraca wielebny gentleman“.
Usłyszawszy to, pani Weller szybko otarła łzy, które zamierzała wylać, a pan Weller ze zmartwioną miną odsunął swój fotel od kominka.
Pan Stiggins nie kazał się długo prosić na szklankę grogu; potem przyjął drugą, potem trzecią, potem przystał na przyjęcie udziału w kolacji, by następnie znów powrócić do grogu. Siedział po tej samej stronie co Weller starszy, który w chwilach, gdy sądził, że żona nie widzi go, aby ulżyć wewnętrznym swym uczuciom potrząsał pięścią nad głową wielebnego zastępcy. Żart ten tem czystszą sprawiał przyjemność jego synowi, że pan Stiggins nie przestawał pociągać grogu, w szczęśliwej nieświadomości tej ożywionej pantominy.
Rozmowę podtrzymywała w większej części sama pani Weller i wielebny gentleman a wszystko obracało się głównie dokoła cnót pasterza, wielkich zalet jego owieczek, tudzież dokoła okropnych występków i szkaradnych grzechów reszty ludzi. Czasami tylko pan Weller starszy pozwalał sobie na ironiczne komentarze i niewłaściwe drwiny.
Nakoniec pan Stiggins, który, o ile można było wnosić z zewnętrznych oznak, umieścił w sobie tyle grogu, ile tylko mógł wytrzymać, wziął kapelusz i pożegnał się. Sama odprowadził ojciec do sypialnego pokoju. Szanowny ten gentleman, serdecznie ściskając rękę syna, miał, jak się zdawało, zamiar wypowiedzieć kilka filozoficznych uwag, usłyszawszy jednak kroki pani Weller, zmienił zamiar i tylko krótko powiedział dobranoc.
Nazajutrz Sam wstał wcześnie. Zjadłszy naprędce śniadanie, gotował się do odjazdu do Londynu i miał właśnie wychodzić z domu, gdy stanął przed nim ojciec.
„Jedziesz, Sammy?“ zapytał.
„Zamierzam właśnie“, odparł Sam.
„Chciałbym, byś w jakiś sposób zdołał okiełznać tego Stigginsa i zabrać go ze sobą“.
„Czy tak?“ zapytał Sam tonem wyrzutu; „rumienię się, że jesteś moim autorem, stary kapłonie. Dlaczegóż pozwalasz mu wtykać swój karmazynowy nos do „Markiza Granby?“
„Ponieważ jestem żonaty, Sammy, ponieważ jestem żonaty. Jak się ożenisz, Sammy, wtedy zrozumiesz wiele rzeczy, teraz dla ciebie niepojętych. Ale czyż warto tracić tyle czasu na uczenie się takich głupstw, jak powiedział pewien sztubak, poznawszy abecadło — to pytanie! Zresztą to zależy od gustu. Co do mnie, gotów jestem powiedzieć, że niewarto“.
„W każdym razie“, rzekł Sam, „bądź zdrów, ojcze“.
„Bądź zdrów, Sammy, bądź zdrów“.
„Jeszcze słowo“, rzekł Sam, zatrzymując się. „Gdybym był właścicielem „Markiza Granby“ i gdyby to bydlę, Stiggins, przyłaziło tak mię objadać, tobym...“
„To cobyś zrobił?“ zapytał Weller z wielką ciekawością, „co?“
„Zatrułbym mu grog“.
„Ba!“ zawołał Weller, gorąco ściskając rękę syna, „ale czy napewno zrobiłbyś to, Sammy? Zrobiłbyś?“
„Słowo. Z początku nie chciałbym być dla niego okrutny. Zacząłbym od wpakowania go do studni, ale nakryłbym studnię pokrywą, żeby nie dostał kataru; gdybym się jednak przekonał, że łagodne środki nie skutkują, użyłbym innej metody: perswazji“.
Weller starszy spojrzał na swego syna wzrokiem niewymownego uwielbienia, a potem, uścisnąwszy mu powtórnie rękę, odszedł powoli, snując rozmaite myśli, które nasunęły mu się wskutek oświadczenia Sama.
Sam patrzał czas jakiś za odchodzącym aż ten zniknął za zakrętem drogi, potem zwrócił się ku Londynowi. Idąc, zastanawiał się nad radą, jaką dał ojcu — i czy ojciec usłucha czy nie? Ale szybko pocieszył się myślą, że tylko czas może na to pytanie odpowiedzieć. Tą samą pociechą chcielibyśmy obdarzyć naszych czytelników.

Rozdział dwudziesty ósmy.
Wesoły rozdział o Bożem Narodzeniu, zawierający także opis wesela i innych zabaw: każda z nich jest dobra w swoim rodzaju, ale nie wszystkie cieszą się szacunkiem w naszych zdegenerowanych czasach.

Z pilnością pszczół i lekkością motyli, czterej pickwickiści zebrali się zrana dnia 22-go grudnia owego pamiętnego roku, w którym zostały podjęte i spełnione te (wiernie spisane tutaj) przygody. Boże Narodzenie było za pasem z całym urokiem zabaw i serdecznej gościnności. Stary rok, jak grecki filozof, gromadził dokoła siebie przyjaciół, aby pośród wesołości i biesiadowania odejść z tego świata. Pogodne i wesołe były to dni, w każdym razie pogodne i wesołe były cztery serca, które wraz z wielu innemi, z upragnieniem oczekiwały gwiazdki.
Niezliczone, zaiste, są serca, dla których Boże Narodzenie jest czasem wesela i radości. Ileż to rodzin, których członkowie rozproszyli się po całym świecie w twardej walce o byt, zbiera się wtedy, przeżywając chwile radości i pogody, będące źródłem czystej i niezmąconej rozkoszy, tak dalekiej od trosk tego świata, że zarówno najbardziej cywilizowane, jak i najdziksze narody zaliczają Boże Narodzenie do chwil najszczęśliwszych, niosących błogosławieństwo i ukojenie! Ileż wspomnień, ile uśpionych sympatyj budzi Dzień Bożego Narodzenia!
Piszemy te słowa — a wiele mil dzieli nas od miejsca, w którym z roku na rok spędzaliśmy ten dzień w gronie najbliższych. Wiele serc, które się wtedy tak radowały, przestało już bić. Wiele oczu, które wtedy patrzały tak radośnie — zamknęło się. Ręce, któreśmy ściskali — są zimne i martwe. A jednak wspomnienie starego domu, pokoju, głosów, twarzy, uśmiechów, zabaw, najbardziej trywialnych i najmniej znamiennych chwil budzi się w naszych duszach co rok, gdy zbliża się ów dzień, z taką wyrazistością. Jakby to, co dawno minęło — działo się wczoraj! Szczęśliwy, szczęśliwy Dniu, który potrafisz nas przenosić w czasy dzieciństwa! Który potrafisz przypomnieć staremu radość młodości! Który sprawiasz, że żeglarz i podróżnik, choć dzielą ich całe mile, w dniu tym wracają do swego rodzinnego domu!
Ale tak zajęliśmy się zaletami Gwiazdki, że pozwoliliśmy panu Pickwickowi i jego przyjaciołom marznąć przed dyliżansem w Muggleton (chociaż przezornie okryli się płaszczami i szalami). Torby podróżne i walizy już ułożono, a Sam Weller i stajenny silą się wepchnąć ogromnego szczupaka w miejsce, które ten potwór kilkakrotnie przewyższa swemi rozmiarami. Szczupak jest pięknie upakowany w skrzynkę, przykrytą garstką słomy; zostawiono go na koniec, aby spoczywał spokojnie na półtuzinie baryłek z ostrygami (wszystko to stanowi własność pana Pickwicka), które umieszczono rzędem na dnie kielni. Twarz filozofa wyraża żywe zajęcie, tymczasem Sam i stajenny wpychają szczupaka, najpierw głową, potem ogonem, potem grzbietem, potem brzuchem, potem wzdłuż, potem wszerz, czemu nieugięty zwierz opiera się jak może. Wreszcie stajennemu udaje się przypadkiem ułożyć szczupaka w sam środek skrzynki, poczem szczupak znika, a razem z nim głowa i ramiona stajennego, który nie spodziewając się po szczupaku takiej ustępliwości, stracił nagle równowagę ku wielkiemu zadowoleniu służących hotelowych i gapiów. Na ten widok pan Pickwick wybucha niepohamowanym śmiechem, wyjmuje z kieszeni szylinga i prosi stajennego, by zechciał wypić za jego zdrowie szklaneczkę gorącej wody z wódką. Na to stajenny uśmiecha się, a panowie Tupman, Winkle i Snodgrass uśmiechają się również. Stajenny i pan Weller znikają na pięć minut, prawdopodobnie poto, aby spełnić życzenie pana Pickwicka, gdyż po powrocie mocno pachną wódką. Stangret siada na kozioł, Weller obok niego, pickwickiści okrywają sobie nogi płaszczami, nosy wsuwają w szale, stajenni zdejmują okrycia z koni, stangret krzyczy wesoło „Wio!“ — i pojechali!
Dyliżans dudni po ulicach, skacze po kamieniach — aż wreszcie wjeżdża na otwarty gościniec. Koła toczą się po twardym i zmarzniętym gruncie. Konie, zachęcone lekkiem dotknięciem bata, zaczynają biec kłusa z taką łatwością, jakgdyby wszystko, co im kazano ciągnąć — powóz, pasażerowie, szczupak, baryłki z ostrygami i t p. — było nie cięższe od piórka. Zjechali po łagodnej pochyłości, potem wspięli się na wzgórze tak twarde i gładkie, jak blok marmuru. Tak ujechali ze dwie mile. Nowe dotknięcie batem — i konie puszczają się galopem, wyrzucają głowami, brzęczą uprzężą, jakby rozweselone szybkością jazdy; stangret, trzymając bat i lejce w jednem ręku, drugą zdejmuje kapelusz, kładzie go na kolanach i chustką ociera pot z czoła; trochę dlatego, że tak wypada, a trochę by pokazać pasażerom, że wcale nie przejmuje się jazdą, i że to nic trudnego powozić czwórką, gdy się ma jego doświadczenie! Zrobiwszy to niedbale (inaczej przepadłby cały efekt!), chowa chustkę do kieszeni, nakłada kapelusz, naciąga rękawiczki, rozstawia łokcie, strzela z bata i konie pędzą jeszcze prędzej niż przedtem.
Kilka małych domków, rozrzuconych po obu stronach gościńca, mówi, że wjeżdżają do miasta lub wsi. W jasnem powietrzu wesoło dzwonią klucze stróża przy rogatce, budząc starego gentlemana siedzącego w powozie. Gentleman spuszcza do połowy okno, wygląda nieco na świat i informuje towarzyszy, że zaraz będzie zmiana koni. Tamci budzą się i postanawiają odłożyć drzemkę, aż znowu ruszą w drogę. Dzwonią łańcuchy rogatki, żona i dzieci rogatkowego wyglądają z chałupy, patrząc na powóz, aż zniknie za zakrętem, poczem dorzucają polan do ognia — niech się rozpali, nim ojciec wróci. Zaś ojciec, wymieniwszy przyjazny ukłon ze stangretem, patrzy długo za powozem, który toczy się szybko w dal.
Wesoło gra trąbka w czystem powietrzu, gdy powóz mknie po źle brukowanych uliczkach małego miasteczka. Stangret rozluźnia lejce, by móc je rzucić w chwili, gdy staną konie. Pan Pickwick wychyla głowę z kołnierza płaszcza i przypatruje się woźnicy z wielkiem zaciekawieniem. Zauważywszy to, stangret objaśnia pana Pickwicka, jak się miasteczko nazywa. I że wczoraj był tu dzień targowy. Pan Pickwick natychmiast dzieli się temi wiadomościami ze swymi towarzyszami podróży, którzy również wysuwają nosy z kołnierzy płaszczów i rozglądają się po okolicy. Pan Winkle, który siedzi na samym końcu, z jedną nogą w powietrzu, prawie wypada na ulicę, gdy stangret ostro skręca koło sklepu z serami i wpada galopem na plac targowy. I, zanim pan Snodgras, który siedział przy nim, ochłonął z wrażenia, już wjechali na dziedziniec, gdzie czekają świeże konie, okryte derkami. Stangret rzuca lejce i zeskakują z kozła. Pasażerowie, mający miejsca zewnętrzne, wysiadają również — z wyjątkiem tych, którzy mają poważne wątpliwości czy wgramoliliby się z powrotem. Zostają więc, gdzie siedzieli, tupią nogami, żeby się rozgrzać, z zazdrością patrzą na ogień w barze i gałązki ostrokrzewu zawieszone w oknach.
Stajenny wręczył kupcowi zbożowemu mały pakiet, zawinięty w bronzową bibułę, który wyjął z torby, wiszącej mu przez ramię. Patrzy, czy dobrze zaprzężono konie. Rzuca na ziemię siodło, które przyjechało z Londynu na dachu dyliżansu. Bierze udział w rozmowie stangreta z oberżystą na temat siwej klaczy, która we czwartek odparzyła sobie nogę. Stajenny i Sam Weller zajęli już swoje miejsca z tyłu, stangret wlazł na kozioł, gentleman, siedzący wewnątrz, który przez cały czas wyglądał przez okno, podniósł z powrotem szybę; zdjęto derki z koni; wszyscy są gotowi do drogi, z wyjątkiem dwóch otyłych gentlemanów, których stangret przywołuje z pewną niecierpliwością. Stangret, stajenny, Sam Weller, pan Winkle i pan Snodgrass oraz kilku gapiów (których zebrało się więcej, niż wszystkich innych razem wziętych), wszystko to woła na spóźnionych gentlemanów jak może najgłośniej. Odpowiada im wołanie z głębi dziedzińca i pan Pickwick wraz z panem Tupmanem biegną aż im dech zapiera. Wstąpili na szklaneczkę piwa a panu Pickwickowi tak zgrabiały ręce, że dobre pięć minut zeszło, zanim zdołał wysupłać szylinga. Stangret mówi z wyrzutem: „No, panowie!“, stajenny powtarza za nim jak echo. Stary gentleman, siedzący wewnątrz, bardzo się dziwi, że ludzie wysiadają, wiedząc, że czasu jest niewiele, pan Pickwick gramoli się z jednej strony, pan Tupman z drugiej, pan Winkle krzyczy: „W porządku!“ — i powóz rusza. Każdy otula się szalem, stawia kołnierz od płaszcza, bruk urywa się nagle, domy znikają, i znowu pędzą po otwartym gościńcu, chłodny wiatr dmie im w twarze a w serca wstępuje spokój.
W taki to sposób dyliżans z Muggleton dowiózł pana Pickwicka i jego przyjaciół do Dingley-Dell. O wpół do czwartej wylądowali wszyscy zdrowi i bez szwanku przed „Błękitnym lwem“, wypiwszy po drodze należytą ilość piwa i wódki, by się zabezpieczyć od zimna i szronu, okrywającego swemi pięknemi, białemi koronami drzewa i płoty.
Pan Pickwick był właśnie mocno zajęty pilnowaniem, by wyładowano szczupaka, gdy wtem uczuł, iż go ktoś lekko pociągnął za połę. Odwrócił się i poznał ulubionego pazia pana Wardle, lepiej znanego czytelnikom naszym pod nazwą pyzatego chłopca.
„Aha!“ zawołał pan Pickwick.
„Aha, ha“, powtórzył pyzaty chłopak, z zachwytem przypatrując się szczupakowi i ostrygom. Utył jeszcze więcej.
„No, mój kochany“, rzekł filozof, „wyglądasz jak rydz“.
„Usnąłem trochę przed kominkiem“, odrzekł pyzaty chłopiec, którego twarzy dwugodzinny sen nadał barwę cegły. „Mój pan przysłał mię tu z wózkiem po rzeczy państwa. Chciał także przysłać kilka wierzchowych koni; ale ponieważ jest zimno, sądził więc, że panowie będą woleli iść piechotą“.
„Tak, tak, lepiej piechotą“, odrzekł szybko pan Pickwick, gdyż przypomniał sobie, jak już raz jeździł tą samą drogą. „Sam!“
„Jestem, panie“.
„Dopomóż służącemu pana Wardle ułożyć nasze rzeczy na wózku i siądź razem z nim; my pójdziemy naprzód.“
Wydawszy takie instrukcje, pan Pickwick, po załatwieniu rachunku ze stangretem, wraz z przyjaciółmi poszedł wesoło najkrótszą ścieżką.
Sam, który po raz pierwszy w życiu widział pyzatego chłopca, naprzód począł oglądać go ciekawie, nic nie mówiąc. Po należytem obejrzeniu go, wziął się do układania pakunków w wózku, na co Joe patrzał najspokojniej, gdyż, zdaje się, sprawiało mu to ogromną przyjemność, że Sam tak zwinnie spełnia tę czynność.
„Tak“, zawołał wreszcie Sam, rzucając ostatnią sztukę do wózka, „to już wszystko“.
„Wszystko“, zauważył Joe z zadowoleniem, „już wszystko...“
„Wiesz, mój kochany“, rzekł Sam, „że możnaby cię pokazywać za pieniądze“.
„Bardzo dziękuję za komplement“, odparł pyzaty chłopak.
„Nie masz zapewne nic, coby cię dręczyło, prawda?“ zapytał Sam.
„Nie, nic, o ile wiem“.
„Gdy cię zobaczyłem, wydało mi się przez chwilę, że dręczy cię nieszczęśliwa miłość do pewnej młodej damy, co?“ ciągnął Sam dalej.
Pyzaty chłopak potrząsnął głową.
„Nie? Bardzo mię to cieszy“, rzekł Sam. „A lubisz pić?“
„Wolę jeść“.
„Domyślałem się tego. Ale chciałem powiedzieć, czy nie zechcesz wypić kieliszek czegokolwiek, dla rozgrzania sobie żołądeczka? Chociaż pod tą słoniną może jeszcze nie zmarzłeś“.
„Ech nie“, rzekł chłopak. „Lubię czasami wypić kieliszek czego dobrego“.
„A! Czy tak? No, to chodź.
Dwaj nowi przyjaciele udali się do bufetu, gdzie pyzaty chłopiec, nie skrzywiwszy się nawet, wychylił z miejsca kielich wódki, co go znakomicie podniosło w opinji Sama. Ten wypił także, poczem obaj poszli do wózka.
„Czy umiecie powozić?“ zapytał paź pana Wardle.
„Trochę, mój synowcze“.
„Weźcie więc to“, odrzekł pyzaty chłopiec, oddając Samowi lejce i wskazując boczną drogę, „i jedźcie ciągle prosto; nie zmylicie drogi“.
To powiedziawszy, położył się koło szczupaka, pod głowę podsunął jedną baryłkę z ostrygami zamiast poduszki, i natychmiast zasnął.
„A to ci młodzieniec bez subjekcji!“ powiedział Sam, „Słuchaj, zbudź się, ty baryło!“
Ale baryła nie dała najmniejszego znaku życia. Sam usiadł więc na przodzie wózka, poruszył lejcami i stary koń powlókł się w kierunku Manor Farm.
Tymczasem pan Pickwick i jego przyjaciele, wprawiwszy krew w odpowiednią cyrkulację, wesoło kroczyli naprzód. Droga była ciężka; trawa śliska i zmarznięta, powietrze szczypiące i mroźne. A szybko zapadający szary zmrok („grafitowy“ wydaje mi się określeniem odpowiedniejszem, kiedy chodzi o mroźny dzień), sprawiał, że z przyjemnością myśleli o wygodach, jakie czekają ich w domu gościnnego gospodarza. Było to jedno z tych popołudni, kiedy starszym gentlemanom przychodzi na myśl, że dobrzeby byłoby zrzucić płaszcze i zabawić się w „skaczącą żabę“. Jesteśmy głęboko przekonani, że gdyby pan Tupman krzyknął był „Hops!“, pan Pickwick przyjąłby z ochotą tę propozycję.
Jednak pan Tupman nie krzyknął „Hops!“ i przyjaciele nasi szli dalej w pogodnym nastroju ducha. Na zakręcie dróżki doszły ich uszu pomieszane głosy. Lecz nim zdołali poczynić przypuszczenia, do kogo głosy te należą, już znaleźli się w samym środku towarzystwa, które oczekiwało ich przybycia: fakt ten obwieściło pickwickistom głośne hurra! które wyrwało się z ust starego pana Wardle, gdy ujrzał naszych przyjaciół.
Był tam pan Wardle, głośno wykrzykujący i, jeżeli to było możliwe, jeszcze weselszy, niż zwykle; była Bella i wierny jej Trundle; była wreszcie Emilja i osiem do dziesięciu innych panien, przybyłych dla asystowania przy jutrzejszej uroczystości matrymonialnej, wszystkie wesołe, chociaż przejęte ważnością aktu, który miał się dokonać.
Ceremonję prezentacji ukończono rychło, a raczej prezentacja odbyła się bez wszelkiej ceremonji. Pan Pickwick, w parę minut potem, najswobodniej żartował z pannami, jakby je wszystkie znał był od dziecka; śmiał się z tych, które nie chciały przełazić przez płot, gdy patrzał, albo z tych, które, obdarzone pięknemi nóżkami, stały po kilka minut na samym wierzchu płota, oświadczając, że boją się zrobić najmniejszy choćby ruch. Godne jest uwagi, że pan Snodgrass udzielał pannie Emilji nierównie więcej opieki, aniżeli tego wymagały okropności przełazu, chociaż przeszkoda ta wysoka była aż na cztery stopy i miała tylko kilka stopni. Nakoniec zauważono, że pewna młoda panna, mająca czarne oczy i prześliczne buciki, obszyte futrem, okropnie krzyczała, gdy pan Winkle podawał jej rękę, aby pomóc jej zejść.
Gdy przezwyciężono trudności przełazu i znaleziono się na gładkim gruncie, pan Wardle oznajmił panu Pickwickowi, iż wszyscy razem pójdą obejrzeć urządzenie domu, w którym nowożeńcy zamieszkają po świętach Bożego Narodzenia. Usłyszawszy to, Bella i Trundle poczerwienieli oboje, jak pyzaty chłopiec po wyspaniu się przed kominkiem. Tymczasem młoda panienka, czarnooka, w pięknych bucikach z futerkiem, szepnęła coś do panny Emilji, spoglądając filuternie na pana Snodgrassa. Emilja odpowiedziała: „Czyś oszalała?“, niemniej jednak poczerwieniała aż po same uszy, zaś pan Snodgrass, skromny, jak wszyscy wielcy geniusze, uczuł jak mu krew uderza do głowy i zapragnął w głębi swego serca, ażeby rzeczona panienka, wraz ze swemi czarnemi oczami, filuternością i bucikami z futerkiem, znajdowała się w tej chwili w tych dalekich krainach, gdzie rośnie pieprz.
Jeżeli pickwickiści byli witani tak po przyjacielsku poza domem, to wystawcie sobie z jaką serdecznością witano ich, gdy przybyli na miejsce! Nawet służący uradowali się, ujrzawszy pana Pickwicka, a pokojówka Emma rzuciła na pana Tupmana spojrzenie nawpół skromne, nawpół wyzywające, a tak ponętne, iż nawet statua Napoleona, umieszczona w przedpokoju, gotowa byłaby nabrać odwagi, zejść z piedestału i uściskać dziewczynę.
Stara dama siedziała w bawialnym pokoju ze zwykłą powagą, nieszczególny jednak miała humor i, co za tem idzie, była najzupełniej głucha. Nie wychodziła nigdy o takiej porze i, jak wiele innych dam tego samego rodzaju, poczytywała za zdradę stanu wobec domu to wszystko, co inni robili, gdy sama już tego robić nie mogła. Teraz siedziała wyprostowana w swym fotelu, z miną jak tylko można najsurowszą. Ale niech ją tam Bóg ma w swej opiece, zawsze to jeszcze była mina życzliwa.
„Matko“, rzekł pan Wardle, „oto pan Pickwick, matka pewno go sobie przypomina?“
„Daj pokój!“ rzekła stara dama z powagą. „Nie dokuczajcie panu Pickwickowi takim starym gratem, jak ja. Teraz już nikt się mną nie zajmuje, co zresztą jest bardzo naturalne“.
To mówiąc potrząsnęła głową i drżącą ręką poczęła przebierać fałdy sukni.
„O! Niech pani tak nie odpycha starego przyjaciela“, rzekł pan Pickwick. „Przybyłem tu umyślnie, by się nagadać z panią do woli i zagrać parę robrów wista. A przytem pokażemy tym smarkaczom, jak się tańczy menueta“.
Stara dama nagle zmiękła, ale nie lubiła okazywać, że odrazu ustępuje, poprzestała więc tylko na odpowiedzi:
„Ach! Nie słyszę!“
„E! Niech mama przestanie już“, zawołał pan Wardle, „niech mama da pokój złemu humorowi i niech mama pomyśli o Belli; biedna dziewczyna tak potrzebuje otuchy“.
Poczciwa staruszka słyszała to, gdyż usta jej drżały, gdy syn mówił. Ale wiek ma swoje wady umysłowe, więc jeszcze nie udobruchała się. Poczęła tylko miąć suknię i zwróciwszy się do pana Pickwicka, powiedziała:
„O! Panie Pickwick! Inna była młodzież za naszych czasów!“
„Niezawodnie! Dlatego też tak lubię wszystkich, na których pozostały jeszcze ślady tych czasów“.
To mówiąc zacny nasz przyjaciel pociągnął ku sobie lekko Izabellę i złożył na jej czole pocałunek, a potem usadowił na małym taborecie u nóg babki. Natenczas, czy to wyraz tej młodej twarzy, patrzącej na nią, przypomniał jej przeszłość, czy też rozczuliła ją życzliwa dobroduszność pana Pickwicka, słowem, czy z tego czy z owego powodu, dość, że stara dama zmiękła zupełnie; objęła Bellę za szyję i cały zły humor rozpłynął się w cichych łzach.
Był to bardzo przyjemny wieczór. Poważne i uroczyste były robry, które rozgrywali pan Pickwick i stara dama. Nieokiełznana wesołość panowała przy okrągłym stole. Panie oddaliły się dawno, a szklanice starego wina, smakowicie zaprawionego korzeniami, wciąż krążyły wkółko. Mocny był też sen i przyjemne marzenia po tem winie. Dziwne, że marzenia pana Snodgrassa ciągle wiązały się z panną Emilją Wardle, a główną osobą w wizjach pana Winkle była młoda dama z czarnemi oczami, z cudownym uśmiechem, w prześlicznych bucikach obszytych futrem...
Na drugi dzień przebudził pana Pickwicka gwar i odgłos kroków, któreby mogły wyrwać ze snu nawet samego pyzatego chłopca. Filozof usiadł na łóżku i słuchał. Służące i goście żeńskiego rodzaju uwijali się po całym domu. Tyle ze wszystkich stron żądano gorącej wody, tak błagano, to o igły, to o nici, tak wykrzykiwano: „O! Bądź tak dobra, zapnij mi suknię“, że pan Pickwick, w nieświadomości swej zaczął przypuszczać, iż musiało zajść coś okropnego. Ale zwolna rozjaśniło mu się w głowie i przypomniał sobie, że był to dzień weselny. Okoliczność ważna, ubrał się więc bardzo starannie i poszedł do pokoju, w którym miano jeść śniadanie.
Wszystkie służące, w muślinowych sukienkach biegały to tu, to tam, w trudnym do opisania stanie wzruszenia i zakłopotania. Stara dama była ubrana w aksamitną suknię, która od dwudziestu lat nie widziała światła, z wyjątkiem kilku słabych promieni, które zabłąkały się aż do szafy, gdzie wisiała. Pan Trundle promieniał zadowoleniem, można było jednak zauważyć, że mocno jest wzruszony. Co do zacnego gospodarza, temu absolutnie nie udawało się okazywanie, iż jest spokojny i wesoły. Wyjąwszy dwie czy trzy faworytki, które pozostały na górze i miały zaszczyt oglądania panny młodej i drużek, wszystkie inne panny były we łzach i muślinowych sukienkach.
Wszyscy pickwickiści także przywdziali ubiory odpowiednie do okoliczności. Nakoniec na dziedzińcu, przed bramą, słyszano okropne wrzaski, wydawane przez parobków i chłopców należących do folwarku, a z których każdy ozdobiony był na piersiach białą kokardą. Sam przewodniczył tym hałasom zachętą i przykładem, ponieważ doszedł był już do wielkiej popularności i tak mu było dobrze w Manor Farm, jakby był poczęty i urodzony na gruntach pana Wardle.
Małżeństwo, to uprzywilejowany przedmiot żartów, a jednak, prawdę powiedziawszy, niema w niem nic tak bardzo żartobliwego. Mówimy tu tylko o samej ceremonji, prosimy jednak, by nie robiono przypuszczeń, że tkwi w tem jakiś ukryty sarkazm, skierowany przeciw stanowi małżeńskiemu. Z radością, z nadzieją, jakie przynosi ze sobą małżeństwo, łączy się żal, że musi się opuścić dom, rodzinę, przyjaciół najpiękniejszego okresu życia, by stawić czoło dalszym kolejom tegoż życia z osobą, której w każdym razie nie znamy jeszcze dokładnie. Ale dość już o tem; nie chcemy czynić tego rozdziału smutnym, a tembardziej nie chcemy pozwalać sobie na drwiny z małżeństwa.
Powiemy więc krótko, że obrzędu ślubnego dopełnił stary proboszcz w parafjalnym kościele w Dingley Dell i że imię pana Pickwicka zapisane jest w księgach kościelnych, do dziś dnia przechowywanych w zakrystii; że panna młoda podpisała się niebardzo pewną ręką; że podpisy panny Emilji i innych panien są prawie zupełnie nieczytelne; że zresztą wszystko poszło bardzo porządnie i że młode panny osądziły, iż wogóle ceremonja ta wcale nie jest tak straszna, jak sobie wyobrażały; a jeśli właścicielka czarnych oczu i filuternego uśmiechu uznała za właściwe oświadczyć panu Winkle, że nigdyby się nie zgodziła na coś tak okropnego, to, z drugiej strony, mamy wszelkie powody, by przypuszczać, iż myliła się. Do tego wszystkiego dodać musimy, iż pan Pickwick pierwszy ucałował młodą mężatkę i w tej samej chwili zarzucił jej na szyję gruby, złoty łańcuch z zegarkiem z tegoż samego metalu, przedmioty, których do tej chwili nie widział nikt ze śmiertelników, wyjąwszy jubilera. Nakoniec dzwony kościoła zadzwoniły jak można najweselej i wszyscy wrócili do domu na śniadanie.
„Gdzie się stawia ciasta, ty młoda szlafmyco?“ zapytał Sam pyzatego chłopca, pomagając mu ustawiać na stole te dania, z któremi dnia poprzedniego nie zdołano się jeszcze uporać.
Joe wskazał odpowiednie miejsce.
„Bardzo dobrze“, rzekł Sam. „Drugi półmisek na przeciwległym końcu. Teraz wyglądamy poprawnie, jak mówił pewien papa, uciąwszy głowę synowi, który miał zeza“.
Czyniąc to znakomite porównanie, Sam cofnął się o parę kroków, by przypatrzeć się przygotowaniom do uczty. Jeszcze był pogrążony w tej miłej kontemplacji, gdy towarzystwo przybyło z kościoła i wszyscy zasiedli do stołu.
„Wardle“, rzekł pan Pickwick, gdy się tylko ulokowano, „szklankę wina, na pamiątkę tej szczęśliwej uroczystości“.
„Z największą przyjemnością, stary kolego“, odrzekł pan Wardle. „Joe... przeklęty chłopak, znowu śpi“.
„Nie, panie, nie śpię“, odrzekł pyzaty chłopiec, wyłażąc z kąta, w którym objadał się ciastkami.
„Napełń szklankę pana Pickwicka“.
„Słucham pana“.
Pyzaty chłopak napełnił szklankę i stanął za krzesłem swego pana, skąd, z pewnego rodzaju radością, połączoną z niepokojem, przypatrywał się ruchowi nożów i widelców, tudzież temu, jak wyborowe kawałki przechodziły z półmisków na talerze, a stamtąd do ust biesiadników.
„Niech cię Bóg błogosławi, mój stary przyjacielu“, rzekł pan Pickwick.
„I ciebie także, kolego“, odrzekł pan Wardle. I obaj wychylili szklanki.
„Pani Wardle“, rzekł następnie pan Pickwick, „my, starzy, powinniśmy także wypić ze sobą na cześć tej szczęśliwej uroczystości“.

Stara dama była w tej chwili w pełni majestatu, gdyż zasiadła uroczyście na pierwszem miejscu za stołem, w aksamitnej sukni, mając po jednej stronie pannę młodą, a po drugiej pana Pickwicka. Nasz filozof przemówił niezbyt głośno, niemniej jednak usłyszała go odrazu i wychyliła kieliszek wina za jego zdrowie i pomyślność. Potem poczciwa staruszka poczęła opowiadać bardzo szczegółowo o swem własnem zamążpójściu, z dodaniem rozprawy o wysokich obcasach i kilku okolicznościach, dotyczących życia i przygód śp. pani Tollimglower. W ciągu tego opowiadania śmiała się serdecznie, młode panny śmiały się z nią, pytając potem jedna drugą, co to takiego, że babcia stała się tak rozmowna. A gdy panny śmiały się, stara dama śmiała się jeszcze głośniej, oświadczając, że historję, którą opowiada, zawsze miano za wyborną, z czego znów wszyscy się śmiali, co podtrzymywało starą damę w najdoskonalszym humorze. Potem rozcięto piernik weselny, który obszedł cały stół, a panny odkładały po kawałku piernika na bok, by potem włożyć go
pod poduszkę, co pozwala zobaczyć we śnie swego przyszłego męża; wszystko to wywołało mnóstwo żartów i rumieńców.

„Panie Miller, szklaneczkę wina!“ rzekł pan Pickwick do swego dawnego znajomego, gentlemana z głową podobną do gruszki.
„Z największą przyjemnością“, odrzekł tenże uroczystym tonem.
„Czy pozwolą panowie i mnie przyłączyć się do kompanji?“ rzekł stary duchowny.
„I mnie także“, dodała jego żona.
„I mnie także! I mnie także!“ zawołało z końca stołu dwóch ubogich krewnych, którzy jedli i pili ile wlazło, śmiejąc się ze wszystkiego, co kto mówił.
Pan Pickwick, rozpromieniony uprzejmością, wyrażał szczerze swoje zadowolenie po każdem nowem przystąpieniu do toastu, poczem, wstając nagle, zawołał:
„Panowie i panie!“
„Słuchajcie! Słuchajcie! Słuchajcie!“ krzyknął Sam, uniesiony ogólną egzaltacją.
„Niech wejdą wszyscy domownicy“ rzekł stary Wardle, „i dajcie każdemu po szklance wina, by wypili z nami toast. Pickwick! Słuchamy“.
Wśród powszechnej ciszy, pan Pickwick zaczął:
„Panowie! I panie!... Nie... nie, nie powiem: panowie i panie; powiem raczej: moi przyjaciele! Moi kochani przyjaciele — jeżeli damy pozwolą na to...“
Tu panu Pickwickowi przerwały huczne oklaski dam, którym zawtórowali mężczyźni, a podczas których właścicielka czarnych oczu wyraźnie oświadczyła, że uściskałaby tego kochanego pana Pickwicka; pan Winkle z wielką galanterją zapytał, czy nie możnaby zrobić tego przez prokurę, ale młoda czarnooka dama odpowiedziała mu: „Jeszcze czego“, chociaż tej odpowiedzi towarzyszyło spojrzenie, wyraźnie mówiące: „Spróbuj“.
„Moi kochani przyjaciele!“ zaczął znów pan Pickwick, „wznoszę zdrowie nowożeńców, niech Bóg im błogosławi! (Łzy i oklaski). Mój młody przyjaciel, Trundle, jest, jak sądzę, zacnym i dzielnym młodzieńcem, a wiem, że jego żona jest bardzo miłą i zacną osobą, zdolną przenieść w inną sferę szczęście, które roztaczała dokoła siebie w ciągu lat dwudziestu w domu rodzicielskim (tu pyzaty chłopiec wybuchnął wielkim płaczem, na co Sam ujął go za kołnierz i wyprowadził z pokoju). „Chciałbym“, mówił dalej pan Pickwick, „chciałbym być dość młody, by zostać mężem jej siostry (oklaski). Ale ponieważ tak nie jest, cieszę się, iż jestem dość stary, by być ojcem obu, aby nie podejrzewano mnie o jakie ukryte zamiary, jeżeli powiem, że je uwielbiam obie, że je szanuję i kocham (oklaski i łkania). Ojciec nowozaślubionej, mój dobry przyjaciel tu obecny, jest to charakter szlachetny, i dumny jestem z tego, że go znam (wielki hałas). Człowiek to zacny, niezależny, serdeczny, gościnny, hojny (wielki krzyk ubogich krewnych przy każdym z tych przymiotników, a zwłaszcza przy dwóch ostatnich). Oby córka jego miała tyle szczęścia, ile on sam jej życzy, oby w spoglądaniu na to szczęście znajdował wszystką rozkosz, jakiej jest godzien. Takie są, jestem tego pewny, życzenia nas wszystkich. Pijmy więc za zdrowie nowożeńców, życząc im długiego życia i wszelkiej pomyślności!“
Pan Pickwick przestał mówić wśród prawdziwej burzy okrzyków. Szczególnie płuca domowników odznaczyły się przy tem swym czynnym i donośnym udziałem, pod dowództwem Sama. Potem pan Wardle wzniósł zdrowie pana Pickwicka, a pan Pickwick starej damy. Pan Snodgrass wzniósł zdrowie pana Wardle, a pan Wardle pana Snodgrassa. Jeden z ubogich krewnych wzniósł zdrowie pana Tupmana, drugi pana Winkle, wszyscy ucztowali i weselili się aż do chwili tajemniczego zniknięcia dwóch ubogich krewnych pod stołem, co oznajmiło towarzystwu, że czas rozejść się.
W myśl rady pana Wardle, męska część towarzystwa wybrała się na przechadzkę, by wyparować z siebie wino. Tylko dwaj ubodzy krewni pozostali przez cały dzień w łóżku, by osiągnąć ten sam rezultat, lecz wobec bezowocności tych usiłowań, musieli leżeć dalej. Sam utrzymywał bezustanną wesołość pomiędzy służbą, a pyzaty chłopak kolejno to jadł, to spał...
Obiad był tak serdeczny i hałaśliwy, jak śniadanie, potem nastąpił deser i nowe toasty, potem herbata, wreszcie bal.
Największa sala w Manor Farm ma miły wygląd, dobrą długość, ciemne parapety, wysoki gzyms u kominka a kominek sam takich rozmiarów, że nasze dorożki razem z końmi mogłyby tam wygodnie wjechać. U jej końca, pod altaną z zieleni, zasiadło dwoje skrzypków i jedyna w Muggletonie harfiarka. We wszystkich kątach, wszędzie, gdzie tylko mogły zmieścić się, błyszczały stare, srebrne, ciężkie świeczniki. Dywany zdjęto z podłogi, ogień buchał w ogromnym kominie, wesołe śmiechy i gwar rozlegały się wszędzie.
Jeżeli co mogło jeszcze podnieść interesujący charakter tej miłej sceny, to nieprawdopodobny fakt, że pan Pickwick ukazał się tym razem bez kamaszów, po raz pierwszy w życiu, jak jednogłośnie utrzymują najdawniejsi jego przyjaciele.
„Czy zamierzasz tańczyć?“ zapytał go pan Wardle.
„Naturalnie; przecież dlatego ubrałem się odpowiednio“, odrzekł filozof, uprzejmie ukazując swe jedwabne pończochy i zgrabne trzewiki.
„Pan w jedwabnych pończochach!“ zawołał wesoło pan Tupman.
„Dlaczegoby nie?“ odparł pan Pickwick z ogniem, zwracając się do swego przyjaciela, „pytam się pana, dlaczegoby nie?“
„O! W samej rzeczy“, odrzekł pan Tupman, „niema żadnego powodu, byś ich pan nie nosił“.
„Tak sądzę, panie, tak sądzę“, zawołał pan Pickwick żywo.
Pan Tupman chciał zaśmiać się, ale zauważył, iż dotknął przedmiotu zbyt poważnego. Przybrał więc sam ton poważny i oświadczył, że pończochy są bardzo piękne.
„Spodziewam się“, odrzekł na to filozof, ostro wpatrując się w pana Tupmana, „spodziewam się, że pan w tych pończochach nie widzi nic nadzwyczajnego?“
„O nie, bynajmniej!“ pospieszył odpowiedzieć pan Tupman. A gdy oddalił się, pan Pickwick przybrał zwykłą swą uprzejmą minę.
„Jesteśmy gotowi“, rzekł pan Pickwick, stanąwszy ze starą damą w pierwszej parze i ze trzy razy ruszywszy już z miejsca, w niecierpliwem oczekiwaniu rozpoczęcia tańca.
„No!“ zawołał pan Wardle, „teraz!“
Skrzypce i harfa odezwały się, pan Pickwick posuwiście wystąpił ze swą tancerką, ale przerwały mu powszechne oklaski i głosy: „Stójcie! stójcie!“
„Co to znaczy?“ zapytał filozof, wracając na swe miejsce, gdy arfa i skrzypce umilkły.
„Gdzie jest Arabella Allen?“ zawołało pół tuzina głosów.
„I Winkle?“ dodał pan Tupman.
„Jesteśmy“, odrzekł pan Winkle, wychodząc z miłą swą tancerką z wgłębienia u jednego z okien; gdy to mówił, trudno było stanowczo zdecydować, kto z dwojga był mocniej zarumieniony, on czy też młoda, czarnooka panna.
„Dziwi mię, dlaczego nie stanąłeś dotąd na swojem miejscu“, rzekł doń pan Pickwick z niezadowoleniem.
„Cóż w tem dziwnego?“ odrzekł pan Winkle.
„Zresztą masz słuszność“, powiedział na to pan Pickwick, spoglądając na Arabellę wymownym wzrokiem. „Masz słuszność; w każdym razie niema w tem nic nadzwyczajnego“.
Nie było więcej czasu, by zajmować się tym małym wypadkiem, gdyż w tej chwili ozwały się skrzypce i harfa. Pan Pickwick puścił się w tany najpierw od środka sali, unosząc się ku jej końcowi, aż do kominka, potem znów z powrotem — poussette tam, poussette tu — długie szurganie — następna para — change — powtórzenie całej figury — nowe zaproszenie, by rozpocząć turę.
Potem następna para i znów następna i jeszcze następna — nie, czegoś tak wspaniałego jeszcze nie widziano; a wkońcu, gdy przetańczył ze wszystkimi i wszystkich czternaście par z kolei zajmowało miejsce starej damy a pani pastorowa zastąpiła wkońcu babkę, pan Pickwick nie ustępował, chociaż już jego wysiłków nie było potrzeba; i jak długo grała muzyka, on tańczył bezustannie, uśmiechając się do swej tancerki z niesłychaną uprzejmością.
Na długo przed tem, zanim pan Pickwick skończył swój taniec, nowożeńcy wynieśli się cichaczem. Pomimo to jednak po niejakim czasie wszyscy pozostali zasiedli do sutej wieczerzy, po której długo jeszcze biesiadowano za stołem. To też gdy pan Pickwick na drugi dzień obudził się dość późno, niejasno tylko przypomniał sobie, iż z osobna i poufnie zaprosił około czterdziestu pięciu osób na obiad do oberży pod “Jerzym i Jastrzębiem“, co, jak sam słusznie uznawał, dowodziło w sposób prawie niezaprzeczony, iż ubiegłej nocy nietylko tańczył.
Następujący dzień przeszedł również wesoło, a gdy nadszedł wieczór, Sam zapytał Emmy:
„Więc, mówi panna, że cała rodzina zbierze się na zabawę w kuchni?“
„Tak, panie Weller“, odrzekła Emma. „Zawsze tak obchodzimy wigilję Bożego Narodzenia. Nasz pan nie zaniedbałby tego zwyczaju za nic“.
„Wasz pan ma wogóle bardzo zdrowy sąd o wszystkiem. Nigdy nie widziałem człowieka tak rozsądnego i takiego skończonego gentlemana“.
„Wielka prawda“, odrzekł pyzaty chłopiec, mięszając się do rozmowy. „Trzyma śliczne wieprzki“.
A gdy to mówił, pewien rodzaj zachwytu błyszczał mu w oczach.
„A! Przebudziłeś się!“ zawołał Sam.
Pyzaty chłopiec kiwnął głową.
„Otóż, powiem ci, mój ty młody boa dusicielu“, zaczął znowu Sam z naciskiem, „że jeżeli nie będziesz spał trochę mniej i jeżeli nie postarasz się mieć trochę więcej ruchu, to gdy staniesz się już mężczyzną, narazisz się na taką samą nieprzyjemność, na jaką naraził się stary gentleman z harcapem“.
„Cóż mu się stało?“ zapytał Joe niepewnym głosem.
„Zaraz ci powiem. Była to jedna z tak obszernych osobistości, jakich niewiele; poprostu byk tuczny, który od czterdziestu pięciu lat nie widział własnych swych butów“.
„Wielki Boże!“ zawołała Emma.
„Tak, droga panno, nie widział. I gdyby postawiono przed nim na stole model jego własnych nóg, toby ich nawet nie poznał. Chodził codziennie do swego biura, przystrojony w piękny, złoty łańcuch, zwieszający mu się prawie na półtorej stopy i przy złotym zegarku w kieszeni, który wart był... boję się, bym nie powiedział za wiele — słowem, który wart był tyle, ile może być wart wielki, gruby, okrągły zegarek, tak samo gruby i okrągły jak ów gentleman, tylko że miał stosunkowo większy cyferblatt. „Lepiejbyś zrobił, gdybyś nie nosił tego zegarka“, mówili mu przyjaciele, „zobaczysz, że ci go ukradną“. „A chciałbym“, powiada, „widzieć złodzieja, któryby był w stanie wyciągnąć go z kieszeni; bo ja sam, niech mię Bóg ma w swej opiece“, powiada, „żadną miarą nie mogę go stamtąd wydobyć; tak jest tam przyciśnięty, że gdy chcę wiedzieć, która godzina, to muszę zaglądać do okna zegarmistrza“. To mówiąc, tak się śmiał, że obawiano się, by nie pękł. Tak tedy z głową upudrowaną i harcapem, toczył się po ulicy ze swym złotym łańcuchem i zegarkiem, który omal że nie rozpłaszczył się w kieszeni. A nie było w całym Londynie złodzieja, któryby już nie ciągnął za ten łańcuch; ale łańcuch nigdy nie chciał się zerwać a zegarek wyleźć. Znudziło to wkońcu złodziejów, a tłusty gentleman, powracając do domu śmiał się tak, iż mu się kołysał harcap, jakby wahadło wielkiego zegara. Nakoniec, pewnego dnia, gdy się tak toczył najspokojniej, spostrzega pewnego rzezimieszka, znanego mu z widzenia, idącego z małym chłopcem o bardzo wielkiej głowie. „Znów chcą próbować“, pomyślał stary gentleman, „ale nie uda im się!“ Więc zaczyna drwić sobie, wtem mały chłopiec puszcza rękę złodzieja i uderza starego gentlemana w sam środek brzucha tak silnie, iż z bólu omal nie rozpadł się na dwoje. Gentleman poczyna krzyczeć: „Mordercy!“ a złodziej mówi mu do ucha: „Już go mam!“ Zegarek i łańcuch znikły. A co najgorsze, że od tej pory organa trawienia starego gentlemana zostały nadwerężone na cały dalszy ciąg jego życia. To też zapamiętaj to sobie, mój młody żarłoku, i staraj się, byś niebardzo utył“.
Gdy Sam ukończył to moralne opowiadanie, które żywo zajęło pyzatego chłopca, wszyscy troje poszli do kuchni.

Tu już wszyscy byli zgromadzeni, według dorocznego zwyczaju ściśle przestrzeganego od niepamiętnych czasów przez przodków pana Wardle. Gospodarz własnemi rękami zawiesił ogromną gałąź na samym środku sufitu, co było powodem mnóstwa scen, zamieszania i walk[2]. Wśród powszechnego gwaru i tłoku, pan Pickwick, z galanterią,
któraby przyniosła zaszczyt potomkowi samej pani Tollimglower, ujął starą damę za rękę, podprowadził pod mistyczne drzewo i ucałował z wielkiem ugrzecznieniem i uszanowaniem. Stara dama poddała się temu aktowi grzeczności z całą godnością, odpowiadającą tak uroczystemu obrzędowi. Ale młode panny nie było tak głęboko przejęte przesadnem uszanowaniem dla starego zwyczaju, może też wyobrażały sobie, iż smak pocałunku podnosi to, że nie łatwo go otrzymać; krzyczały więc, wyrywały się, kryły się po kątach, groziły i błagały, jednem słowem robiły wszystko, tylko nie uciekały z kuchni, aż do chwili, w której nawet najbardziej przedsiębiorczy gentlemani omal nie zaniechali przedsięwzięcia. Wtedy nagle damy spostrzegły, iż bezużyteczny był dalszy opór i dobrowolnie poddały się operacji. Pan Winkle ucałował młodą czarnooką pannę; pan Snodgrass pannę Emilję. Ubodzy krewni ucałowali wszystkich, nie wyłączając najbrzydszych panien które, w powszechnem zamięszaniu mimowolnie same właziły pod gałąź. Co do Sama, to ten, nie widząc konieczności podsuwania się aż pod mistyczne drzewo, całował Emmę i inne służące w każdym kącie, gdzie tylko mógł je złapać. Pan Wardle stał przy kominku, przypatrując się tej scenie z najżywszem zadowoleniem, pyzaty zaś chłopiec, korzystając ze zręczności, konsumował wszystkie po kolei ciasta, które jedna z bawiących się osób odłożyła sobie na bok.

Nakoniec krzyki ucichły, twarze okrył rumieniec, włosy porozpuszczały się; pan Pickwick uściskawszy starą damę, jak rzekliśmy wyżej, stanął pod gałęzią, z uśmiechem przypatrując się temu, co się dokoła działo. Wtem, młoda, czarnooka panna, poszeptawszy z kilku innemi pannami, rzuciła się ku filozofowi, pochwyciła go obiemi rękami za szyję i serdecznie ucałowała w lewy policzek. Na ten znak tłum młodych panienek otoczył uczonego filantropa i, nim ten miał czas zastanowić się i zmiarkować, o co idzie, od każdej otrzymał pocałunek.
Piękny był to widok: pan Pickwick w środku tej grupy, pociągany to w jedną, to w drugą stronę, całowany w podbródek, w nos w okulary, podczas głośnych i ochoczych śmiechów. Ale wkrótce widok stał się nierównie piękniejszy, gdy pan Pickwick z zawiązanemi chustką oczami, rzucać się począł na ściany, meble i wszelakie sprzęty, zgłębiając z wielkim wdziękiem wszystkie tajemnice ślepej babki, aż do chwili, kiedy złowił jednego z ubogich krewnych. Wtedy zajął się wyłącznie uciekaniem od ślepej babki, co wykonywał ze zwinnością, wywołującą oklaski całego towarzystwa.
Ubodzy krewni łapali mianowicie tych, którym, jak sądzili, tego właśnie się chciało i pozwalali łapać siebie tym, którzy za długo byli ślepą babką.
Gdy miano dosyć ślepej babki, zaczęto wyciągać rodzynki z płonącego ponczu, a gdy dość już popieczono sobie palców, wszyscy usiedli przy tęgim ogniu do sutej wieczerzy i potężnych mis, które były nieco mniejsze od zwykłych szaflików, ale w których gotowane jabłka tak nęcąco i wesoło syczały i tańczyły, że nie podobna było temu się oprzeć.
„Wszystko to“, rzekł pan Pickwick, „jest bardzo miłe“.
„To nasz niezmienny zwyczaj“, odrzekł pan Wardle. „Wszyscy słudzy i robotnicy zasiadają z nami razem do stołu w wigilję Bożego Narodzenia. Tak sobie biesiadujemy wspólnie aż do północy, by powitać przyjście Chrystusowe i spędzamy czas na zabawach i opowiadaniach. Trundle, mój chłopcze! dorzuć no drzewa“.
Miljony iskier buchnęły w kominie, gdy poruszono ognisko a czerwony płomień rozpostarł ciepło i światło po całej kuchni i każdą twarz oświecił wesołym blaskiem.
„No“, powiedział pan Wardle. „Teraz zdałaby się piosenka — chyba sam ją zaśpiewam w braku lepszego śpiewaka!“
„Brawo!“ zawołał pan Pickwick.
„Napełnijcie szklanki!“ powiedział pan Wardle. „Dobre dwie godziny upłyną zanim pozwolę wam zobaczyć dno naczynia przez warstwę tego pięknego płynu! Nalejcie! I — śpiewam!“
To powiedziawszy, wesoły staruszek, bez dalszych wstępów, zaśpiewał sympatycznym, niskim głosem:

Pieśń wigilijna.
„Co mi tam wiosna! Niech jej wiatry budzą
Pęki stokrótek, pierwiosnków, sasanek —
Niechaj je karmi swym zdradliwym deszczem
I niech je mrozi, nim zabłyśnie ranek.
Bo zmienny elf to, czego chce, sam nie wie:
Każdej godziny, każdej chwili inny
W twarz ci się śmieje, by śmiech zmienić w grymas
I swarzyć płatki swej dziatwy niewinnej!

Niech letnie słońce w domu swym się kryje
Nie pójdę za niem do złotej komory!
Niech się zasłania chmurą, ja się śmieję
I drwię — bo co mi złe jego humory!
Dzikie szaleństwo, to jest mu najdroższe,
Spalone żarem i gorączką, dziecię —
A miłość, nazbyt silna, nie trwa długo,
Wy to najlepiej, smutne serca, wiecie.


Noc żniw łagodna, nad którą się pan
Spokojny księżyc, gołębica świata,
Ma dla mnie więcej czaru i uroku
Niż blask południa i płomienie lata.
Ale mię smutkiem każdy liść przejmuje,
Co, zdarty wichrem, szeleści na drodze;
Więc niech mię jesień swem pięknem nie zwodzi;
Ja się z jej czarem nigdy nie pogodzę!

Ja śpiewam krzepkie Boże Narodzenie,
Którego mężne serce wiernie bije.
Napełniam szklankę po brzeg, by radośnie
Wznieść jego zdrowie trzykrotnem: niech żyje!
Więc by się śmiało stare jego serce,
Niech ta biesiada czci go i wesele.
Będziemy jeść i pić dopóki starczy,
I rozstaniemy się — jak przyjaciele.

Jeśli dokucza mrozem, zbyt jest szczere
I prawe, by to ukrywać przed nami.
Nie wstyd na twarzy, nawet najdumniejszej
Zobaczyć znak ten, bo ten znak nie plami.
A więc znów śpiewam, niech głos w pułap bije
A ściany echem powtórzą me pienie:
Zacny staruszek, tak długo czekany,
Król pór — niech żyje Boże Narodzenie!“

Pieśń oklaskiwano głośno — przyjaciele i podwładni to najlepsze audytorjum: ubodzy krewni wpadli w bezgraniczne uniesienie. Znów podrzucono do ognia i znowu krążyć zaczęły szklanki.
„A to ci sypie śnieg!“ powiedział jeden z mężczyzn przyciszonym głosem.
„Śnieg?“ spytał pan Winkle.
„Zimna, paskudna noc, panie!“ odpowiedział przedmówca. „Wiatr dmie po polach i idą takie straszne, białe chmury!“
„Co Jem mówi?“ zapytała stara dama. „Czy się co stało?“
„Nic, nic, matko!“ powiedział pan Wardle. „Powiedział, że jest zadymka i że strasznie zimno. Poznać to po tem, jak huczy w kominie“.
„A!“ powiedziała stara dama. „Pamiętam taką samą zadymkę — wiele lat temu — akurat na pięć lat przed śmiercią twego ojca. Też było Boże Narodzenie. Pamiętam, że ojciec twój opowiadał nam wtedy historję o złych duchach, które porwały starego Gabrjela Grub“.
„Historję o czem?“ zainteresował się pan Pickwick.
„Ach, taka sobie historja o starym grabarzu“, powiedział pan Wardle. „Tutejsi ludzie przypuszczają, że go porwały duchy!“
„Przypuszczają!“ zawołała stara dama. „Czyż podobna temu nie wierzyć?! Przypuszczają! Słyszałeś chyba od dziecka, że go porwały duchy i jeszcze nie wiesz, że tak było?“
„Dobrze, matko, niech będzie, jak chcesz!“ powiedział śmiejąc się pan Wardle. „Porwały go duchy i skończyło się“.
„A nie! Upewniam pana!“ powiedział pan Pickwick. „Muszę się dowiedzieć, jak go porwały, dlaczego i — wogóle wszystko!“
Wardle uśmiechnął się, gdyż wszystkie głowy pochyliły się z ciekawością, poczem, nalawszy szklanki pewną ręką i wzniósłszy zdrowie pana Pickwicka, zaczął:
Ale niech Bóg ma w swojej opiece naszego wydawcę! Jakiś długi rozdział napisaliśmy! Zapomnieliśmy o takiej drobnej restrykcji, jak „rozdziały“ — słowo daję! Musimy więc duchom poświęcić nowy! Dużo miejsca, ale żadnych względów dla duchów, panie i panowie, jeśli łaska!

Rozdział dwudziesty dziewiąty.
Historja o upiorach, które porwały grabarza.

W starej wsi klasztornej, niedaleko stąd, dawno, dawno, temu, tak dawno, że chyba historja ta musi być prawdziwa — bo przecież nasi dziadowie już w nią wierzyli — mieszkał zakrystjan i grabarz w jednej osobie, Gabrjel Grub. Nie jest wcale rzeczą konieczną, by ktoś, dlatego tylko, że jest grabarzem i żyje w otoczeniu pomników śmierci, musiał być melancholikiem i człowiekiem ponurym. Spotyka się między nimi najweselszych ludzi w świecie. Sam miałem kiedyś honor przyjaźnić się z karawaniarzem, który w prywatnem życiu, gdy nie spełniał swoich obowiązków, był wesoły jak szczygieł, śpiewał najżartobliwsze piosenki i jednym haustem potrafił wychylić sporą szklankę czegoś dobrego. Ale Gabrjel Grub, jakby dla zaprzeczenia tym możliwościom, był człowiekiem ponurym i samotnym; zadawalniał się towarzystwem własnem i starej, oplatanej flaszki, którą przechowywał w wielkiej kieszeni swej kapoty. Na każdą zaś wesołą twarz patrzał z trudnym do opisania wyrazem głębokiej pogardy i złośliwości.
„Pewnego dnia wigilijnego, nieco przed zmierzchem, Gabrjel wziął do rąk rydel, zapalił latarkę i udał się na cmentarz. Jutro miał wykończyć grób — a że czuł się tego wieczora jakoś samotnie, przyszło mu na myśl, że może praca go rozerwie. Idąc dobrze znaną sobie drogą, widział przez okna domów zapalone światła w pokojach, ogień trzaskający wesoło i twarze zebrane koło kominka. Widział przygotowania na następny dzień, wdychał apetyczne zapachy, jakie buchały z kuchni. Widok ten gniewem i goryczą napełniał serce Gabrjela Gruba. A kiedy na ulicy pokazała się gromadka dzieci, do których natychmiast przyłączyło się z pół tuzina kędzierzawych główek i cała ta rozbawiona hałastra pobiegła na górę bawić się w zwykłe gry świąteczne, Grub uśmiechnął się ponuro, mocniej ścisnął rydel i przyszła mu na myśl szkarlatyna, odra, grypa, koklusz i wiele jeszcze innych prawdziwych pociech dla serca grabarza.
„W tem miłem usposobieniu szedł dalej. Zgryźliwie odpowiadał na pozdrowienia przechodniów, którzy go od czasu do czasu mijali, wreszcie skręcił w ciemną uliczkę, prowadzącą na cmentarz. Gabrjel oddawna już cieszył się, że będzie szedł tamtędy, była to bowiem ponura, smutna, a więc miła uliczka; mieszkańcy wioski omijali ją, chyba że słońce jasno świeciło. Ogarnęło go zatem wielkie oburzenie, kiedy zobaczył przed sobą ulicznika, wesoło śpiewającego piosenkę! W takiem miejscu! W miejscu, które nazwano ulicą Trumienną już w owych zamierzchłych czasach, kiedy włóczyli się po niej ostrzyżeni do skóry, małpiogłowi mnisi! Gabrjel przyspieszył kroku i natknął się na malca, który biegł szybko, żeby połączyć się ze swymi towarzyszami na głównej ulicy, śpiewał zaś trochę dlatego, by dodać sobie odwagi, a trochę dla wprawy! A śpiewał, ile miał tchu w piersiach! Gabrjel zapędził chłopaczka w róg zaułka i uderzył go pięć czy sześć razy latarnią po głowie — niech się nauczy modulować głos! Malec uciekł, trzymając się za głowę — teraz śpiewał zupełnie z innego tonu! Gabrjel roześmiał się z zadowolenia i wszedł na cmentarz, zamknąwszy za sobą furtkę.
Zdjął kapotę, postawił na ziemi latarnię i wszedł w niedokończony grób, gdzie pracował kilka godzin z całem poświęceniem. Ale mróz ścisnął ziemię i nie łatwo było kopać ją i odrzucać. I, chociaż świecił księżyc, był jednak jakoś dziwnie mały i słabo tylko oświecał grób, na który kościołek rzucał cień. W innych wypadkach przeszkody te zepsułyby humor Gabrjelowi Grub; ale dziś tak był zadowolony z tego, że przeszkodził malcowi śpiewać, że nie martwił się małemi postępami swojej pracy. Skończywszy na tę noc kopanie, spojrzał w grób i mruknął, zbierając swoje narzędzia:


„Wygodne mieszkanie, wygodne mieszkanie:
Sześć stóp zimnej ziemi, gdy życia nie stanie!
Jeden kamień w nogach, drugi kamień w głowach.

Ot, pańska uczta robactwu gotowa!
Trochę trawy w górze, trochę gliny w dole:
Wygodne mieszkanie daje boże pole!“

„Ho! Ho!“ zaśmiał się Gabrjel Grub, siadając na płaskiej płycie grobowej, gdzie najlepiej lubił odpoczywać. Wyciągnął oplataną flaszkę. „Grób w dzień gwiazdki! Grób na gwiazdkę! Gwiazdkowy podarunek! Ho! Ho!“
„Ho! Ho!“ odpowiedział jakiś głos tuż koło niego.
„Gabrjel, trochę zaniepokojony, znieruchomiał — właśnie w chwili, gdy podnosił flaszkę do ust. Obejrzał się. Coś się działo koło najstarszego pomnika. Nie było już cicho i spokojnie, jak zwykle na cmentarzu. W zagłębieniach rzeźby i między kamieniami kościółka błyszczały sople lodowe. Ziemia pokryta była białym całunem — powiedziałbyś, że leżą pod nim zwłoki nieboszczyków. Najmniejszy szmer nie przerywał uroczystej ciszy tego krajobrazu. Zdawało się, że nawet dźwięki zamarzły. Wszędzie panował chłód i cisza.
„To musiało być echo!“ powiedział Gabrjel, podnosząc flaszkę do ust.
„To nie było echo!“ odpowiedział głęboki głos.
„Gabrjel zerwał się i stanął jak przyrośnięty do tego miejsca — ogarnął go lęk i zdumienie. Oczy jego bowiem zatrzymały się na postaci, na której widok krew ścięła mu się w żyłach.
„Na wysokim pomniku grobowym, tuż przy nim, siedziała dziwna, nieziemska postać — Gabrjel poznał natychmiast, że to niemożliwe, by należała do tego świata. Długie, fantastyczne nogi, które z łatwością dosięgnęłyby ziemi, były podkurczone i skrzyżowane w dziwaczny, fantastyczny sposób; żylaste ramiona były obnażone. Ręce spoczywały na kolanach. Przysadzisty tułów okrywała postrzępiona zasłona. Krótka kurtka zwisała na grzbiecie. Kołnierz pocięty był w kawałki, które upiór związał nakształt krawata. Obuwie jakby jeszcze wydłużało jego nogi. Na głowie miał wysoki, jak głowa cukru, kapelusz, ozdobiony jednem jedynem piórem. Kapelusz pokrywała sadź. Duch miał taką minę, jakgdyby było mu na tym kamieniu bardzo wygodnie i siedział na nim z paręset lat. Wysunął koniec języka i śmiał się do Gabrjela Grub tak, jak tylko duch śmiać się potrafi.
„To nie było echo!“ powtórzył duch.
„Gabrjel Grub był jak sparaliżowany, nie mógł nic odpowiedzieć.
„Przyszedłem kopać grób, proszę pana“, bąknął.
„Kto włóczy się po cmentarzu w taką noc?!“ zapytał upiór.
„Gabrjel Grub! Gabrjel Grub!“ zawołał dziki chór głosów, które, zdawało się, wypełniały cmentarz. Gabrjel obejrzał się przerażony i nic nic zobaczył.
„Co masz we flaszce?“ pytał upiór.
„Holenderską wódkę, panie!“ powiedział grabarz, drżąc jeszcze bardziej. Kupił ją bowiem od szmuglerów i przestraszył się, że może ten duch należy do departamentu ceł.
„Kto pija wódkę holenderską, sam jeden, na cmentarzu, w taką noc jak ta?“ zapytał duch.
„Gabrjel Grub! Gabrjel Grub!“ odpowiedziały znowu głosy.
„Duch spojrzał złośliwie na przerażonego grabarza i, podniósłszy głos, zapytał:
„W takim razie, kto jest naszą zdobyczą?“
„Na to pytanie niewidzialny chór odpowiedział tak zgodnie, jak chór śpiewający w kościele przy akompaniamencie organów — chór ten uderzył jak wiatr o uszy grabarza i zamarł w oddali. Ale odpowiedź brzmiała jak poprzednio: „Gabrjel Grub! Gabrjel Grub!“
„Duch uśmiechnął się jeszcze bardziej ponuro i zwrócił się do Gabrjela:
„I cóż ty na to powiesz, Gabrjelu?“
„Grabarz ustami chwytał powietrze.
„I cóż ty o tem myślisz, Gabrjelu?“ ciągnął duch, odrzuciwszy nogi na obie strony pomnika i patrząc na swoja wykrzywione kończyny z takiem zadowoleniem, z jakiem patrzałby na parę eleganckich trzewików na Bond Street.
„To — to bardzo ciekawe — sir...“ odpowiedział grabarz prawie nieżywy ze strachu. „Bardzo ciekawe i bardzo piękne... ale chyba pójdę dokończyć moją robotę, jeżeli pan pozwoli!“
„Robotę?“ zapytał duch. „Jaką znowu robotę?“
„Grób, panie! Kopię grób!“ wybełkotał grabarz.
„A, grób?!“ zawołał duch. „Kto kopie groby w dzień, kiedy wszyscy weselą się i radują?“
„I znów tajemnicze głosy odpowiedziały: „Gabrjel Grub! Gabrjel Grub!“
„Obawiam się, że moi przyjaciele upominają się o ciebie“, powiedział duch, wypychając językiem policzki — a był to niezwykły język! — „Obawiam się, że moi przyjaciele upominają się o ciebie, Gabrjelu!“
„Dopraszam się łaski pana“, jąkał się Gabrjel. „Nie mają chyba prawa do tego... nie znają mię... przecież ci gentlemani nigdy mię na oczy nie widzieli!“
„Owszem!“ odpowiedział duch. „Wszyscy znamy człowieka z ponurą twarzą i złośliwym uśmiechem, który szedł dzisiaj ulicami, rzucając złe spojrzenia na dzieci, i silnie ściskał rydel! Znamy człowieka, który uderzył po głowie malca, bo mu w sercu zazdrościł wesołości, na jaką jego nie stać! Znamy go! Znamy!“
„Tu duch wybuchnął głośnym, dźwięcznym śmiechem, który echo podchwyciło dwudziestokrotnie. Potem potrząsnął nogami, stanął na głowie, albo raczej na czubku swego wysokiego kapelusza, na samym szczycie pomnika; następnie dał szczupaka, upadł u stóp grabarza i usiadł na podkurczonych nogach jak krawiec.
„Ja.. ja.. muszę już odejść, proszę pana“, bełkotał grabarz.
„Odejść?! Gabrjel Grub chce odejść?! Ha, ha, ha!“
„Kiedy duch się zaśmiał, grabarz zauważył wspaniałą iluminację w kościołku — jakgdyby cały kościołek stanął w płomieniach. Po chwili światło zgasło, organy zagrały uroczyście i na cmentarzu zjawiły się gromady duchów, zupełnie podobne do pierwszego, które zaczęły natychmiast grać w „żabkę“ za pomnikami. Nie zatrzymywały się ani na chwilę, skakały przez najwyższe, z cudowną wprost zręcznością. Pierwszy duch okazał się znakomitym skoczkiem — nikt nie mógł się z nim równać! Pomimo, że drżał ze strachu, grabarz nie mógł nie zauważyć, że kiedy inni zadawalniali się zwykłemi grobowcami, pierwszy wybierał specjalnie wielkie grobowce familijne, otoczone żelazną balustradą, a skakał przez nie z taką łatwością, jakby to były zwykłe kamienie milowe.
„Gra doszła do największego natężenia. Organy grały coraz szybciej. Duchy skakały coraz częściej. Potrącały się, fikały kozły na ziemi, odbijały się od kamieni grobowych, jak piłki. Grabarz czuł, że w głowie mu się miesza od tych skoków, że nogi pod nim drżą, gdy patrzy na migające przed nim duchy. Nagle — król upiorów porwał go za kołnierz i zapadł się z nim pod ziemię.
„Kiedy Gabrjel Grub złapał wreszcie oddech (od szybkiej jazdy wdół aż go zatchnęło), znalazł się w obszernej pieczarze, którą wypełniały tłumy duchów, wstrętnych i ponurych. Na samym środku pieczary, na wzniesieniu, siedział jego przyjaciel z cmentarza: obok niego stał Gabrjel Grub, znieruchomiały ze strachu.
„Zimna noc“, powiedział król upiorów, „bardzo zimna! Szklaneczkę czegoś ciepłego! Żywo!“
„Na ten rozkaz pół tuzina mniejszych upiorów, z wiecznym uśmiechem na twarzach (Gabrjel Grub przypuszczał, że to dworacy), szybko zniknęło i wróciło za chwilę, niosąc kielich płynnego ognia. Podano go królowi.
„Aha!“ zawołał upiór, który miał przezroczyste policzki i gardło, poczem natychmiast przełknął płomienny napój.
„Ciepły, niema co mówić! Poczęstować tem samem pana Grub!“
„Nadaremnie biedny grabarz wymawiał się, że nigdy nie pije nic ciepłego w nocy — jeden upiór trzymał go, drugi lał mu płynny ogień w gardło. Całe towarzystwo pokładało się ze śmiechu, gdy grabarz krztusił się, kaszlał i ocierał łzy, które obficie spływały mu z oczu, gdy wychylił palący napój.
„A teraz“, powiedział król upiorów, z fantazją pakując grabarzowi koniec swego wysokiego kapelusza w oko, czem mu sprawił niewymowny ból, „teraz pokażcie temu panu parę ilustracyj do nieszczęść i smutków — z tych, co to mamy na składzie!“
„Zaledwie upiór powiedział to, wielka chmura, zasłaniająca głąb pieczary, usunęła się i ukazała w oddali małe, ale czyste i schludne mieszkanko. Gromadka dzieci bawiła się koło ognia, czepiała się sukni matki i skakała po krzesłach. Matka wstała i rozsunęła firanki, jakgdyby wypatrywała kogoś. Skromna wieczerza stała na stole. Koło kominka postawiono fotel. Zastukano do drzwi: matka otworzyła a dzieci, klaszcząc w ręce, otoczyły ojca. Był zmoczony i zziębnięty, strząsnął śnieg z płaszcza, zaczął się rozbierać. Kiedy zasiadł przy kominku, dzieci otoczyły go kołem, matka przysunęła sobie krzesło — mieli miny szczęśliwe i zadowolone.
„Ale nagle obraz zmienił się — prawie niepostrzeżenie. Oto mała sypialnia, w której umiera najładniejsze i najmłodsze dzieciątko. Rumieńce ustąpiły z jego policzków, a blask z oczów. A kiedy grabarz spojrzał na nie z życzliwością — rzecz nieznana mu dotychczas — dziecko umarło. Braciszkowie i siostrzyczki obstąpili łóżeczko i ujęli małe rączki — zimne i sztywne. Odskoczyli ze strachem! Ze zgrozą patrzyli w drobną twarzyczkę! Bo chociaż spokojna była i piękna, wiedzieli, że dziecko nie żyje i że patrzy na nie teraz z nieba, jak aniołek, i błogosławi je...
„Znów chmura zasłoniła obraz i znów nastąpiła zmiana. Ojciec i matka byli już starzy i bezsilni... a gromadka otaczająca ich zmniejszyła się prawie o połowę. Ale zadowolenie i radość widać było na każdej twarzy i we wszystkich oczach, gdy zebrani koło kominka wspominali dawne czasy i przeszłość. Powoli, stopniowo zapadł w grób ojciec a wkrótce ta, która dzieliła z nim wszystkie troski l zmartwienia, poszła za nim. Nieliczna gromadka, która ich przeżyła, klęczy przy grobie i zrasza łzami trawę. Potem wszyscy rozchodzą się — smutni i przygnębieni, ale bez rozpaczy, bez lamentów, gdyż wiedzą, że się kiedyś spotkają. I znów żyją jak inni... wesołość i pogoda wróciły. Chmura zakryła obraz przed wzrokiem grabarza.
„No, i cóż ty na to?!“ zapytał upiór, zwracając swoją szeroką twarz do Gabrjela.
„Gabrjel mruknął coś w tym rodzaju, że to bardzo ładne i zaraz się tego zawstydził, bo upiór utkwił w nim swoje złe oczy.
„Ty nikczemniku!“ zawołał upiór tonem najwyższej pogardy. „Ty nikczemniku!“ Widocznie miał ochotę dorzucić coś więcej, ale oburzenie odjęło mu mowę, więc podniósłszy nad głową jedną ze swoich giętkich nóg, wymierzył Gabrjelowi Grub potężnego kopniaka. Natychmiast wszystkie upiory, jak na zawołanie, zebrały się dokoła nieszczęśliwego grabarza i tu, na ziemi, zaczęły go bić bez litości, zgodnie z obyczajami dworaków, którzy biją, gdy Jego Królewska Mość bije i głaszczą, gdy Jego Królewska Mość głaszcze.
„Jeszcze mu pokazać!“ zawołał upiór.
„Na ten rozkaz chmura rozstąpiła się i ukazał się żyzny i wspaniały krajobraz — do dziś dnia można go oglądać, gdyż jest to miejsce odległe o pół mili od tej klasztornej wioski. Słońce świeciło na błękitnem niebie, woda błyszczała w jego promieniach, drzewa zdawały się zieleńsze, kwiaty weselsze w tym łagodnym blasku. Woda szumiała radośnie, liście drzew szeptały tajemniczo, ptaki śpiewały na gałęziach, a skowronek gdzieś wysoko obwieszczał, że świt się zbliża. Tak, świtało. Wesoły, jasny świt letni. Każdy najmniejszy listek, najdrobniejsze źdźbło trawy czuło, że wstępuje w nie życie. Mrówka wyruszyła w swoją codzienną wędrówkę. Motyle unosiły się i igrały w słońcu. Miljardy owadów rozpościerały swoje przezroczyste skrzydełka i rozkoszowały się krótkiem szczęściem. Ludzie ruszali się raźniej, podnieceni urokiem tej sceny. Wszystko tchnęło pięknem i radością.
„Ty nikczemniku!“ zawołał król upiorów z większą pogardą niż poprzednio. Tu znów kopnął go nogą. I znów dworacy upiora poszli za jego przykładem.
„Kilkakrotnie chmura podnosiła się i opadała i wiele nauczył się w ten sposób Gabrjel Grub; chociaż ramiona bolały go od kopnięć upiorów, patrzał z zainteresowaniem, którego nic nie było w stanie zmniejszyć. Widział, jak ludzie, którzy ciężko pracowali i zdobywali kawałek chleba w pocie czoła weseli byli i szczęśliwi. I że nawet najgłupszy człowiek uznać musi, iż słodkie oblicze natury jest nigdy niewysychającem źródłem radości i wesela. Widział ludzi, których w dzieciństwie wychowywano starannie, jak z radością znosili niedostatek, jak wyżsi byli ponad cierpienia, pod których brzemieniem inni byliby się ugięli, ponieważ mieli w swoich duszach źródła szczęścia, spokoju i zadowolenia. Widział niewiasty, najdelikatniejsze i najtkliwsze ze stworzeń boskich, jak przezwyciężały smutki, przeciwności i klęski, — ponieważ miały we własnych sercach źródła miłości i poświęcenia. I widział ludzi takich, jak on sam, których irytuje i gniewa wesołość i szczęście innych, ludzi, którzy są jak chwasty ziemi. I przeciwstawiając wszystko, co jest dobrego na ziemi, całemu złu, doszedł do przekonania, że pomimo wszystko dobrą i pożyteczną rzeczą jest ten nasz świat! W tej samej chwili, kiedy tylko sformułował to zdanie, chmura, która zasłoniła ostatni obraz, spadła mu nagle na mózg i Gabrjela Gruba ogarnęło zmęczenie. Jeden po drugim znikały mu duchy z przed oczu i wkońcu stary zasnął.
„Dzień wstał. Gabrjel Grub zbudził się. Leżał jak długi na płycie cmentarnej, obok pusta butelka, przy niej kapota, latarnia i rydel — wszystko tak, jak rzucił poprzedniego wieczora. Pomnik, na którym zobaczył pierwszego upiora, wznosił się nad nim, a grób, nad którym pracował wczoraj, nie był jeszcze skończony. Z początku zaczął wątpić w realność swoich widzeń, ale ostry ból w ramieniu, kiedy próbował wstać, mówił wyraźnie, że kopano go rzeczywiście. Rozejrzał się dokoła, szukając na śniegu śladów nóg upiorów, ale potem przyszło mu na myśl, że były to przecież duchy i nie mogły pozostawić po sobie śladów. Wstał więc o ile mu na to pozwalał ból w ramieniu, strzepnął sadź z kapoty i spojrzał na wioskę.
„Ale był już innym człowiekiem. Nie mógł myśleć spokojnie, że ma wrócić tam, gdzie go wyśmieją lub zwątpią w jego nawrócenie. Wahał się kilka chwil. A potem zawrócił i poszedł przed siebie, gdzieindziej pracować na kawałek chleba.
„Butelkę, rydel i latarnię znaleziono na cmentarzu. Dużo mówiono o tem, jaki los spotkał grabarza, ale wkrótce zgodzono się, że go porwały upiory. Niedługo też czekano; znalazł się wiarogodny świadek, kobieta, która wyraźnie widziała, jak pędził na karym koniu, ślepym na jedno oko, z lwią grzywą i niedźwiedzim ogonem. Wkońcu święcie w to uwierzono. A nowy grabarz pokazywał nawet ciekawym spory kawałek żelaznej chorągiewki, którą upiorny rumak odłupał uderzeniem kopyta, unosząc Gabrjela w powietrze, a którą to relikwię nowy grabarz znalazł w dwa lata później na cmentarzu.
„Na nieszczęście, historjom tym zaprzeczył poniekąd fakt, że coś w dziesięć lat później zjawił się Gabrjel Grub we własnej osobie. Był to stary, schorowany, zgarbiony człowiek. Opowiedział swoją historję proboszczowi i wójtowi. Z biegiem czasu uznano ją za dokument historyczny i w tej formie przetrwała do naszych czasów. Ci, którzy wierzyli w rumaka i chorągiewkę, raz zawiódłszy się, nie łatwo uwierzyli w drugą wersję; robili więc domyślne miny, wzruszali ramionami i szeptali, że Gabrjel wypił trochę zadużo holenderskiej wódki a potem upadł na płytę grobową, jego zaś opowiadanie o tem, co widział w pieczarze upiorów, tłumaczyli w ten sposób, że zwiedził kawał świata i zmądrzał. Zdanie to, które swego czasu miało wielu zwolenników, wkońcu poszło w zapomnienie. — Ale mniejsza o to! Ponieważ Gabrjel Grub do końca życia cierpiał na reumatyzm, z historji tej wyciągamy taki morał (jeżeli nie stać nas na coś jeszcze mądrzejszego): jeżeli człowiek jest odludkiem i w samotności upija się w dzień Bożego Narodzenia, niech upiory nie mają nad nim litości, albo niech dadzą mu taką nauczkę, jaką dały Gabrjelowi Grub w pieczarze!“


KONIEC TOMU DRUGIEGO.






  1. Pot znaczy po angielsku: garnek.
  2. Jest zwyczaj w Anglji, iż na Boże Narodzenie zawiesza się w pokoju, gdzie są wszyscy zebrani, wielką gałąź u sufitu, kto pod nią kogo podprowadzi, ten ma prawo ucałować podprowadzoną osobę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.