Klub Pickwicka/Tom III/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Klub Pickwicka | |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego | |
Data wyd. | 1936 | |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | The Posthumous Papers of the Pickwick Club | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
„No cóż, Samie, czy wciąż jest tak zimno?“ zapytał pan Pickwick swego ulubionego służącego, gdy ten w dzień Bożego Narodzenia przyniósł mu rano potrzebną do toalety gorącą wodę.
„Woda w kadzi przybrała prawdziwą maskę lodową“.
„Mroźno, Samie“, zauważył pan Pickwick.
„Piękny czas dla tych, co mają ciepłe ubranie, jak mówił biały niedźwiedź, ślizgając się na łyżwach“.
„Za kwadrans zejdę“, rzeki pan Pickwick, zdejmując szlafmycę.
„Bardzo dobrze, panie. Na dole znajdzie pan dwóch rzezignatów“.
„Dwóch — co?“ zawołał pan Pickwick, podnosząc się na łóżku.
„Dwóch rzezignatów“, rzekł Sam.
„Co to jest: rzezignatów?“ zapytał pan Pickwick, nie zupełnie pewny, czy to jakaś żywa istota, czy też coś do jedzenia.
„Co? Pan nie wie, co to są rzezignaty“ zapytał Weller. „Myślałem, że wszyscy wiedzą, iż każdy chirurg jest rzezignatem“.
„Ach, tak! A więc dwóch chirurgów?“ rzekł z uśmiechem pan Pickwick.
„Tak, panie“, odparł Sam. „ Ale ci na dole to jeszcze niezupełnie skończone rzezignaty, ale dopiero chirurgi w zarodku“.
„Chcesz, zapewne, powiedzieć: studenci medycyny?“
Sam potwierdzająco kiwnął głową.
„Bardzo mię to cieszy“, rzekł pan Pickwick. „Tacy młodzi ludzie mają już zdania wyrobione dzięki obserwacjom i rozważaniom, smak wyrobiony przez studja, bardzo będę rad gdy ich poznam“.
„Palą cygara przed kominkiem w kuchni“, rzekł Sam.
„A!“ zawołał pan Pickwick, zacierając ręce, „to właśnie lubię; nadmiar żywotności i towarzyskości“.
„Jeden z nich“, mówił dalej Sam, nie zwracając uwagi na wyrazy filozofa, „jeden położył nogi na stole i ostro popija wódkę; drugi, ten w okularach, jak się zdaje amator mięczaków, postawił sobie między nogami baryłkę ostryg, które otwiera z szybkością parowej maszyny, połyka równie prędko, a skorupami ciska na naszego hipopotama, śpiącego w kącie“.
„Ekscentryczność geniuszu! Samie... możesz odejść“.
Sam odszedł; po kwadransie pan Pickwick zeszedł na śniadanie.
„Otóż i on!“ zawołał stary Wardle. „Pickwick! Przedstawiam ci brata panny Allen, pana Benjamina Allen. My nazywamy go po prostu Ben, i ty możesz go tak nazywać, jeżeli chcesz. Ten gentleman, to przyjaciel jego, pan...“
„Pan Bob Sawyer“, rzekł Benjamin Allen, poczem panowie Bob Sawyer i Benjamin Allen wybuchnęli śmiechem.
Pan Pickwick ukłonił się panu Bobowi Sawyer, pan Bob Sawyer ukłoni się panu Pickwickowi, następnie Ben i jego przyjaciel zajęli się gorliwie jedzeniem, co dało filozofowi możność przypatrzenia się obydwu bliżej.
Pan Benjamin Allen był to młodzieniec silnie zbudowany, krępy, o gęstych czarnych i krótko ostrzyżonych włosach, twarzy białej i nieproporcjonalnie długiej. Prócz tego zdobiła go para okularów i biała chustka na szyi. Poniżej czarnego fraka, zapiętego na wszystkie guziki, posiadał zwykłą ilość nóg w spodniach popielatego koloru, zakończonych parą butów, niezbyt starannie wyczyszczonych. Chociaż rękawy fraka były bardzo krótkie, nie było jednak widać ani śladu mankietów, a chociaż szyję miał dość długą, nie pozwolił na skrócenie jej zapomocą kołnierzyka, wskutek czego niepodobna było dojrzeć najmniejszego śladu tej części garderoby. W całości ubiór jego był mocno zużyty i rozpościerał dokoła zapach tanich cygar.
Pan Bob Sawyer, okryty niebieskiem ubraniem, coś jakby surdutem i jakby paltotem, szerokiemi szkockiemi spodniami i kamizelą z wyłogami, miał minę mieszczańsko-pretensjonalną i ruchy fanfarońskie, właściwe młodym gentlemanom, we dnie palącym cygara na ulicy, a w nocy wyśpiewującym i hałasującym tamże, nazywającym po imieniu garsonów hotelowych i wykonywującym rozmaite inne tym podobne żartobliwe czynności. Miał grubą laskę z wielką gałką, wystrzegał się rękawiczek i wogóle podobny był do Robinsona Kruzoe.
Takie to dwie znakomitości przedstawiono panu Pickwickowi rano w dzień Bożego Narodzenia, przy śniadaniu.
„Śliczny poranek, panowie“, zawołał filozof.
Pan Bob Sawyer lekko kiwnął głową i zażądał od Allena musztardy.
„Panowie przybyli zdaleka?“ zapytał znów pan Pickwick.
„Z oberży pod „Błękitnym Lwem“, odrzekł krótko pan Allen. „Bylibyśmy tu jeszcze wczoraj wieczorem, ale wódka pod „Błękitnym Lwem“ jest zanadto dobra, by móc się z nią tak prędko rozstać; prawda Bob?“
„O tak“, odrzekł zapytany; „cygara i wieprzowe kotlety także“.
I dwaj przyjaciele energicznie zaatakowali śniadanie, jak gdyby przypomnienie wczorajszej wieczerzy dodało im nowego apetytu.
„Pałaszuj, Bob“, rzekł Allen w sposób zachęcający.
„Chętnie“, odparł Bob Sawyer i uczynił to natychmiast, by zaspokoić życzenie przyjaciela.
„Niema to jak sekcja; strasznie zaostrza apetyt!“ wykrzyknął Bob Sawyer, spoglądając po stole.
Pan Pickwick drgnął lekko.
„A propos, Bob?“ zapytał Ben Allen, biorąc na talerz pół kapłona, „czyś już skończył tę nogę?“
„Prawie skończyłem; ale była bardzo żylasta, jak na nogę dziecka“.
„Tak?“ rzekł obojętnie Allen.
„Tak“, odpowiedział Bob z pełną gębą.
„Ja zapisałem się na łopatkę“, zaczął znowu Allen; „rozdzieliliśmy całego trupa pomiędzy siebie; tylko na głowę niema amatora. Może ty ją weźmiesz?“
„Dziękuję“, odrzekł Bob; „zawiele kłopotu“.
„Ba!“
„Co nie, to nie; mózg, to jeszcze... Ale cała głowa!“
„Ts, panowie“, rzekł pan Pickwick, „słyszę, że damy nadchodzą“.
I rzeczywiście, w tej chwili damy powróciły z rannej przechadzki w towarzystwie panów Snodgrassa, Winkle i Tupmana.
„Ben? Jesteś tu?“ zawołała Arabella, tonem, w którym było więcej zdziwienia niż radości.
„Jutro zabieram cię do domu, Arabello“, rzekł brat.
Pan Winkle zbladł.
„Czy nie widzisz Boba Sawyera?“ mówił dalej student tonem wymówki do siostry.
Arabella uprzejmie podała rękę, a gdy pan Sawyer ściskał ją w sposób bardzo widoczny, pan Winkle uczuł w swem sercu spazm nienawiści.
„Kochany Ben“, zaczęła znowu Arabella, rumieniąc się, „czy... czy przedstawiono cię panu Winkle?“
„Nie, ale bardzo się będę cieszył, gdy się to stanie“, odpowiedział Ben z powagą, poczem ozięble ukłonił się panu Winkle.
Przybycie dwóch nowych osób oraz wynikłe stąd przykre położenie Arabelli i pana Winkle wywarłoby pewno niemiły wpływ na towarzystwo, gdyby uprzejmość pana Pickwicka i dobry humor gospodarza nie rozwinęły były jednocześnie wszystkich swych czarów. Pan Winkle powoli wkradł się w łaskę pana Benjamina Allena i nawet nawiązał przyjacielską rozmowę z panem Bobem Sawyer, który dzięki wódce, śniadaniu i pogawędce, znajdował się w nadzwyczaj żartobliwem usposobieniu. Z wielką werwą opowiadał, jak pewnemu staremu gentlemanowi wyciął narost na głowie, ilustrując tę miłą anegdotę zapomocą noża do ostryg i bochenka chleba, ku wielkiemu zbudowaniu całego towarzystwa. Potem wszyscy udali się do kościoła, gdzie pan Ben Allen natychmiast usnął, zaś pan Bob usiłował oderwać myśli od rzeczy ziemskich, wycinając na ławce swoje nazwisko wielkiemi na cztery cale literami.
„No“, powiedział pan Wardle po treściwem śniadaniu, w którem mocne piwo i wiśniówka odegrały najważniejszą rolę; „co powiedzielibyście o godzince ślizgawki? Mamy dość wolnego czasu!“
„Bajecznie!“ zawołał Benjamin Allen.
„Pysznie!“ dodał Bob Sawyer.
„Pan się ślizga, oczywiście, panie Winkle?“ zapytał pan Wardle.
„Tak, o tak!“ powiedział pan Winkle. „Ale wyszedłem z wprawy“.
„Och, proszę, niech się pan ślizga!“ prosiła panna Arabella. „Tak lubię patrzeć na łyżwiarzy!“
„To takie ładne!“ dodała druga panna.
Trzecia powiedziała, że to eleganckie, a czwarta, że jest w tem coś łabędziego...
„Ślizgałbym się z przyjemnością“, powiedział pan Winkle, „ale nie mam łyżew“.
Przeszkodę tę natychmiast usunięto: Trundle miał dwie pary łyżew, a pyzaty chłopiec oznajmił, że pełno ich jest na górze. Pan Winkle powiedział na to, że jest zachwycony, ale wyglądał bardzo nieswojo.
Pan Wardle zaprowadził gości nad potężną taflę lodu. Kiedy Sam i pyzaty chłopiec zmietli śnieg, który napadał w ciągu nocy, pan Bob Sawyer przypiął łyżwy ze zręcznością, która panu Winkle wydała się czemś cudownem, poczem lewą nogą zaczął kreślić koła, potem ósemki, nie odpoczywając ani chwili, wreszcie wypisywać na lodzie rozmaite esy floresy i pokazywać wiele innych równie zdumiewających sztuk — ku wielkiemu zadowoleniu pana Pickwicka, pana Tupmana i dam. Zadowolenie to doszło zenitu, kiedy stary pan Wardle, z tymże panem Bobem Sawyerem, a w asyście Benjamina Allena, wykonali jakąś mistyczną ewolucję, którą nazwali „tańcem szkockim“.
Tymczasem pan Winkle, z twarzą i rękoma czerwonemi od zimna, usiłował przymocować sobie łyżwy szpicem ku tyłowi i zapomocą bardzo skomplikowanych węzłów. Pomagał mu w tem pan Snodgrass, znający się na łyżwach tyle, co Hindus. Wreszcie przy pomocy Sama nieszczęsne łyżwy zostały jakoś przymocowane i przypięte, a pan Winkle postawiony na nogi.
„Teraz“, rzekł Sam, „niech im pan pokaże, co umiemy“.
„Czekajno, czekaj!“ wołał pan Winkle, drżąc gwałtownie i chwytając Sama za rękę z energją topielca. „Jak tu ślisko!“
„To tak prawie zawsze na lodzie. Niech się pan trzyma!“ odparł Sam.
Ostatnie to wezwanie Sama spowodowane było nagłym ruchem łyżwiarza, który jakby chciał obie nogi podnieść razem do góry i rozbić lód tyłem swej głowy.
„Jakieś... jakieś niebardzo pewne łyżwy, Samie“, rzekł pan Winkle, chwiejąc się.
„Sądziłbym, że to raczej gentleman przywiązany do nich, nie bardzo jest pewny siebie“.
„No, cóż, Winkle!“ wołał pan Pickwick, nie wiedząc, co się dzieje, „zaczynaj! Damy się niecierpliwią“.
„Zaraz, zaraz“, odrzekł młody człowiek, z uśmiechem, na który przykro było patrzeć.
„Już zaczyna!“ rzekł Sam, usiłując uwolnić się od pana Winkle.
„Zaczekajno, Samie“, szepnął pan Winkle, chwytając się swej podpory, jak bluszcz dębu. „Przypominam sobie, że mam w domu dwa ubrania, których nie używam; dam je tobie, Samie“.
„Dziękuję panu“.
„Nie uchylaj kapelusza“, rzekł żywo pan Winkle; „nie puszczaj mnie... Dziś rano chciałem ci dać pięć szyllingów na kolendę, dam ci je po obiedzie, Samie“.
„Bardzo pan łaskaw“.
„Tylko trzymaj mnie, Samie. Tak!... Nie tak prędko, Samie, nie tak prędko!“
Pan Winkle, pochylony naprzód, zgięty we dwoje i podtrzymywany przez Sama, sunął się po lodzie w sposób bardzo oryginalny, gdy wtem pan Pickwick, z drugiego końca stawu zawołał najniewinniej:
„Sam!“
„Jestem, panie!“
„Chodź tu, potrzebuję ciebie“.
„Puść mnie pan! Czy słyszy pan, że mnie mój gentleman woła! Puśćże mnie pan!“
To mówiąc, Sam wyrwał się z objęć pana Winkle, nadawszy mu przytem wielką szybkość. Nieszczęśliwy pan Winkle wpadł pomiędzy innych łyżwiarzy i to w chwili, gdy pan Bob Sawyer wykonywał figurę niezrównanej piękności, potrącił go i obaj upadli na lód. Nadbiegł pan Pickwick. Bob Sawyer stał już na nogach, ale pan Winkle zanadto był przezorny, by uczynić to samo. Siedział na lodzie, siląc się na uśmiech, podczas gdy każdy rys jego twarzy zdradzał najgłębsze przerażenie.
„Czy pan nie ranny?“ zapytał niespokojnie Ben Allen...
„Niebardzo“, odrzekł pan Winkle, rozcierając sobie grzbiet.
„Może panu krew puścić?“ zapytał wspaniałomyślny Ben.
„Nie, nie, dziękuję!“ odrzekł roztrzęsiony pickwickista.
„Co pan powie na to, panie Pickwick?“ zapytał Bob Sawyer.
Filozof był oburzony. Skinął na Sama i zawołał:
„Zdejm mu łyżwy“.
„Zdjąć łyżwy! Ależ dopiero zacząłem!“ odezwał się pan Winkle.
„Zdejm mu łyżwy!“ powtórzył pan Pickwick z mocą.
Sam w milczeniu wykonał rozkaz.
„Podnieś go“, rzekł pan Pickwick.
Podniesiono pana Winkle.
Pan Pickwick odszedł kilka kroków i skinieniem zawezwawszy do siebie młodego swego przyjaciela, ostro spojrzał mu w oczy, poczem powiedział cicho, ale dobitnie:
„Pan jesteś blagier!“
„Co?“ zapytał pan Winkle z drżeniem.
„Blagier, panie. Powiem nawet więcej, pan jesteś kłamca“.
To powiedziawszy, filozof odwrócił się z pogardą i poszedł ku reszcie towarzystwa.
Tymczasem, w innej stronie stawu, Sam wraz z pyzatym chłopcem urządzili sobie także ślizgawkę i wykonywali tam wprost mistrzowskie ewolucje. Sam upodobał sobie nadewszystko ten rodzaj ślizgawki, który nazywa się „pukanką“. Polega on na tem, że jedzie się po lodzie jedną nogą, a drugą od czasu do czasu odbija się dwukrotnie. Ślizgawka była dobra a ruch wydał się panu Pickwickowi, który przemarzł, czemś bardzo pożądanem.
„Sądząc z pozorów, doskonałe to ćwiczenie, by się rozgrzać“, rzekł do pana Wardle, który wskutek nieustannych wysiłków ekwilibrystyczno-ślizgawkowych nie mógł już oddychać.
„A tak“, rzekł pan Wardle. „Czyś się pan kiedy ślizgał?“
„Kiedyś w rynsztoku, kiedy byłem jeszcze dzieckiem“.
„Spróbuj teraz!“ rzekł Wardle.
„Już ze trzydzieści lat nie ślizgałem się!“
„Co to znaczy?! Furda!“ powiedział pan Wardle z energją, która charakteryzowała wszystkie jego poczynania. „Dotrzymam panu towarzystwa!“ i poczciwy staruszek pobiegł po lodzie z szybkością, dorównywującą szybkości Sama Wellera, a o wiele przewyższającą szybkość pyzatego chłopca.
Pan Pickwick spojrzał na niego uważnie, zamyślił się, zdjął rękawiczki i włożył je do kapelusza. Poślizgnął się trzy czy cztery razy, zatrzymał się, znów spróbował, wreszcie zaczął się ślizgać z powagą, okropnie rozstawiając nogi. Grzmot oklasków towarzyszył tej próbie.
„Gęsiego, proszę pana!“ zawołał Sam.
Całe towarzystwo wzięło udział w tej zabawie: najpierw pan Wardle, potem pan Pickwick, potem Sam, potem pan Winkle, potem pan Sawyer, potem pyzaty chłopiec, a wreszcie pan Snodgrass, biegli jeden za drugim, a wkładali w to tyle zapału, jak gdyby całe ich życie zależało od tej imprezy.
Było to widowisko nader interesujące, gdy patrzało się na pana Pickwicka, biorącego udział w całej tej cerenonji, śledziło tortury niepokoju, z jakim spoglądał na osobę ślizgającą się za nim, czy czasem nie wpadnie na niego, współczuło naszemu filozofowi w miarę, jak zanikały jego siły, a pan Pickwick coraz częściej spoglądał na punkt, z którego ekspedycja wyruszyła, gdy się chwytało swawolny uśmiech, który zakwitał na obliczu pana Pickwicka, kiedy obliczał przebytą przestrzeń, z zapałem doganiając biegnącego przed nim. Bronzowe jego kamasze migały wesoło po śniegu, a oczy z za okularów jaśniały weselem i pogodą. A gdy pan Pickwick wywrócił się (co się zdarzało w stosunku jednego do trzech), co za miły widok — pan Pickwick, zbierający z uroczym uśmiechem rękawiczki, kapelusz, chustkę. Potem znów zajmował w kolejce swe miejsce z zapałem, którego nic nie było w stanie ostudzić.
Zabawa doszła do szczytu, ślizgano się coraz szybciej, śmiano coraz głośniej, gdy wtem usłyszano okropny trzask. Wszyscy rzucają się do brzegu, damy krzyczą, pan Tupman wrzeszczy. Ogromny kawał lodu znika. Woda bulgocze nad nim, kapelusz, rękawiczki i chustka pana Pickwicka wypływają na powierzchnię. Tyle tylko zostało z wielkiego człowieka!!!
Przestrach i rozpacz wyryły się na wszystkich twarzach. Mężczyźni zbledli, kobietom źle się zrobiło. Pan Snodgrass i pan Winkle chwycili się konwulsyjnie za ręce, przerażonym wzrokiem spoglądając na miejsce, gdzie znikł ich mistrz; a tymczasem pan Tupman, powodowany chęcią udzielenia skutecznej pomocy swemu przyjacielowi, popędził polem jak szalony, krzycząc na cały głos: „Pali się!“
Pan Wardle i Snodgrass podeszli ostrożnie do otworu. Pan Bob Sawyer i Ben Allen naradzali się, czy nie należałoby puścić krew całemu towarzystwu, gdy barki i głowa wynurzyły się z pod wody i ukazały obecnym rysy i okulary pana Pickwicka.
„Tylko chwilkę trzymaj się pan nad wodą! Tylko chwilkę!“ krzyczał pan Snodgrass.
„Tak! Tak!“ dodał pan Winkle, głęboko wzruszony. „Zaklinam pana, trzymaj się nad wodą! Zrób to dla mnie!“
Zaklęcie to było zbytecznem, gdyż, według wszelkiego prawdopodobieństwa, pan Pickwick zrobiłby to i dla samego siebie.
„Czy czujesz pod sobą dno?“ zapytał pan Wardle.
„Czuję“, odrzekł filozof, głęboko oddychając; „upadłem na wznak i nie mogłem od razu stanąć na nogi“.
O prawdzie tego twierdzenia przekonywał gliniany kirys, okrywający widzialną część grzbietu pana Pickwicka. A gdy wkrótce pyzaty chłopiec przypomniał sobie, iż staw w żadnem miejscu nie ma więcej nad cztery stopy głębokości, dokonano cudów odwagi, by wydobyć zabłoconego filozofa. Wśród obryzgiwania się błotem i trzasku lodu dokonano wreszcie tego, że wydobyto pana Pickwicka z tej niewygodnej pozycji, aż wreszcie stanął znów na stałym lądzie.
„Ach Boże! On umrze z przeziębienia!“ zawołała panna Emilja.
„Obwiń się pan moim szalem, kochany panie!“ dodała panna Arabella.
„To będzie najlepiej!“ zauważył pan Wardle; „potem biegnij do domu co masz sił i natychmiast pakuj się do łóżka“.
Tuzin szalów podano bezzwłocznie panu Pickwickowi, który obwinąwszy się w trzy czy cztery najcieplejsze, popędził w towarzystwie Sama co tchu do domu, przedstawiając po drodze szczególny okaz człowieka w wieku dojrzałym, zabłoconego, z odkrytą głową, w szalu kobiecym na ramionach, robiącego bez żadnego widocznego powodu sześć mil na godzinę. Ale w wypadku tak ważnym pan Pickwick nie dbał o pozory. Wkrótce dopadł do bramy Manor-Farm, gdzie już pan Tupman, który przybył tu przed pięcioma minutami i starą damę przyprawił o bicie serca, gdyż poczciwa ta staruszka wskutek swej głuchoty zrozumiała, iż pali się w kominie — nieszczęście, które malowała sobie w najjaskrawszych barwach, ilekroć ktoś z otoczenia okazywał niepokój.
Nie tracąc ani chwili, pan Pickwick położył się w ciepłem łóżku. Sam rozniecił w kominie ogromny ogień i przyniósł obiad. Wkrótce potem wniesiono wazę ponczu dla uczczenia szczęśliwego wyratowania filozofa. Stary Wardle nie pozwolił mu wstać z łóżka, które uznano za krzesło, i pan Pickwick został jednogłośnie obrany prezydentem zgromadzenia... Potem przyniesiono drugą i trzecią wazę, tak, że nazajutrz rano prezydent, przebudziwszy się, nie czuł w sobie najmniejszego symptomu reumatyzmu, co dowodzi, jak trafnie zauważył pan Bob Sawyer, że w podobnych wypadkach niema nic lepszego nad gorący poncz, i że jeżeli nie sprawia on czasami pożądanego skutku, to tylko dlatego, że pacjent wpada w bardzo pospolity błąd i używa go za mało.
Na drugi dzień wesołe towarzystwo rozjechało się. W młodości nie bierze się tego zbyt poważnie, ale tem boleśniejsze są rozstania w późniejszem życiu. Śmierć, egoizm i zmienne koleje losu rozrzucają codzień po świecie niejedno szczęśliwe zebranie, a chłopcy i dziewczęta nie spotykają się już więcej. Nie chcemy przez to powiedzieć, że i w tym wypadku było tak samo, chcemy tylko uświadomić czytelnika, że poszczególni członkowie towarzystwa rozproszyli się po swych mieszkaniach; pan Pickwick i jego przyjaciele znów wsiedli do dyliżansu w Muggleton; panna Arabella w towarzystwie brata i jego serdecznego przyjaciela odjechała również. Dokąd? Nie wiemy, ale mamy wszelkie powody, by przypuszczać, iż pan Winkle wiedział o tem.
Przed samym odjazdem Bob Sawyer i pan Benjamin Allen z tajemniczemi minami wzięli pana Pickwicka na bok. Pan Bob Sawyer wetknął panu Pickwickowi palec wskazujący między żebra, a rozwijając przytem w sposób wysoce żartobliwy swą znajomość anatomji, zapytał:
„Staruszku, gdzie pan rozbił swe namioty?“
Pan Pickwick odpowiedział, że obecnie mieszka pod „Jerzym i Jastrzębiem“.
„Chciałbym, żeby pan mnie odwiedził“, rzekł Bob Sawyer.
„Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności“, odparł pan Pickwick.
„Mam mieszkanie“, rzekł Bob Sawyer, wyciągając bilet, „przy gościńcu w Borough, blisko Guys, dlatego bardzo dla mnie wygodne. Gdy minie pan kościół św. Jerzego, skręci pan trochę na prawo od gościńca“.
„Zorjentuję się“, rzekł pan Pickwick.
„Niech pan przyjdzie do mnie za dwa tygodnie od przyszłego czwartku i niech pan przyprowadzi ze sobą innych panów“, powiedział, „odbędzie się u mnie zebranie medyczne“.
Pan Pickwick oświadczył, że będzie to dla niego prawdziwą przyjemnością, gdy będzie mógł wziąć udział w zebraniu medycznem. Pan Bob Sawyer zapewnił go, że czas zejdzie bardzo wesoło a Ben będzie również obecny. Potem uściśnięto sobie ręce i pożegnano się.
W tem miejscu możnaby nas zapewne zapytać, czy przez ten czas pan Winkle szeptał z Arabellą Allen i czy pan Snodgrass rozmawiał na stronie z panną Emilją Wardle; a jeżeli tak było, to o czem szeptali. Odpowiadamy na to, że w każdym razie żaden z tych dwóch młodych ludzi o tem, co mówił, nie wspomniał ani słowem przed panem Pickwickiem, ani przed panem Tupmanem, i to przez całą drogę, że natomiast obaj ciężko wzdychali co trzy minuty i nie chcieli pić ani wódki, ani grogu i wogóle wyglądali na bardzo zamyślonych. Jeżeli domyślne czytelniczki nasze mogą wyprowadzić z tego jakie wnioski, to niech je wyprowadzają.
Po wszystkich kątach i zaułkach Temple gnieżdżą się brudne i ciemne kancelarje adwokackie. W ciągu ferji co rano, a w inne dnie do późnego wieczora, z kancelarji i do kancelarii biegnie w pośpiechu, z pliką papierów pod pachą lub w kieszeni, tłum kancelistów adwokackich. Istnieje kilka ich kategoryj. Dependent, który wpłacił kaucję i w przyszłości będzie obrońcą, ma rachunek u krawca, bywa w towarzystwie, ma jednych znajomych na Gower Street, drugich na Tavistock Square, a podczas każdych wakacyj odwiedza ojca, posiadającego stajnię wyścigową. Krótko mówiąc — jest to arystokrata między kancelistami adwokackimi. Po nim idzie urzędnik na pensji, który większość swego dochodu — trzydzieści szylingów tygodniowo — traci na osobiste przyjemności, przynajmniej trzy razy na tydzień bywa w Teatrze Adelphi, resztę zaś pieniędzy wydaje majestatycznie na cydr i jest nędzną karykaturą mody z przed sześciu miesięcy. Jest również urzędnik w średnim wieku, kopista, obarczony liczną rodziną, zwykle ubogi i często pijany. Wreszcie, pomocnik, chłopaczek, który po raz pierwszy w życiu włożył surdut i patrzy pogardliwie na chłopców ze szkoły; w domu upomina się o „kieszonkowe“ i porter, i mówi, że niema nic nad „życie“. Niepodobna wyliczyć mi wszystkich odmian, tak są liczne, ale choć są tak bardzo rozmaite, możemy zobaczyć je wszystkie w sąsiedztwie miejsc, o których wspomniałem na początku tego rozdziału.
Owe zakazane dziury, są to publiczne biura prawniczej profesji, gdzie pisze się skargi, podpisuje wyroki, wypełnia deklaracje, i wprowadza w ruch wiele innych maszynerii, wymyślonych gwoli torturowania poddanych Jej Królewskiej Mości a ku radości i pożytkowi ludzi uprawiających zawód prawniczy. Po większej części są to niskie, sklepione lokale. Niezliczone ilości pergaminów, nieruszanych przynajmniej od wieku, rozsiewają przyjemną woń, do której w ciągu dnia przyłącza się zapach zgnilizny, w nocy zaś zapach wilgotnych płaszczów, schnących parasoli i skwierczących świec łojowych.
Około wpół do ósmej wieczorem, coś w dziesięć dni czy w dwa tygodnie po powrocie pana Pickwicka i jego przyjaciół do Londynu, do jednego z takich lokali wbiegł jegomość w bronzowym surducie. Długie, starannie uczesane włosy wymykały się z pod ronda kapelusza. Jasne spodnie tak ciasno opinały nogi nad butami à la Blücher, że, zdawało się, kolana lada moment wyswobodzą się z uwięzi. Wyjął on z kieszeni kilka pasków pergaminu, na których urzędnik przyłożył nieczytelną, czarną pieczęć. Następnie wyciągnął cztery paski papieru równego rozmiaru — kopje pergaminów, z wolnem miejscem na nazwiska. Wypełniwszy luki, schował wszystkie dokumenty do kieszeni i wybiegł z biura.
Człowiekiem w bronzowym surducie, z kabalistycznemi dokumentami, by nikt inny, tylko nasz stary znajomy od Dodsona i Fogga, Freeman Court, Cornhill — pan Jackson. Zamiast wrócić do biura, skierował swe kroki do Sun Court, i wszedłszy do hotelu pod „Jerzym i Jastrzębiem“, zapytał o pana Pickwicka.
„Zawołaj służącego pana Pickwicka, Tomie“, powiedziała panna, siedząca za bufetem.
„Proszę, niech się pani nie fatyguje“, powiedział pan Jackson. „Przychodzę w interesie. Jeżeli zechce mi pani wskazać pokój pana Pickwicka, sam tam pójdę“.
„Pańskie nazwisko?“ spytał posługacz.
„Jackson!“ odpowiedział dependent.
Posługacz poszedł na górę, by zaanonsować pana Jacksona. Ale pan Jackson, pragnąc oszczędzić mu trudu, pobiegł wślad za nim i wszedł do pokoju, nim tamten zdążył powiedzieć jedną sylabę.
Dnia tego pan Pickwick zaprosił na obiad swoich trzech przyjaciół. Właśnie wszyscy siedzieli przy kominku, popijając wino, kiedy ukazał się pan Jackson.
„Moje uszanowanie panu!“ powiedział pan Jackson, kłaniając się panu Pickwickowi.
Pan Pickwick odkłonił się z pewnem ździwieniem, gdyż fizjonomja pana Jacksona wyszła mu z pamięci.
„Przychodzę od panów Dodsona i Fogga“, powiedział pan Jackson tonem dobitnym.
Pan Pickwick ożywił się przy tych nazwiskach. „Niech się pan zgłosi do mego adwokata, pana Perkera, Gray Inn“, powiedział. „Garson! Zaprowadź gentlemana!“
„Za pozwoleniem, panie“, powiedział swobodnym tonem pan Jackson, kładąc kapelusz na podłogę i wyjmując z kieszeni pasek pergaminu. „Ale w tych wypadkach... osobiście dependent lub agent... w kwestjach prawniczych trzeba się trzymać formalności, prawda?“
Tu pan Jackson rzucił okiem na pergamin, potem oparł się rękami o stół, i, rozejrzawszy się dokoła, powiedział z uśmiechem uprzejmym i przekonywającym: „Nie będziemy się chyba sprzeczać o taką drobnostkę! Który z panów nazywa się Snodgrass?“
Na to pytanie pan Snodgrass zadrżał tak wyraźnie i wymownie, że to starczyło za odpowiedź!
„A! Domyślałem się!“ zawołał pan Jackson jeszcze uprzejmiej. „Mam wręczyć panu dokumencik“.
„Mnie?!“ zawołał pan Snodgrass.
„To tylko subpoenia w sprawie Bardell contra Pickwick“, powiedział pan Jackson, wyciągając jeden zwitek pergaminu i wyjmując z kieszeni kamizelki szylinga. „Termin na następną sesję. Spodziewamy się na 14 lutego. Podciągnęliśmy to pod kategorję spraw specjalnej wagi... Proszę, panie Snodgrass!“ To mówiąc, pan Jackson machnął papierem przed oczyma pana Snodgrassa i wsunął mu do ręki dokument i szylinga.
Pan Tupman przyglądał się tym czynnościom z milczącem zdumieniem, kiedy pan Jackson szybko zwrócił się ku niemu.
„Zdaje mi się, że nie jestem w błędzie, i że nazywa się pan Tupman?“
Pan Tupman spojrzał na pana Pickwicka. Ale nie znalazłszy w jego oczach, choć szeroko rozwartych, żadnej zachęty do zaprzeczenia swej osobistości, powiedział:
„Tak jest. Nazywam się Tupman“.
„A ten drugi gentleman, to pewnie pan Winkle?“
Pan Winkle wybełkotał odpowiedź twierdzącą. Wtedy obaj gentlemani zostali obdarzeni przez pana Jacksona kawałkiem papieru i szylingiem.
„Teraz“, powiedział dependent, „obawiam się, bym nie był natrętny, ale potrzeba mi jeszcze jednej osoby. Mam tu zapisane nazwisko, panie Pickwick: Samuel Weller!“
„Garson!“ zawołał pan Pickwick, „zawołaj tu mego służącego!“ Garson wyszedł bardzo zdziwiony, a pan Pickwick wezwał pana Jacksona, żeby usiadł.
Nastąpiła przykra pauza, którą wreszcie przerwał niewinnie oskarżony.
„Sądzę“, powiedział pan Pickwick, czując, że w miarę tego, jak mówi, rośnie jego oburzenie, „sądzę, że zamiarem pańskich patronów jest przeciwstawić mi jako świadków moich własnych przyjaciół?“
Pan Jackson uderzył się kilka razy wskazującym palcem po nosie, chcąc dać tem do zrozumienia, że nie myśli zdradzić tajemnicy. Zauważył tylko niewinnie:
„Nie wiem. Nie mogę powiedzieć!“
„W jakimże innym celu, jeżeli nie w tym, wręczono im owe subpoenia?“ nastawał pan Pickwick.
„Doskonale sformułowane pytanie“, powiedział Jackson, wolno kiwając głową. „Ale do niczego pana nie doprowadzi. Może pan próbować, ale nie dam z siebie nic wyciągnąć!“
Tu pan Jackson uśmiechnął się znów do całego towarzystwa, i, przyłożywszy wielki palec do nosa, prawą ręką bardzo zgrabnie wykonał ruch, przypominający mielenie kawy: była to pantomina bardzo wdzięczna (w owych czasach modna, dziś niestety zapomniana), którą popularnie nazywano „starciem na proch“.
„Nie, nie“, kończył pan Jackson. „Niech się u Perkera pogłowią, pocośmy wręczyli panom te subpoenia! Jeżeli nie zgadną — niech czekają procesu!“
Pan Pickwick z niesmakiem spojrzał na nieproszonego gościa i pewnieby rzucił jakąś straszną anatemę na głowy panów Dodsona i Fogga, gdyby nie przeszkodziło temu nagłe wejście Sama.
„Samuel Weller?“ spytał pan Jackson.
„Jest to jedna z największych prawd, jakie w ciągu ostatnich lat udało się panu powiedzieć!“ powiedział Sam obojętnie.
„Subpoenia dla pana, panie Weller!“ powiedział Jackson.
„Jak się to tłumaczy na angielskie?“ spytał Sam.
„Oto oryginał!“ powiedział Jackson, unikając odpowiedzi wprost.
„Gdzie?“
„Tutaj!“ powiedział Jackson, wymachując pergaminem.
„A, to to jest oryginał?“ powiedział Sam. „Bardzo jestem rad, że udało mi się zobaczyć oryginał! To bardzo mila rzecz! I działa tak kojąco!“
„A oto szyling od panów Dodsona i Fogga“.
„Bardzo to grzecznie ze strony panów Dodsona i Fogga, którzy znając mię tak mało, przysyłają mi prezenty“, powiedział Sam. „Bardzo mi to pochlebia! To bardzo pięknie ze strony panów Dodsona i Fogga, że wynagradzają zasługi wszędzie, gdzie je widzą! Jestem do głębi wzruszony!“
To mówiąc, Sam końcem rękawa potarł sobie lewą powiekę, jak to zwykli czynić najlepsi aktorowie w miejscach patetycznych.
Pana Jacksona ździwiło nieco postępowanie Sama. Ale ponieważ doręczył już przedtem wezwania i nie miał nic więcej do powiedzenia, udał, że nakłada rękawiczkę (jedną jedyną), którą zawsze trzymał w ręku dla zachowania pozorów. Skłoniwszy się, udał się do swego biura.
Pan Pickwick spał mało tej nocy. Umysł jego otrzymał wielce nieprzyjemne otrzeźwienie w postaci przypomnienia o procesie z panią Bardell. Następnego dnia wcześnie zjadł śniadanie i, kazawszy Samowi towarzyszyć sobie, udał się do Gray Inn.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick, obejrzawszy się, gdy doszli do Cheapside.
„Słucham pana?“
„Którędy?“
„Przez Newgate Street“.
Pan Pickwick nieodrazu skręcił. Przez chwilę patrzał w zamyśleniu na twarz Sama, potem westchnął.
„Co się stało?!“ spytał Sam.
„Spodziewają się procesu na czternastego, następnego miesiąca“.
„Dziwny zbieg okoliczności, proszę pana!“ zawołał Sam.
„Dlaczego dziwny?“
„Świętego Walentyna, panie“, odrzekł Sam. „W sam raz dzień na proces o niedotrzymanie przyrzeczenia małżeństwa!“
Uśmiech pana Wellera nie wywołał radości na obliczu jego pana. Pan Pickwick ostro zawrócił i szli dalej w milczeniu.
Upłynął jakiś czas; pan Pickwick dreptał pierwszy, pogrążony w głębokiej medytacji, Sam za nim z wyrazem twarzy, wyrażającym zupełną pogardę dla wszystkiego i dla wszystkich. Wkońcu, ulegając właściwej sobie chęci podzielenia się ze swoim chlebodawcą wszystkiemi wiadomościami, jakie posiadał, Sam przyśpieszył kroku i, zrównawszy się z panem Pickwickiem, powiedział, wskazując na dom, który mijali:
„Bardzo porządna wędliniarnia“.
„Na to wygląda“, powiedział pan Pickwick.
„Słynna kiełbasiarnia“.
„Rzeczywiście?“ zainteresował się pan Pickwick.
„Rzeczywiście?“ powtórzył Sam z odcieniem oburzenia. „Ja myślę! Z przeproszeniem pańskich niewinnych oczu. Przecież tutaj nastąpiło przed wielu laty zniknięcie pewnego znakomitego kupca!“
„Nie chcesz chyba powiedzieć, że go zamordowano?“ powiedział pan Pickwick, oglądając się niespokojnie.
„Nie, oczywiście, że nie!“ powiedział Sam. „Ale żałuję, że nie powiedziałem tego, i wiele więcej jeszcze! Był on właścicielem tej masarni i wynalazł patentowaną, nigdy nietępiącą się maszynę do krajania kiełbas! Mógłby pan wrzucić w nią kamień, a pokrajałaby go łatwo, jak młode, zupełnie jeszcze delikatne dzieciątko! Bardzo był dumny z tej maszyny — no myślę! Stał sobie w piwnicy i patrzał, jak się wesoło obraca — aż zdjęła go melancholia z tej wesołości. Byłby z niego szczęśliwy człowiek, proszę pana, z racji tej maszyny i dwojga milutkich dzieciaków, gdyby nie żona, skończona jędza! Ciągłe suszyła mu łeb i terkotała nad głową, aż nie mógł dłużej tego wytrzymać! „Coś ci powiem, duszko“, mówi do niej pewnego dnia. „Jak nie zaniechasz tej zabawy“, mówi, „to niech mię kaczka kopnie, jeżeli nie machnę do Hameryki!“ „Jesteś nygus i łajdak“, mówi ona. „W Hameryce takich nie potrzebują!“ I jazda dalej. Terkotała mu nad głową ze dwie godziny, a potem pobiegła do pokoiku za sklepem, i dalejże wrzeszczeć, że ją do grobu wpędzi! Potem dostała ataku, który trwał ze trzy godziny... takiego ataku, co to się kopie nogami i wrzeszczy! Dobrze! Nazajutrz — mąż zginął jak kamfora. Niczego w domu nie brakowało — nawet surdut wisiał na swojem miejscu — więc oczywiście nie pojechał do Hameryki! Na drugi dzień — niema go! Tydzień — niema go! Pani dała ogłoszenia, że jeżeli mąż wróci — przebaczy mu wszystko (co było bardzo liberalne, jako że nie miała mu nic do wybaczenia!), przeszukano kanały, i przez dwa następne miesiące, jak tylko wyłowiono gdzie topielca — niesiono go jak w dym do masarni. Ale żaden z nich się nie nadawał. Więc orzekli, że uciekł od żony, a ona objęła interes. Pewnej soboty, wieczorem, do masarni wchodzi szczupły staruszek i mówi (a jest okropnie zły): „Pani jest właścicielką tej masarni?“ „Tak, ja“, mówi ona. „Moja pani“, mówi on. „Przyszedłem oznajmić pani, że ja i moja rodzina nie damy się udusić — tak z łaski na uciechę! I jeszcze coś pani powiem, moja pani“, mówi, „pozwoli pani, że zwrócę jej uwagę: ponieważ, jak mi wiadomo, używacie do wyrobu wędlin najtańszych części mięsa, więc sądzę, że mięso nie wypada wam drożej od guzików...“ „Od guzików!“ mówi ona. „A od guzików“, powiada jej na to mały gentleman. Rozwija papier i pokazuje ze trzydzieści połówek guzików. „Doskonała przyprawa do kiełbas!“ mówi. „Guziki od męskich spodni!“ „To guziki od spodni mego męża!“ woła ona i dalejże mdleć! „Co?“ woła staruszek blednąc. „Teraz wszystko rozumiem!“ woła wdowa. „W przystępie chwilowego szału zamienił siebie na kiełbasy!“ I nie myliła się, proszę pana“, ciągnął Samuel, patrząc poważnie w przerażone oblicze pana Pickwicka. „Albo raczej porwały go tryby maszyny. Tak czy inaczej, ów staruszek, który całe życie przepadał za kiełbasami, wybiegł jak niepyszny z masarni i żona jego więcej tam nie postała!“
Ta opowieść o tajnikach życia prywatnego zaprowadziła pana i sługę do biura pana Perkera. Lowten, uchyliwszy drzwi, rozmawiał z ubogo ubranym jegomościem w butach bez przyszew i rękawiczkach bez palców. Na jego zbiedzonem obliczu czytałeś ślady nędzy i cierpień — niemal rozpaczy. Zdawał sobie sprawę ze swojej nędzy, gdyż cofnął się na widok pana Pickwicka.
„To prawdziwe nieszczęście!“ zawołał gentleman z westchnieniem.
„Prawdziwe!“ powtórzył pan Lowten, pisząc swoje nazwisko na drzwiach ołówkiem i natychmiast ścierając je. „Chce pan zostawić mu polecenie?“
„A kiedy przypuszcza pan, że wróci?“ dopytywał się nieznajomy.
„Nie mam pojęcia“, powiedział pan Lowten i mrugnął na pana Pickwicka, korzystając, że nieznajomy utkwił wzrok w ziemię.
„A możebym poczekał na niego?“ zapytał nieznajomy, zerkając do biura.
„Ach nie! To nadaremne!“ powiedział Lowten, zasłaniając sobą drzwi. „Nie wróci w tym tygodniu, a kto wie czy wróci w przyszłym?! Bo jak Perker raz wyrwie się z miasta, to mu się nie spieszy z powrotem!“
„Perkera niema w mieście!“ zawołał pan Pickwick. „A to nieszczęście!“
„Niech pan nie odchodzi, panie Pickwick, mam dla pana list!“ powiedział Lowten. Ponieważ nieznajomy jakby jeszcze się wahał, Lowten mrugnął na pana Pickwicka, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że to doskonała zabawa, ale jaka — tego nie zgadłby pan Pickwick za cenę swego życia!
„Proszę, niech pan wejdzie, panie Pickwick! A pan, panie Watty, zostawi pan słówko, czy sam się pan pofatyguje?“
„Może zechce pan go spytać, czy zrobił co w mojej sprawie“, powiedział nieznajomy. „Na miłość Boga, nie zapomnij pan tego, panie Lowten!“
„Nie, nie zapomnę! Proszę, panie Pickwick! Proszę! Dowidzenia panie Watty, śliczna pogoda, co?“ a widząc, że pan Watty jeszcze się ociąga, kazał panu Wellerowi wejść za swoim panem i zamknął drzwi.
„Niema chyba na świecie drugiego tak dokuczliwego bankruta, jak ten tutaj!“ zawołał Lowten, odrzucając pióro ruchem człowieka obrażonego. „Papiery jego tkwią w sądzie niespełna cztery lata, a niema tygodnia, żeby przynajmniej dwa razy nie wpadł do nas! Tędy, panie Pickwick! Perker jest i zaraz pana przyjmie. Djabelnie zimno!“ dodał „Stać we drzwiach i tracić czas na ujadanie się z tym nudziarzem!“ Roznieciwszy bardzo wielki ogień przy pomocy bardzo małego pogrzebacza, dependent poprowadził pana i Pickwicka do prywatnych apartamentów szefa i zaanonsował go.
„Ach! Kochany pan Pickwick!“ zawołał mały adwokat, widząc wchodzącego filozofa. „No, kochany panie, co słychać z procesem? Co porabiają nasi przyjaciele Dodson i Fogg? Nie zasypiają sprawy! Wiem, wiem! O! To ludzie obrotni! Bardzo obrotni!“
Kończąc te pochwały, pan Perker zażył szczyptę tabaki, w uznaniu obrotności panów Dodsona i Fogga.
„To wielkie łotry!“ rzekł pan Pickwick.
„Tak, tak“, odpowiedział mały człowieczek. „Zależnie od osobistego zapatrywania. Rzecz jasna, że pan nie zapatruje się na to ze stanowiska profesjonalnego. Zresztą, zrobiliśmy, co należy. Zamówiłem pana Snubbina“.
„Czy to dobry adwokat?“ zapytał pan Pickwick.
„Czy dobry? Wielki Boże! Ależ pan Snubbin, to czoło adwokatów we wszystkich procesach tego rodzaju. Nie potrzebuje pan tego powtarzać, ale, między nami mówiąc, pan Snubbin wodzi za nos cały trybunał“
Mały człowieczek zażył drugą szczyptę, której towarzyszył tajemniczy ruch, rzucony w kierunku pana Pickwicka.
„Przysłali wezwanie moim trzem przyjaciołom“, rzekł filozof.
„A! Naturalnie; to ważni świadkowie; widzieli pana w delikatnem położeniu“.
„Ale czyż to moja wina, że się jej źle zrobiło i padła mi na ręce?“
„Tak, tak, to bardzo prawdopodobne, kochany panie, bardzo prawdopodobne. Ale kto tego dowiedzie?“
Pan Pickwick przeszedł do innego przedmiotu, bo pytanie pana Perkera zbiło go nieco z tropu.
„Wezwali także mego służącego“, powiedział.
„Sama?“ zapytał Perker.
Pan Pickwick kiwnął głową.
„Naturalnie, kochany panie. Zgóry o tem wiedziałem; mogłem powiedzieć to panu przed miesiącem. Ale jeżeli pan chce sam zajmować się swemi sprawami, powierzywszy je adwokatowi, to trzeba przygotować się na skutki tego“.
Tu pan Perker podniósł się z wielką godnością i strzepnął nieco tabaki z koszuli.
„Cóż teraz poczniemy?“ zapytał pan Pickwick, po pauzie trwającej ze trzy minuty.
„Jedyna pozostaje nam droga, kochany panie; zażądamy powtórnego przesłuchania świadków, położymy całą ufność w wymowie pana Snubbina, zamydlimy oczy sędziom i spuścimy się na przysięgłych“.
„A jeżeli wyrok zapadnie przeciw nam?“
Pan Perker uśmiechnął się, zażył wielką szczyptę tabaki, poprawił ogień w kominie, wzruszył ramionami i zachował milczenie.
„Zapewne jest pan zdania, iż w takim razie zapłacę wynagrodzenie i koszta procesu?“ zawołał pan Pickwick, który gniewnie przypatrywał się tej wymownej odpowiedzi.
Perker po raz drugi poprawił ogień i odrzekł:
„Tego się obawiam“.
„A ja,“ odrzekł pan Pickwick z energją, „oświadczam tu panu, iż mam niezłomne postanowienie nie płacić ani grosza, panie Perker. Ani funt, ani pens z mych pieniędzy nie znajdzie się w kieszeni Dodsona i Fogga. Takie jest moje postanowienie, przemyślane i niewzruszone!“
To mówiąc, pan Pickwick z wielką mocą uderzył pięścią w stół, jakby dla potwierdzenia niezłomności swego postanowienia.
„Bardzo dobrze, panie, bardzo dobrze; pan sam najlepiej wie, jak ma postąpić“, rzekł pan Perker.
„Rozumie się!“ powiedział żywo nasz bohater. „Gdzie mieszka pan Snubbin?“
„W Lincoln Inn, Old Square“.
„Muszę się z nim zobaczyć!“
„Zobaczyć się z panem Snubbinem, kochany panie!“ zawołał pan Perker, nadzwyczaj zdziwiony. „Ph, ph, kochany panie, niemożliwe! Zobaczyć się z panem Snubbinem! Czy kto kiedy słyszał coś podobnego? Tego nigdy jeszcze nie było! Chyba uiści pan zgóry honorarjum, zapłaci pan za konsultację, to się postaramy o posłuchanie! Niemożliwe, kochany panie, niemożliwe! To się nie da zrobić!“
Pan Pickwick uparł się jednak, że to da się zrobić i że musi się dać zrobić. Rezultat był taki, że w niespełna pięć minut po tem, gdy go zapewniono, że to niemożliwe, adwokat już go prowadził do biura wielkiego Snubbina w jego własnej osobie.
Był to pokój dość obszerny, bez dywana, z wielkiem biurkiem, przysuniętem do kominka; sukno pokrywające biurko oddawna straciło wszelkie pretensje do swej naturalnej zielonej barwy, kurz i lata nadały mu stopniowo barwę popielatą, z wyjątkiem miejsc zalanych atramentem. Na stole leżało mnóstwo małych pakietów, zalakowanych czerwonym lakiem. Za biurkiem siedział starszy już urzędnik, którego oblicze, zarówno jak gruby łańcuch przy zegarku, zdradzały, jak lukratywną rzeczą jest praktyka u pana Snubbina.
„Mecenas u siebie, panie Mallard?“ spytał pan Perker jak można najuprzejmiej, podając mu tabakierkę.
„Tak“, odpowiedział pan Mallard. „Ale bardzo zajęty. Spojrzyj pan na te pliki! Nie wydał jeszcze o żadnej z tych spraw swojej opinji, a honorarja wpłacono oddawna!“ Tu dependent uśmiechnął się, wziął szczyptę tabaki z namaszczeniem, w którem było zamiłowanie do tabaki i szacunek dla honorarjów.
„To się nazywa praktyka!“ powiedział pan Perker.
„Tak!“ potakiwał dependent, wyjmując własną tabakierkę i częstując nią serdecznie. „A najlepsze w tem wszystkiem jest to, że nikt nie potrafi czytać pisma mecenasa, więc choć nawet wyda opinję, klijent musi czekać, aż będę miał czas ją skopjować! Ha, ha, ha!“
„Co dobrze robi — wiemy komu, co? Nietylko mecenasowi! A klijenta kosztuje coś niecoś? Hm?“ powiedział Perker. „Ha, ha, ha!“ Na to sekretarz mecenasa roześmiał się także — ale nie głośno, tylko jakoś milcząco, ukradkiem, co się wcale nie podobało panu Pickwickowi. Kiedy człowiek krwawi wewnątrz — rzecz to niebezpieczna dla nieco samego. Kiedy śmieje się wewnątrz — rzecz niebezpieczna dla bliźnich!
„Przygotował pan już spis tego, co jestem wam winien?” spytał pan Perker.
„Jeszcze nie!”
„Szkoda!“ powiedział Perker. „Przygotuj pan rachunek, to przyszlę panu czek! Ale mam wrażenie, iż tak jest pan zajęty chowaniem gotowizny, że zapominasz o dłużnikach, co? Ha, ha, ha!“ Ta osobista wycieczka musiała bardzo zabawić dependenta, gdyż znów zaśmiał się w sobie.
„Ale drogi przyjacielu, panie Mallard“, powiedział pan Perker, odzyskując nagle powagę i ciągnąc wielkiego męża w kąt pokoju. „Musi pan koniecznie wpłynąć na mecenasa, aby zaraz nas przyjął, mnie i mego klijenta!“
„No, no!“ powiedział pan Mallard. „Wcale nieźle się zaczyna! Widzieć pana mecenasa! Ależ to nonsens!“ Pomimo jednak, że uważał propozycję za nonsens, dependent pozwolił odciągnąć się w kąt pokoju tak, żeby nie słyszał go pan Pickwick. Po krótkiej rozmowie, prowadzonej szeptem, dygnitarz poszedł wgłąb małego ciemnego korytarza i zniknął w sanktuarium luminarza. Powrócił stamtąd po chwili i, krygując się, oznajmił panu Perkerowi i panu Pickwickowi, że, wbrew swoim zwyczajom i przyzwyczajeniom, mecenas godzi się przyjąć ich zaraz.
Pan Snubbin należał do tych ludzi bladych, wychudłych, zasuszonych, których twarz podobna jest nieco do narożnej latarni. Mógł mieć lat około czterdziestu pięciu — albo, jak to mówią w powieściach — pod pięćdziesiątkę. Oczy miał okrągłe, wypukłe, przyćmione. Takie oczy widuje się przeważnie w głowach ludzi, oddających się długie lata mozolnym studiom. Z oczu tych można było wnioskować, że właściciel ich miał wzrok krótki, choćby się nawet nie zauważyło lornetki wiszącej mu na szyi na szerokiej, czarnej wstążce. Włosy miał rzadkie i brzydkie, co pochodziło poczęści stąd, że nigdy nie poświęcał wiele czasu na ich uporządkowanie, a poczęści, że nosił prawniczą perukę, która i teraz spoczywała obok na krześle. Ślady pudru na kołnierzu i batystowej brudnej chustce koło szyi świadczyły, iż od chwili opuszczenia sądu nie miał czasu zrobić żadnej zmiany w swojej tualecie; zaś stan reszty jego garderoby dowodził wyraźnie, że zmiany nie byłyby wielkie, gdyby nawet miał czas je dokonać. Księgi prawnicze, stosy papierów, rozpieczętowane listy rozrzucone były po stole bez żadnego ładu. Meble w pokoju były stare i zniszczone. Drzwiczki szafy na książki kiwały się na zawiasach. Za najmniejszym ruchem wznosiły się tumany kurzu. Szyby były żółte z brudu i starości. Wszystko w tym pokoju wskazywało nieomylnie, że pan Snubbin zbyt był zaabsorbowany obowiązkami, by dbać o osobisty komfort.
Mecenas zajęty był pisaniem, gdy weszli jego klijenci. Przywitał z roztargnieniem pana Pickwicka, kiedy mu go adwokat przedstawił, gestem wskazał krzesła, pióro umieścił w kałamarzu, objął swoją lewą nogę i czekał, aż do niego przemówią.
„Panie mecenasie“, zaczął pan Perker. „Pan Pickwick jest stroną oskarżoną w sprawie Bardell contra Pickwick“.
„Czy jestem wezwany do tej sprawy?“
„Tak jest, panie!“
Mecenas skinął głową i znowu czekał.
„Pan Pickwick bardzo pragnął widzieć się z panem pierwej, nim sprawa jego będzie podjęta, by oświadczyć, iż niema żadnych podstaw przeciw niemu w całym tym procesie. Pan Pickwick nigdy nie stanąłby przed sądem, gdyby nie miał przekonania, że sumienie jego jest spokojne a ręce jego są czyste. Czy dobrze wyłożyłem pańskie zapatrywanie, kochany panie?“ mówił pan Perker, zwracając się do filozofa.
„Doskonale!“
„Sprawa pana Pickwicka stoi mocno?“
Adwokat wzruszył ramionami.
„Ma pan zamiar wzywać świadków?“
„Nie“.
Uśmiech na obliczu pana Snubbina stał się wyraźniejszy. Adwokat zaczął szybciej kiwać nogą, potem, odchyliwszy się w tył na fotelu, chrząknął bardzo wątpliwie.
Te aluzje do przeczuć, jakie pan mecenas żywił co do wyniku sprawy, aczkolwiek słabe, nie uszły uwagi pana Pickwicka. Mocniej nasadził na nos okulary, przez które przypatrywał się demonstrowaniu uczuć adwokata, poczem przemówił z wielką energją, nie zwracając uwagi na znaki i mrugania pana Perkera:
„Życzenie moje, by mię panu przedstawiono w tym celu, wydać się może nadzwyczajne osobie, przez której ręce przechodzi tyle spraw podobnego rodzaju“.
Adwokat próbował wpatrywać się w ogień, ale pomimo wszelkich wysiłków, nie zdołał powstrzymać się od śmiechu. Pan Pickwick mówił dalej:
„Gentlemani pańskiej profesji widzą zawsze rzeczy z najgorszej strony natury ludzkiej. Wszystkie spory, wszystka złość i wszystkie krzywdy roztaczają się przed panami. Panowie wiecie z doświadczenia, jak można sobie ująć przysięgłych efektem i, naturalnie, przypisujecie innym chęć użycia we własnym interesie środków, których wartość znacie, ponieważ używacie ich sami w chwalebnym i szlachetnym zamiarze, by zrobić wszystko na korzyść waszych klijentów. Sądzę, iż temu należy przypisać ogólnie rozpowszechnione mniemanie, że jesteście zimni, podejrzliwi, samolubni. Pojmuję dobrze całą niewłaściwość tego, że robię panu podobne oświadczenia w okolicznościach, w jakich się znajduję. A jednak, pomimo to, jak powiedział panu mój przyjaciel Perker, przyszedłem tu, by stanowczo oświadczyć panu, iż jestem najzupełniej niewinny w sprawie, którą mi wytoczono, i chociaż znam doskonale wysoką wartość pańskiej nauki, pozwól pan, iż dodam, że gotów jestem zrzec się pomocy pańskiego talentu, jeżeli nie jest pan najzupełniej przekonany o mojej szczerości“.
Na długo przed zakończeniem tej przemowy, adwokat wpadł w zwykłe swe roztargnienie. Po kilku wszakże minutach milczenia wziął znów pióro do ręki i, zdawało się, przypomniał sobie, że klijent jego jest obecny, gdyż podnosząc oczy od papieru, powiedział tonem dość ostrym;
„Kto będzie moim pomocnikiem w tej sprawie?“
„Pan Phunky“, odpowiedział pan Perker.
„Phunky? Phunky? Nigdy nie słyszałem tego nazwiska. Musi to być młody człowiek“
„Tak, bardzo młody. Przed kilkoma dopiero tygodniami dopuszczono go. Niech pan poczeka, przypomnę sobie — a, o ile mię pamięć nie myli: nie więcej, jak osiem lat temu, został adwokatem“.
„Tak i ja przypuszczałem“, odrzekł pan Snubbin, tym akcentem ubolewania, z jakim mówi się o biednem dziecku bez opieki. „Panie Mallard! Poślij pan do tego pana... pana...“
„Phunky — Holborn Court, Grays Inn“, rzekł Perker.
„Tak, Phunky! Powiedz mu, iż proszę, by się tu pofatygował“.
Pan Mallard poszedł, by spełnić zlecenie, a pan Snubbin wpadł znowu w zamyślenie, aż dopóki nie zjawił się pan Phunky.
Był to człowiek w wieku dojrzałym, chociaż adwokat dopiero w pączku. Maniery miał niepewne, trwożliwe, a gdy mówił, wahał się. Wady te wszakże nie były, jak się zdaje, wrodzone, lecz wynikały z pewnego rodzaju niemądrej trwożliwości, przyczyną zaś tego była świadomość, że wskutek braku czy to pieniędzy, czy opiekunów, czy stosunków, czy też bezczelności, zawsze był „spychany“. Na adwokata patrzał z czcią a panu Perkerowi złożył głęboki ukłon.
„Nie miałem przyjemności widzieć dotąd pana“, rzekł pan Snubbin z wyniosłą uprzejmością.
Pan Phunky skłonił się. Przez osiem przeszło lat miał on przyjemność codzień widzieć pana Snubbina.
„Jak słyszę, jesteś pan mi przeznaczony do pomocy w tej sprawie“, mówił dalej pan Snubbin.
Gdyby pan Phunky był bogaty, posłałby natychmiast po swego dependenta, by się przekonać, czy tak jest rzeczywiście; gdyby był zręczny, przyłożyłby sobie palec do czoła i starałby się przypomnieć, czy w mnóstwie powierzonych mu spraw nie znajdzie się także i tu, ale ponieważ nie był ani bogaty ani zręczny (w tym przynajmniej sensie), więc poczerwieniał i ukłonił się.
„Czyś pan czytał akta panie Phunky?“ pytał dalej wielki adwokat.
Tu także pan Phunky powinien był oświadczyć, iż nie pamięta; ale ponieważ przejrzał wszystkie papiery i ponieważ od dwóch miesięcy, odkąd wyznaczono go na pomocnika panu Snubbinowi, dzień i noc myślał o tej sprawie, więc poczerwieniał jeszcze więcej i ukłonił się jeszcze niżej.
„To jest pan Pickwick“, rzekł adwokat, piórem wskazując w stronę, gdzie stał filozof.
Pan Phunky skłonił się panu Pickwickowi z całym szacunkiem, potem znów zwrócił głowę ku panu Snubbinowi.
„Może pan pójdzie z panem Pickwickiem“, rzekł adwokat, „i... przyjmie do wiadomości to, co panu powie. Potem, naturalnie, odbędziemy wspólną nad tem naradę“.
Dając w ten sposób do zrozumienia, iż dość mu już zabrano czasu, pan Snubbin stał się znowu bardzo roztargniony, popatrzył przez chwilę przez lornetkę, potem skinął lekko głową i zajął się robotą leżącą przed nim. Była to szczególnego rodzaju sprawa; nieskończony proces, wytoczony przez osobę, zmarłą w zeszłym jeszcze wieku, o zamknięcie pewnej ścieżki, wiodącej do miejsca, skąd nigdy nikt nie wracał i dokąd nikt nigdy nie chodził.
Pan Phunky nie chciał nawet słyszeć o tem, że mógłby przejść przez jakiekolwiek drzwi przed panem Pickwickiem i jego adwokatem, upłynęło więc sporo czasu, zanim doszli do skweru. Doszedłszy tam, przechadzali się dość długo, roztrząsając sprawę. W rezultacie doszli do przekonania, że trudno przewidzieć, jak wypadnie wyrok; że nikt nie może nic powiedzieć, jak się sprawa skończy, nim się sprawa zacznie; że to wielkie szczęście, iż ubiegli przeciwną stronę i pozyskali dla siebie mecenasa Snubbina. Pozatem mówili wiele innych rzeczy pełnych zwątpień i pociech, jak zwykle w takich chwilach.
Pan Pickwick rozbudził Sama, który spał od godziny. Pożegnawszy Lowtena, skierowali się do City.
Spokój i cisza, cechujące okolice Lant-Street na przedmieściu Borough, napełniają duszę pewnym rodzajem słodkiej melancholii. Widać tu zawsze pełno napisów „do wynajęcia“; przy tem chodzi tu o boczną ulicę, zawsze otuloną w miły mrok. Domy przy Lant-Street nie można wprawdzie nazwać rezydencjami w ścisłem tego słowa znaczeniu. Ale jeżeli kto życzy sobie usunąć się od świata i wszystkich jego ponęt, zabezpieczyć się przeciw wszystkiemu, coby mogło zachęcać do patrzenia przez okno, to najusilniej polecilibyśmy mu wynająć mieszkanie przy Lant-Street.
Szczęśliwe to ustronie zamieszkałe jest przez praczki, kilku introligatorów, dwóch czy trzech agentów urzędu licytacyjnego, wielu pomniejszych urzędników z doków, kilka szwaczek i tyluż krawczyków. Większość tubylców wykazuje dużą skłonność do wynajmowania pokojów umeblowanych i poświęca się zdrowemu i wzmacniającemu zawodowi klepania biedy. W martwej przyrodzie tej okolicy na uwagę zasługują zielone okiennice, napisy: „Do wynajęcia“, miedziane blachy nad drzwiami i rączki do dzwonków z tegoż samego kruszcu. Główne okazy królestwa zwierzęcego stanowią chłopcy z szynkowni, handlarze sprzedający ciasta i przekupnie pieczonych ziemniaków. Ludność jest koczownicza, znika zwykle przed terminem opłacenia czynszu i najczęściej w nocy. Dochody Jej Królewskiej Mości rzadko są pobierane w tej szczęśliwej dolinie. Czynsze są najczęściej tylko przypuszczalne, a zaopatrzenie w wodę doznaje częstych przerw z powodu nieopłacenia należytości.
Tego wieczora, na który pan Pickwick był zaproszony przez pana Boba Sawyer, młody ten praktyk i przyjaciel jego, pan Ben Allen, siedzieli przed kominkiem na pierwszem piętrze pewnego domu przy opisanej ulicy. Przygotowania do przyjęcia były już jakby ukończone. Parasole z korytarza przeniesiono w ciasny kąt przed drzwiami do pokoju; czepek i szal służącej usunięto z klatki schodowej, tylko para kaloszy stała na macie słomianej u bramy a na gzymsie, przy schodach, dzielnie świeciła lampa kuchenna, odznaczająca się bardzo długim knotem. Pan Bob Sawyer sam zakupił trunki w winiarni na High-Street i towarzyszył przeniesieniu ich do domu. Poncz był już przyrządzony w miedzianym rondlu. Mały stolik, nakryty zielonem suknem, sprowadzono od jednego z lokatorów tego samego domu i przeznaczono go do gry; szklanki zakładu, oraz te, które wypożyczono z pewnej oberży, stały na stole, umieszczonym w klatce schodowej, przed drzwiami mieszkania. Na ziemi stały na tacy szklanki miejscowe i wypożyczone od sąsiadów.
A jednak, pomimo zupełnie zadawalającego pozoru tych przygotowań, jakaś chmura zaciemniała oblicze pana Boba Sawyera. Obok niego pan Ben Allen, patrzał na palący się w kominie węgiel z wyrazem współczucia, które melancholijnie ujawniło się, gdy po długiem milczeniu powiedział:
„Przeklęta historja, że to dziś właśnie ma taki kwaśny humor! Mogłaby zaczekać do jutra“.
„To na złość! Na złość!“ odrzekł Bob Sawyer. „Mówi, że jeżeli mam pieniądze, by dawać przyjęcia, to powinienem mieć i na zapłacenie jej rachunku“.
„I za ile jej się należy?“ zapytał Ben Allen.
Rachunek, nawiasem mówiąc, jest najznakomitszem perpetuum mobile, jakie kiedykolwiek wymyślił umysł ludzki. Potrafi to biec, jeśli tylko jest biedny, przez cały, najdłuższy żywot ludzki i nigdy nie stanie z własnej ochoty.
„Za trzy, czy cztery, miesiące wszystkiego“, odparł Bob Sawyer.
Ben Allen odchrząknął rozpaczliwie, potem skierował badawczy wzrok na to miejsce, w którem obie sztaby w kominku stykają się ze sobą i rzekł:
„Djabelnie będzie nieprzyjemnie, jeżeli jej przyjdzie do głowy robić tu gwałt, gdy przyjdą goście“.
„Okropnie!“ zawołał Bob Sawyer, „okropnie!“
W tej chwili dało się słyszeć lekkie pukanie do drzwi. Pan Bob Sawyer wymownie spojrzał na swego przyjaciela i gdy mówił: „Proszę wejść“, we drzwiach ukazała się nieuczesana głowa służącej, ubranej w czarne pończochy bawełniane, a mogącej uchodzić za opuszczoną córkę niezdolnego do pracy zamiatacza ulic, żyjącego w rozpaczliwych warunkach.
„Przepraszam pana Sawyera“, rzekła dziewczyna, „ale pani Raddle chce z panem mówić“.
Jeszcze pan Bob Sawyer nie obmyślił odpowiedzi, gdy dziewczyna znikła nagle, jakby ją kto szarpnął ztyłu i do drzwi zapukano powtórnie krótko, stanowczo, jakby chciano powiedzieć: „To jestem ja i teraz ja wejdę“. Pan Bob Sawyer spojrzał na swego przyjaciela ze śmiertelnem przerażeniem i znów zawołał: „Proszę wejść!“
Pozwolenie to było zbyteczne, gdyż zaproszenia nie wymówiono, a już wpadła do pokoju mała kobiecina, blada i drżąca z gniewu.
„Panie Sawyer!“ zawołała, usiłując zachować spokój, „niech pan będzie łaskaw zapłacić rachunek. Bardzo będę panu za to zobowiązana, gdyż dziś wieczorem mam płacić czynsz i właściciel czeka właśnie na dole“.
To powiedziawszy, mała kobieta złożyła ręce i utkwiła oczy w ścianie, ponad głową pana Boba Sawyera.
„Przykro mi bardzo, pani Raddle, że narażam panią na nieprzyjemności“, zaczął Bob z wielką słodyczą, „ale...“
„O! Nie byłabym panu natrętną“, przerwała mała kobieta słodko-kwaśnym głosem, „ale właściciel domu czeka. A przytem, przyrzekł mi pan dziś zapłacić rachunek... Wszyscy gentlemani, którzy tu mieszkali, dotrzymywali zawsze słowa, jak to przystoi prawdziwym gentlemanom“.
Powiedziawszy to, pani Raddle przygryzła usta i jeszcze uporczywiej wpatrzyła się w ścianę. Widocznem było, iż niewiasta przepojona była „parą“, jak to określił później sam Bob Sawyer w stylu wschodnich alegoryj.
„Przykro mi bardzo, pani Raddle“, zaczął Bob znowu, z jeszcze większem ugrzecznieniem, „ale takiego doznałem zawodu dziś w City...“
Dziwne to miejsce — to City. Znamy całe masy ludzi, którzy napróżno czekają tam na pieniądze.
„A cóż mi do tego, panie Sawyer?“ odrzekła pani Raddle, stojąc mocno na purpurowo wydzierżganym kwiecie kidderminsterskiego dywanu.
„Nie, nie, nie wątpię“, mówił dalej Bob Sawyer, puszczając te słowa mimo uszu, „że przed upływem tygodnia będziemy mogli wszystko uregulować, a potem pójdzie już lepiej“.
Na to właśnie czekała pani Raddle. Przyszła tu, by zrobić scenę i niezawodnie zmartwiłaby się, gdyby otrzymała należytość. Świetnie też była usposobiona do tego rodzaju rozrywki, gdyż niedawno zamieniła w kuchni z panem Raddle kilka przygotowawczych uprzejmości.
„Czy pan sądzi“, zawołała, podnosząc głos dla zbudowania sąsiadów, „czy pan sądzi, iż wiecznie będę trzymać w domu człowieka, który nigdy płacić nie myśli, który nie daje ani grosza na masło, ani na cukier, ani na mleko do śniadania? Czy pan sądzi, że kobieta uczciwa i pracowita, która dwadzieścia lat mieszka przy tej ulicy (dziesięć po tamtej stronie a dziewięć lat i trzy kwartały już w tym domu), nie ma nic lepszego do roboty, jak tylko rujnować się, by dawać mieszkanie i wikt próżniakom, ciągle tylko palącym tytoń i wałęsającym się, zamiast pracować, by płacić swoje rachunki? Czy pan sądzi...“
„Moja droga pani“, rzekł Ben Allen łagodnym głosem.
„Zachowaj pan dla siebie swoje uwagi“, rzekła pani Raddle, z uroczystą miną zwracając się do Bena i przerywając nagle gwałtowny strumień swej wymowy. „Zdaje mi się, że niema pan żadnego prawa wtrącać się do rozmowy. Nie panu wynajęłam ten pokój“.
„Nie, wiem o tem“, odrzekł Ben.
„A więc dobrze“, odparła pani Raddle z wyniosła grzecznością, „bardzo dobrze! Niech pan sobie tam, w szpitalu, łamie nogi i ręce biednym ludziom, ale tu się nie wtrąca. W przeciwnym razie znajdzie się ktoś, kto gotów panu przypomnieć jeszcze coś w tym rodzaju, mój panie!“
„Ależ pani jest nieprzyzwoita“, zawołał Ben.
„Za pozwoleniem, mój młody panie!“ krzyknęła pani Raddle, którą zimny pot oblał z gniewu. „Powtórzno pan ten wyraz!“
„Ależ... nie chciałem pani obrazić“, rzekł Ben Allen, który teraz bać się począł o swoją głowę.
„Za pozwoleniem, mój młody panie!“ mówiła dalej pani Raddle jeszcze bardziej rozkazującym i donośnym głosem; „kogo to nazwał pan nieprzyzwoitą osobą? Czy pan miał mnie na myśli?“
„Ale niechże się pani uspokoi“, rzekł pan Benjamin Allen.
„Czy pan miał mnie na myśli, pytam raz jeszcze?“ krzyknęła rozwścieczona pani Raddle, z pasją otwierając drzwi.
„Tak mi się zdaje!“ odpowiedział student.
„Tak się panu zdaje!“ wykrzyknęła pani Raddle, cofając się zwolna ku drzwiom i podnosząc głos do najwyższego tonu, dla specjalnego użytku pana Raddle, znajdującego się w kuchni. „Ale, to prawda, wszyscy wiedzą, iż można mię krzywdzić we własnym moim domu, podczas gdy mąż mój barłoży się tam na dole. Powinienby rumienić się (tu pani Raddle poczęła szlochać); powinienby spłonąć ze wstydu, widząc jak pomiatają jego żoną, jak najostatniejszą z ostatnich, ci rzeźnicy ciała ludzkiego (nowe szlochy). Tchórz! Bez serca! Naraża żonę na wszystkie krzywdy! Widzicie go! Stary kapłon, boi się nawet wejść tu, by nauczyć moresu tych bandytów. Boi się! Boi!“
Tu pani Raddle zatrzymała się, by posłuchać, czy powtórzenie tego wyzwania rozrusza jej lepszą połowę. Widząc jednak, że to się na nic nie zda, poczęła schodzić wdół, szlochając; wtem dwukrotnie zastukano do drzwi od ulicy; wybuchnęła więc histerycznym płaczem i jękami, które udało jej się przeciągnąć tak długo, aż zastukano do drzwi po raz szósty. Natenczas, poddając się nieokiełzanej rozpaczy, zaczęła rzucać parasolkami i zniknęła w głębi mieszkania, zamknąwszy za sobą drzwi z niebywałym hukiem.
„Czy tu mieszka pan Bob Sawyer?“ zapytał pan Pickwick, otwierającą mu służącą.
„Na pierwszem piętrze, drzwi naprzeciw schodów“, odrzekła dziewczyna, która wyrosła wśród pratubylców z Southwark, i po tej wskazówce znikła w kuchni razem ze świecą, głęboko z siebie zadowolona, gdyż sądziła, iż dokonała tego, czego wymagała od niej sytuacja.
Pan Snodgrass, który wszedł ostatni, po wielu bezowocnych usiłowaniach zamknął wreszcie drzwi na łańcuch, następnie zaś pickwickiści poszli po omacku po schodach i dopiero we drzwiach przyjął ich Bob, który nie wychodził dalej z obawy, by nie spotkać panią Raddle.
„Witam panów“, rzekł zmieszany jeszcze student. „Witam panów — ostrożnie ze szklankami!“
Ta ostatnia uwaga zwrócona była do pana Pickwicka, który właśnie kładł swój kapelusz na tacy.
„Przepraszam“, zawołał filozof, „bardzo przepraszam“.
„To nic!“ odrzekł gospodarz, „mieszkam trochę ciasno, ale trzeba być względnym, gdy się przychodzi do kawalera. Proszę wejść. Tego pana zna pan?“
Pan Pickwick uścisnął rękę panu Allenowi, a jego przyjaciele poszli za tym przykładem.
Zaledwie przybyli goście zasiedli, gdy znowu zapukano do drzwi.
„To zapewne Jack Hopkins“, rzekł Bob; „tak, to on! Chodź Jack!“
Ciężkie kroki dały się słyszeć na schodach i Jack Hopkins ukazał się pod aksamitną kurtką, ozdobioną metalowemi guzikami. Pozatem ubrany był w niebieską koszulę i fałszywy kołnierzyk.
„Spóźniłeś się“, rzekł Ben.
„Zatrzymano mię w szpitalu“.
„Czy zaszło co ważnego?“
„Nic nadzwyczajnego. W każdym razie niezły wypadek“.
„Cóż takiego? zapytał pan Pickwick.
„Człowiek spadł z czwartego piętra, nic więcej. Ale to pyszny casus, poprostu doskonały“.
„Zapewne chce pan powiedzieć, że pacjent przyjdzie do zdrowia?“ zapytał pan Pickwick.
„Nie“, odrzekł obojętnie zapytany; „raczej sądzę, że umrze, ale jutro będziemy mieli piękną operację. Co to będzie za rozkosz, jeżeli będzie ją robić Slasher“.
„Więc pan Slasher jest tak znakomitym operatorem?“
„Najznakomitszym, jakiego zna świat“, odparł Hopkins. „Przeszłego tygodnia odjął nogę dziecku, które podczas operacji zjadło pięć jabłek i jeden piernik. Ale nie na tem koniec; w parę minut potem mały bęben oświadczył, iż jeżeli mu nie rozpoczną zaraz drugiej operacji, to się mamie poskarży“.
„Zdumiewa mię pan!“ zawołał pan Pickwick.
„O, to jeszcze nic!“ powiedział Hopkins. „Prawda, Bobie?“
„Tak, tak!“ odrzekł Bob.
„Wiesz, Bob“, ciągnął pan Hopkins, przelotnie spojrzawszy na zaciekawioną twarz pana Pickwicka. „Mieliśmy tamtej nocy dziwne zdarzenie. Przyprowadzono dziecko, które połknęło naszyjnik“.
„Co połknęło?“ przerwał pan Pickwick.
„Naszyjnik!“ odpowiedział Jack Hopkins. „Nie odrazu — nie cały — tego byłoby zawiele — pan nie potrafiłby połknąć naszyjnika — ale dziecko! Ha, ha, ha!“ Pan Hopkins, zdawało się, był niezwykle zachwycony swoim żartem i ciągnął: „Nie, nie cały odrazu. Rodzice tego dziecka byli ubodzy. Siostra dziecka kupiła sobie naszyjnik. Zwykły naszyjnik, z wielkich, czarnych, drewnianych paciorków. Dziecko, które bardzo lubiło zabawki, złapało naszyjnik, zaczęło go ciągnąć, rozerwało i połknęło jeden paciorek. Bardzo mu się to podobało! A więc na drugi dzień znów ma gust na paciorek!“
„Ależ to straszne!“ zawołał pan Pickwick. „Bardzo pana przepraszam! Niech pan mówi dalej!“
„Ale następnego dnia łyka już dwa. Potem trzy i tak dalej, aż wkońcu tygodnia połknęło cały naszyjnik — dwadzieścia pięć kulek! Siostra, dziewczyna pracująca, która rzadko kiedy pozwalała sobie na kupno świecidełek, mało oczu nie wypłakała. Gdzież go nie szukała! Nie potrzebuję chyba mówić państwu, że nadaremnie! W parę dni później rodzina siada do obiadu. Pieczona baranina i kartofle. Dziecko nie było głodne, więc się bawi w kąciku. Nagle — piekielny hałas! Nic, tylko jakby miniaturowy grzmot. „Nie rób tak moje dziecko!“ mówi ojciec. „Ja nic nie robię!“ mówi dziecko. „Nie rób tego więcej!“ mówi ojciec. Milczenie, a potem — znów hałas, jeszcze gorszy! „Jeżeli nie słyszysz, co ci mówię, mój chłopcze“, mówi ojciec, „to się znajdziesz w łóżeczku zanim świnia zdąży chrząknąć!“ I kopnął dziecko, by wreszcie posłuchało, a tu ci taki grom, jak nigdy jeszcze przedtem! „Ależ to nie jego wina!“ woła ojciec. „Poprostu dostał krupu nie tam, gdzie należy!“ „Nie, nie“, woła malec. „To tylko naszyjnik! Połknąłem naszyjnik!“ Ojciec łapie malca i pędzi do szpitala. Paciorki w brzuchu dzieciaka przez cały czas dzwonią! A ludzie patrzą w niebo i pod nogi, skąd ten dziwny dźwięk? Leży u nas w szpitalu“, kończył Jack Hopkins „a paciorki tak mu głośno dzwonią w brzuszku, że musimy go otulać grubą kołdrą, bo pobudziłby nam pacjentów!“
„Najdziwniejsza historja, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się słyszeć!“ zawołał pan Pickwick, z emfazą uderzając w stół.
„O, to drobnostka!“ powiedział Hopkins. „Prawda, Bobie?“
„Naturalnie!“
„Wierz mi pan, że w naszej profesji zdarzają się nieraz wypadki bardzo dziwne!“
„Zupełnie panu wierzę“, odparł pan Pickwick.
Nowe pukanie do drzwi oznajmiło przybycie otyłego młodego człowieka, z ogromną głową i w czarnej peruce. Przyprowadził on ze sobą młodzika w bardzo ciasnym surducie i szkorbutycznej fizjonomji. Potem przybył gentleman mający koszulę upstrzoną w małe, czerwone kotwice, z nim ukazał się blady młodzieniec, ozdobiony ciężkim łańcuchem z pozłacanej miedzi. Pojawienie się gentlemana wielce wyelegantowanego, w bardzo czystej bieliźnie i kortowych butach, uzupełniło towarzystwo. Wysunięto stół nakryty zielonem suknem; pierwsze danie ponczu wniesiono w rądlu blaszanym, pierwsze trzy godziny poświęcono grze w „dwadzieścia jeden“, po pół pensa za punkt. Raz tylko przyjemna ta gra była przerwana małem nieporozumieniem pomiędzy szkorbutycznym młodzieńcem i gentlemanem o czerwonych kotwicach, przyczem pierwszy ujawnił nieprzeparte pragnienie rozbić drugiemu nos; ale gentleman, noszący na koszuli emblemata nadziei, oświadczył, iż nie pozwoli siebie obrażać ani gwałtownemu młodemu człowiekowi o szkorbutycznej cerze, ani żadnemu innemu indywiduum, noszącemu ludzką głowę.
Gdy ukończono grę i obliczono wszystkie punkty, ku obopólnemu zadowoleniu, pan Bob Sawyer zadzwonił na kolację, a goście cofnęli się w kąt, gdy ją zastawiano.
Nie była to operacja tak łatwa, jakby się to wydawać mogło. Naprzód trzeba było obudzić służącą, głęboko uśpioną pod stołem w kuchni. To zajęło trochę czasu, chociaż bowiem po drugim dzwonku obudzono ją, długo jeszcze nie zdołano jej jednak przyprowadzić do przytomności. Z drugiej zaś strony, przekupniowi, u którego zamówiono ostrygi, nie kazano ich pootwierać, a wiadomo jak trudno otwierać ostrygi zwyczajnym nożem, lub widelcem; to też sprawa szła ciężko i powoli. Wołowina również nie na wiele się przydała, gdyż była niedopieczona, a i o szynce można było powiedzieć, chociaż wzięto ją z sąsiedniej niemieckiej wędliniarni, że nie zasługiwała na pochwałę. Zato posiadano sporą ilość porteru i niemniej sera ku zadowoleniu wszystkich biesiadników, tembardziej, że ser był nadzwyczaj ostry. Wogóle, kolacja była o tyle dobra, o ile mogła nią być w takich warunkach.
Po jedzeniu postawiono na stole drugą wazę ponczu wraz z paczką cygar i dwiema butelkami wódki. Ale tu nastąpiła niesamowita pauza, spowodowana okolicznością bardzo zwyczajną w podobnych razach, niemniej jednak kłopotliwą.
Służąca zajętą była myciem szklanek. Zakład szczycił się posiadaniem czterech naczyń tego rodzaju, z czego jednak nie robimy zarzutu, krzywdzącego panią Raddle, gdyż wiadomo, że w podobnych zakładach zawsze daje się uczuwać brak szklanek. Szklanki pani domu były wąskie i wysmukłe, pożyczone zaś w sąsiedniej restauracji wielkie i pękate. To samo mogło już wyjaśnić prawdziwy stan rzeczy; ale służąca przecięła wszelką możliwość choćby dwuznaczności, gdyż od każdego z gości, niemal przemocą, zabrała szklankę, zanim jeszcze wypili, i mimo wszelakich giestów i przeszkód ze strony Bob Sawyera, głośno oświadczyła, że kazano szklanki przynieść i obmyć.
Zły to wiatr, który też nic dobrego nie mógł przynieść. Napróżno wyelegantowany gentleman w kortowych butach wysilał się, by powiedzieć coś dowcipnego. W chwili, gdy szklanki znikły, rozpoczął on dłuższą historię o szczególnie szczęśliwej odpowiedzi pewnej wielkiej politycznej znakomitości, której nazwiska zapomniał, danej innej osobistości, także znakomitej, której nazwiska nigdy nie mógł dokładnie się dowiedzieć. Rozwodził się bardzo szczegółowo nad rozmaitemi podrzędnemi okolicznościami, ściśle zresztą związanemi z rzeczoną anegdotą, ale żadną miarą nie mógł dojść do końca i przypomnieć sobie odpowiedzi, chociaż anegdotę te opowiadał od dziesięciu lat z wielkiem powodzeniem.
„Naprawdę!“ rzekł wkońcu elegant w kortowych bucikach, „to bardzo dziwna historja“.
„Wielka szkoda, że ją pan zapomniał“, odpowiedział Bob, z niepokojem spoglądając na drzwi, gdyż zdało mu się, iż słyszy szczęk szklanek. „Bardzo żałuję!“
„Ja także bardzo żałuję“, dodał opowiadający, „gdyż jestem pewny, żeby to panów rozweseliło. Ale nie martwcie się; sądzę, że najdalej za pół godziny przypomnę sobie“.
W tej chwili szklanki powróciły i Bob Sawyer, dotąd bardzo zakłopotany, odpowiedział z uprzejmym uśmiechem, iż wielce byłby rad usłyszeć koniec opowiadania, które w każdym razie jest nadzwyczaj zajmujące.
Widok szklanek przywrócił Bobowi dobry humor, którego brakowało mu od czasu konferencji z gospodynią. Twarz jego rozjaśniła się i znów się rozruszał.
„Teraz, Betsy“, rzekł z wielką swobodą umysłu, rozstawiając szklanki, które służąca postawiła na środku pokoju, „teraz, Betsy, pospiesz się i daj nam gorącej wody“.
„Niema gorącej wody“, odpowiedziała Betsy.
„Jakto? Niema gorącej wody?“
„Niema! Pani powiedziała, iż pan jej nie dostanie“.
Zdumienie, jakie wystąpiło na twarze gości, dodało odwagi gospodarzowi.
„Natychmiast przynieś gorącej wody! Natychmiast!“ zawołał ze spokojem rozpaczy.
„Ale nie można! Pani Raddle, idąc spać, zgasiła ogień i zabrała z sobą kociołek“, odparła służąca.
„Mniejsza o to! Mniejsza! To drobnostka“, rzekł pan Pickwick, zauważywszy, że twarz Boba zaczyna się mienić, „zimna woda jest równie dobra“.
„Tak, tak!“ dodał Ben Allen.
„Gospodyni moja podlega chwilowym napadom szału“, rzekł Bob z lodowatym uśmiechem. „Obawiam się, iż będę zmuszony wymówić jej mieszkanie“.
„Ale nie, nie!“ rzekł Benjamin.
„Boję się, iż do tego dojdzie“, mówił Bob z heroiczną stanowczością. „Zapłacę, com winien, i wyniosę się jutro rano“.
Biedny chłopiec! Jakże gorąco pragnął tego!
Usiłowania Boba, by podnieść się po tym ostatnim ciosie, udzieliły się i towarzystwu. Większa część gości, dla ożywienia umysłów, tem pilniej zajęła się zimnym grogiem, czego pierwsze skutki ujawniły się wznowieniem nieprzyjaznych kroków między szkorbutycznym młodzieńcem a właścicielem koszuli pełnej nadziei. Strony wojujące przez niejaki czas okazywały sobie wzajemną pogardę marszczeniem brwi i sapaniem; wkońcu szkorbutyczny młodzieniec uznał za właściwe zająć jaśniejsze stanowisko, co doprowadziło do następującej, już niedwuznacznej wymiany zdań:
„Sawyer!“ zawołał szkorbutyczny młodzian donośnym głosem.
„Co chcesz, Noddy?“ zapytał gospodarz.
„Przykroby mi było stać się przyczyną choćby najmniejszego niepokoju przy stole przyjaciela, a zwłaszcza przy twoim, ale sądzę, iż powinienem korzystać ze sposobności i oświadczyć panu Gunter, iż nie jest gentlemanem“.
„A ja, mój kochany Sawyer“, odrzekł na to pan Gunter, „bardzobym się zmartwił, gdybym spowodował najmniejszy hałas na ulicy, przy której mieszkasz, ale obawiam się, że będę zmuszony zaniepokoić twoich sąsiadów i wyrzucić za okno osobę, która tylko co się odezwała“.
„Co pan przez to rozumie?“ zapytał Noddy.
„To co mówię“, odparł pan Gunter.
„Chciałbym więc widzieć, jak pan to zrobi?“ rzekł pan Noddy.
„Za chwilkę poczuje pan nawet“.
„Prosiłbym pana o jego bilet“.
„Nic z tego nie będzie“.
„Dlaczego, panie?“
„Boby pan mój bilet umieścił za lustrem, by myślano, że odwiedzają go gentlemani“.
„Panie, jeden z moich przyjaciół rozmówi się z nim jutro“, rzekł Noddy.
„Dziękuje, żeś mnie pan o tem zawiadomił i zawczasu powiem służącej, by pochowała łyżki“, odparł Gunter.
W tem miejscu djalogu wmieszali się obecni, przedstawiając obu stronom niewłaściwość ich postępowania. Wskutek tego pan Noddy oświadczył, iż ojciec jego był równie szanowany, jak ojciec pana Guntera, na co pan Gunter odpowiedział, że jego ojciec był tak samo szanowany, jak ojciec pana Noddy. A ponieważ podobną deklarację można było uważać za zapowiedź nowych kroków zaczepnych, więc znów nastąpiła interwencja ze strony towarzystwa; wynikiem jej było wiele hałasu, podczas którego pan Noddy zdołał zapanować nad swem uniesieniem i wyznał, iż zawsze miał dla pana Guntera nieograniczony szacunek. Na to pan Gunter oświadczył, iż, prawdę powiedziawszy, woli może pana Noddy, niż swego rodzonego brata. Usłyszawszy to, pan Noddy podniósł się wspaniałomyślnie i podał rękę panu Gunterowi, który ją z zapałem uścisnął i wszyscy uznali, że sprawa została załatwiona z wielkim honorem dla obu stron.
„Teraz, Bobie“, rzekł pan Jack Hopkins, „aby nas rozruszać na nowo, proponuję, byśmy zaśpiewali“.
Na to wśród głośnych oklasków pan Hopkins zaintonował, jak mógł najgłośniej, hymn: „Boże zbaw królową“, śpiewając go według nowej i niezupełnie odpowiedniej melodji. Lecz chór dzierżył prym, gdyż każdy śpiewał na melodję najlepiej sobie znaną, co nie mogło nie mieć wstrząsającego skutku.
Gdy chór prześpiewał pierwszą zwrotkę, pan Pickwick podniósł rękę, prosząc o głos, a gdy uciszono się, powiedział:
„Przepraszam panów, ale zdaje mi się, iż ktoś krzyczał na dole“.
Nastąpiła głęboka cisza. Zauważono, że Bob zbladł.
„Zdaje mi się, iż znowu słyszę ten głos“, mówił dalej pan Pickwick. „Proszę otworzyć drzwi“.
Zaledwie otworzono drzwi, znikła wszelka wątpliwość.
„Panie Sawyer! Panie Sawyer!“ wołano z drugiego piętra.
„To moja gospodyni“, rzekł Bob, spoglądając z niepokojem po gościach. „Co pani sobie życzy, pani Raddle?“
„Co to znaczy, panie Sawyer?“ ozwał się cierpki głos. „Niedość na tem, iż muszę z własnej kieszeni płacić za niego i znosić obelgi pańskich przyjaciół, którzy mają być ludźmi z wykształceniem, ale zdaje mi się, że chce mi pan dom rozwalić i wyprawia mi pan o drugiej godzinie rano takie wrzaski, że mógłby pan zaalarmować straż pożarną. Wypędź mi pan zaraz tę hałastrę“.
„Wstydziłby się pan“, dodał głos samego pana Raddle, wychodzący jakby z pod całego stosu kołder.
„Naturalnie“, zawołała czuła jego połowica, „bo ty, zmokła kuro, czemu nie pójdziesz sam i nie pozrzucasz ich ze schodów! Tak powinienbyś zrobić, gdybyś był mężczyzną!“
„Zrobiłbym to, moja droga, gdybym był tuzinem mężczyzn“, odrzekł małżonek. „Ale w tej chwili mają liczebną przewagę...“
„Tchórz!“ odrzekła pani Raddle z najwyższą pogardą. „Panie Sawyer, czy rozpędzi pan tę hałastrę?“
„Już idą, idą“, odpowiedział nieszczęśliwy Bob. „Sądzę, że najlepiej zrobicie, gdy się rozejdziecie“, rzekł następnie do swych przyjaciół, „bo doprawdy, zdaje mi się, iż zawiele robimy hałasu“.
„Wielka szkoda“, rzekł wyelegantowany gentleman, „bo zaczęło nam właśnie być tak wesoło“.
„Eh! Nie zwracajmy na to uwagi, a zacznijmy lepiej drugą strofę“, powiedział Hopkins.
„Nie, dajcie pokój, nie śpiewajcie!“ pośpieszył uprzedzić gospodarz. „Piękny to śpiew, ale dość już. Mieszkańcy tego domu są gwałtowni, bardzo gwałtowni“.
„Może chcesz, bym poszedł na górę i oporządził gospodarza?“ zapytał Hopkins; „albo począł dzwonić jak na gwałt, albo zaszczekał na schodach? Rozporządzaj mną, Bobie“.
„Dziękuję ci za te dowody przyjaźni “, odrzekł nieszczęśliwy Bob, „ale sądzę, iż dla uniknięcia zwady, najlepiej będzie się rozejść“.
„No i cóż, panie Sawyer?“ ozwał się znowu cierpki głos pani Raddle, „czy już się wynoszą ci bandyci?“
„Już, już, pani Raddle; szukają kapeluszy. Zaraz odejdą“.
„Odejdą!“ zawołała pani Raddle, wysuwając przez drzwi swą głowę, ozdobioną nocnym czepkiem, w chwili właśnie, gdy panowie Pickwick i Tupman wychodzili z pokoju. „Odejdą! A poco wogóle tu przychodzili?“
„Moja droga pani“, rzekł pan Pickwick, podnosząc głowę.
„Wynoś się pan, stary nicponiu“, odpowiedziała na to pani Raddle, szybko zdejmując czepek. „Taki dziad! Mógłby być ich ojcem! Stary rozpustnik! Pan jesteś najgorszy ze wszystkich!“
Pan Pickwick uznał za zbyteczne przekonywać o swej niewinności. Zeszedł szybko ze schodów na ulicę, gdzie połączył się z panami Tupmanem, Winkle i Snodgrassem. Pan Ben Allen, mocno dotknięty grogiem i zaszłą sceną, towarzyszył im aż do mostu londyńskiego, zwierzywszy się w drodze panu Winkle, jako osobie, szczególnie zasługującej na zaufanie, iż gotów jest poderżnąć gardło każdemu gentlemanowi, z wyjątkiem Boba Sawyera, któryby ośmielił się zalecać do jego siostry, Arabelli. Gdy swoje niezłomne postanowienie spełnienia tego przykrego braterskiego obowiązku jeszcze w odpowiedni sposób potwierdził, zalał się łzami, nasunął sobie na oczy kapelusz i zawrócił. Po drodze zatrzymywał się przed każdą bramą na placu Borough i tam z pewnemi przerwami aż do świtu pukał energicznie, w przekonaniu, iż stoi przed własnym domem i zapomniał klucza od drzwi.
Gdy goście rozeszli się, zgodnie z nieco natrętnem życzeniem pani Raddle, nieszczęśliwy Bob Sawyer został sam, aby zastanowić się nad przypuszczalnemi wypadkami następnego dnia i przyjemnościami następnego wieczora.
Dzień 13-y lutego, co czytelnicy tej autentycznej historji wiedzą równie dobrze, jak my sami, był wigilją dnia, w którym miała być sądzoną sprawa Bardell contra Pickwick. Nużący to był dzień dla Samuela Wellera, który od dziesiątej rano do drugiej po południu ciągle podróżował z hotelu pana Pickwicka do gabinetu pana Perkera i z powrotem, nie dlatego, by było coś do zrobienia, bo odbyto już naradę i postanowiono, jakiej drogi należy się trzymać, ale pan Pickwick znajdował się w stanie nadzwyczajnego rozdrażnienia i nieustannie posyłał swemu pełnomocnikowi małe bileciki, zawierające jedynie takie pytanie: „Kochany Perker! Jak tam idzie?“, na co pan Perker odpowiadał niezmiennie: „Kochany Pickwick! Jak może najlepiej“. Faktem zaś jest, że nie mogło iść ani źle ani dobrze, aż do dnia następnego. Ale ludziom, stającym przed sądem, lub wzywanym tam po raz pierwszy, przebaczyć trzeba chwilową irytację i niepokój, jakiego doznają. Sam wiedział o tem i ulegał słabości natury ludzkiej, wykonywując wszystkie rozkazy swego pana z niczem niezamąconym humorem, stanowiącym jeden z najwybitniejszych i najmilszych rysów jego charakteru.
Właśnie pokrzepił się był smacznym obiadem i czekał w bufetowej sali na pewną gorącą mieszaninę, której zażycie zalecił mu pan Pickwick celem usunięcia śladów porannego znużenia, gdy najpierw w sieni, potem na schodach, potem w korytarzu, wreszcie w sali oberży pod „Jerzym i Jastrzębiem“ ukazał się chłopak w futrzanej czapce i flanelowej kurtce, którego wszystkie ruchy zdradzały chwalebną ambicję dojścia z czasem do godności masztalerza. Chłopak spojrzał dokoła, jakby szukał kogoś, do kogo ma polecenie, wobec czego służąca, która nie uważała za nieprawdopodobne, by polecenie to miało jakiś związek z łyżeczkami do herbaty i do czego innego, krzyknęła na chłopaka.
„Hej, ty tam! Co tu robisz?“
„Jest tu ktoś, kto się nazywa Sam?“ zapytał chłopak cienkim dyszkantem.
„A nazwisko?“ zapytał Sam, zwracając się do chłopca.
„A czy ja wiem!“ odrzekł żywo zapytany.
„Zanadtoś dowcipny, mój malcze; uważajno tylko, by się dowcip nie obrócił, bo mógłbyś wtenczas dostać jego ostrym końcem. Cóż to znaczy? Przychodzisz do hotelu i pytasz o Sama, z uprzejmością dzikiego Indjanina?“
„Bo tak mi kazał stary“.
„Jaki stary?“ zapytał Sam z głęboką pogardą.
„Ten co jeździ do Ipswich i przystaje w naszej oberży“, odparł chłopak, „powiedział mi wczoraj rano, bym poszedł pod „Jerzego i Jastrzębia“ i zapytał o Sama“.
„To mój autor“, rzekł Sam do panny siedzącej za bufetem. „Obawiam się, że on naprawdę nie zna mego nazwiska. No, młody karczochu, co masz mi jeszcze do powiedzenia?“
„Stary powiedział, byście przyszli do nas o szóstej, bo chce widzieć się z wami pod „Błękitnym Niedźwiedziem“ na Leadenhall. Czy mam powiedzieć mu, że tam przyjdziecie?“
„Możesz zaryzykować“, odrzekł Sam.
Otrzymawszy to pełnomocnictwo, chłopak oddalił się, budząc sąsiednie echa szczęśliwem naśladowaniem piosenek dorożkarskich, co czynił rzeczywiście głosem szerokim i pełnym.
Sam z łatwością otrzymał urlop od Pickwicka, gdyż w stanie rozdrażnienia, w jakim znajdował się filozof, nie miał on nic przeciw temu, by być samotnym. To też Sam puścił się w drogę na długo przed umówioną godziną, a mając czas, przespacerował się do pałacu mera Londynu. Tu zatrzymał się i z filozoficznym spokojem zajął się oglądaniem niezliczonych kabrjoletów i pojazdów wszelkiego rodzaju. Spędziwszy tak z pół godziny, przez mnóstwo uliczek i dziedzińców skierował się ku rynkowi Leadenhall. Ponieważ pracował nad zabiciem czasu i zatrzymywał się przed każdym prawie przedmiotem, który mu wpadł w oko, nie wyda się więc dziwnem, iż stanął także przed sklepem, gdzie sprzedaje się papier; ale coby bez bliższych wyjaśnień mogło wydawać się dziwnem, to że zaledwie oczy jego zatrzymały się na pewnych malowidłach, wystawionych w oknie, Sam zadrżał, mocno uderzył się prawą ręką po udzie i wykrzyknął:
„Doprawdy, że zapomniałbym jej posłać. Nie przyszło mi do głowy, że jutro właśnie dzień św. Walentyna“.
Kolorowany rysunek, na który zwrócone były oczy Sama, gdy to mówił, przedstawiał dwa serca ludzkie jaskrawo wymalowane, osadzone na strzale i piekące się na sutym ogniu, gdy tymczasem dwaj ludożercy, męskiego i żeńskiego rodzaju, we współczesnych ubiorach (gentleman w granatowym fraku i białych spodniach, dama w czerwonym płaszczu z takimż parasolem) zbliżali się do tego pieczystego z miną wygłodzoną, po ścieżce wysypanej delikatnym piaskiem. Mały chłopiec, bardzo nieskromny (gdyż za całe ubranie miał tylko parę skrzydeł) doglądał tej kuchni. W głębi widać było dzwonnicę kościoła na Langham Place. Jednem słowem malowidło to przedstawiało miłosny list z rodzaju tych, które nazywa się „Walentynami“. Jak oznajmiano na niewielkiej tablicy, handlarz papieru podejmował się dostarczenia podobnych wyrobów współobywatelom swoim w każdej żądanej ilości po jednym szyllingu i sześć pensów za sztukę.
„Byłbym zupełnie zapomniał posłać jej taki list“, powtórzył Sam i wszedł prosto do sklepu. Tam zażądał arkusza najpiękniejszego listowego papieru ze złotemi brzegami i twardego pióra, z zaręczeniem, iż nie będzie pryskać. Otrzymawszy te przedmioty, poszedł dalej, ale już nierównie prędzej niż przedtem. Stanąwszy koło rynku Leadenhall, powiódł dokoła wzrokiem i ujrzał szyld, na którym artysta wymalował coś, co miało dalekie podobieństwo do słonia, koloru niebieskiego i z orlim nosem zamiast trąby. Słusznie przypuszczając, że był to „Błękitny Niedźwiedź“ we własnej osobie, Sam wszedł do wnętrza i zapytał o autora swej osoby.
„Przyjdzie tu chyba za jakie trzy kwadranse“, odpowiedziała młoda dama, zarządzająca miejscowem gospodarstwem.
„Bardzo dobrze“, odrzekł Sam. „Proszę mi dać za dziewięć pensów wódki z gorącą wodą i atramentu“.
Gdy przyniesiono wódkę i atrament do osobnego pokoju, i gdy młoda dama pieczołowicie przytłumia ogień, by nie palił się zbyt jasno, natychmiast odeszła, zabierając ze sobą pogrzebacz, aby uniemożliwić wszelkie rozniecenie nędznego płomyka bez uprzedniej zgody i wiadomości oberży pod „Niebieskim Niedźwiedziem“. Sam zasiadł na krześle koło pieca, wydobył z kieszeni papier ze złoconemi brzegami i twarde pióro, starannie obejrzał jego koniec, by się przekonać, że niema na niem włosa, wytarł stół, z obawy, by pod papierem nie znalazły się okruszyny chleba, założył rękawy, wsparł się na łokciach i przygotował się do pisania.
Napisać list, nie jest rzeczą łatwą, zwłaszcza dla dam i gentlemanów, niebardzo poświęcającym się nauce kaligrafii. W podobnych wypadkach piszący zawsze poczytuje za niezbędne pochylić swą głowę ku lewemu ramieniu i, spoglądając z ukosa na stawiane litery, jednocześnie odtworzyć językiem odpowiadające im idealne kształty. Chociaż jednak tego rodzaju ruchy niezaprzeczenie wielce przyczyniają się do oryginalnej kompozycji, za to z drugiej strony znacznie opóźniają samo pisanie. Już przeszło półtorej godziny Sam wypisywał na papierze drobne litery, małym palcem wycierając te, które się udały i kładąc inne na ich miejscu, gdy zajęcie to przerwało mu wejście szanownego Wellera starszego.
„No, Sammy!“ rzekł ojciec.
„No, stary“, odrzekł syn, odkładając pióro. „Cóż tam mówi ostatni biuletyn o zdrowiu macochy?“
„Pani Weller spędziła noc spokojnie; ale zrana była w szkaradnym humorze. Podpisano pod przysięgą: Tomy Weller esq. Oto ostatni biuletyn. Samie“, odrzekł Weller starszy, zdejmując szal.
„Więc niema polepszenia?“
„Przeciwnie, symptomata coraz gorsze“, odpowiedział ojciec, wzruszając ramionami „Ale co ty tu robisz, Sammy? Chcesz zostać uczonym, co?“
„Już skończyłem“, odrzekł Sam, nieco zakłopotany; „pisałem“.
„Widzę; ale spodziewam się, że nie do kobiety?“
„Eh! Co tu ukrywać. To Walentyn“.
„Co?“ zawołał ojciec, którego słowa te, zdawało się, napełniały przerażeniem.
„Walentyn“.
„Samiwelu! Samiwelu!“ zaczął znowu ojciec tonem wyrzutu, „nigdy nie spodziewałem się tego po tobie. Wobec przykładu, jaki dały ci złe skłonności twego ojca, wobec wszystkiego, com ci o tym przedmiocie powiedział, wobec osobistego poznania twej macochy, co starczy za moralną naukę, której człowiek nie powinien zapomnieć do końca życia, nie przypuszczałem, byś mógł to zrobić, Samiwelu! nie, nigdy nie przypuszczałem“.
Były to zbyt przykre uwagi dla nieszczęśliwego ojca, po ich wygłoszeniu przyłożył więc do ust szklankę Sama i duszkiem wypił wszystko, co w niej było.
„No, a teraz jak ci jest, stary?“ zapytał syn.
„O, Sammy, będzie to ciężkim ciosem w moim wieku! Na szczęście jestem łykowaty i to mię pociesza, jak mówił stary indyk gospodarzowi, który mu oznajmił, iż musi go zabić i zanieść na targ“.
„Co będzie ciężkim ciosem?“
„Widzieć, że się żenisz, Sammy; widzieć, że jesteś ofiarą, która sobie wyobraża, że wszystko są róże. To przerażający cios, dla serca ojcowskiego, Sammy!“
„Głupstwo! Nie myślę się żenić; nie martw się nadaremnie. Każ sobie lepiej podać fajkę; przeczytam ci list“.
Nie możemy stanowczo powiedzieć, czy boleść Wellera uległa złagodzeniu dzięki perspektywie fajki, czy też dzięki przekonaniu, iż w rodzinie jego istnieje jakaś fatalna skłonność do małżeństwa, której napróżno byłoby stawiać opór. Gotowibyśmy niemal przypuszczać, iż szczęśliwy ten rezultat wypłynął jednocześnie z obu tych skombinowanych źródeł pociechy. Weller rzucił okrycie, zapalił fajkę, usiadł plecami do ognia, by czuć jego ciepło a równocześnie opierać się o gzyms kominka; potem zwrócił ku Samowi twarz znacznie łagodniejszą i wezwał go do bliższych wyjaśnień.
Sam umoczył pióro w kałamarzu, by być gotowym do robienia poprawek, i zaczął z teatralnym patosem:
„Luba...“
„Czekaj!“ zawołał Weller starszy, ciągnąc za dzwonek. „Dwie szklanki nieomylnej, moje dziecko!“
„Zaraz, panie“, odrzekła dziewczyna, która z wielką szybkością zjawiła się i znikła, znów się zjawiła i znów znikła.
„Tu, zdaje się, znają twoje gusta“, zauważył Sam.
„Znają“, odrzekł ojciec. „Przedtem bywałem tu często. No, teraz zaczynaj“.
„Luba istoto!...“
„Czy to będą może wiersze?“
„Nie, nie!“
„Tem lepiej. Wiersze to rzecz nienaturalna. Niema ani jednego człowieka, któryby mówił wierszami, z wyjątkiem zakrystjana w dzień Nowego Roku i tych ludzi, którzy wykrzykują ogłoszenia o cygarach, makasarowem mydle i tym podobnych rzeczach. Nie puszczaj się nigdy na mówienie wierszami, mój chłopcze, to dobre dla hołoty. Zacznijno jeszcze raz“.
„Luba istoto! Czuję, że serce moje siarczyście...“
„Siarczyście — to nieprzyzwoicie“, przerwał Weller, odejmując fajkę od ust.
„Nie, nie, to nie „siarczyście“, rzekł Sam, zwracając list ku oknu; to „ogniście“, tylko, że tu zrobił się kleks. „Czuję, że serce moje ogniście zapaliło się...“
„Bardzo dobrze! Dalej!“
„Ogniście zapaliło się i roz...“ Zapomniałem, jaki tu ma być wyraz“, rzekł Sam, drapiąc się piórem za uchem.
„Więc czemuż nie popatrzysz?“
„Właśnie patrzę, ale tu także jest kleks. Widzę r, o, z...“
„Może „rozpędziło“, poddał Weller.
„Nie, to „roznamiętniło“, tak!“
„To już nie tak wymowne słowo, jak „rozpędziło“, rzekł Weller z powagą.
„Tak sądzisz?“
„Niezawodnie“.
„A mnie się zdaje, iż „roznamiętniło“ więcej wyraża“.
„Eh, zresztą“, rzekł Weller po krótkiem milczeniu, „może to bardziej czule. Wal dalej, Sammy“.
„Moje serce ogniście się rozogniło i roznamiętniło na wspomnienie o tobie, gdyż jesteś extra fein dziewczyna, i chciałbym, by mi kto powiedział, że tak nie jest...“
„To piękna myśl“, rzekł Weller, odejmując fajkę od ust, by zrobić tę uwagę.
„Sądzę, że niezła“, odpowiedział syn, któremu to bardzo podchlebiło.
„Co mi się podoba w twoim stylu, to że niema tu żadnych obcych wyrażeń, żadnych Wenusów ani nic podobnego. Bo poco to mówić młodej kobiecie, że jest Wenus albo anioł, Sammy?“
„Dlaczegożby nie nazwać jej odrazu gryfem albo jednorożcem? Przecież to także, jak wiadomo, są zwierzęta bajeczne!“
„Jedno warte tyle, co i drugie“.
„Wal dalej, Sammy!“
Posłuszny Sam czytał dalej, podczas gdy ojciec jego dalej palił fajkę i przysłuchiwał się z wyrazem mądrości, pomieszanej z zadowoleniem.
„Nim ciebie ujrzałem, sądziłem, iż wszystkie kobiety są jednakie...“
„Są jednakie“, zauważył Weller nawiasowo.
„Ale ujrzawszy ciebie, przekonałem się, iż byłem głupi jak korniszon, ponieważ niema na świecie osoby, któraby tak mi się spodobała...“
„Myślę, że należało to wyrazić jakoś dobitniej“, rzekł Sam, podnosząc głowę.
Weller skinął w milczeniu; syn czytał dalej:
„A zatem korzystam z przywileju, moja kochana Mary, jak mówił pewien gentleman w kłopotach, tylko w nocy wychodzący z domu, by ci powiedzieć, że chociaż widziałem cię wszystkiego jeden raz, obraz twój jest wyryty w mojem sercu wyraźniej i lepszemi kolorami, aniżeli gdyby zrobiono go maszyną, fabrykującą portrety z ramkami i haczykiem do wieszania w dwie minuty“.
„Boję się, czy to nie trąci już poezją“, zauważył Weller z powątpiewaniem.
„Nie, nie“, odrzekł Sam, zaczynając znów czytać, by uniknąć wszelkiej dyskusji.
„Przyjmij mię, droga Mary, za twego Walentyna i pomyśl o tem, co ci piszę. Moja droga Mary, teraz kończę“. Ot i wszystko“.
„Zdaje mi się, iż zakończenie jest za nagłe, Sammy“.
„O, nie! Możeby chciała, by było dłuższe, ale na tem właśnie polega cały sekret pisania listów“.
„No, jest w tem coś. Chciałbym, by twoja macocha miała te same zasady. A czy nie podpiszesz?“
„W tem sęk. Nie wiem, jak podpisać“.
„Podpisz Weller“, rzekł właściciel tego nazwiska.
„Nie można. Walentyn nigdy nie podpisuje się własnem nazwiskiem“.
„No, to podpisz Pickwick; to piękne nazwisko i łatwe do wymówienia“.
„Doskonale! A gdybym zakończył wierszami, co?“
„Nie lubię wierszy, mój chłopcze; w całem mojem życiu nie znałem żadnego porządnego stangreta, któryby robił poezje, z wyjątkiem jednego, który napisał bardzo rozczulające wiersze w dniu, w którym go powieszono za rozbój na drodze, ale to był stangret z Camberwell, więc to się nie liczy“.
Ale Sam nie mógł sobie wyperswadować poezji i podpisał:
„Miłość przenika
Twego Pickwicka“.
Złożywszy następnie list w sposób bardzo skomplikowany, napisał na nim ukośnie adres:
„Panna Mary, służąca u pana Nupkins, burmistrza w Ipswich, Suffolk“, potem opatrzył list pieczęcią i włożył go do kieszeni, by odnieść w swoim czasie na pocztę.
Po załatwieniu tej ważnej sprawy, pan Weller senjor zaczął przedstawiać drugą, dla której zawezwał swego spadkobiercę.
„Pierwsza historja dotyczy twego gubernatora“, powiedział. „Jutro ma być sądzony“.
„Niezawodnie“.
„Otóż pewno będzie potrzebował świadków, którzyby zaprzysięgli jego obyczaje, albo dowiedli alibi. Już ja to wszystko obmyśliłem i gubernator może być spokojny. Podebrałem kilku przyjaciół, którzy załatwią mu jedno lub drugie. A co do mnie, to takie jest moje zdanie: dajcie pokój obyczajom i weźcie się do alibi. Niema nic lepszego, jak alibi; nic, Sammy!“
Pan Weller patrzał bardzo uczenie dokoła, gdy wyrażał tę opinję prawniczą, potem zaś wetknął nos w szklankę i z poza jej brzegu wyglądał ku zdumionemu synowi.
„Ej, co ci jest, stary? Czy myślisz, że gubernator pójdzie do kryminału i że go sądzić będą w Old Bailey?“
„To wszystko jedno, mój chłopcze. Mniejsza o to gdzie go sądzić będą; alibi, w tem rzecz. Zapomocą alibi uratowaliśmy Toma Wildspark, chociaż oskarżony był o zabójstwo, wszystkie peruki utrzymywały, iż nic mu nie pomoże. Powiem ci, Sammy, że jeżeli twój gubernator nie dowiedzie alibi, to niechybnie zadrze nogi“.
Ponieważ starszy pan Weller żywił głębokie i niewzruszone przekonanie, że Old Bailey jest najwyższym sądem państwowym i do jego praw i norm muszą się stosować wszystkie inne, przeto nawet słuchać nie chciał dowodzeń Sama, iż alibi w tym wypadku na nic się nie przyda. Z wielką gwałtownością twierdził, iż wobec tego pan Pickwick będzie ofiarą sądową. Widząc, że niema co dalej dyskutować o tem, Sam zmienił przedmiot rozmowy i zapytał, w jakiej to drugiej sprawie szanowny rodzic pragnie zasięgnąć jego zdania.
„Jest to punkt dotyczący polityki domowej, Sammy“, odpowiedział Weller. „Znasz Stigginsa?“
„Czerwononosego?“
„Tego samego. Czerwononosy odwiedza twoją macochę z dobrocią i łaskawością, jakich nigdy nie widziałem. Tak kocha naszą rodzinę, iż gdy odchodzi, nie może przemóc się, by nie zabrać jakiej pamiątki“.
„Gdybym był na twojem miejscu“, powiedział Sam, „dałbym mu coś, coby dziesięć lat popamiętał“.
„Zaraz, zaraz; otóż, jak mówiłem, teraz przynosi zawsze z sobą płaską butelkę, obejmującą około półtorej kwarty, a gdy odchodzi, napełnia ją starannie naszym grogiem ananasowym“.
„I zapewne odnosi próżną?“
„Zostaje tylko korek i zapach. Co do tego, to możesz być zupełnie spokojny. Otóż, mój chłopcze! Dziś te próżniaki będą tu odbywać miesięczne posiedzenie sekcji „Brick-Lane“, oddziału „Ebenezer“, wielkiego towarzystwa wstrzemięźliwości. Miała tam pójść i twoja macocha, ale dostała reumatyzmu i nie może, a ja podchwyciłem dwa bilety, które jej przysłano“.
Udzieliwszy synowi tej tajemnicy z nadzwyczajnem zadowoleniem, Weller senjor tak szybko zamrugał okiem, iż Sam począł przypuszczać, że dostał nerwowej drżączki w prawej powiece.
„No i cóż z tego?“ zapytał.
„Ano“, mówił dalej ojciec, oglądając się na wszystkie strony, „my przyjdziemy we właściwym czasie. A pomocnik pasterza nie! Pomocnik nie!“
Tu Weller dostał takiego napadu śmiechu, że omal nie udusił się. Przestraszony Sam począł mu rozcierać grzbiet, jakby chciał z niego wykrzesać ogień, poczem odezwał się:
„Doprawdy, że nigdy w życiu nie widziałem podobnego komika. Czegóż tak chichoczesz, korpulencjo?“
„Cicho, Sammy“, odrzekł Weller, oglądając się dokoła z wielką ostrożnością i mówiąc stłumionym głosem. „Dwaj moi przyjaciele, jeżdżący oksfordzkim traktem i świetni do wszystkich awantur, wzięli pomocnika na holownik, i gdy przyjdzie na posiedzenie „Ebenezera“ (co stanie się niezawodnie, gdyż doprowadzą go do samych drzwi i wepchną tam w razie potrzeby), to zgromadzeni przekonają się, iż jest zalany grogiem, jak nigdy nie był pod „Markizem Granby“, a to już niemało“.
Tu Weller począł znów śmiać się niesłychanie, narażając się niemal na uduszenie.
Nic nie mogło Samowi tak przypaść do gustu, jak zdemaskowanie czerwononosego obłudnika, a ponieważ nadchodziła już godzina, o której posiedzenie miało się rozpocząć, więc ojciec z synem bezzwłocznie poszli ku Brick-Lane. Po drodze Sam oddał list na pocztę.
Miesięczne posiedzenie filji „Brick-Lane“, oddziału wstrzemięźliwości „Ebenezer“, odbywały się w miłej i obszernej sali, do której można się było dostać zapomocą pewnej i wygodnej drabiny. Prezydentem był właśnie pan Antoni Humm, nawrócony pompier, obecnie nauczyciel, a przygodnie wędrowny kaznodzieja. Sekretarzem był niejaki pan Jonas Mudge, pomocnik blacharski, naczynie entuzjazmu i bezinteresowności, sprzedający pozatem herbatę członkom stowarzyszenia. Przed rozpoczęciem posiedzenia, damy, siedząc na taboretach, popijały herbatę jak mogły najdłużej; wielka drewniana skarbonka stała na zielonem suknie na biurku, przy którem siedział sekretarz, wdzięcznie uśmiechający się przy każdym nowym przyroście do ukrytej wewnątrz skarbonki zbioru miedziaków.
Tego wieczora damy zaczęły od wypicia niemal przerażającej ilości herbaty, ku wielkiemu oburzeniu pana Wellera, który, nie zwracając uwagi na znaki Sama, wodził dokoła oczami pełnemi zdziwienia i pogardy.
„Sammy“, szepnął do syna, „jeżeli niektórym z tych bab nie trzeba będzie jutro robić operacji, jako dotkniętym puchliną wodną, to ja nie jestem twoim ojcem i basta! Widzisz tę starą babę naprzeciw mnie? Ona utopi się w herbacie“.
„Czy nic możesz być cicho?“ szepnął Sam.
„Sammy“, rzekł znów Weller po chwili, z wyrazem głębokiego wzruszenia, „uważaj, co ci powiem, mój chłopcze; jeżeli ten sekretarz jeszcze przez pięć minut będzie tak żarł grzanki i zapijał je gorącą wodą, to niezawodnie pęknie“.
„Cóż ci to szkodzi, jeżeli mu się tak podoba? To do nas nie należy“, rzekł Sam.
„Jeżeli tak potrwa dłużej“, zaczął znów Weller cichym głosem, „czuję, iż mój obowiązek, jako człowieka i chrześcijanina, każe mi powstać i powiedzieć parę słów prezydentowi. Tam, na trzecim taborecie, siedzi młoda kobieta, która wypiła już piętnaście filiżanek; w oczach rozdyma się“.
Niema żadnej wątpliwości, że Weller obróciłby w czyn swe życzliwe zamiary, gdyby wielki szmer stukających filiżanek nie oznajmił, że herbata skończona. Po wyniesieniu przyborów i ustawieniu stołu z zielonem suknem na środku sali, posiedzenie zagaił bardzo żywy, mały, łysy człowiek w aksamitnych spodniach, który szybko wszedł po stopniach estrady z narażeniem swych cienkich nóżek i przemówił w ten sposób:
„Panie i panowie! Proponuję na przewodniczącego naszego zacnego brata, pana Antoniego Humma“.
Na tę propozycję, damy zamachały całą kolekcją pięknych chustek, a niespokojny mały człowieczek dosłownie podniósł do fotelu pana Humma, ująwszy go za barki i wrzuciwszy w głąb mahoniowego fotelu, który przynajmniej kiedyś reprezentował taki rodzaj mebli. Powiewanie chustkami powtórzyło się i pan Humm, który miał twarz bladą i wiecznie spotniałą, powitawszy uprzejmie towarzystwo, z powagą zajął swe miejsce. Następnie mały człowieczek wezwał wszystkich do milczenia; pan Humm zaś powiedział, że za przyzwoleniem braci i sióstr sekcji „Brick-Lane“, w tej chwili obecnych, sekretarz tejże sekcji „Brick-Lane“ odczyta sprawozdanie. Propozycję tę przyjęto jednogłośnie znów operacją z chustkami.
Gdy sekretarz kichnął w sposób wielce dający do myślenia, a towarzystwo odchrząknęło, jak to zawsze bywa, gdy ma nastąpić coś ważnego, rozpoczęto czytanie następującego dokumentu:
komitetu sekcji „Brick-Lane, oddziału
„Ebenezer“, wielkiego towarzystwa
wstrzemięźliwości.
„Komitet prowadził dalej swe prace w ciągu ubiegłego miesiąca i ku wielkiej swej radości podaje wam następujące nowe wypadki nawrócenia się:
„H. Walker, krawiec, żonaty, mający dwoje dzieci. Gdy był zamożniejszy, przyznaje, iż pijał porter i piwo. Powiada, iż nie może zaręczyć, by przez dwadzieścia lat nie używał przynajmniej dwa razy na tydzień „psiego nosa“. Komitet nasz, zarządziwszy odpowiednie poszukiwania, wykrył, iż napój powyższy składa się z gorącego porteru, gwoździków, jałowcówki i muszkatołowej gałki. (W tem miejscu jedna z dam wzdycha i mówi: „Tak! Tak!“) Obecnie jest bez roboty i bez pieniędzy; sądzi, że winą tego jest porter (oklaski), albo też okoliczność, iż nie może ruszać prawą ręką. Nie wie tego z pewnością, ale przypuszcza, iż gdyby przez całe życie pił tylko wodę, kolega jego nie ukłułby go zardzewiałą igłą, co spowodowało ubezwładnienie ręki (ogromne oklaski). Teraz nie ma nic do picia, oprócz wody, i nigdy nie czuje się podchmielony (wielkie oklaski).
„Betsy Martin, wdowa, ma tylko jedno dziecko i jedno oko; pracuje na dniówkę jako praczka, drugiego oka nigdy nie miała, ale wie, że matka jej pijała mocne piwo podwójne i nie dziwi ją, że z tego powodu jest jednooką (ogromne oklaski). Sądzi, iż prawdopodobnie miałaby dwoje oczu, gdyby sama wstrzymywała się od napojów spirytusowych (gwałtowne oklaski). Zwykle zarabiała dziennie szyllinga i sześć pensów, kwartę porteru i szklankę wódki; ale od czasu, jak należy do sekcji „Brick-Lane“, żąda zawsze dziennie trzy szyllingi i sześć pensów. (Interesujący ten fakt przyjęto z największem uznaniem).
„Henryk Beller, przez wiele lat urządzał obiady dawane przez korporacje. W owym czasie pijał wiele win zagranicznych. Być może, iż nawet zanosił czasem do domu jedną lub dwie butelki. Nie może tego powiedzieć z pewnością, ale sądzi, że jeżeli zaniósł, to niezawodnie i wypił to, co się w butelkach znajdowało. Obecnie czuje się podupadłym na duchu i melancholijnym, noce miewa niespokojne i odczuwa ciągłe pragnienie. Przyczyną tego jest wino, które miał zwyczaj pijać (oklaski). Teraz jest bez pracy i nigdy nie tknie nawet zagranicznych win (ogromne oklaski)“.
„Tomasz Burton dostawia kocie mięso Lordowi Majorowi, szeryfom, oraz wielu członkom Rady (nazwisko to przyjęto z zapierającem oddech zainteresowaniem). Ma drewnianą nogę. Doszedł do przekonania, że nogi drewniane są kosztowne, ponieważ zbijają się na kamieniach. Kupował nogi drewniane gorszego gatunku, a wieczorami wypijał szklankę gorącej wody z ginem. Czasami dwie (głębokie westchnienia). Szybko przekonał się, że nogi drewniane gorszego gatunku są przeważnie spróchniałe i stoczone przez robaki. Wierzył głęboko, że wpływa na to gin (długie oklaski). Kupuje od pewnego czasu nogi pierwszego gatunku i pija tylko wodę i lekką herbatę. Nowe nogi służą mu dwa razy dłużej niż stare. Przypisuje to zmianie swoich zwyczajów (triumfalne okrzyki!)“.
Po odczytaniu tego sprawozdania, Antoni Humm zaproponował odśpiewanie pieśni. Mając szczególnie na uwadze duchowo-obyczajowy pożytek, brat Mordlin przystosował piękne słowa:
„Któż nie zna go, wioślarza wesołego“
do starej, powszechnie znanej melodji siódmego psalmu, mówca prosi więc, by pieśń tę odśpiewano razem z nim (powszechne oklaski). Zarazem korzysta ze sposobności, by wypowiedzieć niezachwiane swe przekonanie, iż pieśń tę napisał ś. p. pan Diddin, gdy poznał błędy swego dawnego życia i uczynił to w tym celu, by przedstawić korzyści płynące ze wstrzemięźliwości. „Jest to śpiew wstrzemięźliwości“ (huragan oklasków). „Piękny ubiór interesującego młodzieńca, zręczność jego ruchów, zazdrości godny stan ducha, dzięki czemu, mówiąc pięknemi słowami poety:
„Przepływa próżen wszelkiej troski“.
„Wszystko to dowodzi, że musiał on pić tylko i jedynie wodę (oklaski). O, cóż to za stan cnotliwej radości! (entuzjazm). I jaka nagroda spotkała młodzieńca? Niech wszyscy obecni tu młodzi ludzie zapamiętają to sobie:
„Wszystkie dziewczęta w łódź jego się tłoczą“.
„Najpiękniejsze kobiety, jakie w mieście były,
Łódź jego wieńczyły“
„jak pięknie powiada poeta“ (oszałamiające oklaski). — „Płeć łagodna“ — tu przeprosił pewną damę — „zgromadziła się dokoła młodego wioślarza i z pogardą odwróciła się od pijących napoje spirytusowe (oklaski). Bracia z sekcji Brick-Lane, tu są tacy wioślarze (oklaski i śmiech). Ta sala, to ich łódź; ci słuchacze, to dziewczęta, a on (pan Antoni Humm), choć niegodny tego — pierwszym wioślarzem!“ (bezgraniczny entuzjazm).
„Sammy, co on rozumiał przez „płeć łagodną?“ cicho zapytał pan Weller.
„Kobiety“, odrzekł Sam tym samym tonem.
„Co do tego, to ma słuszność; musi być bardzo łagodna, kiedy pozwala wodzić się za nos takiemu cymbałowi“.
Sarkastyczne spostrzeżenia starego Wellera przerwało rozpoczęcie pieśni, którą pan Humm przepowiadał po dwa wiersze, by ułatwić śpiewanie tym, którzy nie znali słów. Tymczasem mały łysy człowieczek znikł, ale gdy tylko śpiew ukończono, powrócił i począł coś szeptać panu Hummowi z bardzo poważną miną.
„Moi przyjaciele“, rzekł następnie pan Humm, podnosząc w górę rękę i znakiem tym wzywając do milczenia te damy, które spóźniły się o parę wierszy i jeszcze je kończyły, „moi przyjaciele, delegat sekcji Dorking, brat Stiggins, czeka na dole“.
Chustki powionęły w powietrzu z wielkim zapałem, gdyż pan Stiggins był bardzo popularny między damami sekcji Brick-Lane“.
„Sądzę, że może wejść“, rzekł pan Humm, spoglądając dokoła. „Bracie Tadger! Pan Stiggins może wejść i spełnić swe posłannictwo“.
Mały człowieczek zbiegł bardzo skwapliwie po schodach, a w chwilę potem usłyszano, jak powracał z wielebnym Stigginsem.
„Idzie, Sammy“, szepnął pan Weller, którego twarz nabrała purpurowej barwy, tak mu się chciało śmiać.
„Bądźmy cicho!“ odrzekł Sam. „Ja sam ledwo mogę się powstrzymać; słyszę, jak się zatacza“.
Podczas gdy Sam to mówił, drzwi się otworzyły i ukazał się brat Tadger, a zaraz za nim wielebny Stiggins. Wejście tego drugiego przyjęto oklaskami i silnem powiewaniem chusteczek. Ale na te wszystkie oznaki uznania, Stiggins nie odpowiedział ani słowem, poprzestając na wpatrywaniu się z ogłupiałym uśmiechem w świecę gorejącą na stole i równocześnie kołysząc się całem ciałem w sposób dziwnie nieregularny i niepewny.
„Czy ci niedobrze, bracie Stiggins?“ zapytał go pocichu pan Humm.
„Bardzo mi dobrze, mój panie!“ odrzekł pan Stiggins głosem tak dzikim, na jaki tylko mógł zdobyć się jego z trudnością obracający się język. „Doskonale mi jest, mój panie!“
„Tem lepiej, tem lepiej“, odpowiedział pan Humm, cofając się o kilka kroków.
„Spodziewam się, iż nikt z obecnych nie pozwoli sobie powiedzieć, by mi było źle“.
„O, nie! Naturalnie“, rzekł pan Humm.
„I nie radzę tego mówić, mój panie, nikomu nie radzę!“
Podczas tej rozmowy zgromadzenie zachowywało najzupełniejsze milczenie, z pewnym niepokojem czekając na rozpoczęcie przerwanego posiedzenia.
„Bracie“, rzekł pan Humm z uprzejmym uśmiecham, „czy chcesz przemówić do zgromadzenia?“
„Nie chcę!“ odparł pan Stiggins.
Zgromadzenie podniosło oczy ku niebu i szmer zdziwienia przeleciał po sali.
„Mój panie“, zaczął pan Stiggins, rozpinając surdut i mówiąc bardzo głośno; „jestem zdania, iż zgromadzenie to spiło się haniebnie. Bracie Tadger!“ mówił dalej ze wzrastającą gwałtownością, nagle zwracając się do łysego człowieka, „jesteś pijany jak bela!“
To mówiąc, pan Stiggins, w chwalebnym zamiarze zachęcenia zgromadzenia do wstrzemięźliwości i wyłączenia z niego wszelkiej niegodnej osoby, uderzył pięścią w sam nos brata Tadgera tak trafnie, iż mały sekretarz znikł w mgnieniu oka, zlatując głową naprzód ze schodów, wiodących na estradę.
Oratorska ta scena wywołała rozdzierający krzyk kobiet, które tłumnie rzuciły się ku swemu faworytowi i otoczyły go, by zasłonić go przed niebezpieczeństwem. Ten dowód czułego przywiązania omal nie stał się fatalnym dla pana Humma, który był bardzo popularny, tyle bowiem pobożnych piękności rzuciło mu się na szyję i tak się go trzymało, że omal go nie uduszono. Większa część świec zgasła i słychać było tylko straszny hałas.
„Teraz, Sammy“, rzekł Weller, uważnie zdejmując surdut, „idź i sprowadź nocnego stróża“.
„A co ty będziesz robił tymczasem?“.
„O mnie nie troszcz się, Sammy; zajmę się wyrównaniem małego rachunku z tym Stigginsem...“
To powiedziawszy, i nim Sam miał czas powstrzymać go, bohaterski starzec dotarł do miejsca, gdzie stał Stiggins i zaatakował go z wielka zręcznością.
„Chodźmy, stary“, rzekł Sam.
„Występuj, ty drabie!“ wolał Weller, nie zważając na słowa syna i bez dalszej przedmowy zaaplikował wielebnemu Stigginsowi potężne uderzenie w głowę, potem zaczął uwijać się koło niego z lekkością godną podziwu u gentlemana w tym wieku.
Widząc, że perswazje jego są bezskuteczne, Sam mocno nasunął sobie kapelusz, na ramię zarzucił surdut ojca i, schwyciwszy stangreta potężnie za pas, siłą ściągnął go po schodach na ulicę. Ale i tu nawet nie wypuścił ojca i nie dał mu spokoju, aż dopiero znaleźli się na rogu ulicy. Tu doszedł ich krzyk zgromadzonego tłumu, który był świadkiem, jak wielebnego pana Stigginsa prowadzono do dobrze strzeżonej kwatery nocnej. A potem mogli słyszeć krzyk, z jakim członkowie sekcji „Brick-Lane“, wielkiego połączonego towarzystwa wstrzemięźliwości „Ebenezer“, rozbiegli się we wszystkich kierunkach.
„Chciałbym bardzo wiedzieć, co przewodniczący sędziów przysięgłych jadł dzisiaj na śniadanie“, powiedział pan Snodgrass pamiętnego poranku 14-ego lutego, zaczynając rozmowę.
„Mam nadzieję, że dobrze sobie podjadł“, rzekł pan Perker.
„Dlaczego?“ zapytał pan Pickwick.
„To rzecz bardzo ważna, nadzwyczajnie ważna, kochany panie. Przysięgły zadowolony i w dobrym humorze, to rzecz bardzo dla nas dodatnia. Przysięgli niezadowoleni i głodni zawsze przechylają się na stronę skarżącą“.
„Ależ, na miłość boską“, zawołał pan Pickwick, wielce zdumiony, „dlaczego tak jest?“
„Doprawdy, że nie wiem“, odparł zimno mały plenipotent; może, by prędzej wyjść. Gdy przysięgli udadzą się na naradę do przyległego pokoju, a nadchodzi godzina obiadowa, przewodniczący ich wydobywa zegarek i mówi: „Wielki Boże! Panowie! Już piąta za dziesięć. A ja zwykle jadam obiad o piątej!“ „Ja także“, mówią inni, wyjąwszy dwóch, którzy jadają o trzeciej, i którym zatem wyjść jeszcze pilniej. Przełożony przysięgłych uśmiecha się i chowa zegarek. „No, panowie“, mówi, „jakże zawyrokujemy? Kto winien? Skarżący, czy oskarżony? Co do mnie, zdaje mi się... ale niech to nie wpływa na panów... ja sądzę, że strona skarżąca ma słuszność“. Wskutek tego dwaj lub trzej przysięgli mówią, iż i im tak się wydaje, potem wszystko już idzie jednomyślnie i jak z płatka“.
„Już po dziesiątej“, mówił dalej pan Perker; „pora iść do sądu, kochany panie. Gdy toczy się sprawa o naruszenie przyrzeczenia małżeństwa, sala jest zwykle przepełniona. Dobrzeby było wziąć powóz, gdyż inaczej spóźnimy się“.
Pan Pickwick zadzwonił. Sprowadzono powóz, do którego wsiedli czterej pickwickiści i pan Perker. W drugim powozie jechali Sam Weller, dependent pana Perkera, pan Lowten i torba z dokumentami...
„Lowten“, rzekł plenipotent do swego dependenta, gdy przybyli na miejsce, „umieść przyjaciół pana Pickwicka w ławkach; sam pan Pickwick będzie siedział koło mnie. Tędy, kochany panie!“
To mówiąc, pan Perker schwycił pana Pickwicka za rękaw i poprowadził go ku niskiej ławce, tuż pod pultem królewskiego prokuratora, którą zrobiono ku wygodzie plenipotentów, by swym adwokatom szeptać jeszcze do ucha potrzebne szczegóły jeszcze w czasie rozprawy. Dla szerokich mas widzów są oni tu niewidoczni, ponieważ ławka ta jest niższa niż ławki dla publiczności i obrońców. Do tej pierwszej zwracają się więc plecami, do sędziów zaś twarzą.
„To zapewne trybuna świadków?“ rzekł pan Pickwick, wskazując nalewo pewnego rodzaju katedrę otoczoną mosiężną balustradą.
„Tak jest, kochany panie“, odpowiedział pan Perker, wyjmując papiery z torby, którą mu przyniósł Lowten.
„A tam“, rzekł pan Pickwick, wskazując na prawo dwie ławki także ogrodzone balustradą, „tam siedzą zapewne przysięgli?“
„Tak, zgadł pan, kochany panie“, odparł Perker pukając w wieko tabakierki.
Poinformowany w ten sposób, pan Pickwick z wielkim niepokojem powiódł wzrokiem po sali.
Na galerji zebrał się już tłum widzów, a na ławach adwokatów cała kolekcja panów w perukach, osób, wyróżniających się wielką rozmaitością nosów i bokobrodów, z czego tak słynie angielski stan adwokacki. Pomiędzy tymi gentlemanami ci, którzy mieli teki, trzymali je jak można najwidoczniej, i od czasu do czasu pocierając sobie niemi podbródki, by tem większe wrażenie sprawić na widzach. Niemający tek, trzymali pod pachą wielkie tomy w ósemce, oprawne w półskórek a znane pod techniczną nazwą, „cielęca skórka prawnicza“. Inni, niemający ani tek, ani książek, trzymali ręce w kieszeniach i spoglądali dokoła tak mądrze, jak tylko na to stać ich było, gdy inni z ogromnym pośpiechem i niesłychanem poczuciem swej ważności, biegali tam i sam, zadowoleni, że budzą tem podziw i zdumienie niewtajemniczonych przybyszów. Wszyscy, ku wielkiemu zdziwieniu pana Pickwicka, podzieleni byli na małe grupy i rozmawiali o nowinach z największym spokojem, jakgdyby sądy nic ich nie obchodziły.
Ukłon pana Phunky, gdy ten zajmował swe, wyznaczone mu przez królewskiego prokuratora miejsce, wyrwał pana Pickwicka z zadumy. Zaledwie filozof mu się odkłonił, wszedł pan Snubbin ze swym sekretarzem, panem Mollard, który położył przed nim ogromną czerwoną torbę, uścisnął rękę pana Perkera i oddalił się. Następnie weszło jeszcze kilku adwokatów, a pomiędzy nimi jeden, z zaczerwienionym nosem, przyjaźnie kiwnął głową panu Snubbin i powiedział, że ranek jest ładny.
„Kto jest ten jegomość, który witał się z naszym adwokatem i powiedział mu, że ranek jest ładny?“ zapytał cicho pan Pickwick swego plenipotenta.
„Pan Buzfuz, adwokat naszej przeciwniczki. A ten gentleman, stojący za nim, to pan Skimpin, jego pomocnik“, odparł Perker.
Pan Pickwick, przejęty oburzeniem na widok takiej niegodziwości, już miał zapytać, jak pan Buzfuz, adwokat przeciwnej strony, ośmiela się mówić jego własnemu adwokatowi, że poranek jest ładny, gdy przerwało mu głośne wołanie „Uciszcie się“, poczem bezzwłocznie wszyscy adwokaci powstali. Pan Pickwick odwrócił się i ujrzał wchodzących sędziów.
Pan sędzia Stareleigh, człowiek szczególnie krótki i tak otyły, iż zdawało się, iż cały ześrodkował się w twarzy i kamizelce, powitawszy adwokatów, złożył małe swe nóżki pod stołem, a swój trójgraniasty kapelusz na stole. Gdy to zrobił, widać z niego było tylko dwoje oczu, szeroką szkarłatną twarz i blisko połowę bardzo komicznej peruki.
Skoro tylko sędzia zasiadł, woźny stojący przy stole krzyknął tonem komendy: „uciszcie się!“ drugi woźny, na galerji, powtórzył bezzwłocznie: „uciszcie się!“ tonem cholerycznym; a trzej czy czterej inni woźni krzyknęli: „uciszcie się!“ z wielkiem oburzeniem. Następnie gentleman, cały ubrany czarno, zasiadł trochę niżej niż sędzia i począł czytać listę przysięgłych. Po długim hałasie przekonano się, iż było obecnych tylko dziesięciu przysięgłych specjalnych. Wskutek tego pan Buzfuz zażądał, by liczbę ich dokompletowano a gentleman w czarnem ubraniu owładnął bezzwłocznie jednym kupcem korzennym i jednym aptekarzem, jako członkami całego korpusu przysięgłych.
„Proszę odpowiedzieć, gdy wywołam nazwiska panów, abym mógł ich zaprzysiąc“, rzekł czarno ubrany jegomość. „Ryszard Upwitch!“
„Jestem“, zawołał kupiec korzenny.
„Tomasz Groffin“.
„Jestem“, odparł aptekarz.
„Weźcie panowie biblię do rąk, moi panowie. Przyrzekamy dokładnie i według sumienia — “
„Bardzo przepraszam wysoki sąd“, odezwał się aptekarz, mężczyzna słuszny, chudy i żółty, „ale mam nadzieję, iż wysoki sąd uwolni mię od zasiadania“.
„A dlaczegóż to?“ zapytał sędzia Stareleigh.
„Nie mam pomocnika, milordzie“, odparł aptekarz.
„To nic nie pomoże. Pan powinieneś mieć pomocnika“.
„Moje środki nie pozwalają na to“.
„Pan powinieneś mieć środki“, zawołał sędzia, czerwieniejąc, gdyż temperament jego nie znosił sprzeciwiania się.
„Wiem, że powinienem mieć i miałbym, gdyby mi dobrze szło milordzie; ale tak nie jest“.
„Niech ten gentleman złoży przysięgę“, rzekł sędzia stanowczo.
„Bardzo dobrze, milordzie“, odpowiedział aptekarz, „ale nie moją będzie winą, gdy nastąpi jakie nieszczęście“.
I przysiągł. Następnie zaś, siadając, najspokojniej powiedział:
„Chciałbym nadmienić, że w sklepie mam tylko chłopca, nawet bardzo dobrego chłopca, ale który zupełnie nie zna się na lekarstwach: nie umie nawet rozróżnić soli glauberskiej, kwasu pruskiego i syropu z ipekakuany od laudanum“. Po tej przemowie aptekarz usiadł w wygodnej pozycji i przybrał zadowoloną minę, jakby był na wszystko przygotowany.
Pan Pickwick spoglądał na aptekarza z największem przerażeniem, gdy na sali zrobiło się pewne poruszenie. Pani Bardell, podtrzymywana przez panią Cluppins, została wprowadzona i usadowiona w stanie bliskim omdlenia, na drugim końcu ławki, zajmowanej przez pana Pickwicka. Pan Dodson podał jej parasol niepospolitej wielkości a pan Fogg parę rękawiczek, poczem obaj ci panowie ułożyli sobie twarze w sposób niesłychanie współczujący i melancholijny. Za niemi weszła pani Sanders, prowadząc młodego Bardella. Na widok swego syna, czuła matka zadrżała, potem ucałowała go namiętnie, potem, wpadłszy w stan osłupienia, zapytała swych przyjaciół, gdzie się znajduje. W odpowiedzi na to, panie Cluppins i Sanders odwróciły się i poczęły płakać, podczas gdy panowie Dodson i Fogg błagali je, by się uspokoiły. Pan Buzfuz potarł sobie czoło chustką i rzucił na przysięgłych wzrok, jakby odwoływał się do ich ludzkości. Sędzia był widocznie wzruszony, a wielu widzów poczęło kasłać z rozczulenia.
„Bardzo dobry pomysł“, szepnął pan Perker do pana Pickwicka; „O! Dodson i Fogg, to zręczni ludzie. To scena niezwykle efektowna, kochany panie, bardzo efektowna“.
Podczas gdy pan Perker mówił, pani Bardell przychodziła powoli do siebie, a pani Cluppins, starannie opatrzywszy guziki i pętelki młodego Bardella, postawiła go przed matką, lokując go tak ostentacyjnie, by obudzić litość i współczucie zarówno sędziego jak i przysięgłych. Nie stało się to bez pewnej opozycji ze strony młodego gentlemana, połączonej z mnóstwem łez, gdyż latorośl rodziny Bardellów przeczuwała nieśmiało, iż to wystawienie go przed sędziami jest tylko formalnym prologiem do niedalekiej jego egzekucji a przynajmniej do zesłania karnego za morze na całe doczesne życie.
„Bardell i Pickwick!“ zawołał czarno ubrany gentleman, wywołując sprawę, która była pierwsza na liście.
„Milordzie“, rzekł pan Buzfuz, „ja występuję w imieniu skarżącej“.
„Kto jest pańskim pomocnikiem?“ zapytał sędzia.
Pan Skimpin skłonił się na znak, że on jest nim.
„Ja, milordzie, występuję w imieniu oskarżonego“, rzekł pan Snubbin.
„Czy ma pan kogo do pomocy?“ zapytał sędzia.
„Pana Phunky, milordzie“.
„Panowie Buzfuz i Skimpin w imieniu skarżącej“, rzekł sędzia zapisując nazwiska. „W imieniu oskarżonego panowie Snubbin i Moukey[1]“.
„Przepraszam, milordzie; Phunky“.
„Bardzo dobrze“, odparł sędzia. „Pierwszy raz słyszę to nazwisko“.
Tu pan Phunky ukłonił się i uśmiechnął, sędzia także ukłonił się i uśmiechnął, następnie pan Phunky poczerwieniał, usiłując przybrać minę, jakby nie wiedział, iż oczy wszystkich są zwrócone na niego: rzecz, która dotąd nikomu się nie udała i zapewne nigdy się nie uda.
„Zaczynajmy!“ rzekł sędzia.
Woźni znowu krzyknęli: „uciszcie się!“ i pan Skimpin streścił sprawę — co zresztą niewiele objaśniło słuchaczów, gdyż ważniejsze szczegóły adwokat zachował dla siebie — i po trzech minutach usiadł, pozostawiając sędziów przysięgłych na tym samym wysokim stopniu mądrości, na którym znajdowali się przedtem.
Wtenczas pan Buzfuz wstał z całą godnością, jakiej wymagała natura procesu, poszeptał z panami Dodsonem et Foggiem, przywdział togę, poprawił perukę i zwrócił się do przysięgłych.
Zaczął od oświadczenia, iż nigdy, w całym przebiegu swego zawodu, od pierwszych chwil, gdy się oddał studjom prawniczym, nie przystępował do żadnej sprawy z tak głębokiem wzruszeniem i poczuciem tak wielkiej odpowiedzialności, odpowiedzialności, którejby nigdy na siebie nie był przyjął, gdyby nie miał przekonania, równającego się pewności, iż słuszna sprawa jego klijentki, zwiedzionej i obrażonej w najczystszych jej uczuciach, przeważy w myśli dwunastu gentlemanów, inteligentnych, szlachetnych i wspaniałomyślnych, których widzi przed sobą.
Adwokaci zwykle tak zaczynają, gdyż zadowalnia to przysięgłych, dając im do zrozumienia, iż są ludźmi, których trudno oszukać. Ten wstęp adwokata miał oczywisty skutek, gdyż wielu przysięgłych poczęło natychmiast robić obszerne notaty.
„Panowie dowiedzieliście się już od mego uczonego przyjaciela“, mówił dalej pan Buzfuz, chociaż dobrze wiedział, iż panowie niczego się od jego uczonego przyjaciela nie dowiedzieli, „dowiedzieliście się od mego uczonego przyjaciela, iż jest to sprawa o naruszenie obietnicy małżeństwa, w której żądamy odszkodowania za stracone korzyści w wysokości 1500 funtów szterlingów; ale nie dowiedzieliście się od mego uczonego przyjaciela, ponieważ nie leżało to w atrybucjach mego uczonego przyjaciela, o faktach i okolicznościach towarzyszących tej sprawie. Te fakty i okoliczności usłyszycie ode mnie, fakty stwierdzone przez dwie damy godne zaufania, które przedstawię wam na tej trybunie“.
Tu pan Buzfuz, z wymownym naciskiem na słowie „trybunie“, uderzył majestatycznie pięścią o stół, spoglądając przytem na Dodsona i Fogga, którzy wyraziście okazali swe uwielbienie dla adwokata i oburzenie dla obrońcy strony przeciwnej.
„Oskarżycielka“, mówił dalej pan Buzfuz głosem łagodnym i melancholijnym, „oskarżycielka jest wdową. Tak jest, panowie, wdową. Ś. p. pan Bardell, zaszczycany przez długie lata szacunkiem i zaufaniem swego monarchy, jako jeden z dozorujących jego królewskie dochody, odszedł cicho i prawie niepostrzeżenie z tego świata, szukając w innym spokoju i wypoczynku, których urząd celny nigdy nie daje“.
Przy tym poetycznym opisie zejścia pana Bardell (któremu kuflem rozwalono głowę podczas bójki w szynku), głos uczonego adwokata zadrżał i ucichł na chwilę. Potem obrońca zaczął znów z wielkiem wzruszeniem:
„Na jakiś czas przed śmiercią, upamiętnił on podobiznę swoją w małym chłopczyku. Z tem dziecięciem, jedynym zakładem miłości zmarłego urzędnika celnego, pani Bardell ukryła się przed światem, szukając spokoju przy ulicy Goswell. Tu umieściła w oknie swego pokoju kartkę z napisem, zawierającą następujące wyrazy: „Kawalerskie mieszkanie z meblami do wynajęcia; wiadomość na miejscu“.
Tu pan Buzfuz zatrzymał się, a tymczasem wielu przysięgłych zanotowało tekst tego dokumentu.
„Czy nie było daty na tem ogłoszeniu?“ zapytał jeden z przysięgłych.
„Nie, panie, daty nie było“, odrzekł adwokat, „ale jestem upoważniony do oświadczenia, iż napis ten umieszczony był w oknie oskarżycielki równo przed trzema laty. Zwracam uwagę panów przysięgłych na treść tego dokumentu: Kawalerskie mieszkanie z meblami do wynajęcia. Panowie, opinja, jaką sobie pani Bardell wyrobiła o innej płci, była wytworem nieocenionych zalet małżonka, którego utraciła. Oskarżycielka nie miała obawy, nie miała nieufności, nie miała podejrzeń. Cała przepełniona była ufnością. „Pan Bardell“, mówiła sobie wdowa, „pan Bardell był także kiedyś kawalerem; więc u kawalera będę szukać pociechy, podpory, opieki. W kawalerze zawsze widzieć będę mogła coś, co mi przypominać będzie pana Bardell w chwilach, gdy pozyskał moje młode i dziewicze uczucia; odnajmę więc pokój kawalerowi“. Ożywiona temi pięknemi i czystemi względami (jednemi z najpiękniejszych, na jakie stać naszą ułomną naturę, panowie) samotna i znękana wdowa osuszyła łzy, umeblowała pierwsze piętro, przycisnęła do swego macierzyńskiego łona niewinne dziecię i wywiesiła w oknie znany już wam napis. Czy długo tam wisiał? Nie. Wąż już czuwał, lont był już zapalony, mina gotowa. Napis zaledwie trzy dni był w oknie... tylko trzy dni, panowie, a już istota, chodząca na dwóch nogach i z powierzchowności podobna do człowieka, a nie do potwora, zapukała do drzwi pani Bardell. Zgłosiła się, wynajęła mieszkanie i przeniosła się do niej nazajutrz. Istotą tą był Pickwick; oskarżony Pickwick“.
Pan Buzfuz mówił z takim zapałem, że twarz jego stała się karmazynowa. W tem miejscu zatrzymał się, by odetchnąć. Cisza obudziła sędziego Starleigh, który bezzwłocznie zaczął coś pisać nieumoczonem piórem, przybrawszy minę nadzwyczaj poważną, aby dać przysięgłym do zrozumienia, iż nierównie głębiej myśli, gdy ma oczy zamknięte.
Pan Buzfuz mówił dalej:
„Niewiele mam do powiedzenia o tym człowieku. Osoba to aż nazbyt mało ponętna a ja tak samo, jak wy, panowie, nie uważam za przyjemne, gdy przychodzi mi patrzeć na egoizm i systematyczną przewrotność.
W tej chwili pan Pickwick, który od pewnego czasu spokojnie robił sobie notatki, zerwał się gwałtownie, jakgdyby w umyśle jego nagle powstało śmiałe postanowienie, zbić adwokata Buzfuza w obecności całego zgromadzenia prześwietnych sędziów. Ale ostrzegawczy gest pana Perkera powstrzymał go od tego, filozof słuchał więc dalej wywodów uczonego pana, z oburzeniem, które stanowiło najzupełniejszy kontrast w porównaniu z twarzami pań Cluppins i Sanders, promieniejącemi podziwem.
„Powiedziałem: systematyczną przewrotność, panowie“, mówił dalej adwokat, spoglądając na pana Pickwicka i zwracając się wprost ku niemu; „a kiedy mówię: systematyczną przewrotność, to pozwólcie mi, panowie, oświadczyć oskarżonemu, jeżeli, jak mi powiedziano, tutaj się znajduje, że postąpiłby sobie nierównie właściwiej, nierównie przyzwoiciej, nierównie rozsądniej i mądrzej, gdyby się był powstrzymał od zjawiania się w tem miejscu. Pozwólcie mi uprzedzić go, panowie, iż jeżeli pozwoli sobie na jakiekolwiek oznaki niezadowolenia w tem oto miejscu, które zresztą na nic mu się nie przydadzą, to zażądacie od niego ścisłego wytłumaczenia się; a przy tem pozwólcie mi, panowie, powiedzieć mu, jak to mu powtórzy sam sędzia, iż adwokat, spełniający obowiązek wobec swego klijenta, nigdy nie pozwoli siebie ani nastraszyć, ani stropić, ani zmusić do milczenia, i że wszelkie usiłowania w tym kierunku, spadną na głowę sprawcy, czy będzie nim oskarżyciel, czy skarżący, czy nazwisko jego będzie Pickwick, czy Noakes, czy Stoakes, czy Stiles, czy Brown, czy Thompson“.
Ta mała dygresja od głównego przedmiotu wywołała pożądany skutek, gdyż zwróciła oczy wszystkich na pana Pickwicka. Pan Buzfuz, zstąpiwszy nieco niżej z moralnych wyżyn, na które się był wygramolił, mówił dalej bardziej praktycznie:
„Dowiodę wam, panowie, że w ciągu dwóch lat Pickwick pozostawał stale i bez przerwy w domu pani Bardell; dowiodę, iż przez cały ten czas pani Bardell usługiwała mu, zajmowała się jego potrzebami, przyrządzała mu jedzenie, oddawała jego bieliznę praczce, odbierała ją, naprawiała, słowem posiadała całe zaufanie swego lokatora. Dowiodę, iż niejednokrotnie dawał on jej małemu synowi po pół pensa, a nawet w pewnych razach po sześć pensów w jednej monecie; dowiodę także świadectwami, których mój uczony przeciwnik nie zdoła unieważnić, dowiodę, powtarzam, iż nawet raz głaskał chłopca po głowie i zapytawszy, ile wygrał w cetno czy licho, zadał mu następnie pytanie wielkiej doniosłości: „Czy byłbyś zadowolony, gdybyś znów miał ojca?“ Prócz tego dowiodę wam, panowie, że przed rokiem blisko Pickwick począł nagle wydalać się z domu na dłuższy czas, jak gdyby zamierzał stopniowo zerwać z moją klijentką; ale wykażę wam także, iż w epoce tej postanowienie jego nie było jeszcze stanowcze, czy to dlatego, że dobre jego uczucia wzięły górę, jeżeli wogóle ma dobre uczucia, czy też dlatego, że wdzięki i przymioty mojej klientki zdołały przezwyciężyć w nim nieludzkie zamiary, gdyż dowiodę wam, że pewnego razu, powróciwszy z podróży, zrobił jej zupełnie wyraźną propozycję małżeństwa, postarawszy się wszakże przedtem, by nie było żadnego świadka tej uroczystej rozmowy. A jednak jestem w stanie dowieść wam zeznaniami trzech jego przyjaciół, którzy muszą zeznać, choćby nie chcieli, iż tego samego poranka zastali go, gdy trzymał oskarżycielkę w objęciach i usiłował złagodzić jej wzruszenie perswazją i pieszczotami“.
Ta część mowy uczonego adwokata wywarła na słuchaczach widoczne wrażenie. On zaś, wydobywszy ze swej torby dwa szpargały, mówił dalej:
„A teraz, panowie, jeszcze jedno słowo. Na szczęście wyszukaliśmy dwa listy, które, jak zeznaje sam oskarżony, od niego pochodzą, a które więcej mówią niż całe tomy. W listach tych odbija się cały charakter tego człowieka. Nie są one pisane językiem szczerym, wymownym, namiętnym, niema w nich wyrazów pełnych uczucia. Nie: są ostrożne, przebiegle, ułożone w słowach dwuznacznych, które jednak, na szczęście, są bardziej przykonywujące, niż gdyby zawierały wyrażenia najnamiętniejsze, obrazy najpoetyczniejsze. Listy te należy bardzo ostrożnie badać. Pickwick układał je bowiem w ten sposób, by w błąd wprowadzić każdą trzecią osobę, w którejby ręce wpadły. Odczytam wam, panowie, pierwszy z tych listów: „Garraway, południe, Kochana Pani B.! Kotlety z sosem pomidorowym. Z poważaniem Pickwick“. Kotlety! Sprawiedliwe nieba! I sos pomidorowy! Panowie, czyż godzi się szczęście i spokój czułej i niczego nie przeczuwającej kobiety niszczyć w tak podstępny sposób. Następujący list nie ma daty, co już samo przez się jest podejrzane, „Kochana pani B.! Powrócę do domu dopiero jutro rano; dyliżans spóźnił się“. A dalej następuje wyrażenie, godne wszelkiej uwagi: „Niech się pani nie martwi wygrzewaczką“. Wygrzewaczką! Ależ, panowie, któżby się martwił wygrzewaczką? Kiedyż to spokój, czy to mężczyzny, czy kobiety, zamącony został przez wygrzewaczkę, która sama przez się jest sprzętem domowym, niewinnym, pożytecznym, i, dodam nawet, wygodnym? Dlaczegóż to panią Bardell tak mocno zaklina, ażeby się nie martwiła wygrzewaczką? Chyba, że (i co do tego niema wątpliwości) wyraz ten zawiera aluzję do ognia ukrytego, jeżeli już wprost napomyka na jakieś pieszczotliwe wyrażenie, lub obietnicę, ubraną w formy zagadkowej korespondencji, przewrotnie obmyślanej przez Pickwicka, przygotowującego nikczemną zdradę, której, przyznać muszę, wytłumaczyć nie potrafię? Wreszcie co znaczą te wyrazy: „Dyliżans spóźnił się?“ Nie dziwiłoby mię, gdyby stosowały się do samego Pickwicka, który rzeczywiście bardzo się spóźnił w całej tej sprawie; jestem jednak przekonany że szybkość tego spóźnionego dyliżansu niespodziewanie się zwiększy, gdy wy, panowie, posmarujecie mu koła!“
W tem miejscu pan Buzfuz zatrzymał się, by zobaczyć, czy przysięgli śmieją się z tego żartu, ale ponieważ nikt dowcipu nie zrozumiał, wyjąwszy kupca korzennego, który właśnie dziś rano smarował koła swego wozu, więc uczony adwokat uznał za właściwe przejść na zakończenie, znów do sentymentalnego tonu.
„Dość tego, panowie; trudno śmiać się, gdy serce rozdarte i źle jest żartować, gdy przebudzą się nasze najgłębsze sympatje. Cała przyszłość i wszystkie nadzieje mojej klijentki zniszczone. Że dom jej jest pusty, to nie jest żadną figurą retoryczną. Napis „do wynajęcia“ nie wisi na bramie a jednak niema lokatora. Bezżenni mężczyźni, wśród których wybieraćby można, często mijają ulicę Goswell, a jednak niema zaproszenia, by się zgłosili do środka. Wszystko jest ponure i milczące w mieszkaniu pani Bardell; nie słychać nawet głosu jej synka, zarzucił bowiem swe gry niewinne, odkąd jego matka plącze i rozpacza. Nie słyszy on już zwykłego wołania swych kolegów; „tylko bez szachrajstwa!“, stracił całą zręczność, jaką rozwijał dawniej w grze w cetno czy licho. A Pickwick, panowie, Pickwick, niegodny burzyciel tej domowej oazy, która niegdyś zieleniała na pustyni ulicy Goswell, Pickwick, który dziś staje przed wami ze swym piekielnym sosem pomidorowym i nikczemną wygrzewaczką, Pickwick dotąd nosi dumnie swe miedziane czoło i drapieżnie spogląda na ruinę, której jest sprawcą. Odszkodowanie za stracone korzyści, wysokie odszkodowanie, panowie, to jedyna kara, na jaką możecie go skazać, jedyna pociecha, jaką możecie sprawić mojej klijentce; i w tej to nadziei odwołuje się ona obecnie do rozsądku, wielkoduszności, taktu, sumienia, bezstronności i współczucia sądu przysięgłych, złożonego z tak zacnych obywateli“.
W trakcie tego pięknego zwrotu pan Buzfuz usiadł, a pan sędzia Starleigh przebudził się. Po minucie adwokat Buzfuz podniósł się z nową mocą i zażądał, by zawezwano Elżbietę Cluppins.
Najbliższy woźny zawołał: „Elżbieta Tuppins!“ drugi, nieco dalej stojący: „Elżbieta Sopkins!“, trzeci wreszcie podszedł ku samym drzwiom i krzyknął: „Elżbieta Muffin!“
W międzyczasie panią Cluppins podprowadzili panowie Dodson i Fogg ku trybunie świadków. Gdy się tam umieściła na najwyższym stopniu, pani Bardell stanęła przy niej cokolwiek niżej, trzymając w jednej ręce chustkę do nosa i kalosze swej przyjaciółki, w drugiej szklaną flaszkę, mogącą zawierać około pół funta soli angielskich, na wszelki wypadek. Pani Sanders, z oczyma zwróconemi ku sędziemu, stanęła koło pani Bardell, trzymając w ręku parasol a wielki palec umieściwszy wprost na zamku swej torebki, by w razie czego natychmiast wydobyć środki orzeźwiające.
„Pani Cluppins“, rzekł pan Buzfuz, „proszę, niech się pani uspokoi“.
Rozumie się, że po tem wezwaniu pani Cluppins poczęła szlochać tak gwałtownie, że kamieńby się wzruszył, okazujac przytem niepokojące symptomaty zbliżającego się omdlenia, gdyż, jak później mówiła, nie mogła zapanować nad swem wzruszeniem, że zdawało się, iż każdej chwili gotowa zemdleć. Po kilku zapytaniach mniejszej wagi, pan Buzfuz powiedział:
„Czy przypomina pani sobie“, zapytał adwokat Buzfuz po kilku własnych pytaniach, „że znajdowała się pani w drugim pokoju na pierwszem piętrze u pani Bardell, pewnego poranku w czerwcu, gdy dama ta porządkowała apartament pana Pickwicka?“
„Tak jest, milordzie i wy, panowie przysięgli“, odrzekła pani Cluppins.
„Ale pokój pana Pickwicka był, o ile wiem, na pierwszem piętrze i od strony ulicy?“
„Tak, panie“, odparła pani Cluppins.
„Co pani robiła w drugim pokoju?“ zapytał sędzia.
„Panowie!“ zawołała pani Cluppins z przejmującem wzruszeniem, „nie chcę panów oszukiwać...“
„I dobrze pani robi“, rzekł sędzia.
„Znajdowałam się tam bez wiedzy pani Bardell. Wyszłam z domu z koszykiem, by kupić trzy funty kartofli, co nie kosztuje więcej niż półczwarta pensa, gdy wtem widzę, że drzwi domu pani Bardell są otwarte. Weszłam tedy, by powiedzieć jej dzień dobry i przeszedłszy najspokojniej schody, dostałam się do drugiego pokoju... i... i...“
„I zaczęła pani podsłuchiwać?“ wtrącił pan Buzfuz.
„Bardzo pana przepraszam“, odparła żywo pani Cluppins, „brzydzę się wszelkiem podsłuchiwaniem. Ale mówiono bardzo głośno i wyrazy przemocą wdzierały się do mych uszu“.
„Bardzo dobrze! Pani nie podsłuchiwała, ale słyszała. Jeden z tych głosów był głosem pana Pickwicka?“
„Tak jest, panie“.
Pani Cluppins, zeznawszy, iż słowa pana Pickwicka zwrócone były do pani Bardell, opowiedziała następnie bardzo szczegółowo treść rozmowy, którą czytelnicy już znają. Poczem pan Buzfuz uśmiechnął się i usiadł, a przysięgli przybrali miny myślące, które stały się jednak groźne, gdy pan Snubbin oświadczył, iż nie będzie przesłuchiwał świadka powtórnie, gdyż pan Pickwick twierdzi, że zeznania poprzednie w treści swej są prawdziwe.
Po przełamaniu pierwszych lodów, pani Cluppins uznała, że nadeszła pora, by wtajemniczyć sąd w jej własne sprawy domowe. Oznajmiła więc sądowi, że obecnie jest matką ośmiorga dzieci i że ma nadzieję za sześć miesięcy dać panu Cluppins dziewiąte. Na nieszczęście po tem oświadczeniu sędzia przerwał jej opowiadanie w sposób bardzo szorstki, a wskutek tej przerwy dostojna ta dama wraz z panią Sanders zostały wyprowadzone z sali w towarzystwie pana Jacksona.
„Nataniel Winkle!“ zawołał pan Skimpin.
„Jestem“, odpowiedział pan Winkle słabym głosem, poczem wszedł na trybunę i, złożywszy przysięgę, skłonił się sędziom z wielką czcią.
„Niech pan nie zwraca się do mnie“, rzekł na to sędzia cierpkim tonem. „Patrz pan na przysięgłych“.
Pan Winkle pospieszył spełnić ten rozkaz i zwrócił się ku miejscu, w którem, według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdowali się przysięgli, gdyż w takim stanie ducha poprostu trudno mu było widzieć coś dokładnie.
Wtenczas zaczął go badać pan Skimpin, młodzieniec lat czterdziestu dwóch lub trzech, wielce obiecujący, któremu, naturalnie, bardzo się chciało zbić z tropu świadka, przychylnie usposobionego dla strony przeciwnej.
„Zechce pan teraz podać swe nazwisko jego lordowskiej mości i przysięgłym“, powiedział, a potem nachylił głowę, by wysłuchać odpowiedź, rzucając jednocześnie na przysięgłych wzrok, który zdawał się mówić, iż wobec tego, że pan Winkle ma naturalną skłonność do krzywoprzysięstwa, być może, iż poda nazwisko obce, a nie swoje.
„Winkle“, odrzekł świadek.
„A imię chrzestne?“ zapytał sędzia gniewnie.
„Nataniel, milordzie“.
„Daniel? Innego imienia pan nie ma?“
„Powiedziałem Nataniel, milordzie“.
„Nataniel, czy Daniel Nataniel?“
„Nie, milordzie; tylko Nataniel, nie Daniel“.
„Dlaczego powiedział pan Daniel?“
„Nie powiedziałem tego, milordzie“.
„Powiedział pan“, odparł sędzia, surowo zmarszczywszy brwi. „Bo dlaczegóżbym napisał Daniel, gdybyś pan tak nie powiedział?“
Tego rodzaju argument nie znosił repliki.
„Pan Winkle ma krótką pamięć, milordzie“, wtrącił pan Skimpin, powtórnie spoglądając na przysięgłych, „ale spodziewam się, iż znajdziemy sposób, by mu ją odświeżyć“.
„Radzę panu być bardziej uważnym“, rzekł sędzia do świadka, spoglądając nań groźnie.
Pan Winkle skłonił się, usiłując udawać spokój, od którego bardzo był daleki, co właśnie przy wielkiem wzruszeniu, w jakiem znajdował się, dawało mu wygląd oszusta, złapanego na gorącym uczynku.
„Teraz, panie Winkle“, zaczął znowu pan Skimpin, „zechce pan słuchać mię uważnie, przyczem dla pańskiego dobra proszę, byś zechciał mieć w pamięci napomnienie milorda. Czy jest pan bliskim przyjacielem pana Pickwicka, oskarżonego?“
„O ile sobie mogę przypomnieć w tej chwili, znam pana Pickwicka, prawie od...“
„Niech pan nie daje wymijającej odpowiedzi. Jest pan przyjacielem pana Pickwicka, czy nie?“
„Właśnie chciałem powiedzieć...“
„Jeżeli nie będzie pan odpowiadał na pytania, to każę pana uwięzić“, rzekł sędzia, podnosząc wzrok od swych notat.
„No, mów pan, tak, czy nie?“ powtórzył pan Skimpin.
„Tak jest, jestem przyjacielem“, powiedział wreszcie pan Winkle.
„A! Jest pan! A dlaczegóż nie chciał pan powiedzieć tego odrazu? Może zna pan i oskarżycielkę?“
„Nie znam jej, ale ją widywałem“.
„A! Nie znasz pan, ale widywałeś. Niech pan będzie tak dobry wytłumaczyć panom przysięgłym, co pan przez to rozumie?“
„Rozumiem, iż nie znam jej bliżej, ale widywałem ją, bywając u pana Pickwicka przy ulicy Goswell“.
„Ile razy widział ją pan?“
„Ile razy?“
„Tak, panie, ile razy? Powtórzę panu to pytanie jeszcze, jeżeli go pan nie zrozumiał“.
I uczony gentleman, surowo zmarszczywszy brwi, podparł się pod boki i uśmiechnął do przysięgłych z miną podejrzliwą.
Przy tej kwestji powstała bardzo budująca kontrowersja, jak zwykle w podobnych wypadkach. Naprzód pan Winkle oświadczył, że jest to dla niego zupełnem niepodobieństwem powiedzieć ściśle, ile razy widział panią Bardell. Wtedy zapytano go, czy widział ją dwadzieścia razy; na co odpowiedział; „Pewno że więcej“ — Czy widział sto razy? — Czy może przysiąc że widział ją więcej niż pięćdziesiąt razy? — Czy nie jest pewny, iż widział ją najmniej siedmdziesiątpięć razy i tak dalej. Wkońcu doprowadzono badanie do tej konkluzji, iż oświadczono panu Winkle, że dobrze zrobi, gdy więcej będzie zwracał uwagi na to, co mówi. Doprowadziwszy w ten sposób świadka do pewnego stopnia nerwowego rozdrażnienia, badano go dalej jak następuje:
„Czy przypomina pan sobie, że odwiedził pan oskarżonego Pickwicka pewnego poranka, w lipcu?“
„Tak jest, przypominam sobie“.
„Czy towarzyszył panu wtedy niejaki pan Tupman oraz pan Snodgrass?“
„Tak jest, panie“.
„Czy panowie ci znajdują się tu?“
„Znajdują się tutaj“, odrzekł pan Winkle, z niepokojem spoglądając ku miejscu, gdzie siedzieli jego przyjaciele.
„Proszę pana, niech się pan zajmuje mną, a nie swymi przyjaciółmi“, rzekł pan Skimpin, rzucając wyraziste spojrzenie na przysięgłych. „Powinni oni złożyć swe zeznania bez poprzedniego porozumienia się z panem, jeżeli to się już nie stało (nowe spojrzenie na przysięgłych). Teraz proszę powiedzieć przysięgłym, coś pan zobaczył, wszedłszy do pokoju oskarżonego w dniu, o którym mowa? No, niech pan mówi, prędzej czy później musimy się o tem dowiedzieć“.
„Oskarżony, pan Pickwick, trzymał oskarżycielkę w objęciach, ująwszy ją rękami za talję“, odrzekł pan Winkle, z zupełnie naturalnem wahaniem; „oskarżycielka, zdawało się, była omdlałą“.
„Czy słyszał pan, by oskarżony co mówił?“
„Słyszałem, jak nazywał panią Bardell kochaną panią i wzywał, by się uspokoiła, przedstawiając, coby sobie ktoś pomyślał, gdyby ich zastano w takiej pozycji“.
„Teraz, panie Winkle, zadam panu jedno tylko pytanie, prosząc, byś pan pamiętał o napomnieniach milorda. Czy może pan stwierdzić przysięgą, iż pan Pickwick, oskarżony, nie powiedział przy tej sposobności; „Moja pani Bardell, pani jesteś kochana kobieta, uspokój się pani, jakoś to pójdzie“, lub coś podobnego?“
„Ja... ja to nie tak rozumiałem“, odrzekł pan Winkle, zdziwiony genialnem wyjaśnieniem niewielu słów, które powiedział. „Byłem na schodach i nie mogłem dokładnie słyszeć. Wrażenie, jakie mi pozostało, było...“
„Eh!“ przerwał pan Skimpin, „przysięgli nie potrzebują pańskich wrażeń, które, obawiam się, nie byłyby w stanie zadowolnić nikogo uczciwego i szczerego. Był pan na schodach i nie słyszał wszystkiego dokładnie; ale nie może pan przysiąc, by pan Pickwick nie użył wyrażeń, które przytoczyłem? Czy dobrze zrozumiałem pana?“
„Nie, nie mógłbym przysiąc“, odrzekł pan Winkle.
Pan Skimpin usiadł z miną triumfującą.
Do tej pory sprawa pana Pickwicka nie szła tak szczęśliwie, by mogła wytrzymać ciężar nowych zarzutów; ponieważ jednak chciano ją ukazać w możliwie najlepszem świetle, więc pan Phunky podniósł się, by przy powtórnem przesłuchaniu wydobyć choć cokolwiek ważnego z pana Winkle. Zobaczymy zaraz, czy rzeczywiście mu się to udało.
„Sądzę, panie Winkle“, powiedział, „iż pan Pickwick nie jest już młodym człowiekiem“.
„O, nie!“ odrzekł pan Winkle, „mógłby być moim ojcem“.
„Powiedział pan memu uczonemu przyjacielowi, że zna pana Pickwicka oddawna. Czy miał pan kiedy powody, by przypuszczać, iż ma on zamiar ożenić się?“
„O, nie! Nigdy!“ odpowiedział pan Winkle z takim zapałem, że pan Phunky powinienby był conajprędzej ściągnąć go z trybuny świadków.
Praktyczni juryści utrzymują, iż są dwa rodzaje świadków, szczególnie niebezpiecznych: jedni, którzy wszystkiego wypierają się, drudzy, którzy mają za wiele dobrej woli. Przeznaczeniem pana Winkle było, połączyć oba te rodzaje.
„Idźmy dalej“, ciągnął pan Phunky z miną zadowoloną i pełną ufności. „Czy dostrzegł pan kiedy w postępowaniu pana Pickwicka z inną płcią cośkolwiek takiego, coby mogło pana wprowadzić na domysł, iż pan Pickwick nie byłby bardzo od tego, by się zrzec życia kawalerskiego?“
„Nie, nigdy!“
„Czy w stosunkach z damami postępowanie jego nie było zawsze postępowaniem człowieka, który doszedł już do pewnego wieku, poprzestaje na właściwych sobie zajęciach i rozrywkach a kobiety traktuje zawsze jak ojciec córki?“
„To nie ulega żadnej wątpliwości“, odpowiedział pan Winkle, szczerze. „To jest... tak... niezawodnie...“
„Czy nie dostrzegł pan w postępowaniu jego z panią Bardell, lub z jaką inną kobietą, czegokolwiek, choćby najmniej podejrzanego?“ dodał pan Phunky, zamierzając usiąść, gdyż pan Snubbin mrugnął na niego.
„Ale n... n... nie“, odrzekł pan Winkle, „z wyjątkiem... pewnego tylko zdarzenia... które, jestem tego pewny... łatwo da się wytłumaczyć“.
To niefortunne wyznanie nigdy by nie wyrwało się świadkowi, gdyby nieszczęśliwy pan Phunky zaraz był usiadł, gdy pan Snubbin dał mu znak, lub gdyby pan Buzfuz powstrzymał był w samym początku badanie. Ale pan Buzfuz nie myślał uczynić tego, gdyż dostrzegł wzruszenie pana Winkle i zręcznie wywnioskował, że klijentka jego może na tem skorzystać. W chwili, gdy te wyrazy padły z ust świadka, pan Phunky usiadł, a pan Snubbin pospieszył, być może zbyt skwapliwie, wezwać pana Winkle, by opuścił trybunę. Pan Winkle gotował się do tego z wielkiem zadowoleniem, gdy powstrzymał go pan Buzfuz.
„Zaczekajno pan, panie Winkle“, zawołał. Potem zwracając się do sędziego, powiedział: „Niech wasza lordowska mość raczy zapytać świadka, w jakich okolicznościach ten gentleman, mogący być jego ojcem, postąpił sobie dwuznacznie z kobietą?“
„Panie“, rzekł sędzia do nieszczęśliwego i rozpaczonego pana Winkle, „czy słyszał pan zapytanie uczonego adwokata? Opisz pan wypadek, o którym nadmieniłeś!“
„Milordzie“, rzekł pan Winkle głosem drżącym, „chciałbym... chciałbym co do tego zachować milczenie“.
„Być może“, odparł sędzia, „ale mówić trzeba“.
Wśród powszechnego głębokiego milczenia, pan Winkle wybełkotał, że jedynym wątpliwym postępkiem pana Pickwicka było to, że znaleziono go o północy w sypialni pewnej damy, co się zakończyło, jak mniemał pan Winkle, zerwaniem małżeństwa, projektowanego przez rzeczoną damę i co stało się powodem, jak dobrze wiedział, przymusowego stawienia się pickwickistów przed Jerzym Nupkinsem, burmistrzem i sędzią pokoju w Ipswich.
„Może pan opuścić trybunę“, rzekł wtenczas pan Snubbin.
Pan Winkle opuścił też ją bezzwłocznie i pobiegł jak szalony do hotelu, gdzie po kilku godzinach odnalazł go garson, z głową pomiędzy poduszkami sofy i jęczącego w sposób rozdzierający serce.
Następnie Tracy Tupman i August Snodgrass kolejno byli wzywani na trybunę. Obaj potwierdzili zeznania swego nieszczęśliwego przyjaciela i każdego doprowadzono przebiegłemi pytaniami prawie do rozpaczy.
W dalszym ciągu powołano Zuzannę Sanders; była badana przez pana Buzfuza a następnie przez pana Snubbina. Ta zawsze wierzyła i powtarzała, że pan Pickwick poślubi panią Bardell. Wiedziała, że przed wypadkami lipcowemi przyszłe małżeństwo pana Pickwicka z panią Bardell było zwykłym przedmiotem rozmów sąsiadów. Słyszała o tem od pani Mudberry, przekupki, i pani Bunkin, praczki. Słyszała, jak Pickwick zapytywał małego chłopca, czy chciałby mieć drugiego ojca. Nie wie, czy pani Bardell znała się z piekarzem z sąsiedztwa, ale wie, że piekarz był podówczas kawalerem, a teraz ożenił się. Nie może przysiąc na to, że pani Bardell nie była bardzo zajęta piekarzem, ale sądzi, że piekarz niebardzo zajęty był panią Bardell, gdyż w takim razie nie ożeniłby się z inną osobą. Sądzi, że pani Bardell zemdlała pewnego poranka w lipcu, dlatego, iż pan Pickwick żądał, by wyznaczyła dzień ślubu; wie, że sama zupełnie straciła przytomność, gdy mąż jej, pan Sanders, żądał, by wyznaczyła dzień ślubu i mniema, iż każda osoba, godna nazwiska damy, robi to samo w podobnych okolicznościach.
Na dalsze pytania sędziego, pani Sanders odpowiedziała, że gdy pan Sanders zalecał się do niej, otrzymywała od niego listy miłosne, jak zazwyczaj damy; że w czasie konkurów pan Sanders często nazywał ją swoją kaczusią, ale nigdy nie nazywał kotletem, ani sosem pomidorowym. Pan Sanders namiętnie lubi kaczki; być może, że gdyby lubił kotlety i sos pomidorowy, użyłby tych wyrazów dla wyrażenia swych uczuć.
Po tem kapitalnem zeznaniu, pan Buzfuz podniósł się z większaą jeszcze niż przedtem powagą i rzekł donośnym głosem:
„Przywołajcie Samuela Wellera“.
Nie potrzeba było wcale przywoływać Samuela Wellera, gdyż Samuel Weller już wchodził lekko na trybunę, gdy tylko usłyszał swe nazwisko. Kapelusz swój postawił na podłodze, ręce oparł o balustradę i z miną wielce uprzejmą a jowialną, powiódł okiem po zgromadzeniu.
„Jakie jest nazwisko pana?“ zapytał sędzia.
„Sam Weller, milordzie“, odrzekł ów gentleman.
„Czy pisze się pan przez W, czy przez V tylko?“
„To zależy od gustu i fantazji piszącego, milordzie. Co do mnie, to przez całe moje życie dwa czy trzy razy tylko miałem sposobność po temu i wtedy pisałem przez V“.
Tu dał się słyszeć na galerji głos:
„Tak, tak, Samiwelu! Tak, tak! Niech milord pisze V“.
„Któż to sobie pozwala odzywać się do sądu?“ zawołał mały sędzia, podnosząc oczy. „Woźny!“
„Jestem, milordzie“.
„Przyprowadź tu natychmiast tego człowieka“.
„Słucham, milordzie“.
Ale ponieważ woźny nie mógł znaleźć nikogo, więc też nikogo nie przyprowadził. Po wielkiem poruszeniu wśród wszystkich obecnych, którzy powstali z miejsc, by zobaczyć winowajcę, wszyscy znów usiedli.
Gdy tylko oburzenie sędziego pozwoliło mu mówić, zwrócił się do świadka i zapytał:
„Wie pan, kto to się odezwał?“
„Podejrzywam, czy to czasem nie mój ojciec, milordzie“.
„Widzi go pan teraz?“
„Nie, nie widzę, milordzie“, odrzekł Sam, utkwiwszy oczy w żyrandol, którym sala była oświetlona.
„Gdybyś mi pan mógł go wskazać, poleciłbym, by go natychmiast uwięziono“, rzekł gniewny sędzia.
Sam ukłonił się z wielkiem uznaniem i zwrócił oczy na pana Buzfuza, z niczem niezamąconym dobrym humorem.
„Teraz, panie Weller...“ zaczął pan Buzfuz.
„Jestem, panie“, odrzekł Sam.
„Pan jest, jak sądzę, w służbie u pana Pickwicka, oskarżonego w niniejszej sprawie. Niech pan mówi, panie Weller“.
„Dobrze panie; będę mówił. Jestem w służbie u obecnego tu pana Pickwicka i mogę powiedzieć, że to bardzo dobra służba“.
„Niewiele do roboty, a wiele do zarobienia, jak myślę“, rzekł adwokat tonem żartobliwym.
„A tak! Niezły zarobek, jak mówił pewien żołnierz, skazany na sto pięćdziesiąt kijów“.
„Nic nas nie obchodzi, co mówił żołnierz, czy ktokolwiek inny“, przerwał sędzia.
„Bardzo dobrze, milordzie“.
„Pan przypomina sobie“, zaczął znowu pan Buzfuz, „przypomina pan sobie, że zaszło coś godnego uwagi w dniu, w którym został pan przyjęty do służby przez oskarżonego? No, panie Weller, niech pan mówi!“
„Przypominam sobie“.
„Więc zechce pan opowiedzieć to przysięgłym“
„Otrzymałem kompletne ubranie, zupełnie nowe, tego samego poranka; w owym czasie było to zdarzenie bardzo dla mnie ważne“.
Słowa te wywołały ogólny śmiech. Sędzia z gniewem zawołał, podnosząc się nieco:
„Panie! Wzywam pana, byś był ostrożny!“
„To samo powiedział mi wtedy pan Pickwick; to też jak mogłem najostrożniej obchodziłem się z ubraniem. Doprawdy, milordzie!“
Przez dwie długie minuty sędzia surowo wpatrywał się w twarz Sama, ale widząc, że rysy jego są najzupełniej spokojne i pogodne, nie powiedział nic, tylko dał znak adwokatowi, by badał dalej.
„Czy chce pan powiedzieć mi, panie Weller“, zaczął pan Buzfuz uroczyście, zakładając rękę na rękę i napół zwracając się ku przysięgłym, jakgdyby chciał ich zapewnić, że da sobie radę ze świadkiem; „czy chce pan powiedzieć mi, panie Weller, iż nie widział pan oskarżycielki, omdlałej na ręku oskarżonego, jak to słyszał pan, że zeznali inni świadkowie?“
„Nie, panie, nie widziałem; byłem na korytarzu, aż do chwili, gdy mnie przywołano; a wtedy stara dama już odeszła“.
„Teraz, uważaj pan, panie Weller“, mówił dalej pan Buzfuz, maczając ogromne pióro w kałamarzu, by zastraszyć Sama tem, iż będzie zapisywał jego wyrazy. „Był pan na korytarzu i nie widział pan nic z tego, co zaszło. Czy ma pan oczy, panie Weller?“
„Mam oczy, i właśnie dla tego nie widziałem. Gdyby to były jakie mikroskopy, zwiększające przedmioty sto tysięcy miljonów razy, to możebym co dojrzał przez drzwi i schody; ale ponieważ mam tylko zwykłe oczy, to rozumie pan chyba, że wzrok mój wszystkiego dojrzeć nie może“.
Na tę odpowiedź, daną w sposób najprostszy i bez najmniejszego śladu rozdrażnienia, widzowie poczęli chichotać, sędzia uśmiechnął się, a pan Buzfuz mocno się skonfundował. Po krótkiej naradzie z Dodsonem i Foggiem, uczony adwokat zwrócił się znów do Sama, i powiedział, usilnie starając się ukryć swe niezadowolenie.
„Teraz, panie Weller, zadam panu inne pytanie i w innej sprawie“.
„Jestem na pańskie usługi!“ odrzekł Sam ze szczególną uprzejmością.
„Przypomina pan sobie, żeś był pan u pani Bardell pewnego wieczora w listopadzie“.
„O! Bardzo dobrze“.
„Przypomina pan sobie!“ rzekł adwokat, odzyskując spokój. „Wiedziałem, że w każdym razie dojdziemy do czegoś“.
„I ja także“, odrzekł Sam. Widzowie znów zaśmiali się.
„Dobrze. Przypuszczam, że poszedł pan tam, by pomówić trochę o procesie; co, panie Weller?“ Adwokat chytrze uśmiechnął się do przysięgłych.
„Poszedłem tam, by zapłacić czynsz; aleśmy także mówili trochę i o procesie!“
„A! Mówiliście!“ powtórzył pan Buzfuz z twarzą rozpromienioną, licząc na jakieś ważne odkrycie. „Czy zechce pan powiedzieć nam, co się o tem mówiło?“
„Z największą przyjemnością. Po kilku uwagach dwóch szanownych dam, które tu dzisiaj składały swe zeznania, zaczęły one uwielbiać szlachetne postępowanie panów Dodsona i Fogga, tych samych gentlemanów, którzy obecnie siedzą tuż koło pana“.
To, rozumie się, zwróciło powszechną uwagę na panów Dodsona i Fogga, którzy przybrali jak można najcnotliwsze miny.
„A!“ rzekł pan Buzfuz, „więc damy te odzywały się z pochwałami o postępowaniu panów Dodsona i Fogga?“
„Tak, panie. Mówiły, że to bardzo wspaniałomyślnie z ich strony, iż podjęli się tego interesu przez spekulację i nic nie żądają za koszta, jeżeli pan Pickwick nie będzie skazany na nie“.
Na tę niespodziewaną replikę, widzowie wybuchnęli śmiechem, a panowie Dodson i Fogg, mocno poczerwieniawszy, pochylili się do pana Buzfuza, i zaczęli mu coś szeptać z wielkiem zajęciem.
„Panowie macie zupełną słuszność“, odrzekł im adwokat z udanym spokojem. „Niepodobna wydobyć żadnych wyjaśnień od świadka o tak tępym umyśle. Nie będę więc zabierał czasu sądowi, zadając inne jeszcze pytania. Może pan odejść, panie Weller“.
„Może jeszcze kto z gentlemanów chce mi zadać jakie pytanie?“ rzekł Sam, biorąc kapelusz i spoglądając dokoła.
„W każdym razie nie ja, panie Weller. Dziękuję panu“, rzekł pan Snubbin, uśmiechając się.
„Może pan odejść“, powtórzył pan Buzfuz, niecierpliwie machając ręką.
Wskutek tego Sam odszedł, narobiwszy panom Dodsonowi i Foggowi tyle złego, ile tylko mógł, a o sprawie pana Pickwicka powiedziawszy jak można najmniej, co sobie z góry postanowił.
„Milordzie“, rzekł pan Snubbin, „nie mam zamiaru robić jakichś nowych zarzutów, jeżeli może to zaoszczędzić przesłuchiwania innych świadków, gdy oświadczę, iż pan Pickwick usunął się od interesów i posiada majątek niezależny i znaczny“.
„Bardzo dobrze“, odrzekł pan Buzfuz.
Natenczas pan Snubbin zwrócił się do przysięgłych i wypalił długą i patetyczną mowę, w której oddał największe pochwały obyczajom i postępowaniu pana Pickwicka. Ale ponieważ czytelnicy nasi, co do zalet tego gentlemana, niezawodnie wyrobili sobie zdanie nierównie dokładniejsze, aniżeli pan Snubbin, nie uznajemy przeto za potrzebne rozwodzić się nad spostrzeżeniami tego uczonego adwokata. Usiłował on udowodnić, że listy pana Pickwicka, przedstawione przez stronę przeciwną, dotyczyły poprostu obiadu i przygotowań w jego mieszkaniu, gdy powróci z wycieczki. Zresztą, pan Snubbin mówił jak mógł najlepiej na korzyść naszego bohatera i, jak to powiadają, zrobił wszystko co było w jego mocy.
Następnie sędzia Stareleigh streścił sprawę według zwyczajnej formuły. Odczytał przysięgłym mnóstwo notat, mimochodem komentując każde zeznanie. Jeżeli pani Bardell ma słuszność, w takim razie widoczne jest, że pan Pickwick niema słuszności. Jeżeli przysięgli są zdania, że zeznania pani Cluppins zasługują na wiarę, to obowiązkiem ich jest uwierzyć im, a jeżeli nie, to nie. Jeżeli uznają, iż naruszenie przyrzeczenia małżeństwa nastąpiło rzeczywiście, to powinni skazać pana Pickwicka na odszkodowanie za stracone korzyści w wysokości, jaką uznają za właściwą; ale jeżeli z drugiej strony zdaje się im, że naruszenie przyrzeczenia małżeństwa nie nastąpiło, to powinni uwolnić oskarżonego od wszelkich kosztów. Po tej przemowie przysięgli udali się do osobnego pokoju na naradę, a sędzia do swego gabinetu celem pokrzepienia się baraniemi kotletami i szklanką xeresu.
Upłynął kwadrans niespokojnego oczekiwania. Przysięgli powrócili; wezwano sędziego. Pan Pickwick, poprawiwszy okulary, patrzał na przełożonego przysięgłych z bijącem sercem i powstrzymywanem wzruszeniem.
„Gentlemani“, zapytał mężczyzna w czarnem ubraniu, „czy zgodziliście się na wyrok?“
„Zgodziliśmy się“, odrzekł przewodniczący przysięgłych.
„Czy wyrokujecie na korzyść oskarżycielki, czy też oskarżonego?“
„Na korzyść oskarżycielki“.
„Jaką ustanowiliście wysokość wynagrodzenia?“
„Siedemset pięćdziesiąt funtów sterlingów“.
Pan Pickwick zdjął okulary, starannie je przetarł, włożył do pudełka i wsunął do kieszeni. Następnie, złożywszy równie starannie rękawiczki, przyczem pilnie wpatrywał się w przełożonego przysięgłych, machinalnie poszedł za panem Perkerem.
W sąsiedniej sali pan Perker zatrzymał się, by opłacić taksę sądową. Tu z panem Pickwickiem połączyli się jego przyjaciele i tu także spotkał filozof panów Dodsona i Fogga, zacierających ręce, z oznakami żywego zadowolenia.
„No, panowie!“ rzekł pan Pickwick.
„No, panie“, rzekł pan Dodson za siebie i swego wspólnika.
„Panowie wyobrażacie sobie, iż zagarniecie koszta, czy tak?“
Pan Fogg odpowiedział, iż poczytuje to za bardzo prawdopodobne, a pan Dodson uśmiechnął się, dodawszy, iż zobaczymy.
„Mogę panów zapewnić“, zawołał z gwałtownością pan Pickwick, „iż nie wydobędziecie ze mnie ani jednego pensa, choćbym miał resztę życia przepędzić w więzieniu za długi“.
„Ohoho! Namyśli się pan jeszcze, nim termin nadejdzie!“ rzekł Dodson.
„Chi, chi, chi!“ dodał Fogg, „zobaczymy!“
Niemego z oburzenia pana Pickwicka odprowadzili przyjaciele do powozu zamówionego przez Sama.
Wierny sługa, zamknąwszy drzwiczki, już miał siadać na kozioł, gdy uczuł, że go ktoś trąca w ramię. Odwrócił się i ujrzał przed sobą swego ojca. Twarz starego stangreta była ponura. Z powagą potrząsnął głową i rzekł tonem wyrzutu:
„Wiedziałem, że tak się stanie, jeżeli w ten sposób poprowadzicie sprawę. O Sammy! Sammy! Dlaczego nie użyliście alibi?...“
„Ależ, kochany panie“, rzekł mały Perker do pana Pickwicka, gdy przyszedł do niego na drugi dzień rano po wyroku; „odłożywszy na bok wszelką irytację, czy na serjo nie ma pan zamiaru płacić kosztów procesu?“
„Nie zapłacę ani pół pensa“, odrzekł pan Pickwick stanowczo, „ani pół pensa“.
„Niech żyją zasady!“ zawołał Sam, sprzątający właśnie stół po śniadaniu.
„Sam!“ rzekł pan Pickwick, „bądź tak dobry, idź sobie na dół“.
„Idę, panie“, odpowiedział Sam, posłuszny temu uprzejmemu wezwaniu.
„Nie, Perker“, zaczął znów pan Pickwick bardzo poważnie, „moi tu obecni przyjaciele napróżno usiłowali wyperswadować mi to postanowienie. Przeciwnicy moi mogą starać się o uwięzienie mnie, a są dość nikczemni, by uciec się do tego środka. W takim razie ulegnę prawu z najzupełniejszem poddaniem się. Kiedy te łajdaki mogą to zrobić?“
„Jeśli chodzi o odszkodowanie i koszta procesu“, odparł Perker, „to mogą zażądać egzekucji przy najbliższych sądach przysięgłych, to znaczy najdalej za dwa miesiące, kochany panie“.
„Bardzo dobrze. Od dziś aż do tego czasu, mój przyjacielu, nie mówmy nic o tej sprawie. A teraz“, ciągnął dalej pan Pickwick, spoglądając po zgromadzonych z zadowolonym uśmiechem i błyszczącemi oczyma tak, że okulary nie zdołały przytłumić blasku tego uśmiechu, „zajmijmy się rozstrzygnięciem pytania; dokąd zwrócimy naszą najbliższą wycieczkę?“
Panowie Snodgrass i Tupman zanadto byli przejęci heroizmem swego przyjaciela, by zdobyć się na odpowiedź. Co do pana Winkle, to ten nie zapomniał jeszcze wrażenia, jakiego doznał w czasie swoich zeznań w sądzie, by ośmielić się teraz podnieść głos. Więc pan Pickwick czekał napróżno.
„No“ powiedział po chwili. „Jeżeli mnie pozostawiacie wybór, to powiem Bath. Zdaje mi się, że nikt z nas nie był tam jeszcze“.
Rzeczywiście, nikt z nich tam jeszcze nie był. Propozycję gorąco poparł pan Perker, sądząc, że, bardzo być może, nieco rozrywki zbawiennie wpłynie na postanowienie pana Pickwicka i na jego pojęcia o więzieniu za długi. Przyjęto ją więc jednomyślnie, a Sama wyprawiono niezwłocznie pod „Białego Konia“, by zamówił pięć miejsc, nazajutrz o siódmej rano.
Znalazły się jeszcze dwa miejsca wewnątrz i trzy zewnątrz. A więc Sam zakupił je wszystkie, i wymieniwszy z kasjerem kilka uprzejmości na temat startej półkoronówki, którą tamten wydał mu w reszcie, wrócił pod „Jerzego i Jastrzębia“, gdzie do samego wieczora pilnie zajmował się pakowaniem ubrania i bielizny tak, żeby zajęły jak najmniej miejsca. Starał się również wynaleźć jakiś taki mechaniczny sposób, by pokrywki trzymały się na pudłach niemających ani zamków, ani zawiasów.
Następny ranek nie okazał się pomyślnym dla podróżników. Był mglisty, ponury, deszcz mrzył. Konie dyliżansu, który powrócił z City, otaczała taka para, że nie było poza nią widać pasażerów nazewnątrz pojazdu. Roznosiciele dzienników byli przemokli i pachniali stęchlizną. Deszcz spływał po kapeluszach sprzedawców pomarańcz, którzy wsuwając głowy do wnętrza dyliżansów skrapiali siedzących tam w sposób bardzo orzeźwiający. Żydzi zamykali z rozpaczą scyzoryki o pięćdziesięciu ostrzach. Sprzedający przedmioty kieszonkowe trzymali je rzeczywiście w kieszeniach. Pantofelki na zegarki i widelce do smażenia grzanek sprzedawano za bezcen, a pugilaresy i gąbki oddawano za byle co.
Pozostawiając Samowi obronę bagaży przed siedmioma czy ośmioma tragarzami, którzy się na nie dziko rzucili, gdy tylko kocz się zatrzymał, i przekonawszy się, że pozostaje im jeszcze dwadzieścia pięć minut do odjazdu, pan Pickwick i jego przyjaciele przeszli do poczekalni — ostatniej ucieczki nędzy ludzkiej.
Sala podróżnych w zajeździe pod „Białym Koniem“ nie była, jak łatwo się domyśleć, bardzo wykwintna. Nie byłaby to zresztą poczekalnia, nawet gdyby wyglądała inaczej. Przypominała bawialnię, do której wszedł nieproszony piec kuchenny, w towarzystwie zbuntowanych szczypców, łopaty i pogrzebacza. Sala podzielona była przegródkami ku wygodzie podróżnych. Resztę miejsca zajmował zegar, zwierciadło i żywy garson. Ten ostatni mieścił się zwykle w rodzaju budy urządzonej w kącie do mycia szklanek.
W dniu, o którym mowa, jedną z lóż zajmował mężczyzna o żywych oczach, lat około pięćdziesięciu, łysy, z wielkiemi pękami czarnych włosów po bokach i ztyłu głowy, z szerokiemi faworytami. Ciemny jego surdut zapięty był pod brodę, obok leżała czapka podróżna ze skóry morskiego cielęcia i zielony płaszcz. Gdy wszedł pan Pickwick, nieznajomy podniósł wzrok z nad talerza i spojrzał na niego z miną dumną i pełną godności. Stwierdziwszy, że wygląd filozofa i jego towarzyszy zupełnie go zadawalnia, zaczął pod nosem mruczeć, dając tem do zrozumienia, że może kto myśli, iż on nie jest pewny siebie, ale w takim razie bardzo się myli.
„Garson!“ zawołał po chwili.
„Jestem panie“, ozwał się głos z budy, o której dopiero wspomnieliśmy, następnie zaś ukazał się chłopiec z brudną ścierką i takąż twarzą.
„Jeszcze grzanek“.
„Natychmiast, panie“, odrzekł garson.
Gentleman z czarnemi faworytami znowu począł mruczeć; potem, w oczekiwaniu grzanek, zarzucił poły surduta na ręce, położył obie nogi na stojącem obok krześle i zajął się oglądaniem swych butów.
„Gdzie dyliżans zatrzymuje się w Bath?“ zapytał pan Pickwick słodkim głosem pana Winkle.
„Hm! Co?“ odezwał się nieznajomy.
„Pytałem mego przyjaciela“, powtórzył pan Pickwick, zawsze gotów do rozpoczęcia rozmowy, „pytałem, gdzie dyliżans zatrzymuje się w Bath. Może pan zechce poinformować mię w tym względzie“.
„Czy pan jedzie do Bath?“
„Tak jest, panie“.
„A ci panowie?“
„Także“.
„Ale nie wewnątrz dyliżansu; spodziewam się, że nie wewnątrz“.
„Nie wszyscy“.
„Rozumie się, że nie wszyscy“, powiedział z energją nieznajomy. „Zamówiłem tam dwa miejsca; ale jeżeli zechcą wpakować sześć osób w to przeklęte pudło, gdzie jest miejsce tylko dla czterech, to najmę pocztę na ich rachunek. Na to nie pozwolę. Powiedziałem już, płacąc za miejsce, że nie pozwolę na to. Wiem, że się tak robi, że się tak robi codziennie; ale mnie na to nie złapią. Co nie, to nie. Ci, którzy mię znają, wiedzą o tem dobrze“.
Tu gniewny gentleman pociągnął za dzwonek bardzo gwałtownie i oświadczył garsonowi, że jeżeli mu nie przyniesie grzanek w przeciągu pięciu sekund, to sam pójdzie do kuchni spytać o przyczynę tego.
„Mój kochany panie“, rzekł pan Pickwick, „pozwól pan zrobić sobie uwagę, iż unosi się pan niepotrzebnie. Ja tylko dwa miejsca zamówiłem wewnątrz dyliżansu.“
„To mię bardzo cieszy“, odrzekł gentleman. „Cofam moje wyrażenie; proszę mi wybaczyć. Oto mój bilet wizytowy; pozwoli pan, że się przedstawię“.
„Bardzo mi przyjemnie“, odpowiedział pan Pickwick.
„Będziemy razem jechać i spodziewam się, iż będzie to dla obu stron niezmiernie miłe“.
Naturalnie, że po tej uprzejmej przemowie nastąpiły przyjacielskie powitania. Gniewny gentleman oznajmił potem, frazesami krótkiemi, urywanemi i dobitnemi, że nazywa się Dowler, że jedzie do Bath dla przyjemności, że przedtem służył w wojsku, że obecnie zajmuje się interesami, że utrzymuje się z dochodów, jakie mu jego zajęcia przynoszą, i że osobą, dla której zamówił drugie miejsce, jest pani Dowler, jego żona.
„To piękna kobieta“, mówił dalej. „Dumny z niej jestem, i słusznie“.
„Będzie nam bardzo miło przekonać się o tem“, rzekł pan Pickwick z uśmiechem.
„Sam pan osądzi. Zaznajomię ją z panem. Pani Dowler będzie pana szanowała. Zalecałem się do niej w sposób niezwykły. Pozyskałem ją sobie wskutek dziwnie zuchwałego postanowienia. Tak się rzecz miała. Ujrzałem ją; pokochałem; prosiłem o rękę; odmówiła. „Pani kocha innego?“. „Oszczędzaj pan moją wstydliwość“. „Ja go znam“. „Czy tak?“ „Znam, i jeżeli tu dłużej pozostanie, żywcem obedrę go ze skóry!“
„O! Do licha!“ zawołał mimowolnie pan Pickwick.
„I... i pan obdarł go ze skóry?“ zapytał pan Winkle, blednąc.
„Napisałem do niego parę słów. Powiedziałem, że to bardzo przykra sprawa. Bo tak było rzeczywiście“.
„Spodziewam się“, mruknął pan Winkle.
„Napisałem mu, iż dałem słowo, że obedrę go ze skóry żywcem, że mój honor był zaangażowany i że jako oficer Jej Królewskiej Mości, nie mam żadnego wyboru; że ubolewam z powodu tej smutnej konieczności, ale że tak stać się musi. To mu trafiło do przekonania; wiedział, że przepisy honoru są bezwzględne. Uciekł, a ja poślubiłem tę młodą osobę. Ale oto dyliżans. To właśnie jej głowa w drzwiczkach“.
Kończąc te słowa, pan Dowler wskazał na dyliżans, który zatrzymał się. Rzeczywiście, w oknach jego ukazała się dość ładna twarz kobiety, ubranej w błękitny kapelusz i widocznie szukającej kogoś wzrokiem w tłumie. Pan Dowler zapłacił należność i szybko wyszedł razem ze swym prochownikiem, z laską i płaszczem. Pan Pickwick i jego przyjaciel wyszli również, by zapewnić sobie miejsca.
Panowie Tupman i Snodgrass wgramolili się od tyłu, pan Winkle wsiadł już do powozu a pan Pickwick zamierzał właśnie uczynić to samo, gdy wtem Sam Weller podszedł do swego chlebodawcy i z miną niezmiernie tajemniczą szepnął, że ma mu coś do powiedzenia.
„No, Sam“, rzekł pan Pickwick, „co nowego?“
„Ładna historja, proszę pana“, odparł Sam.
„Cóż takiego?“ zapytał pan Pickwick.
„Obawiam się“, rzekł Sam, „że właściciel tego dyliżansu spłatał nam brzydkiego figla“.
„W jaki sposób? Czy naszych nazwisk nie umieścił na liście?“
„O nie“, rzekł Sam, „umieścił je nietylko na liście, ale jedno z nich wymalował nawet na drzwiczkach powozu“.
Mówiąc to, Sam wskazał na tę część drzwiczek, gdzie zwykle znajduje się nazwisko właściciela; rzeczywiście, wielkiemi, złotemi literami było tu wypisane nazwisko „Pickwick“.
„Dziwne to“, zawołał pan Pickwick, zdumiony tym zbiegiem okoliczności; „naprawdę, bardzo dziwne“.
„To jeszcze nie wszystko“, rzekł Sam, znów kierując uwagę swego pana na drzwiczki dyliżansu; „napisali nietylko, Pickwick“, ale przed tem umieścili jeszcze „Mojżesz“, co jest obelgą w połączeniu z obrazą, jak powiedziała papuga, gdy nietylko uwieziono ją z ojczyzny, ale jeszcze zmuszono później, by się uczyła angielskiego“.
„To rzeczywiście wprost zdumiewające“, rzekł pan Pickwick, „ale jeżeli będziemy tu stać dłużej i gawędzić, to gotowiśmy jeszcze stracić nasze miejsca“.
„A pan — pan nic na to nie zrobi?“ zawołał Sam, w najwyższym stopniu zdumiony spokojem, z jakim pan Pickwick zabierał się do wsiadania.
„A cóż mam zrobić?“ rzekł pan Pickwick; „co mam zrobić?“
„Jakto? I nikt za taką bezczelność nie dostanie po nosie?“ oburzył się pan Weller, który conajmniej oczekiwał polecenia, by z miejsca wyzwał konduktora i woźnicę na pięście.
„Nie, nie“, odparł pan Pickwick skwapliwie; „siadaj teraz na swem miejscu“.
„Obawiam się“, mruknął Sam, odwracając się, „obawiam się, że z moim panem coś jest nie w porządku, inaczej nie byłby taki spokojny. Przypuszczam, że proces nie odebrał mu wigoru; ale coś bardzo mi kiepsko wygląda, bardzo kiepsko“.
I frasobliwie potrząsnął głową. Jak bardzo wziął sobie tę sprawę do serca, dowód w tem, że nie odezwał się ani słowem, aż powóz stanął przy kensingtońskiej rogatce; może mu się w całem jego życiu nie przytrafiło jeszcze, by tak długo milczał.
Pozatem nie zaszło w czasie podróży nic zasługującego na szczególną wzmiankę. Pan Dowler opowiedział kilka anegdot, ilustrujących jego osobistą dzielność, a przy każdej wzywał na świadka panią Dowler. Wtedy ta miła dama przytaczała na dodatek pewne szczegóły, opuszczone przez pana Dowlera a może przez skromność przemilczane przez niego; szczegóły te miały zawsze ten cel, by wykazać, iż pan Dowler jest to człowiek jeszcze bardziej zdumiewający, niż to sam mówił. Pan Pickwick i pan Winkle słuchali wszystkiego z podziwem, w przerwach rozmawiając z panią Dowler, osobą, jak się przekonano, bardzo miłą a nawet czarującą. Tak towarzystwu siedzącemu w powozie bardzo przyjemnie mijał czas, rozłożony na opowiadanie pana Dowlera, powaby jego małżonki, dobry humor pana Pickwicka i świetny talent do słuchania pana Winkle.
Pasażerom na zewnętrznych miejscach wiodło się jak zwykle. Na początku każdego odcinka między stacjami byli bardzo weseli i rozmowni, w środku jego znudzeni i śpiący, a pod koniec bardzo ożywieni i rzeźcy. Jakiś młody jegomość, ubrany w płaszcz gumowy, palił przez cały dzień cygara a drugi jakiś młodzian, przyodziany w parodję płaszcza podróżnego, również zapalał całą masę śmierdziaków, nim jednak zaciągnął się drugi raz, już czuł się niedobrze i wyrzucał je, gdyż przypuszczał, że nikt tego nie widzi. Trzeci zbierał wszystkie swe wiadomości z dziedziny chowu bydła, a jakiś stary pan, który siedział ztyłu, chwalił się swą znajomością gospodarstwa rolnego. Na każdej stacji wsiadali i wysiadali pasażerowie, poczęści w bluzach chłopskich, którzy jechali na gapę i siadali obok konduktora, a mogli pysznić się tem, że znali każdego konia i każdego parobka, spotkanego na tym gościńcu. Ponadto robili uwagi o obiedzie i byli zdania, że może nie byłby nawet o pół korony za drogi, gdyby był tylko czas, by go zjeść. Wkońcu o godzinie siódmej wieczorem, pan Pickwick ze swymi towarzyszami i panem Dowlerem z żoną, wysiedli w hotelu pod „Białym jeleniem“, naprzeciw zakładu kąpielowego w Bath. Tu można było wziąć kelnerów, ze względu na ich ubiór, za gimnazjastów z Westminster, choć złudzenie to prędko rozwiało się, gdyż zachowywali się znacznie lepiej, niż ci ostatni.
Nazajutrz rano, zaledwie uprzątnięto śniadanie pickwickistów, garson przyniósł bilet wizytowy pana Dowlera, który prosił o pozwolenie przedstawienia jednego ze swych przyjaciół. Wkrótce potem nadszedł sam pan Dowler ze swym przyjacielem.
Był to bardzo miły młodzieniec, mogący mieć najwyżej pięćdziesiąt lat. Miał na sobie granatowy frak z połyskującemi guzikami, czarne spodnie i buty, tak prawie świetne, jak guziki. Na szyi miał zawieszoną na czarnej wstążce złotą lornetkę a złotą tabakierkę z wdziękiem obracał między palcami lewej ręki; mnóstwo złotych pierścieni błyszczało mu na palcach, zaś ogromny soliter, oprawny w złoto, jaśniał na żabocie. Miał oprócz tego złoty zegarek i złoty łańcuch ze złotemi pieczątkami. Hebanowa jego laska ozdobiona była złotą gałką; bielizna była niezmiernie cienka, biała i wykrochmalona; fałszywy kok na głowie był ze wszystkich możliwych fałszywych koków najlepiej wypomadowany i ułożony. Rysy zdobił nieprzerwany uśmiech, a zęby utrzymane były w tak doskonałym porządku, iż w niewielkiej odległości trudno było odróżnić fałszywe od prawdziwych.
„Panie Pickwick“, rzekł pan Dowler, „przedstawiam panu mego przyjaciela: pan Angelo-Cyrus, Bantam esq. dyrektor kąpielowy Bantam — pan Pickwick; niech się panowie zaznajomią“.
„Witam pana w Bath“, powiedział pan Bantam. „Jest to dla nas prawdziwie miła zdobycz. Już dawno, bardzo dawno nie pił pan wód, panie Pickwick. Wieki, panie!“
To mówiąc, pan Angelo-Cyrus Bantam, esq. d. k. ujął pana Pickwicka za rękę i ciągle potrząsał nią, kłaniając się, jak gdyby nie mógł jej puścić.
„Musiało to być bardzo dawno“, odrzekł pan Pickwick, „gdyż, o ile wiem, nigdy przedtem nie byłem w Bath“.
„Nigdy nie był pan w Bath!“ zawołał dyrektor i ze zdumieniem opuścił rękę filozofa. „Cha, cha, cha! Pan lubi żartować, panie Pickwick! Nieźle, nieźle! Chi, chi, chi!“
„Szczerze panu mówię, iż nigdy tu nie byłem“.
„Tak, tak!“ odrzekł mistrz ceremonji, „doskonale! Coraz lepiej! Pan jesteś właśnie gentlemanem, o którym nam mówiono. Znamy już pana, znamy!“
„Pewno czytali w tych przeklętych gazetach sprawozdanie z mego procesu“, pomyślał pan Pickwick.
„Tak, tak“, zaczął znowu pan Bantam, „pan jesteś tym gentlemanem, który mieszka w Clapham-Green, i stracił władzę w członkach, przeziębiwszy się po winie Porto, a który, wskutek ostrych cierpień nie mogąc się ruszyć z miejsca, kazał sobie sprowadzić wodę z Bath do Londynu, nagrzać ją do 103 stopni, a gdy wykąpał się, kichnął i wyzdrowiał tego samego dnia“.
Pan Pickwick pojął komplement, jaki zawarty był w tem opowiadaniu, ale miał tyle mocy charakteru, że nie przyznał się, by on był tym gentlemanem, tak cudownie uleczonym. Następnie, korzystając z chwili, w której pan Bantam umilkł, przedstawił mu swych przyjaciół, panów Tupmana, Winkle i Snodgrassa; przedstawienie to napełniło dyrektora kąpielowego rozkoszą i czcią.
„Bantam“, rzekł pan Dowler, „pan Pickwick i jego przyjaciele są obcy w tem miejscu; trzeba, by podali swe nazwiska“.
„Spis znakomitych gości będzie dziś złożony o godzinie drugiej w sali Źródlanej. Zechce pan zaprowadzić naszych nowych znajomych do tego wspaniałego gmachu i poprosić, by nas zaszczycili swemi podpisami“.
„Bardzo dobrze“, odrzekł pan Dowler. „Za godzinę wrócę tu. Chodź pan“.
„Dziś wieczorem mamy bal w Bath“, rzekł dyrektor kąpielowy, ściskając na odchodnem rękę pan Pickwicka. „Balowe noce w Bath są to chwile skradzione z raju, chwile zachwytu wywołanego muzyką, pięknością, wykwintnością, modą, etykietą itd., a przedewszystkiem nieobecnością handlarzy, którzy z pojęciem raju najzupełniej nie dadzą się połączyć, a którzy co czternaście dni urządzają sobie zebrania w Guildhall, w myśl zasady równi z równymi, co jest bardzo dziwne. Tymczasem adieu!“
To powiedziawszy i powtarzając bez końca, iż jest bardzo zadowolony, zachwycony i zaszczycony, Angelo-Cyrus Bantam esq. d. k. wsiadł do eleganckiego powozu, czekającego przed drzwiami, i odjechał.
O oznaczonej godzinie udał się pan Pickwick wraz ze swymi towarzyszami w towarzystwie pana Dowlera do sali Źródlanej, gdzie zapisali się do zwykłej księgi przyjezdnych — dowód pospolitowania, którym pan Angelo Bantam czuł się poruszony jeszcze bardziej niż poprzednio. Całe towarzystwo miało otrzymać bilety wstępu na bal, ponieważ jednak te nie były jeszcze gotowe, pan Pickwick oświadczył, mimo sprzeciwów pana Angelo Bantama, że o godzinie czwartej przyśle po nie Sama do mieszkania dyrektora przy Queen-Square. Dokonawszy potem krótkiej przechadzki po mieście i oświadczywszy jednogłośnie, że ulica Parkowa posiada bardzo wielkie podobieństwo do tych stromych ulic, które się widuje we śnie, a któremi za żadne skarby świata niepodobna iść do góry, wrócili pod „Białego Jelenia“, skąd wysłano Sama z wyżej wspomnianem poleceniem.
Sam Weller, osadziwszy sobie na głowie kapelusz lekko i z wielkim wdziękiem, wsunął obie ręce w kieszenie od kamizelki i poszedł ku Queen-Square, wygwizdując po drodze rozmaite popularne melodje tak, jak je w zupełnie nowej redakcji skomponowano dla tego szlachetnego instrumentu, jakim jest katarynka. Stanąwszy przed wskazanym sobie domem, przestał gwizdać i mocno zapukał do drzwi, które natychmiast otworzył lokaj, upudrowany i we wspaniałej liberji.
„Czy tu mieszka pan Bantam, kolego?“ zapytał Sam, bynajmniej nie olśniony blaskiem przepychu upudrowanego lokaja.
„Na co ci to, młodzieńcze?“ odpowiedział wyniośle lokaj.
„Bo jeżeli tak jest, to proszę zanieść mu ten bilet i powiedzieć, iż pan Weller czeka na odpowiedź. Czy chcesz mi zrobić tę przysługę, mój ty sześciostopowy?“ To powiedziawszy, Sam wszedł z zimną krwią do sieni i usiadł.
Upudrowany lokaj trzasnął gwałtownie drzwiami i zmarszczył brwi z wielką godnością; ale to nie wywarło żadnego wrażenia na Sama, który z miną znawcy, zajął się oglądaniem pięknej mahoniowej szafki.
Uprzejmość, z jaką pan Bantam przyjął bilet, widocznie dobrze usposobiła upudrowanego lokaja dla Sama, gdyż powróciwszy, uśmiechnął się do niego przyjaźnie, i powiedział, że zaraz otrzyma odpowiedź.
„Bardzo dobrze“, odrzekł Sam; „możesz powiedzieć staremu gentlemanowi, żeby się bardzo nie śpieszył. Niema nic nagłego, mój sześciostopowy. Jestem już po obiedzie“.
„Pan wcześnie jada obiad?“
„Żeby raźniej pracować przy wieczerzy“, odparł Sam.
„Czy dawno przebywa pan w Bath? Nie miałem przyjemności słyszeć o panu“.
„Nie sprawiłem tu jeszcze odpowiedniego wrażenia“, odrzekł Sam spokojnie. „Ja i inne osoby, którym towarzyszę, przybyliśmy dopiero wczoraj wieczorem“.
„Piękna miejscowość, panie“.
„Tak mi się zdaje“.
„Dobre towarzystwo, panie. Słudzy bardzo przyjemni“.
„Zdaje się. Uprzejmi chłopcy, nie zadzierają nosa, tylko nie trzeba się z nimi ceremonjować“.
„O tak, tak!“ odrzekł upudrowany lokaj, sądząc, że to, co Sam powiedział, zawiera przepyszny komplement. „Czy pan zażywa?“ zapytał następnie, podając tabakierkę.
„Ale zawsze kicham“.
„O, panie! Trudno jest nie kichnąć, gdy się zażywa, ale to z czasem przechodzi. Najlepiej uczyć się tego na kawie. Przez dłuższy czas zażywałem kawę. Wygląda całkiem, jak najlepsza rappee“.
Tu gwałtowne dzwonienie postawiło upudrowanego lokaja wobec nieprzyjemnej konieczności schowania tabakierki do kieszeni i zmusiło do udania się z potulną miną do bibljoteki pana Bantama. W tem miejscu zauważymy nawiasem, iż ludzie niepiszący i nieczytający, posiadają zawsze niewielki, zazwyczaj pusty pokoik, który nazywają bibljoteką.
„Oto odpowiedź“, rzekł do Sama upudrowany lokaj. „Obawiam się, by nie sprawiła panu subjekcji“.
„Niech się pan tem nie trapi“, odrzekł Sam, kładąc do kieszeni niewielki list. „Sądzę, że moja natura sprosta temu zadaniu, nie narażając się na wycieńczenie“.
„Spodziewam się, że zobaczymy się jeszcze“, rzekł upudrowany lokaj, zacierając ręce i odprowadzając Sama do drzwi.
„Bardzo pan łaskaw“, odrzekł Sam, „ale proszę, niech pan nie wysila nad miarę swej tak miłej osoby. Pamiętaj pan, coś winien społeczeństwu i nie obarczaj się zbytecznym trudem. Przez miłość dla podobnych sobie, zachowaj pan spokój o ile możności; pomyśl, jaka byłaby to strata dla ludzkości“.
Po tych słowach, Sam oddalił się.
„Bardzo oryginalny młodzieniec“, powiedział sam do siebie upudrowany lokaj, mocno zdumiony.
Tegoż samego wieczora, punktualnie dwadzieścia minut przed ósmą, Angelo-Cyrus Bantam, esq. d. k., wysiadł ze swego powozu przed drzwiami sali balowej z tym samym kokiem, temi samemi zębami, lornetką, łańcuchem, pieczątkami, pierścieniami, szpilką i laską, w które był przystrojony zrana. Jedyną zmianą w jego ubiorze było, iż miał na sobie frak nieco jaśniejszy, z białą jedwabną podszewką, obcisłe czarne spodnie, białą kamizelkę, i był, jeżeli to możliwe, jeszcze więcej wyperfumowany.
Tak przystrojony dyrektor kąpielowy umieścił się w pierwszym pokoju, by przyjmować gości i wykonywać inne ważne czynności swego zawodu.
Ponieważ w Bath było przepełnienie, ludzie i sześciopensówki sypały się jak z rogu obfitości. W sali balowej, w sali gry, w sali ośmiokątnej, na schodach, w przejściach, szmer głosów i szuranie nogami nie ustawało ani na chwilę. Suknie szeleściały, pióra kołysały się, światła błyszczały, klejnoty połyskiwały. Grała muzyka — nie orkiestra do tańca — ta jeszcze grać nie zaczęła — ale muzyka drobnych kroczków, śmiechu, delikatnego i stłumionego śmiechu kobiecego, który tak miło słyszeć, czy w Bath czy gdzieindziej. Błyszczące oczy, ożywione oczekiwaniem, jaśniały z każdego kąta. Gdziekolwiek spojrzałeś — przez tłum przeciskała się jakaś powiewna postać, a gdy ją straciłeś z oczu — natychmiast zastępowała ją inna, równie powabna, równie czarująca.
W sali, gdzie podawano herbatę, i dokoła stołów do gry zgromadził się tłum oryginalnych starych dam i zgrzybiałych gentlemanów, rozprawiających o małych skandalach dnia z ożywieniem, dostatecznie dowodzącem, jaką to sprawia przyjemność. Wśród tych grup uwijało się kilka szukających zięciów matek, pozornie zajętych rozmową, ale od czasu do czasu rzucających niespokojne spojrzenie w stronę córek. Te zaś, pomne na macierzyńskie zalecenia, by wykorzystać jak najlepiej urok młodości, roztaczały całą swoją zalotność, zdejmując rękawiczki, bawiąc się szarfami, odstawiając filiżanki i wykonywując mnóstwo drobnych ewolucyj, niż nie znaczących, ale które mogą być wielkiej doniosłości, gdy używają ich odpowiednio wytworne praktykantki.
Przy drzwiach i w odległych kątach młodzi mężczyźni roztaczali wszelkie odcienie elegancji i głupoty, zarozumiali wykwintnisie, bawiący ludzi rozsądniejszych swemi ogromnemi pretensjami, przekonani, na swoje szczęście, iż są przedmiotem powszechnego podziwu i uwielbienia. Mądre to i litośne zrządzenie Opatrzności, na które nie może narzekać żaden rozumny człowiek.
Na krzesłach, pod ścianami, zajęły miejsca niektóre damy niezamężne, w niebezpiecznym już wieku. Nie tańczyły, gdyż nie miały danserów, i nie grały w karty z obawy, by je nie poczytano za stare. Te były w tem szczęśliwem położeniu, że mogły wszystkich obgadywać, nie myśląc o sobie — powiadamy: wszystkich, gdyż tu rzeczywiście byli wszyscy.
Wszędzie pełno było wesołości, blasku i świetności, wszędzie elegancko ubrani panowie i panie, wspaniale lustra, błyszczące posadzki, jaśniejące kandelabry. A na każdym planie tego obrazu, przesuwając się z miejsca na miejsce z niezwykłą zręcznością, to kłaniając się uniżenie jednemu towarzystwu, to poufale kiwając głową drugiemu, a uprzejmie uśmiechając się do wszystkich, odznaczała się wystrojona osobistość Angelo-Cyrusa Bantama esq. dyrektora kąpielowego.
„Zejdź pan do sali, gdzie piją herbatę i każ jej i sobie dać za sześć pensów. Gorącą wodę nazywają tu herbatą“, rzekł głośno pan Dowler do pana Pickwicka, który szedł naprzód pod rękę z panią Dowler. Pan Pickwick zwrócił się więc ku wskazanej sali. W tej chwili pan Bantam, ujrzawszy go, prześliznął się przez tłum i powitał filozofa z wielkiem zapałem.
„Kochany panie! To prawdziwy zaszczyt... Całe Bath jest zachwycone... Pani Dowler! Jesteś pani ozdobą tej sali. Pióra masz pani przecudne. Ba-je-czne!“
„Czy jest tu kto z towarzystwa?“ zapytał pan Dowler pogardliwie.
„Towarzystwa? Wybór, e-li-ta!... Panie Pickwick, czy widzi pan tę damę w gazowym turbanie?“
„Tę starą, tłustą?” zapytał pan Pickwick niewinnie.
„Ts, kochany panie. Tu nikt nie jest ani stary, ani tłusty. To lady Snuphanuph“.
„A!“ odpowiedział pan Pickwick.
„Ni mniej, ni więcej. Zbliż się pan tu. Widzi pan tego młodego człowieka, bogato ubranego, który podchodzi ku nam?“
„Tego z długiemi włosami i dziwnie niskiem czołem?“ zapytał pan Pickwick.
„Tego, tego. To najbogatszy młody człowiek w całem mieście. To młody lord Mutanhead[2]“.
„Czy być może?“
„Tak, tak! Zaraz pan go usłyszy. Pewno zechce ze mną porozmawiać. Gentleman z czarnemi wąsami, idący obok niego, to szanowny pan Crushton, jego najlepszy przyjaciel. Jak się milord miewa?“
„Bardzo tu gorąco, mój Bantamie“, odrzekł lord.
„Rzeczywiście, bardzo tu gorąco, milordzie“.
„Djabelnie!“ dodał znakomity pan Crushton.
Po pewnej pauzie, podczas której lord Mutanhead chciał zmieszać pana Pickwicka, uparcie wpatrując się w niego; a towarzysz jego rozmyślał nad tem, o czem jego lordowska mość potrafiłaby mówić, pan Crushton zapytał:
„Bantam, czy widziałeś pocztową bryczkę jego lordowskiej mości?“
„Ach! Mój Boże! Nie widziałem“.
„Czy tak? Sądziłem, że wszyscy ją widzieli. Jest to najpiękniejsza i najgustowniejsza rzecz, jaką widziałem kiedykolwiek na kołach. Pomalowana na czerwono; a konie maści kawy ze śmietanką“.
„Z prawdziwą skrzynką na listy“, dodał pan Crushton.
„Z siedzeniem dla stangreta na przodzie“, mówił dalej lord. „Jeździłem nią wczoraj do Bristolu, w czerwonem ubraniu i z dwoma dżokiejami z tyłu. Niech mnie Bóg skarze, jeżeli chłopi nie wychodzili ze swych domów i nie pytali mię, czy nie jestem pocztyljonem! To doskonałe!“
Tu młody lord roześmiał się na całe gardło, a słuchacze, rozumie się, uczynili to samo. Potem lord wziął usłużnego pana Crushtona pod rękę i oddalił się.
„Zachwycający młody człowiek!“ rzekł dyrektor do pana Pickwicka.
„Hm!“ odrzekł sucho filozof.
Gdy poczyniono wszystkie wstępne kroki i zarządzenia do tańca, i gdy wreszcie tańce rozpoczęły się, pan Angelo Bantam poprowadził pana Pickwicka do sali gry.
W chwili, gdy tam wchodzili, lady Snuphanuph i dwie inne damy antycznej powierzchowności smutnie błąkały się koło jednego niezajętego stołu. Gdy tylko ujrzały pana Bantama, wprowadzającego pana Pickwicka, spojrzały po sobie wzrokiem, który wyrażał. Iż tego im właśnie potrzeba do złożenia partii.
„Mój kochany Bantam“, rzekła lady Snuphanuph ujmującym głosem, „znajdź nam kogoś czwartego do wista; tyś taki kochany“.
W tej chwili pan Pickwick patrzył w inną stronę, tak, że milady mogła wymownym znakiem wskazać na niego.
Mistrz ceremonji zrozumiał ten znak.
„Milady“, powiedział, „pan Pickwick będzie się uważał za szczęśliwego, jestem tego pewny... Panie Pickwick! Lady Snuphanuph, pani pułkownikowa Wugsby, panna Bolo“.
Pan Pickwick oddał ukłon i widząc, że nie ma sposobu wymknąć się, poddał się swemu losowi. Wybrano miejsce i filozofowi naszemu wypadło grać z panną Bolo.
Po druglem rozdaniu, dwie młode damy przybyły z sali tańca i umieściły się po obu stronach pułkownikowej Wugsby, czekając cierpliwie na ukończenie gry.
„Co tam?“ zapytała wreszcie pani Wugsby jednej ze swych córek, „co się stało?“
„Mamo“, szepnęła cichym głosem młodsza i piękniejsza, „przyszłam zapytać, czy mogę tańczyć z młodszym panem Crawley?“
„Cóż ty sobie myślisz, Joanno?“ odrzekła mama z oburzeniem. „Czyż nie powtarzałam ci ze sto razy, że ojciec jego ma wszystkiego osiemset funtów sterlingów dochodu! Doprawdy, że rumienię się za ciebie! Nie, nie, pod żadnym pozorem!“
„Mamo“, szepnęła druga panna, nierównie starsza od siostry, ale zato nieskończenie głupia i afektowana, „przedstawiono mi lorda Mutanhead. Powiedziałam mu, że zdaje mi się, iż nie jestem zaangażowana“.
„Dobre z ciebie dziecko; na ciebie można się spuścić“, odpowiedziała pani Wugsby, głaszcząc córkę pod brodę. „Lord jest niezmiernie bogaty, moja droga“.
To mówiąc, pani Wugsby ucałowała swą starszą córkę z wielkiem rozczuleniem i zmonitowała młodszą zmarszczeniem brwi, poczem stasowała karty.
Biedny pan Pickwick! Nigdy jeszcze dotąd nie grał z trzema staremi damami tak biegłemi w wiście. Biegłość ta przerażała go. Gdy zagrał źle, panna Bolo przeszywała go wzrokiem; gdy zatrzymał się dla namysłu, lady Snuphanuph przechylała się na krześle i uśmiechała się, rzucając na panią Wugsby spojrzenie pełne niecierpliwości i politowania, na co ta odpowiadała wzruszeniem ramionami i lekkim kaszlem, jakby zapytywała, czy przecież raz zdecyduje się zagrać. Przy każdem nowem rozdaniu kart panna Bolo zapytywała ze skrzywioną twarzą i pełnem wyrzutu westchnieniem, dlaczego pan Pickwick nie grał atout, nie bił pików, nie impasował trefli i t. d., a filozof nie był absolutnie w stanie wytłumaczyć się z tych ciężkich zarzutów, bo już zapomniał jakie miał karty. Ale to jeszcze nie wszystko: nieznajomi, nie należący od gry, zaglądali mu w karty; tuż obok stołu wszczęła się rozmowa bardzo ożywiona między panem Bantamem i dwiema pannami Matinters, osobami wcale już dojrzałemi, które wdzięczyły się do dyrektora, by im wynalazł tancerzy. Wszystkie te skombinowane okoliczności, w połączeniu z ciągłem szastaniem się mnóstwa osób, były przyczyną, iż pan Pickwick rzeczywiście grał dość źle; oprócz tego nie szła mu karta, tak, że ukończywszy grę o dziesięć minut po jedenastej, panna Bolo wstała bardzo wzburzona i ze łzami w oczach kazała się odnieść w lektyce do domu.
Pan Pickwick połączył się natychmiast ze swymi przyjaciółmi, którzy jednogłośnie oświadczyli, iż rzadko zdarzało im się przepędzić wieczór tak przyjemnie. Potem powrócili razem pod „Białego Jelenia“ a filozof, pocieszywszy się wypiciem czegoś rozgrzewającego, prawie zaraz poszedł spać.
Ponieważ pan Pickwick zamierzał zabawić w Bath przynajmniej dwa miesiące, uznał więc za konieczne wynająć dla siebie i swych towarzyszy mieszkanie prywatne. Poszczęściło mu się w tem, i bez wielkiego trudu wynajął za niewielką cenę górne piętro pewnego domu przy Royal-Crescent. Znajdowało się tam więcej pokojów, aniżeli potrzebowali pickwickiści; wobec tego państwo Dowler wyrazili chęć odnajęcia jednej sypialni i jednego salonu. Propozycję tę przyjęto bardzo chętnie i już na trzeci dzień obydwa towarzystwa ulokowały się w nowym domu.
Wówczas pan Pickwick począł pić wody z wielką pilnością. Pił je systematycznie: szklanka przed śniadaniem, potem przechadzka; szklanka po powrocie z przechadzki; następnie po szklance co kwadrans; po każdem wypiciu filozof oświadczał najuroczyściej, iż czuje się znacznie lepiej. Cieszyło to mocno jego przyjaciół, chociaż ci nigdy do tego czasu nie słyszeli jeszcze, by pan Pickwick uskarżał się na cokolwiek.
Sala Źródlana, jest to obszerny pokój, ozdobiony korynckiemi kolumnami, galerją dla orkiestry, zegarem, posągiem i złoconym napisem, przy którym każdy pijący wodę powinien się zatrzymać, gdyż napis ten poleca względom kuracjuszów nędzę zasługującą na wsparcie. Szeroka barjera oddziela basen marmurowy, z którego posługacz czerpie wodę, podawaną potem w żółtych kubkach. Bardzo to budujący i pouczający widok, gdy się patrzy, z jakiem przejęciem kuracjusze łykają ją! Zaraz pod ręką są łazienki, w których część towarzystwa może się kąpać. Przygrywająca orkiestra jakby ich chwaliła za to, że to czynią. Jest jeszcze druga sala, do której wwożą chorych panów i panie w tak rozmaitych wózkach i krzesłach, że żądny przygód osobnik, który tam wejdzie, naraża się na utratę kilku palców u nóg. Jest i trzecia sala, dokąd chodzą ludzie, szukający spokoju, jest w niej bowiem o wiele ciszej niż w tamtych. Spacerowiczów wszędzie mnóstwo — o kijach lub bez, z laskami lub bez, wszędzie rozbrzmiewa śmiech, wesołość.
Co rano osoby, sumiennie pijące wody, pomiędzy któremi naturalnie znajdował się i nasz filozof, zgromadzały się w sali Źródlanej, połykały przepisaną ilość ćwierćlitrowych szklanek i przechadzały się według przepisu. Na promenadzie spotykali się lord Mutanhead, szanowny pan Crushton, owdowiała lady Snuphanuph, pani pułkownikowa Wugsby i całe wyborowe towarzystwo, oraz wszyscy, którzy rano piją wodę. Potem udawano się na spacer za miasto, piechotą, w powozach, lub lektykach, aż wkońcu znów zbierano się w sali Źródlanej. Wtedy mężczyźni przechodzili na chwilę do czytelni; a potem wszyscy rozchodzili się do domów. Wieczorem, gdy był teatr, udawano się na widowisko, gdy był bal, spotykano się w sali balowej; gdy nie było ani jednego ani drugiego, spotykano się dnia następnego. Był to bardzo miły tryb życia, któremu możnaby tylko zarzucić trochę jednostajności.
Po jednym dniu spędzonym w ten sposób, pan Pickwick, którego przyjaciele udali się już na spoczynek, siedział jeszcze nad swemi notatami, gdy wtem usłyszał lekkie pukanie do drzwi.
„Bardzo przepraszam pana“, rzekła właścicielka domu, pani Craddock, wsuwając głowę przez drzwi, „czy pan czego nie potrzebuje?“
„Nie, pani“, odrzekł pan Pickwick.
„Moja córka poszła spać, a pan Dowler jest tak łaskaw, iż przyrzekł czekać na panią Dowler, która dziś wróci późno. Gdyby pan nie miał jakiego zlecenia, to i ja poszłabym spać“.
„Bardzo dobrze pani zrobi“, odparł pan Pickwick.
„Życzę panu dobrej nocy“.
„Dobranoc pani“.
Pani Craddock zamknęła drzwi, a pan Pickwick wziął się znów do pisania. W niespełna pół godziny skończył. Osuszywszy ostatni arkusz bibułą, pan Pickwick zamknął książkę, otarł pióro o podszewkę swego surduta, i otworzył szufladę biurka. Leżało w niej kilka arkusików listowego papieru, szczelnie zapisanych i złożonych w ten sposób, że tytuł, wykaligrafowany starannem rondem, rzucał się w oczy. Widząc z tego, że nie jest to dokument prywatny, że dotyczy Bath i jest bardzo krótki, pan Pickwick rozłożył rękopis, zapalił świecę, poprawił knot, by mu nie zgasła nim skończy czytać, i, przysunąwszy fotel do kominka, czytał co następuje:
„Nieco mniej niż przed dwustu laty na jednej z łazienek publicznych tego miasta widniał napis na cześć jej potężnego fundatora, sławnego księcia Bladud. Napis ten dziś jest już zatarty.
„Wiele, wiele set lat przedtem powtarzano sobie starą legendę o znakomitym księciu, który, zaraziwszy się trądem po powrocie z Aten, gdzie zebrał bogate żniwo nauki, opuścił dwór swego królewskiego ojca i żył skromnie pośród rolników i świń. Między temi świńmi, mówi legenda, była jedna, poważna i szanowna z wyglądu, dla której książę czuł niemal przyjaźń — był to bowiem mędrzec — za jej myślący i pełen godności sposób zachowania. Wyróżniała się wśród swoich towarzyszy, których chrząkanie było groźne a ukąszenie bolesne. Młody książę wzdychał głęboko, patrząc na tę majestatyczną świnię. Przychodził mu wtedy na myśl jego królewski ojciec, i oczy napełniały mu się łzami.
„Niezwykła ta świnia lubiła się kąpać w głębokiem, wilgotnem błocie. I to nie w lecie, jak to czynią dziś wszystkie świnie dla ochłody, i jak to czyniły za owych zamierzchłych czasów (dowód to, że słońce cywilizacji już wzeszło wtedy, aczkolwiek świeciło jeszcze słabo) — ale w chłodne dnie zimowe. Skórę miała zawsze tak gładką a ciało tak czyste, że książę postanowił wypróbować oczyszczającą własność wody, w której myła się jego przyjaciółka. Spróbował. Pod czarnem błotem bulgotały źródła Bath. Obmył się i wyzdrowiał. Pośpieszywszy na dwór ojca, złożył mu należną cześć, a powróciwszy do miejsca swego uzdrowienia, ufundował Bath i owe sławne do dziś kąpiele.
„Obdarzał świnię dawną przyjaźnią, ale, niestety, wody bathańskie stały się przyczyną jej śmierci! Raz nieostrożnie wzięła zbyt gorącą kąpiel i — umarł ten filozof natury! Poszła za przykładem Pliniusza, którego również zgubiło pragnienie wiedzy!
„Tak głosi legenda. Posłuchajcie, jak się rzecz miała naprawdę.
„Przed wielu, wielu setkami lat, sławny był na całym świecie znakomity i dzielny król Brytyjczyków, Lud Hudibras. Był to potężny monarcha. Ziemia drżała, gdy przechodził: taki był ciężki! Poddani grzali się w słońcu jego oblicza: takie było czerwone i wielkie. Był to rzeczywiście w każdym calu król. A miał w sobie sporo cali! Chociaż bowiem nie był bardzo wysoki, miał zdumiewająco wielki obwód, i cali, których mu brakowało na wysokość, dopełniał cyrkumferencją. Jeżeli możnaby z nim porównać którego ze zdegenerowanych królów naszych czasów, to chyba o jednym tylko królu Cole możnaby powiedzieć, że był równie znakomitym potentatem.
„Ten poczciwy król miał żonę, a ta żona przed osiemnastu laty powiła syna, którego nazwali księciem Bladud. Posłano go do seminarium przygotowawczego w dominjach ojca, gdzie przebywał do lat dziesięciu, następnie pojechał kończyć nauki do Aten. A ponieważ w szkołach ateńskich nie dopłacano za wakacje i nie żądano zabierania uczniów, książę pozostał tam przez lat ośm, a po ośmiu latach ojciec posłał po niego lorda kanclerza, by zapłacił rachunek i przywiózł go do domu. Co gdy lord kanclerz uczynił, natychmiast go spensjonowano.
„Gdy król Lud zobaczył swego syna, jaki to z niego wyrósł przystojny młodzieniec, zaraz zmiarkował, że ważna to rzecz, by się młody niezwłocznie ożenił, iżby dzieci jego utrzymały ród znakomitego króla Luda po wsze czasy. Wyprawił więc specjalne poselstwo, złożone z najznakomitszych ludzi, którzy nie mieli nic do roboty i poszukiwali lukratywnych posad, do swego sąsiada-króla, prosząc go o rękę córki dla Bladuda. Kazał mu przytem powiedzieć, że uczyni wszystko, żeby zachować przyjaźń dla swego brata i przyjaciela, królewskiego sąsiada, ale jeżeli nie uda im się ułożyć małżeństwa ich dzieci, będzie musiał uciec się do niemiłej konieczności splądrowania jego włości, łącznie z wyłupieniem mu oczu. Wtedy tamten król — był z nich dwu słabszy — powiedział, że wielce jest wdzięczny swemu bratu i przyjacielowi za dobroć i wspaniałomyślność, i że jego córka gotowa jest poślubić księcia Bladud na każde jego skinienie.
„Zażądał swojej fajeczki, potem kielicha,
„A wreszcie trzech swoich skrzypków!“
co jest krzyczącą niesprawiedliwością wobec pamięci króla Luda a niesmacznem powiększaniem zasług króla Cole.
„Ale wśród tych uroczystości i festynów jedna tylko osoba nie podzielała ogólnej radości: mówię o księciu Bladud, we własnej osobie, na którego cześć ludność całego kraju płukała sobie gardła i napychała trzosy. Bo książę Bladud, zapominając o bezsprzecznem prawie Ministra Spraw Zewnętrznych do zakochiwania się w jego imieniu, naprzekór wszelkiej dyplomacji i wbrew wszelkim obyczajom, zakochał się na swój rachunek, całkiem prywatnie, w pięknej córce pewnego bogatego ateńczyka.
„To, co wam teraz powiem, służyć może za przykład bezgranicznych korzyści, jakie wypływają z cywilizacji i kultury. Gdyby książę był żył w naszych czasach, natychmiast poślubiłby przedmiot wyboru swego rodzica, a potem zabrałby się do poważnej roboty, aby zapomnieć choć trochę o brzemieniu, jakie nań spadło. Złamałby serce swojej żony wypróbowaną metodą zaniedbywania i obelg, a gdyby to nie pomogło i dumna królewna znosiłaby w milczeniu jego złe traktowanie, pozbyłby się jej, wykreślając ją z listy żyjących. Ale żaden z tych sposobów nie odpowiadał księciu Bladud. Poprosił więc ojca o prywatną audjencję i wyznał mu prawdę.
„Stary to przywilej królewski — panować nad wszystkiem, z wyjątkiem swych namiętności. Król Lud wpadł w straszny gniew, rzucił koronę o podłogę i zaraz ją podniósł (w tych czasach królowie nosili korony na głowach, a nie trzymali ich w Towerze!) tupał nogami, tarł czoło, nie mógł się dość nadziwić, że jego własny syn buntuje się przeciw niemu, a wreszcie, zawoławszy straże, kazał księcia zamknąć w wysokiej wieży. Środek, do którego uciekali się królowie starej daty, gdy ich inklinacje matrymonialne przypadkiem nie pokrywały się z inklinacjami synów.
„Kiedy książę Bladud siedział już kilka miesięcy w wieży, mając przed oczyma swego ciała tylko wysoką ścianę, zaś przed oczyma duszy lata dalszego więzienia, oczywiście zaczął opracowywać plan ucieczki, co, po paru miesiącach przygotowań, udało mu się doprowadzić do skutku. Przedtem jednak utopił nóż do krajania mięsa w sercu strażnika, aby oszczędzić nieszczęśliwemu odpowiedzialności za ucieczkę księcia, (miał dzieci!) i srogiej kary z rąk rozwścieczonego króla.
„Monarcha szalał, dowiedziawszy się, że syn uciekł. Łamał sobie głowę, na kimby odbić zmartwienie i gniew? Szczęśliwie przypomniał sobie Lorda Kanclerza, który przywiózł księcia z Aten i za jednym zamachem obciął mu pensję i głowę.
„Tymczasem młody książę wędrował piechotą przez rozległe dominja swego rodzica. Pociechą i podporą w tych trudach była mu słodka myśl o młodej atence, niewinnej przyczynie wszystkich jego nieszczęść. Pewnego dnia zatrzymał się w małej wiosce. Słysząc wesołe śmiechy i patrząc na tańce, zbliżył się i spytał jednego z uczestników, co to znaczy?
„Nie wiesz nic, cudzoziemcze, o ostatniej proklamacji naszego monarchy?“
„Proklamacji?! Nie! O jakiej proklamacji mówisz?!“ spytał książę, oddawna bowiem szedł tylko bocznemi ścieżkami i nie wiedział, co się dzieje na gościńcach.
„Jakto?!“ spytał wieśniak. „Przecież panna, z którą chciał się żenić nasz książę, wyszła zamąż za znakomitego magnata, swego rodaka. Nasz król z racji tego zdarzenia ogłosił szereg festynów. Teraz naturalnie książę Bladud wróci i ożeni się z księżniczką, którą mu ojciec wybrał! Mówią że jest piękna jak jutrzenka! Pańskie zdrowie! Niech żyje król!“
„Książę nie chciał już słuchać więcej. Uciekł i zaszył się w gęsty las. Szedł coraz dalej — dzień i noc: w promieniach gorącego słońca i w blasku zimnego księżyca, w żarze dziennym i chłodzie nocy, o różowym świcie i błękitnym zmroku... Tak nie myślał o tem, co robi, że chcąc dojść do Aten, trafił do Bath.
„Wtedy nie było jeszcze miasta w miejscu, gdzie obecnie stoi Bath. Nigdzie śladu osiedla ludzkiego, które godne byłoby tej nazwy. Ale kraj był tak samo piękny, te same przecinały go łąki, te same wspaniałe kanały migotały w oddali. Te same góry, jak zgryzoty życia, widniały na widnokręgu, tracąc w mgle porannej swoją zwykłą surowość. Wzruszony pięknem tej okolicy, książę rzucił się na ziemię i obmył swoje popuchnięte nogi we własnych łzach.
„Och!“ zawołał nieszczęsny Bladud, załamując ręce i wznosząc oczy do nieba. „Gdybyż tu był kres moich wędrówek! Gdybyż te łzy, któremi opłakuję niespełnione nadzieje i wzgardzoną miłość, płynąć mogły zawsze!“
„Życzenie to zostało wysłuchane. Były to czasy bogów pogańskich, które lubiły chwytać ludzi za słowa z szybkością zdumiewającą. Ziemia rozstąpiła się pod nogami księcia. Wsiąkł w błoto. Skorupa ziemska zamknęła się nad nim na zawsze, z wyjątkiem tego miejsca, gdzie spadły jego gorące łzy które od tej chwili wciąż jeszcze ciekną.
„Zauważono, że od tego czasu wiele starszych dam i gentlemanów, którym nie udało się pozyskać odpowiednich partyj, a również wiele młodzieży, poszukującej partji, przyjeżdża rok rocznie do Bath pić wody, z których czerpią wiele siły i pociechy. Jest to najlepszy dowód skuteczności łez księcia Bladuda i przemawia za prawdziwością tej wersji legendy“.
Pan Pickwick ziewnął kilkakrotnie, gdy skończył czytać ten mały rękopis; złożył go starannie i schował do szuflady, poczem z twarzą wyrażającą niewątpliwe zmęczenie zapalił święcę i udał się do siebie na górę.
Według zwyczaju zatrzymał się przed drzwiami pana Dowlera i, zapukawszy lekko, powiedział mu dobranoc.
„A!“ zawołał pan Dowler, „idzie pan spać? Bardzobym pragnął uczynić to samo. Co za szkaradny czas! Czy słyszy pan, jak wyje wicher?“
„Okropnie!“ odrzekł pan Pickwick; „dobranoc“.
„Dobranoc!“
Pan Pickwick poszedł do swej sypialni, a pan Dowler znowu zasiadł przed kominkiem, by spełnić nierozsądne przyrzeczenie, że będzie czekać na powrót swej żony.
Mało jest rzeczy tak nieprzyjemnych, jak czuwanie i czekanie na kogokolwiek, zwłaszcza gdy osoba, na którą czekamy, bawi się tymczasem w najlepsze. Trudno się opędzić myśli, iż czas, który nam wlecze się tak powolnie, osobie tej upływa bardzo szybko; a im więcej o tem myślimy, tem mniej mamy nadziei, by wnet przybyła. Nawet stuk zegara jest wówczas jakby powolniejszy. To zdaje się nam, iż czujemy świerzb w prawem kolanie, to znów w lewem; gdy tylko zmienimy położenie, doznajemy takiego samego uczucia w ramieniu; kurczymy się i wykręcamy na tysiąc sposobów; wtem zaświerzbiało w nosie, który zaczynamy drapać, jakbyśmy go chcieli wyrwać, co też uczynilibyśmy niezawodnie, gdyby tylko było można. Wszystkie te przypadłości nerwowe i wiele innych tym podobnych czynią bardzo wątpliwą przyjemność czuwania, kiedy już wszyscy w domu pokładli się spać.
Takiego też zdania był pan Dowler, który, siedząc przy kominku, odczuwał cnotliwe oburzenie na nieludzkich tancerzy, zmuszających go do niespania. Humor jego wcale przytem się nie polepszał na myśl, iż to on sam udał ból głowy, by pozostać w domu. Wkońcu, zdrzemnąwszy się wpierw kilkakrotnie, przyczem parę razy pochylił się ku kominkowi i omal że nie poparzył sobie twarzy, pan Dowler postanowił położyć się na chwilę, rozumie się nie dlatego, by spać, ale by myśleć.
„Mam sen bardzo twardy“, powiedział do siebie, wyciągając się na łóżku; „ale zdaje mi się, że usłyszę, gdy zapukają do drzwi. Tak, tak, będę słyszał.... przecież słyszę kroki nocnego stróża... Ah, ah!...“
Doszedłszy do tej kombinacji, pan Dowler odwrócił się i usnął głęboko.
W chwili, gdy zegar wybijał trzecią godzinę, lektyka, z panią Dowler, zatrzymała się przed domem. Jeden z tragarzy był krótki, gruby brzdąc, drugi zaś niebotyczny jegomość; w czasie drogi wiele zadawali sobie trudu, by swe ciała, a także i lektykę, utrzymać w położeniu pionowem. Ale na wyższych miejscach i w pobliżu placu wiatr dął i targał tak ohydnie, jak gdyby chciał powyrywać kamienie z bruku; tragarze byli więc ucieszeni, gdy lektykę postawili na miejscu przeznaczenia i zaczęli mocno pukać do drzwi.
Czekano jakiś czas, ale nikt nie wychodził.
„Hołota spoczywa pewnie w ramionach Porpusa[3]“, rzekł krótki tragarz, grzejąc sobie ręce przy pochodni, trzymanej przez chłopaka niosącego ją.
„Mógłby ich szturchnąć, by się obudzili“, zauważył drugi.
„Zastukajcie jeszcze raz!“ zawołała pani Dowler. „Dwa albo trzy razy“.
Niższy, który jak najprędzej chciał się pozbyć swych obowiązków, stanął pod drzwiami i zaczął pukać co miał sił, w partjach po cztery, pięć, ośm i dziesięć uderzeń, podczas gdy długi stanął na ulicy i patrzał, czy nie zauważy w oknie światła.
Lecz nikt nie wyszedł. Było cicho i ciemno jak przedtem.
„Ach, mój Boże!“ zawołała pani Dowler. „Stukajcie jeszcze...“
„Czy niema tu dzwonka?“ zapytał jeden z tragarzy.
„Jest“, odpowiedział drugi. „Targam nim już oddawna“.
„To tylko rączka“, rzekła pani Dowler; „drut przerwał się. Ale zmiłujcie się, stukajcie jeszcze“.
Znów zaczęło się gwałtowne stukanie, ale z tym samym wynikiem, co poprzednio. Cierpliwość długiego wyczerpała się, bił więc nieustannie potężnemi uderzeniami w drzwi, niby jakiś obłąkany listonosz.
Wkońcu pan Winkle począł śnić, iż znajduje się w klubie, którego członkowie robią wielki hałas a prezydent musi ciągle uderzać w stół, by utrzymać porządek. Potem zdawało mu się, iż jest na licytacji, gdzie nie było nabywców i komisarz sam wszystko kupował. Wreszcie przyszło mu na myśl, iż bardzo możliwe, że ktoś stuka we drzwi od ulicy. By się o tem należycie upewnić, podniósł się z łóżka i słuchał około dziesięć minut. Naliczywszy trzydzieści dwa uderzenia, przekonał się, iż przypuszczenie jego było słuszne i bardzo był zadowolony, że jest tak czujny.
„Tap, tap — tap, tap — tap, tap“ rozlegała się kołatka.
Pan Winkle, niezmiernie zdziwiony, wyskoczył z łóżka i pytał siebie, coby to być mogło, potem szybko wdział pantofle i szlafrok, zapalił małą świecę i szybko zeszedł po schodach.
„Nakoniec przebudził się ktoś“, rzekł tragarz.
„Popędziłbym go biczem“, mruknął długi.
„Kto tam?“ zawołał pan Winkle, odsuwając rygiel.
„Nie pytaj, ty barania głowo“, gniewnie odparł długi, który nie przypuszczał, by był to kto inny, jak służący. „Otwieraj!“
„Prędzej tam, ty leniuchu“, dodał niski zachęcająco.
Pan Winkle, napół tylko przebudzony, machinalnie posłuszny temu wezwaniu, otworzył drzwi i popatrzył na ulicę. Pierwszem, co dostrzegł, było czerwone światło pochodni przed lektyką. Przerażony tym niespodzianym widokiem, sądząc, że się pali, otworzył szeroko drzwi, podniósł swą świecę nad głową, wyszedł i w osłupieniu patrzał przed siebie, nie mogąc zmiarkować, czy widzi lektykę, czy sikawkę. W tej chwili wiatr zgasił świecę a pan Winkle wyleciał na ulicę, poczem drzwi z trzaskiem zamknęły się znowu.
„A to się popisał!“ zawołał tragarz.
Ale pan Winkle, dostrzegłszy kobiecą twarz w lektyce, cofnął się nagle i zaczął gwałtownie stukać do drzwi, jednocześnie wrzeszcząc na tragarzy jak szalony, by odeszli z lektyką cokolwiek na stronę.
„Odnieście ją! Odnieście! Mój Boże! Ktoś wychodzi z sąsiedniego domu! Ukryjcie mnie! Ukryjcie choć w lektyce!“ wył pan Winkle.
Wymawiając te słowa bez związku, pan Winkle drżał od zimna, gdyż wiatr rozdymał mu szlafrok w sposób bardzo niemiły.
„Jakieś towarzystwo nadchodzi... damy!... Okryjcie mię czemkolwiek!... Stańcie przede mną!...“ wołał zrozpaczony.
Ale tragarze tak pokładali się ze śmiechu, że nie mogli mu udzielić najmniejszej choćby pomocy, tymczasem damy zbliżały się.
Pan Winkle raz jeszcze beznadziejnie zastukał do drzwi; damy znajdowały się o parę tylko domów. Rzucił zgaszoną świecę, którą przez cały czas trzymał nad głową i rzucił się do lektyki, gdzie była pani Dowler.
Tymczasem pani Craddock usłyszała wołanie i stukanie, włożyła więc na głowę coś bardziej właściwego niż nocny czepek i pobiegła do pokoju od strony ulicy, by przekonać się, czy to pani Dowler; w tej właśnie chwili, gdy wyglądała przez okno, pan Winkle wskakiwał do lektyki. Na ten widok gospodyni krzyknęła przeraźliwie i poczęła wołać na pana Dowlera, by przybył natychmiast i nie dopuścił do ucieczki żony z jakimś gentlemanem.
Na ten krzyk i na tę okropną wiadomość, pan Dowler wyskoczył z łóżka jak piłka gumowa i pobiegł do okna pokoju na przodzie, podczas gdy pan Pickwick podchodził także do swojego okna. Pierwszym przedmiotem, jaki zobaczyły ich zdumione oczy, był pan Winkle, usiłujący wedrzeć się do lektyki.
„Stróżu nocny!“ zawołał pan Dowler ze wściekłością, „łapaj go! Trzymaj! Wiąż! Ja zaraz zejdę! Poderżnę mu gardło! Dajcie mi nóż! Od ucha, do ucha, pani Craddock!“ Odgrażając się tak okropnie, oburzony małżonek wyrwał się z objęć gospodyni i pana Pickwicka, pochwycił mały nóż deserowy i wybiegł na ulicę.
Ale pan Winkle nie czekał na niego. Zaledwie usłyszał straszne pogróżki mężnego Dowlera, wyskoczył z lektyki jak mógł najszybciej i pozostawiając swe pantofle na ulicy, pomknął po placu, ścigany przez nocnego stróża i pana Dowlera. Zakreślając w pogoni tej koło, znalazł się znów przy otwartych drzwiach domu pani Craddock; wpadł tam, zatrzasnął drzwi za sobą, potem wbiegł do swej sypialni i zatrzasnąwszy również drzwi, zabarykadował je kufrem, stołem i umywalnią; co dokonawszy, począł pakować najpotrzebniejsze rzeczy, by z brzaskiem dnia uciec.
Tymczasem Dowler piorunował z drugiej strony drzwi nieszczęśliwego pana Winkle, oświadczając przez dziurkę od klucza swe nieodwołalne postanowienie poderżnięcia mu gardła nazajutrz rano. Wkońcu, po wielkim hałasie, wśród którego słyszano głos pana Pickwicka, usiłującego przywrócić spokój, mieszkańcy domu rozeszli się do swych sypialni i wszystko ucichło.
Być może, że czytelnicy nasi zapytają, co przez ten czas porabiał Sam Weller? Odpowiemy na to w następnym rozdziale.
„Panie Weller“, powiedziała pani Croddock zrana w ów obfity w wypadki dzień. „Jest list do pana!“
„Bardzo mi przykro“, powiedział Sam. „Przypuszczam, że się coś stało, nie przypominam bowiem sobie, by któryś ze znajomych mi gentlemanów posiadał sztukę pisania!“
„Może stało się coś nadzwyczajnego!“ poddała pani Craddock.
„Rzeczywiście, musiało zajść coś bardzo nadzwyczajnego, jeżeli któryś z moich przyjaciół zdecydował się napisać!“ powiedział Sam, z powątpiewaniem kiwając głową. „Zwykłe konwulsje, jak powiedział młodzieniec, gdy dostał ataku. To nie może być od starego“, dodał, patrząc w tym kierunku. „Pisze drukowanemi, bo nauczył się pisać z wielkich szyldów po karczmach... To bardzo dziwne! Kto mógł napisać ten list?!“
To mówiąc, Sam uczynił to, co czyni większość ludzi, gdy nie wie, od kogo pochodzi list: spojrzał na pieczęć, potem na adres, potem na odwrotną stronę koperty, potem na dopisek, jako na ostatnią deskę ratunku, chociaż mógłby równie dobrze zajrzeć do wnętrza i dowiedzieć się czegoś pewnego.
„Pisany na papierze ze złoconemi brzegami!“ powiedział Samuel, rozkładając list. „I zalakowany bronzowym lakiem i kluczem. No, jazda!“ Robiąc bardzo uroczystą minę, pan Weller przeczytał co następuje:
Do tego była dodana druga epistoła, opiewająca co następuje:
Na kopercie był adres: pan Weller esq. u pana Pickwicka. A w nawiasie w lewym kącie, jako instrukcja dla oddawcy „Bardzo pilne!“
„Hm!“ powiedział Sam. „To brzmi nobliwie! Nigdym nie słyszał, żeby gotowaną baraninę nazywano pogawędką! Ciekawym, jak mówią o pieczeni baraniej!“
Nie zastanawiając się jednak dłużej nad tą kwestją, Sam niezwłocznie stanął przed obliczem pana Pickwicka i prosił o urlop na wieczór: udzielono mu go. Otrzymawszy pozwolenie i klucz od bramy, Sam Weller wyszedł na chwilę przed oznaczoną porą i wolno poszedł w kierunku Queen-Square. Zaledwie tam doszedł, ujrzał upudrowaną głowę pana Johna Smaukera, który, oparty o latarnię, palił cygaro w bursztynowej cygarniczce.
„Jak się pan ma, panie Weller?“ spytał pan John Smauker, uprzejmie zdejmując kapelusz jedną ręką a drugą łaskawie kiwając Samowi: „Jak się pan miewa?“
„Rozsądnie i zadawalniająco!“ odpowiedział Sam. „Ale jak pan się czuje, drogi panie?“
„Tak sobie!“ odpowiedział John.
„Bo pan za ciężko pracuje!“ zauważył Sam. „Bałem się o pana! Tak nie można! Tak nie można! Nie powinien pan dawać ucha tym szkodliwym podszeptom pracowitości!“
„Właściwie to nie to“, odpowiedział pan John Smauker, „a złe wino. Boję się, że przeholowałem!“
„O, czyżby?“ zainteresował się Sam. „To bardzo zły znak!“
„Widzi pan, panie Weller, pokusy!“ tłomaczył się John.
„Och, naturalnie!“
„Jestem zmuszony obracać się w najwyższem towarzystwie!“ westchnął Smauker.
„To straszne!“ ubolewał nad nim Sam.
„Inaczej nie można!“ mówił pan Smauker. „Jeżeli los skazał cię na życie publiczne i wysunął na publiczne stanowisko, wystawiony jesteś na pokusy, od których wolni są inni ludzie! Tak, tak, panie Weller!“
„Słowo w słowo to samo mawiał mój wujek, kiedy wystąpił na arenę publiczną!“ zawołał Sam. „A miał stary gentleman rację! Bo się zapił na śmierć coś w parę kwartałów!“
Pan Smauker spojrzał głęboko obrażony, że ośmielono się porównać go z tym śp. gentlemanem. Ale ponieważ oblicze Sama wyrażało kamienny spokój, darował mu nietakt i spojrzał łaskawiej.
„Może już pójdziemy?“ spytał pan Smauker, spojrzawszy na mosiężny czasomierz, spoczywający w głębi kieszeni, który wyciągnął na powierzchnię przy pomocy czarnego sznurka, na którego drugim końcu wisiał mosiężny klucz.
„Możemy“, powiedział Sam. „Bo jeszcze przepieką baraninę i będzie po zabawie!“
„Pija pan wody?“ spytał Smauker, gdy skręcił na High Street.
„Raz spróbowałem“.
„I co pan sądzi?“
„Że paskudna!“
„Nie lubi pan szczawy?“
„Nawet nie zauważyłem, że to szczawa. Dla mnie poprostu jechała starem żelastwem!“
„To się właśnie nazywa szczawa“, powiedział John Smauker ze zgorszeniem.
„Jeżeli tak, to się pięknie nazywa“, powiedział Sam. „Ale ja nie robię w chemji, więc nie wiem!“ I tu, ku wielkiemu zgorszeniu Johna Smauker, zaczął gwizdać.
„Przepraszam pana, panie Weller“, powiedział Smauker, znękany tą nieco zbyt jaskrawą wesołością: „Zechce pan przyjąć moje ramię?“
„Dziękuję! Nie chcę pozbawiać pana pańskiego ramienia!“ odrzekł Sam. „Wolę wpakować łapy do kieszeni. Przecież dla pana to bez różnicy, co?“, mówiąc to, Sam wprowadził swoje słowa w czyn i zagwizdał głośniej niż przedtem.
„Tędy!“ powiedział jego nowy przyjaciel, z widoczną ulgą skręcając w boczną uliczkę. „Zaraz dojdziemy“.
„Tak?“ spytał Sam, bynajmniej niewzruszony bliskiem spotkaniem z dobrem kółkiem służących.
„Tak“, powiedział Smauker. „Niech się pan nic nie boi, panie Weller!“
„Nie, nie boję się!“
„Zobaczy pan kilka ślicznych liberji, panie Weller“, ciągnął Smauker. „Może niektórzy z gentlemanów wydadzą się panu z początku trochę nadęci, ale im to przejdzie!“
„To bardzo poczciwie z ich strony!“
„Widzi pan“, powiedział Smauker tonem wspaniałomyślnie protekcyjnym. „Ponieważ będzie pan w tem towarzystwie obcy, więc z początku będą się pewnie zachowywali trochę z wysoka“.
„Ale nie będą dla mnie okrutni, co?!“
„Nie, nie“ odpowiedział pan Smauker, wyjmując tabakierkę z lisią głową i biorąc niuch tabaki ruchem gentlemana. „Są między nami ludzie weseli, którzy potrafią się bawić! Ale nie powinien pan mieć im tego za złe! Nie powinien pan!“
„Postaram się znieść taki zaczepny talent!“
„Słusznie!“ powiedział Smauker, chowając głowę lisa i podnosząc własną. „Będę przy panu!“
Tak gawędząc, doszli do małego sklepiku. Pan Smauker wszedł pierwszy, Sam za nim. Znalazłszy się wreszcie za swoim przewodnikiem, Sam rozpoczął natychmiast serję najweselszych grymasów oraz innych demonstracyj, zdradzających wesoły stan jego ducha.
Przeszedłszy przez sklepik i powiesiwszy kapelusze na haku, weszli przez ciemny pasaż do małej bawialni. I tu oczom pana Wellera przedstawił się wspaniały widok w całej swojej okazałości.
Pośrodku pokoju stało kilka zestawionych stołów, przykrytych czterema czy pięcioma obrusami, pochodzącemi z rozmaitych epok i rozmaitych prań, ale udającemi jednolitość, o ile wyżej wymienione okoliczności na to pozwalały. Na obrusach leżały noże i widelce dla sześciu lub ośmiu osób. Niektóre z trzonków od noży były zielone, inne czerwone, inne jeszcze żółte. A ponieważ trzonki wszystkich widelców były czarne, barwy te tworzyły razem bardzo interesującą kombinację. Przed kratą kominka ustawiono talerze dla tyluż osób. Goście grzali się przed kominkiem; rej między nimi wodził otyły, wielki jegomość w czerwonym fraku z długiemi połami, w jaskrawo ponsowych pantalonach i stosowanym kapeluszu. Widocznie wszedł przed chwilą, gdyż trzymał jeszcze w ręku nietylko kapelusz, ale i laskę, taką, jaką gentlemani jego profesji piastują zwykle nad dachami karet.
„Smauker, moje dziecię, paluszek!“ powiedział posiadacz wspaniałego kapelusza.
Smauker podał koniec małego palca prawej ręki jegomościowi we wspaniałym kapeluszu i powiedział, że jest oczarowany, widząc go w tak dobrem zdrowiu.
„Mówią mi, że wyglądam kwitnąco!“ powiedział posiadacz wspaniałego kapelusza. „Nic dziwnego! Jeździłem w ostatnich dniach po dwie godziny dziennie z naszą starą. A jeśli ustawiczna kontemplacja namaszczenia, z jakiem obnosi swoją odwieczną lawendową szatę, nie wystarcza, żeby człowiek zwątpił o życiu, to niech mi wejdą na moją kwartalną pensję!“
Na to całe towarzystwo zaśmiało się bardzo serdecznie, a jeden z gentlemanów, w zielonej kurtce z lampasem, jaki noszą stangreci, szepnął sąsiadowi w zielonych pantalonach, że Tuckle jest dziś „przy humorze!“
„Słuchajno, Smauker“ powiedział Tuckle i coś szepnął mu do ucha.
„Och, zupełnie zapomniałem!“ powiedział John Smauker. „Panowie! Mój przyjaciel, pan Weller!“
„Przykro mi, że panu zasłaniam ogień, panie Weller!“ zawołał Tuckle, skinąwszy Samowi życzliwie. „Mam nadzieję, że panu nie zimno!“
„Ani trochę, panie Płomienisty!“ odpowiedział Sam. „Tylko skończony zmarźlak czułby zimno w pańskiej obecności! Słowo daję! Gdyby postawiono pana przed kominkiem w karczmie, gospodarz mógłby sporo oszczędzić na węglach!“
Ponieważ odpowiedź ta wyraźnie była osobistą aluzją do ponsowego stroju pana Tuckle, gentleman ów przez chwilę miał minę majestatyczną, ale potem odszedł od ognia i przyznał, że „to wcale niezłe!“
„Bardzom wdzięczny za pochlebne zdanie o mnie!“ zawołał Sam. „Na wszystko przyjdzie swoja kolej! Będzie jeszcze lepiej!“
Tu rozmowę przerwało wejście gentlemana w pomarańczowej aksamitnej liberii, oraz drugiego w stroju purpurowym z olbrzymią przewagą pończoch. Kiedy nowoprzybyli zostali powitani przez poprzednich gości, pan Tuckle zaprojektował, by podawano kolację, czemu reszta towarzystwa przytaknęła jednogłośnie.
Sklepikarz i jego żona ustawili na stole gotowany udziec barani, na gorąco, z kartoflami, sosem kaparowym i brukwią. Pan Tuckle zajął miejsce u szczytu, naprzeciw niego zasiadł gentleman w pomarańczowych aksamitach, sklepikarz naciągnął białe skórkowe rękawiczki do prania i stanął za krzesłem pana Tuckle.
„Harris!“ zawołał pan Tuckle rozkazującym głosem.
„Słucham pana!“ odpowiedział sklepikarz.
„Włożyłeś rękawiczki?“
„Tak jest, proszę pana!“
„Podaj nóż!“
„Słucham pana!“
Sklepikarz spełnił polecenie z oznakami największego szacunku. Podając nóż panu Tuckle, ziewnął od ucha do ucha.
„Co chcesz przez to powiedzieć?“ bardzo surowo zwrócił się do niego pan Tuckle.
„Przepraszam pana“, powiedział przerażony i zgnębiony sklepikarz. „Nie chciałem... wypsnęło mi się... Późno się wczoraj położyłem!“
„Powiem ci, co o tobie myślę“, powiedział pan Tuckle z naciskiem. „Jesteś ordynarne bydlę!“
„Mam nadzieję, panowie“; powiedział Harris, „że nie będziecie dla mnie bardzo surowi! Jestem panom bardzo wdzięczny za patronowanie mi i proszę o rekomendowanie innym, gdzie potrzebują dobrej usługi... Mam nadzieję, panowie, że potrafię panów zadowolnić!“
„Niebardzo, mój panie!“ powiedział Tuckle. „Jeszcze ci do tego daleko!“
„Jesteś nieuważny nygus!“ powiedział gentleman w pomarańczowych aksamitach.
„Zwykły rzezimieszek!“ dodał gentleman w zielonych pantalonach.
„Niewiarogodny blagier!“ dodał gentleman w purpurze.
Nieszczęśliwy sklepikarz kłaniał się bardzo nisko, gdy obrzucano go temi epitetami z tyranją właściwą ludziom małym. Kiedy już każdy dodał coś od siebie, żeby pokazać swoją wyższość, pan Tuckle zabrał się do krajania baraniny i obdzielania gości.
Zaledwie przystąpiono do najważniejszego punktu programu na ten wieczór, gdy drzwi otworzyły się i wszedł jegomość w błękitnem ubraniu i skórzanych trzewikach.
„Wbrew prawom! Wbrew prawom!“ powiedział pan Tuckle. „Zapóźno! Zapóźno!“
„Nie nie! Pozytywnie nie mogłem wcześnie!“ powiedział gentleman w błękitnym stroju. „Odwołuję się do kompanji! Sprawa honorowa! Obowiązki galanterji! Teatr!“
„Właśnie!“ powiedział gentleman w pomarańczowym aksamicie.
„Naprawdę jak Boga mego kocham!“ powiedział człowiek w błękitnym stroju. „Obiecałem najmłodszej córce, że przyjadę po nią do teatru o dziesiątej! A to taka przemiła dziewczyna, że nie miałem serca nie dotrzymać słowa! Żadna obraza dla kompanji, bo szło o spódnicę! A kiedy w grę wchodzi spódnica — wszystko na bok!“
„Oddawna mam wrażenie, że coś się święci w tej materji!“ powiedział Tuckle, gdy nowoprzybyły zajął miejsce obok Sama. „Zauważyłem parę razy, że coś zabardzo opiera się o twoje ramię, kiedy wsiada do karety albo wysiada z niej!“
„Nie powinieneś, Tuckle, nie powinieneś!“ zawołał gentleman w błękitach. „To nieładnie! Możem i powiedział do tego czy owego z przyjaciół, że to boskie stworzenie i że odrzuciła kilka znakomitych partyj! Ale żeby tak zaraz... przed obcymi! A nie! Tuckle, to nieładnie! To nieładnie! Delikatności, przyjacielu, więcej delikatności!“ i gentleman w błękitach, zdjąwszy chustkę z szyi i odrzuciwszy poły kurtki, zaczął chrząkać i marszczyć się, jakby miał niejedno jeszcze do powiedzenia, ale nie mówi przez poczucie delikatności.
Gentleman w błękitach był to jasnowłosy, prosty jak struna, wyrobiony lokaj, z twarzą żywą i zuchwałą; odrazu też zwrócił na siebie uwagę pana Wellera, ale kiedy zaczął z tej beczki — Sam postanowił koniecznie podtrzymać z nim znajomość. Natychmiast więc wmieszał się do rozmowy z tak charakterystyczną dla siebie nonszalancją.
„Pańskie zdrowie! Ogromnie mi się podoba, co pan mówił! Kapitalne!“
Na to błękitny uśmiechnął się, jakby komplement taki nie był dla niego pierwszyzną. Spojrzał jednak z uznaniem na Sama i powiedział, że muszą się koniecznie bliżej poznać, bo — bez pochlebstw! — Sam ogromnie mu się podoba i bardzo przypadł mu do serca.
„Zazdroszczę panu!“ powiedział Sam. „Szczęściarz z pana!“
„Jak to pan rozumie?“ spytał błękitny.
„Z tą młodą damą, panie!“ odpowiedział Sam. „Wie, co dobre! Ma gust!“ Tu pan Weller przymknął jedno oko i zaczął kiwać głową na obie strony w sposób bardzo pochlebny dla gentlemana w błękitach.
„Boję się, że straszny z pana spryciarz, panie Weller!“ powiedziało to indywiduum.
„Nie, nie!“ odrzekł Sam. „Spryt zostawiam panu! To raczej po pańskiej stronie, niż po mojej, jak powiedział gentleman, stojący za murem, do gentlemana, stojącego przed murem, na którego pędził rozwścieczony buhaj!“
„Zdaje mi się, panie Weller“, mówił błękitny, „że nie mogła nie zauważyć moich manier i prezencji!“
„Spodziewam się, że potrafiłaby o tem niejedno powiedzieć!“
„Czy ma pan coś podobnego?“ spytał szczęśliwy gentleman w błękitach, wyjmując z kieszonki w kamizelce wykałaczkę.
„Właściwie, to nie“, odrzekł Sam. „Nie mamy córek, bobym z pewnością zdobył coś takiego! Tak jak u nas rzeczy stoją, to przypuszczam, że mógłbym myśleć conajwyżej o markizie... Ale gdyby oświadczyła mi się młoda panna, bez tytułu, ale z wielkim majątkiem — powiadam, gdyby wyznała mi swoją gorącą miłość — kto wie? ale tylko wtedy!“
„Naturalnie, panie Weller!“ powiedział gentleman w błękitach. „Niepodobna dać sobie każdej zawrócić w głowie! Coś o tem wiemy, panie Weller! My, ludzie światowi! — Wkońcu, dobry uniform zrobi swoje, kiedy chodzi o kobietki! Nawiasem mówiąc, to jedno tylko ułatwia takim ludziom, jak pan albo ja, nasz zawód!“
„W sednoś pan trafił! Naturalnie!“ zawołał Sam.
Kiedy rozmowa przyjaciół doszła do tego punktu, wniesiono szklanki i każdy z gentlemanów zamówił, co chce pić — zanim zamkną karczmy. Gentleman w błękitach i gentleman w pomarańczowych aksamitach, najznakomitsze osobistości w tej kompanji, zamówili sobie „zimny srub i wodę“, ale co do innych, to widocznie ulubionym napojem była gorąca woda z ginem. Sam nazwał sklepikarza „rozpaczliwym niedojdą“ i zażądał wielkiej wazy ponczu: dwie te okoliczności podniosły go znacznie w oczach wszystkich.
„Gentlemani!“ zaczął gentleman w błękitach z miną skończonego dandysa. „Mówmy o damach. Dalej!“
„Słuchajcie! słuchajcie!“ zawołał Sam. „O młodych dziewcząteczkach!“
Tu głośno zawołano: „Do porządku!“ i pan John Smauker, jako ten, który wprowadził pana Sama do kompanji, poprosił o pozwolenie poinformowania go, że użyty przez niego wyraz jest nieparlamentarny.
„Jaki wyraz?“ spytał Sam.
„Dziewcząteczka“, powiedział Smauker, marszcząc się groźnie. „My tutaj nie uznajemy takiego różniczkowania!“
„Doskonale!“ powiedział Sam. „Zmazuję tamto określenie i powiem poprostu „lube istoty“, jeżeli oczywiście Płomienisty pozwoli!“
Na twarzy jegomościa w zielonych pantalonach odbiło się wahanie, czy można dopuścić, żeby prezesa oficjalnie nazywano Płomienistym, ale ponieważ kompanja zachowywała się w ten sposób, jakby jej chodziło o jej prawa a nie o jego, nie podnosił więc tej kwestji. Człowiek we wspaniałym kapeluszu posapał chwilę, spojrzał przeciągle na Sama, ale widocznie skombinował, że lepiej go nie zaczepiać, jeżeli nie chce więcej jeszcze oberwać.
Po krótkiej pauzie jegomość w haftowanym surducie sięgającym mu aż do pięt i w takiejże kamizelce, okrywającej mu do połowy łydki, zmieszał bardzo energicznie swój gin z wodą, i nagłym wysiłkiem podniósłszy się na równe nogi, oznajmił, że pragnie oznajmić coś kompanji, na co odrzekł gentleman w stosowanym kapeluszu, że kompanja chętnie posłucha, co gentleman w haftowanym surducie ma zamiar jej oznajmić.
„Czuję, sprawa to delikatna, że to właśnie ja występuję“, zaczął gentleman w długim surducie. „Mam nieszczęście być tylko stangretem i jestem w tem miłem gronie tylko członkiem honorowym, ale czuję się zmuszony, gentlemani — poprostu przyciśnięty do muru! — jeżeli wolno mi użyć tego wyrażenia — donieść o smutnem zdarzeniu, o którem doszła wieść do moich uszu. Gentlemani, nasz przyjaciel, pan Whiffers (wszyscy spojrzeli na gentlemana w pomarańczowych aksamitach), nasz przyjaciel, pan Whiffers, zgłosił rezygnację!“
Ogólne zdumienie padło na słuchaczy. Każdy z gentlemanów spojrzał na sąsiada, a potem przeniósł wzrok na stangreta.
„Wolno się panom dziwić“, ciągnął stangret. „Nie ośmielę się podać powodów tej niedającej się niczem okupić straty, ale proszę pana Whiffersa, by sam je wyjawił ku zbudowaniu i nauce swoich przyjaciół!“
Ponieważ głośno aprobowano projekt stangreta, pan Whiffers zaczął się tłumaczyć. Powiedział, że powinien był, być może, trzymać się posady, z której właśnie zrezygnował. Uniform był wprost wspaniały, kobiety w tej rodzinie przyjemne, a obowiązki związane z sytuacją, że się tak wyrazi, niezbyt uciążliwe: głównem jego zadaniem było stać w hallu i wyglądać oknem wraz z innym gentlemanem, który również zgłosił rezygnację. Chętnie oszczędziłby kompanji przykrych i niesmacznych szczegółów, jakie skłoniły go do jej zgłoszenia, ale ponieważ zażądano tego od niego, nie ma innej alternatywy. — Podawano mu zimne mięso!
Niepodobna opisać obrzydzenia, jakie to wyznanie wywołało u słuchaczy. Głośne okrzyki „Hańba!“ mieszały się z szemraniem i pomrukami, przynajmniej przez kwandrans.
Pan Whiffers dodał jeszcze, iż obawia się, że z jego własnej winy spotkały go te obelgi: przypomina sobie, że raz zgodził się, by mu podano solone masło do chleba, a drugi raz znowu, biorąc pod uwagę chorobę w domu, zapomniał się tak dalece, że zaniósł węgle aż na drugie piętro! Sądzi jednak, że to szczere wyznanie nie poniży go w oczach przyjaciół, że zrehabilitował się chyba energją, z jaką odpowiedział na ostatnią niesłychaną obelgę.
Wyznanie pana Whiffera przyjęto z niekłamanym zachwytem, a zdrowie biednego męczennika wypito z bezgranicznym entuzjazmem. Męczennik podziękował i zaproponował zdrowie gościa, pana Wellera. Nie zna bliżej tego gentlemana, ale jest on przyjacielem pana Smaukera, co powinno być dostateczną rekomendacją dla każdego gentlemana — wszędzie i zawsze! Z tych to względów wypiłby zdrowie pana Wellera ze wszystkiemi należnemi honorami, gdyby przyjaciele jego pili wino. Ponieważ jednak piją dla odmiany gorące napoje, i ponieważ nie byłoby rzeczą wskazaną wypijać do dna szklankę za każdem zdrowiem, proponuje, by honory „rozumiano figuralnie!“
Gdy skończył, każdy pociągnął za zdrowie Sama, Sam wypił swoje zdrowie dwiema szklankami ponczu i podziękował zebranym pięknem przemówieniem:
„Strasznie wdzięczny wam jestem, moi chłopcy“, powiedział Sam, czerpiąc poncz w sposób bardzo bezceremonialny, „za te tutaj życzenia, co, gdy pochodzi od takich ludzi, jest bardzo pochlebne. Dużom słyszał o was, alem nie myślał, że osobiście potraficie być tacy mili. Mam nadzieję, że weźmiecie się w kupę i nie skompromitujecie swej godności, wychodząc stąd, choć to bardzo miły widok, i zawszem na niego patrzał z przyjemnością, kiedym był jeszcze nie wyższy od laski naszego przyjaciela, pana Płomienistego! A co się tyczy ofiary opresji w żółtej szacie, dufam, że będzie miał gładkie życie, na co zasłużył: wówczas nie spotkają go już żadne przykrości!“
Tu Sam usiadł z miłym uśmiechem, kompanja zaś, głośno pochwaliwszy jego przemówienie, zaczęła się rozchodzić.
„Nie myśli pan chyba zwiać?“ spytał Sam swego przyjaciela Johna Smauker.
„Muszę“, odrzekł Smauker. „Obiecałem Bantamowi!“
„To co innego!“ powiedział Sam. „Może i onby zrezygnował, gdyby mu pan skrewił! Ale przecież pan nie odchodzi, panie Płomienisty?“
„Owszem odchodzę!“ odrzekł gentleman w stosowanym kapeluszu.
„Nie zostawisz pan chyba za sobą trzech czwartych wazy ponczu! Nie gadaj pan głupstw!“ zawołał Sam. „Siadaj pan!“
Pan Tuckle nie dał się prosić. Odłożył na bok kapelusz i laskę, które przed chwilą był ujął, i oznajmił, że wypije szklaneczkę z przyjaźni!
Ponieważ gentleman w błękitach szedł tą samą drogą, co pan Tuckle. więc również został. Kiedy wypito połowę ponczu, Sam kazał przynieść ze sklepiku ostryg. Efekt był tak rozweselający, że pan Tuckle, w stosowanym kapeluszu na głowie i z laską w ręku, odtańczył „taniec żab“ na stole miedzy talerzami i szklankami, zaś błękitny jegomość akompaniował mu na instrumencie skonstruowanym z kawałka papieru i włosa. Wreszcie, kiedy poncz miał się już ku końcowi — a noc również — postanowili rozejść się do domów. Pan Tuckle oznajmił, że nie wyjdzie na świeże powietrze, jeżeli nie pozwolą mu położyć się na progu. Sam uznał za bezlitosne sprzeciwiać się panu Tuckle, więc pozwolono mu robić, jak chce. Ponieważ stosowany kapelusz mógłby się przy tem pognieść, Sam wsunął go na łeb jegomościowi w błękitach, wsadził mu do ręki laskę pana Tuckle, i podprowadziwszy pod dom, zadzwonił. Poczem spokojnie udał się do siebie.
Na drugi dzień rano, pan Pickwick, zupełnie ubrany, wcześniej niż zwykle zadzwonił na swego wiernego sługę.
Gdy Sara wszedł, filozof kazał zamknąć drzwi i przemówił:
„Samie, tej nocy wydarzył się tu smutny wypadek, wskutek którego pan Winkle ma powód obawiać się gwałtowności pana Dowlera“.
„Tak jest panie, słyszałem o tem od gospodyni“.
„Przykro mi dodawać“, mówił dalej filozof, widocznie zaniepokojony i oburzony, „iż, obawiając się tej gwałtowności, pan Winkle wyjechał“.
„Odjechał?“
„Opuścił ten dom dziś rano, nie powiedziawszy ani słowa, i pojechał niewiadomo dokąd“.
„Powinien był pozostać“, rzekł Sam tonem stanowczym; „nie wiele potrzeba, by uśmierzyć tego Dowlera“.
„Być może, Samie, ja także mam pewne wątpliwości co do jego męstwa; ale, jakkolwiek jest, pan Winkle odjechał. Trzeba go wynaleźć, Samie, wynaleźć i sprowadzić do mnie“.
„A jeżeli nie zechce?“
„Trzeba tak zrobić, by zechciał, Samie“.
„A któż podejmie się tego?“ zapytał Sam z uśmiechem.
„Ty“.
„Bardzo dobrze.
Po tych słowach Sam wyszedł z pokoju i wkrótce potem pan Pickwick usłyszał, jak zamykał drzwi od ulicy. Po upływie dwóch godzin, powrócił, spokojny, jakby spełnił najzwyczajniejsze zlecenie i uwiadomił, że jakaś osoba, bardzo podobna do pana Winkle, odjechała rano dyliżansem do Bristolu.
„Samie“, rzekł pan Pickwick, „nieoceniony z ciebie chłopak. Udasz się w pogoń za nim, Samie“.
„Dobrze, panie“.
„Jak tylko go znajdziesz, napisz zaraz do mnie. Gdyby usiłował uciec, przytrzymaj go, powal na ziemię, zwiąż. Przekazuję ci całą moją władzę“.
„Słucham pana“.
„Powiedz mu, że jestem bardzo oburzony i rozgniewany jego niezwykłym postępkiem“.
„Słucham pana“.
„Powiedz mu, że jeżeli nie wróci tu, do tego domu, wraz z tobą, to powróci ze mną, bo sam pojadę po niego“.
„Powiem mu o tem, panie“.
„Czy sądzisz, że uda ci się go znaleźć?“ mówił dalej pan Pickwick, spoglądając z niepokojem na Sama.
„Znajdę, choćby był nie wiedzieć gdzie“, odrzekł Sam z przekonaniem.
„Bardzo dobrze. Więc im prędzej pojedziesz, tem lepiej““.
Otrzymawszy oprócz tych instrukcyj pewną kwotę pieniężną, Sam włożył trochę niezbędnych rzeczy do torby podróżnej i wyniósł się. Ale jeszcze raz zatrzymał się na korytarzu i powoli powracając, otworzył drzwi pokoju pana Pickwicka a wsunąwszy tylko głowę przez nie, szepnął:
„Panie!“
„Cóż tam, Samie?“
„Czy dobrze zrozumiałem moją instrukcję?“
„Przynajmniej spodziewam się“.
„Więc co się tyczy powalenia, to mam to rozumieć dosłownie?“
„Najzupełniej. Zrób jak uznasz za stosowne“.
Sam kiwnął głową i cofnąwszy się za drzwi, z lekkiem sercem puścił się w podróż.
Nieszczęśliwy gentleman, niewinny powód hałasów, które zaniepokoiły mieszkańców Royal-Crescent, spędził noc w wielkiem wzburzeniu i opuścił dom, w którym przyjaciele jego spali jeszcze, nie wiedząc dobrze, gdzie ma zwrócić swe kroki. Niepodobna nie uznać i nie pochwalić szlachetnych i filantropijnych uczuć, które nakazały panu Winkle tak postąpić.
„Jeżeli ten Dowler“, tak sobie rozumował, „będzie chciał (o czem nie wątpię) spełnić swe pogróżki, będę zmuszony wyzwać go. Ma żonę; żona jest do niego przywiązana i nie może żyć bez niego. O Boże! Gdybym go poświęcił mojemu ślepemu uniesieniu, jakie miałbym potem wyrzuty sumienia?“
Przykre te myśli tak oddziaływały na zacnego młodzieńca, iż twarz mu zbladła i kolana trząść mu się zaczęły. Pod wpływem tych motywów pochwycił torbę podróżną, lekkim krokiem zeszedł ze schodów, zamknął z najmniejszym jak można hałasem przeklęte drzwi od ulicy i szybko oddalił się. W hotelu „Royal“ znalazł dyliżans, odjeżdżający do Bristolu.
„Wszystko jedno, czy do Bristolu, czy gdzieindziej“, powiedział sobie.
Siadł więc na koźle i przebył odległość między dwoma miastami z szybkością, jakiej tylko można było wymagać od koni, przebiegających tę przestrzeń dwa lub więcej razy na dzień.
Kwaterę w Bristolu obrał sobie w hotelu pod „Krzakiem“ i postanowił wstrzymać się od wszelkiej komunikacji listowej z panem Pickwickiem, aż dopóki wściekłości pan Dowlera nie ułagodzi czas, a że nie miał obecnie nic lepszego do roboty, postanowił poświęcić czas zwiedzaniu miasta. Wyszedł więc, a pierwszą uwagą, jaka mu się nasunęła było to, iż nigdy dotąd nie widział miejsca tak brudnego. Obejrzawszy potem port i katedrę, zapytał o drogę do Clifton i poszedł we wskazanym mu kierunku. Ale jak bruk w Bristolu nie jest ani najgładszy, ani najczystszy ze wszystkich bruków, tak i ulice jego nie są najprostsze. Pan Winkle wkrótce zgubił się więc najzupełniej w tym labiryncie i zaczął szukać przyzwoitego sklepu, gdzie mógłby zasięgnąć dalszych informacyj.
Wzrok jego padł na nowo-pomalowany dom, który reprezentował coś pośredniego między sklepem a prywatnem mieszkaniem. Czerwona latarnia nad drzwiami wskazywała, te jest to przybytek syna Eskulapa; oprócz tego nad oknem znajdował się napis: „Chirurg“, wymalowany złotemi literami. Sądząc, że tu może zapytać o drogę, pan Winkle wszedł do małego sklepu, ozdobionego szufladami i flaszkami ze złotemi napisami. Nie znalazłszy tu żywego ducha, zastukał w stół półkoronówką, ażeby zwrócić uwagę osób, które mogły znajdować się w tylnym pokoju. Ten tylny pokój musiał stanowić coś w rodzaju sanktuarium zakładu, ponieważ słowo „Chirurg“ było tu znów wypisane, tym razem białemi literami.
Po pierwszem stuknięciu, dość głośny szmer, podobny do tego, jaki wydają ścierające się ze sobą rapiery, ustał nagle. Po drugiem stuknięciu, młody gentleman, uczonej powierzchowności, z wielkiemi zielonemi okularami na nosie i ogromną książką w ręku, szybkim krokiem wszedł do sklepu i stanąwszy za stołem, zapytał, czego pan Winkle żąda.
„Przykro mi, iż przeszkadzam panu“, odrzekł pan Winkle; „ale chciałbym prosić, byś mi pan zechciał wskazać...“
„Cha, cha, cha!“ zawołał uczony gentleman, podrzucając w górę ogromną swą księgę i łapiąc ją bardzo zręcznie, w chwili gdy groziła potłuczeniem wszystkich flaszek, stojących na stole. „A to doskonałe!“
Jeżeli nieznajomy stosował te wyrazy do zręcznej ewolucji książką, to miał słuszność; ale pan Winkle tak był zdziwiony szczególnem postępowaniem młodego eskulapa, iż szybko począł cofać się ku drzwiom, niesłychanie przerażony tem oryginalnem przyjęciem.
„Jakto? Czy mię pan nie poznaje?“ zawołał chirurg...
Pan Winkle wybełkotał, iż nie ma przyjemności...
„A! Jeżeli tak, to mogę jeszcze mieć nadzieję! Jeszcze połowa starych kobiet Bristolu może być mojemi pacjentkami. A teraz, do djabła ze staremi szpargałami!“
To wezwanie stosowało się do grubej księgi, którą uczony gentleman cisnął w kąt sklepu; potem, zdjąwszy zielone okulary, ukazał zdumionym oczom pana Winkle prawdziwe rysy Boba Sawyera esq., niegdyś studenta w Borough i właściciela prywatnej rezydencji w Land-Street.
„A więc nie poznał mię pan?“ zawołał Bob Sawyer, przyjaźnie ściskając rękę pana Winkle.
„Nie! Słowo daję, że nie!“, odrzekł ten, ściskając rękę pana Sawyer.
„Jakto? Nie widział pan mego nazwiska?“ zapytał Bob, zwracając uwagę swego przyjaciela na drzwi zewnętrzne, nad któremi znajdował się napis: „Sawyer dawniej Nockemorf“.
„Nie zwróciłem na napis uwagi“, odrzekł pan Winkle.
„Gdybym był wiedział, że to pan“, zaczął znowu Bob, „wyskoczyłbym i uściskał go. Ale na honor, myślałem, że to przychodzi poborca podatkowy“.
„Naprawdę?“
„Tak, tak! Już miałem powiedzieć, że niema mię w domu i że jeżeli jest jakie pismo, to nie omieszkam doręczyć go sobie, gdyż poborca podatkowy nie zna mnie tak samo, jak i poborcy należytości za gaz i naprawę bruku. Wiem, że poborca kościelny podejrzewa mnie, jak również pobierający taksę za wodę, gdyż w pierwszym dniu mego tu przybycia wyrwałem mu ząb. Ale wejdź pan, wejdź!“
To mówiąc, Bob popchnął pan Winkle do tylnego pokoju, gdzie siedział, ni mniej ni więcej, tylko pan Ben Allen we własnej osobie. Bawił się on wytwarzaniem małych okrągłych wklęsłości w ramach komina, co czynił za pomocą rozpalonej pogrzebaczki.
„Doprawdy“, zawołał pan Winkle, „jest to przyjemność, jakiej się nie spodziewałem. Jakie śliczne macie mieszkanie!“
„Niezłe, niezłe“, odrzekł Bob. „Otrzymałem dyplom wkrótce po owym sławnym wieczorze, a moi przyjaciele wypróżnili swoje sakwy, by mi kupić ten zakład. A więc naciągnąłem na siebie czarny frak, włożyłem okulary i przybyłem tu, z miną jak można najuroczystszą“.
„I zapewne ma pan piękną klientelę?“ zapytał pan Winkle.
„O! Tak drobną, że przy końcu roku cały zysk możnaby umieścić w małym kieliszku i nakryć listkiem porzeczkowym“.
„Żartuje pan. Sam towar...“
„Finta, mój kochany panie. Jedna połowa szuflad pusta, a druga zupełnie się nie odmyka“.
„Żartuje pan!“
„To fakt“, odrzekł Bob, idąc do sklepu i udowadniając prawdę swego twierdzenia gwałtownem szarpaniem za złocone gałki przy szufladach.
„Niech mię licho porwie, jeżeli jest choć jedna rzecz prawdziwa w całym sklepie, z wyjątkiem pijawek; a i te były już raz używane...“
„Nigdybym nie przypuszczał“, zawołał pan Winkle pełen zdumienia.
„Ja myślę“, odparł Bob! „w przeciwnym razie do czegóżby służyły pozory? Ale czego się pan napije? Tego, co i my? Dobrze. Ben, wsadźno rękę do bufetu i sprowadź nam tu patentowaną miksturę na niestrawność“.
Benjamin Allen uśmiechnął się i wyciągnął z bufetu czarną butelkę, do połowy napełniona wódką.
„Pan chyba nie dodaje wody?“ rzekł Bob do pana Winkle.
„Jeszcze jest dość wcześnie“, odpowiedział pickwickista, „i wolałbym domieszać trochę wody, jeżeli pan nie ma nic przeciw temu“.
„Bynajmniej, jeżeli sumienie pańskie pozwala na to“, odrzekł Bob przełykając ze smakiem trochę dobroczynnego płynu.
Pan Benjamin Allen wydobył następnie z tej samej skrytki małe miedziane naczynie; Bob mówił, iż jest dumny z niego, gdyż ma ono apteczny wygląd. Gdy w naczyniu tem zagotowano wodę przy pomocy węgla kamiennego, wydobywanego ze skrzyni, noszącej napis „woda sodowa“, pan Bob ochrzcił wódkę i rozmowa ożywiła się. Wtem przerwało ją przybycie młodego chłopca, ubranego w szarą liberję, kapelusz ze złotym galonem i trzymającego w ręku przykryty koszyk.
Bob bezzwłocznie zwrócił się do niego...
„Tomie, włóczęgo! Chodź tu! (chłopak zbliżył się). Zatrzymywałeś się pewnie przy wszystkich latarniach w Bristolu, ty szkaradny próżniaku!“
„Nie, panie“, odpowiedział chłopak.
„Pilnujże mi się“, zaczął znów Bob groźnym tonem. „Czy myślisz, że kto przyjdzie do chirurga, gdy zobaczy, że jego sługa bawi się w rynsztokach w piłkę, albo puszcza na ulicy latawca? Pamiętaj, byś zawsze miał w poszanowaniu twoją profesje. Czyś poroznosił lekarstwa, próżniaku?“
„Poroznosiłem, panie“.
„Proszek dla dzieci do wielkiego domu, gdzie mieszka niedawno przybyła rodzina? A pigułki przeczyszczające do starego, gderliwego i podagrycznego gentlemana?“
„Zaniosłem, panie“.
„Więc zaniknij drzwi i pilnuj sklepu“.
„No, no!“ zawołał pan Winkle, gdy chłopak oddalił się, „interesy nie idą tak źle, jak chcieliście we mnie wmówić. Zawsze przecież dostarczacie jakieś lekarstwa“.
Bob Sawyer zajrzał do sklepu, by się przekonać, iż niema w nim niepowołanych uszu, potem, pochylając się do pana Winkle, rzekł cichym głosem:
„Chłopak zanosi je zawsze pod fałszywym adresem“.
Twarz pana Winkle świadczyła, iż nie rozumiał tych słów, ale Bob i jego przyjaciel śmiali się jak opętani.
„Pan mnie nie rozumie?“ rzekł wreszcie Bob. „Chłopak idzie do pierwszego lepszego domu, dzwoni, rzuca służącemu paczkę bez adresu i odchodzi. Służący niesie paczkę do jadalnego pokoju; pan domu otwiera ją i czyta: „Wypić wieczorem“. „Pigułki według recepty; mikstura idem“. Według przepisów Sawyera, dawniej Nockemorfa i t. d. i t. d. Gentleman pokazuje pakiet swojej żonie, ta czyta napisy i odsyła wszystko służącym; służący także czytają napisy. Na drugi dzień chłopak wraca; „Bardzo przepraszam. Omyliłem się. Tyle roboty, tyle lekarstw do roznoszenia. Pan Sawyer, dawniej Nockemorf, składa swoje uszanowanie“. Nazwisko pozostaje w pamięci; w tem cała sztuka! To lepsze, niż wszelkie ogłoszenia. Mamy jedną flaszkę, która obiegała w ten sposób połowę domów Bristolu i jeszcze nie skończyła swej wędrówki“.
„No, proszę! Teraz rozumiem!“ zawołał pan Winkle. Pyszny pomysł!“
„Ho, ho! My z Benem wynaleźliśmy tuzin podobnych“, mówił dalej wielki farmaceuta z wielkiem zadowoleniem. „Stróż zapalający latarnie otrzymuje osiemnaście pensów na tydzień za to, że targa mój dzwonek przez dziesięć minut za każdym razem, gdy przechodzi koło mego mieszkania; w niedzielę chłopak mój wpada do kościoła podczas psalmów, właśnie w chwili, gdy nikt niema nic do czynienia, tylko ogląda się dokoła; chłopak woła mię z wielkiem zakłopotaniem. „Oho!“ mówią pobożni, „ktoś musiał nagle zachorować; szukają Sawyera, dawniej Nockemorfa; jak ten młody człowiek ma wiele zajęcia!“
Odkrywszy w ten sposób tajemnice sztuki lekarskiej, pan Bob Sawyer i jego przyjaciel Ben Allen wychylili się na krzesłach i wybuchnęli hałaśliwym śmiechem. Ulżywszy w ten sposób swemu sercu, znów rozpoczęli rozmowę i dotknęli w niej przedmiotu, bezpośrednio obchodzącego pana Winkle.
Zdaje się, iż powiedzieliśmy już w innem miejscu, że pan Benjamin Allen zwykle stawał się bardzo sentymentalny, gdy nieco wypił. Nie jest to jedyny wypadek tego rodzaju, jak możemy stwierdzić sami; gdyż mieliśmy nieraz do czynienia z pacjentami, dotkniętemi tą samą przypadłością. W tym okresie swego żywota pan Allen miał większą niż zwykle skłonność do sentymentalności. Przypadłości te pochodziły stąd, iż już przeszło trzy tygodnie mieszkał u pana Sawyera, który wcale nie odznaczał się wstrzemięźliwością, i nigdy nie doradzał mu, by się chełpił z tego, iż ma mocną głowę. Przez cały ten czas Benjamin wahał się nieustannie między pijaństwem częściowem, a pijaństwem zupełnem.
„Mój przyjacielu“, rzekł on do pana Winkle, korzystając z chwilowej nieobecności Boba, który poszedł do sklepu, aby przystawić pijawki jakiemuś choremu, „mój przyjacielu, jestem bardzo nieszczęśliwy!“
Pan Winkle wyraził pełne swoje ubolewanie, gdy dowiedział się o tem, i zapytał, czy nie może zrobić coś, by ulżyć nieszczęśliwemu studentowi.
„Nie, mój kochany, nie. Czy pamięta pan Arabellę? Moją siostrę Arabellę? Czarnooką panienkę? Nie wiem, czy zwrócił na nią uwagę u pana Wardle. Nieszpetna dziewczyna, panie Winkle. Może moje rysy przypomną panu jej twarz“.
Pan Winkle nie miał, na szczęście, potrzeby uciekać się do tego sztucznego sposobu, by przypomnieć sobie piękną Arabellę, gdyż niezawodnie rysy brata z trudnością przypomniałyby ją jego sercu. Odpowiedział zatem ze spokojem, na jaki mógł się zdobyć, iż doskonale pamięta tę młodą osobę, o której mowa, i że ma nadzieję, iż ma się ona dobrze.
Za całą odpowiedź pan Ben Allen rzekł tylko:
„Nasz przyjaciel, Bob, to dzielny chłopak“.
„Tak jest“, odpowiedział lakonicznie pan Winkle, który nie bardzo lubił zestawienia tych dwóch imion.
„Ja zawsze przeznaczałem ich dla siebie; są dla siebie jakby stworzeni; przyszli na świat jedno dla drugiego“, rzekł pan Allen, uroczyście stawiając szklankę. „Ale widocznie ręka przeznaczenia wmieszała się tu, kochany panie; między nimi jest tylko pięć lat różnicy i oboje urodzili się w sierpniu“.
Panu Winkle bardzo o to chodziło, by się dowiedzieć reszty, wyraził więc swe zdumienie tym niezwykłym i wprost cudownym faktem. Wobec tego Ben, uroniwszy parę łez, mówił dalej, że pomimo całego swego szacunku, poważania i czci, jakie odczuwa dla swego przyjaciela, siostra jego Arabella niewdzięcznie i bez żadnej racji okazywała zawsze najżywszy wstręt osobie Boba.
„Sądzę“, powiedział wkońcu, „że kryje się w tem jakaś dawniejsza skłonność“.
„Czy nie domyśla się pan osoby?“ zapytał drżąc pan Winkle.
Pan Ben Allen pochwycił pogrzebaczkę do kominka, bardzo wojowniczo okręcił nią nad głową, zadał śmiertelny cios jakiejś wyimaginowanej głowie i zakończył to w sposób nader wymowny:
„Chciałbym ją znać. Dałbym jej należycie do zrozumienia, co myślę!“
Przez cały ten czas pogrzebaczka wirowała z większą jeszcze gwałtownością, niż przedtem.
Wszystko to, jak można domyśleć się, było bardzo pocieszające dla pana Winkle, który przez kilka minut zachowywał milczenie; wkońcu jednak zebrał całą swą odwagę i zapytał, czy panna Allen jest obecnie w Kent?
„O! Nie, nie!“ odrzekł Ben, stawiając pogrzebaczkę i przybierając minę bardzo przebiegłą. „Byłem zdania, iż dom pana Wardle nie bardzo jest odpowiedni dla takiej upartej dziewczyny. A ponieważ jestem jej naturalnym opiekunem, gdyż nasi krewni wymarli, sprowadziłem ją tu, by przepędziła kilka miesięcy u starej naszej ciotki, w domku pięknym, choć leżącym na uboczu. Spodziewam się, że ją to wyleczy. Jeżeli to się nie uda, wywiozę ją na jakiś czas zagranicę — a potem zobaczymy“.
„A... a to... ciotka... mieszka w Bristolu?“ wybełkotał pan Winkle.
„Nie, nie w Bristolu“, odrzekł Ben, wskazując palcem poza prawe swe ramię. „Tam mieszka; ale sza! Oto Bob. Ani słowa, mój przyjacielu, ani słowa!“
Rozmowa ta, chociaż tak krótka, żywo zaniepokoiła pana Winkle. Dawniejsza skłonność, której obawiał się Ben, wzburzyła mu serce. Miałżeby on być jej przedmiotem? Czy to dla niego urocza Arabella wzgardziła dowcipnym Bobem Sawyer? Czy też miał innego szczęśliwego rywala? Postanowił ją za wszelką cenę odszukać. Ale tu występowała nieprzezwyciężona wprost przeszkoda, czy bowiem objaśnienie dane przez Bena w wyrazach „tam mieszka“, oznaczało trzy tysiące miejsc, czy trzydzieści tysięcy, czy trzykroćstotysięcy, tego pan Winkle w żaden sposób nie mógł ustalić. Zresztą, w tej chwili, nie miał czasu myśleć o swej miłości, gdyż przybycie Boba było bezpośrednią zapowiedzią ciepłego jeszcze pasztetu, na który zaproszono pana Winkle. Służąca nakryła stół obrusem. Matka chłopaka w szarej liberji przyniosła trzeci nóż i trzeci widelec (gdyż gospodarskie ruchomości pana Sawyera były w ilości ograniczonej) i trzej przyjaciele zasiedli do obiadu. Podano piwo, jak zauważył pan Sawyer, w ojczystych kuflach cynowych.
Po obiedzie Bob kazał przynieść największy moździerz ze sklepu i przyrządził w nim poncz z arakiem, mieszając ingredjencje tłuczkiem i wyzyskując w najwłaściwszy sposób swe farmaceutyczne uzdolnienia. Jak wielu kawalerów, posiadał on jedną tylko szklankę, którą dla honoru wręczono panu Winkle. Ben Allen otrzymał szklany słoik; co do Boba, to ten poprzestał na kryształowem naczyniu z mnóstwem kabalistycznych napisów, w jakiem zwykle aptekarze mieszają płynne lekarstwa. Po tych przedwstępnych czynnościach, skosztowano poncz i stwierdzono, że jest doskonały. Ułożono się, iż Bob Sawyer i Ben Allen mają prawo napełnić dwukrotnie swe naczynia, gdy pan Winkle napełni raz swą szklankę, i przeprowadziwszy w ten sposób równouprawnienie pijących, rozpoczęto libację w bardzo dobrym humorze i z wielką serdecznością.
Nie śpiewano wcale, gdyż Bob oświadczył, iż nie licowałoby to z powagą jego zawodu, ale zato rozprawiano i śmiano się tak głośno, iż przechodnie po drugiej stronie ulicy, słyszeli niezawodnie hałas w oficynie następcy Nockemorfa. W każdym razie rozmowa trzech przyjaciół widocznie zachwyciła młodego chłopca w sklepie i zaostrzyła jego umysł, gdyż zamiast poświęcić wieczór, jak to zwykle był czynić, wypisywaniu swego nazwiska na stole sklepowym, a następnie ścieraniu tegoż, przytulił się do oszklonych drzwi, by w ten sposób słyszeć i widzieć wszystko, co się działo u pryncypała.
Wesołość Boba Sawyera powoli poczęła przechodzić w szał. Ben Allen ciągle wpadał w sentymentalność, a poncz ulotnił się prawie zupełnie, gdy wszedł chłopak ze sklepu, oznajmiając, te jakaś kobieta pyta się o pana Sawyera, następcę Nockemorfa. To zakończyło ucztę. Gdy chłopak po raz dwudziesty powtórzył, poco przyszedł, pan Bob Sawyer zrozumiał go nareszcie, zlał sobie głowę wodą, by się choć trochę otrzeźwić, włożył zielone okulary i wyszedł, pan Winkle zaś, widząc, iż niema sposobu, by nawiązać rozmowę z Ben Allenem o przedmiocie, który go najwięcej obchodził, nie chciał czekać powrotu pana Sawyera i wyniósł się do swego zajazdu.
Niepokój, wywołany rozmaitemi myślami, które mu się nasunęły, gdy wspomniano Arabellę, był przyczyną, iż płyn przyrządzony w moździerzu nie wywarł nań takiego skutku, jakiego możnaby się było spodziewać w innych okolicznościach. To też pan Winkle, wypiwszy w hotelowym bufecie wódkę z wodą sodową, nie poszedł do swego pokoju, ale do miejscowej kawiarni.
W kawiarni siedział przed kominkiem tylko jakiś słuszny gentleman, w długim surducie, odwrócony plecami do pana Winkle. Ponieważ wieczór był dość zimny, gentleman, słysząc, że wszedł nowy gość, przez grzeczność odsunął się nieco od kominka, by mu zrobić miejsce. Ale jakiego uczucia doznał pan Winkle, gdy ruch ten odkrył mu oblicze mściwego, żądnego krwi pana Dowlera!
Pierwszą jego myślą było, pociągnąć jak najmocniej za sznurek najbliższego dzwonka, ale, na nieszczęście, sznurek znajdował się za krzesłem jego wroga. Mężny młodzieniec zrobił więc machinalnie krok naprzód, by pochwycić za rączkę od sznurka, gdy pan Dowler, cofnął się z wielką szybkością, zawołał:
„Panie Winkle! Uspokój się pan. Nie bij mię pan! Nigdy tego nie zniosę! Policzek? Nigdy!“
Mówiąc to, pan Dowler miał minę nierównie łagodniejszą, aniżeli pan Winkle mógł się spodziewać po osobie tak porywczej.
„Policzek, panie?“ wybełkotał pan Winkle.
„Pohamuj pan swój pierwszy gniew“, odrzekł pan Dowler, „usiądź i wysłuchaj mnie“.
„Panie!“ zawołał pan Winkle, drżąc na całem ciele, „nim zgodzę się na to, by usiąść koło pana lub naprzeciw pana bez trzeciej osoby, wprzód muszę w inny sposób upewnić się o swem bezpieczeństwie. Zeszłej nocy odgrażał się pan na mnie, odgrażał się pan okropnie!“
Tu pan Winkle zatrzymał się i pobladł jeszcze bardziej.
„To prawda“, odrzekł pan Dowler, prawie tak blady jak jego antagonista. „Okoliczności były podejrzane. Zostały wyjaśnione. Szanuję pańską odwagę. Masz pan słuszność. To dowód pańskiej niewinności. Oto moja ręka, uściśnij ją pan“.
„Doprawdy, panie Dowler“, powiedział pan Winkle, wahając się, czy ma podać rękę, z obawy, by w tem nie ukrył się jaki podstęp, „doprawdy panie, ja...“
„Wiem, co pan chce powiedzieć“, przerwał Dowler. „Pan czuje się obrażony. To rzecz naturalna; ja, na pańskiem miejscu, czułbym się także obrażony. Nie miałem słuszności, więc przepraszam pana. Bądźmy przyjaciółmi, niech mi pan wybaczy“.
Równocześnie pan Dowler opanował rękę pana Winkle i, potrząsając nią silnie, oświadczył, iż poczytuje go za człowieka niezaprzeczonego męstwa a obecnie ma o nim lepszą jeszcze opinię, niż przedtem.
„Teraz“, mówił dalej, „siadaj pan i opowiedz mi wszystko: w jaki sposób zdołał mnie pan odnaleźć? Kiedy puścił się pan w pogoń za mną? Bądź pan szczery i opowiedz wszystko“.
„Stało się to zupełnie przypadkowo“, odrzekł pan Winkle, nadzwyczaj zaintrygowany szczególnym i niespodziewanym obrotem, jaki wzięła sprawa; „zupełnie przypadkowo“.
„To mię bardzo cieszy. Dziś rano, gdy wstałem, zapomniałem zupełnie o moich pogróżkach. Przygoda pańska pobudziła mię raczej do śmiechu. Nie miałem już żadnych wrogich zamiarów i oświadczyłem to“.
„Komu?“
„Pani Dowler. „Zrobiłeś sobie postanowienie“, powiedziała mi żona. „To prawda“, odrzekłem. „Bez zastanowienia!“ „I to prawda“, powiedziałem znowu. „Pójdę i przeproszę go. Gdzie on?“
„Kto?“ zapytał pan Winkle.
„Pan. Poszedłem, ale pana nie znalazłem. Pan Pickwick miał minę ponurą. Potrząsnął głową i powiedział, iż spodziewa się, że żaden gwałt nie będzie popełniony. Zrozumiałem wszystko. Pan czuł się obrażony. Poszedł pan szukać świadka, może pistoletów. „Szlachetna to odwaga“, powiedziałem sobie, „uwielbiam ją“.
Pan Winkle odkaszlnął, i począł domyślać się, jak rzeczy stoją; przybrał więc minę poważną.
„Zostawiłem kartkę do pana“, mówił dalej pan Dowler. „Wyraziłem w niej moje ubolewanie. To było prawdą. Nagle interesy tutaj przygnały mię. Pan nie chciał poprzestać na liście i pojechał pan za mną. Żąda pan osobistego wytłumaczenia się. Ma pan słuszność. Teraz wszystko skończone. Interesy także ukończyłem. Jutro powracam, jedź pan ze mną“.
W miarę jak rozwijało się opowiadanie Dowlera, postawa pana Winkle nabierała coraz więcej godności. Tajemniczy początek ich rozmowy został wyjaśniony; pan Dowler był tak daleki od pojedynku, jak i on sam. Jednem słowem, samochwał ten był tchórzem, jakich mało. Przez okulary swego własnego strachu patrzał na nieobecność pana Winkle i, chwytając się takiego samego sposobu, postanowił również wynieść się gdzieś w zacisze, dopóki pierwsza burza nie przeminie.
Gdy rzeczywisty stan rzeczy jasno przedstawił się umysłowi pana Winkle, rysy tego gentlemana przybrały wyraz bardzo groźny. Oświadczył, iż jest zupełnie zadowolony, ale z taką miną, która przekonała Dowlera, iż gdyby zadowolony nie był, miałoby to straszliwe skutki. Pan Dowler był mu należycie wdzięczny za tę wspaniałomyślność i dwie wojujące strony rozstały się przed nocą, oświadczając sobie wieczną przyjaźń.
Była północ i pan Winkle już od pół godziny był pogrążony we śnie, gdy przebudziło go gwałtowne stukanie do drzwi. Zadrżał, zerwał się i ze strachu zapytał: „Kto tam?“
„Proszę pana“, rzekła służąca hotelowa, „jakiś młody człowiek chce się z panem koniecznie widzieć“.
„Młody człowiek!“ zawołał pan Winkle.
„Tak jest, panie“, odezwał się inny głos za drzwiami; „i jeżeli ten interesujący młody człowiek nie będzie bezzwłocznie wpuszczony, to niech się pan nie dziwi, gdy nogi jego ukażą się w pokoju pierwej, aniżeli głowa“.
Kończąc te wyrazy, nieznajomy wstrząsnął drzwiami, jakby dla nadania większej dobitności swemu zdaniu.
„To ty, Samie?“ zapytał pan Winkle, wyskakując z łóżka.
„Nie można poznać człowieka, nie widząc jego twarzy“, odpowiedział dogmatycznie głos za drzwiami.
Pan Winkle, nie mając już żadnej wątpliwości, odsunął zasuwki i otworzył drzwi. Sam wszedł bardzo szybko, zamknął drzwi na dwa spusty, klucz z powagą schował do kieszeni i, obejrzawszy pana Winkle od stóp do głowy, powiedział:
„A to pięknie się pan prowadzi!“
„Co to znaczy?“ zapytał pan Winkle z oburzeniem; „wyjdź stąd natychmiast! Co to znaczy?“
„Co to znaczy? A to doskonałe, jak powiedziała pewna dama do pasztetnika, który zamiast pasztetu sprzedał jej sam tłuszcz; co to znaczy? A to wyborne!“
„Otwórz drzwi i zaraz mi się stąd wynoś!“
„Wyniosę się stąd, panie, akurat w tej samej chwili, co i pan“, odrzekł Sam tonem stanowczym i siadł z powagą.
„Jeżeli jednak będę zmuszony wziąć pana na plecy, to wyjdę o małą chwilę prędzej. Ale pozwól mi pan mieć nadzieję, iż nie dojdziemy do tej ostateczności, jak mówił pewien gentleman do upartego ślimaka, który nie chciał wyłazić ze skorupy, mimo że go kłuł szpilką, i który wskutek tego był zmuszony rozgnieść go między drzwiami“.
W końcu tej przydługiej mowy, Sam oparł sobie ręce na kolanach i począł wpatrywać się w pana Winkle z wyrazem twarzy, z którego można było odgadnąć, iż nie ma bynajmniej ochoty żartować.
„Doprawdy“, mówił dalej z wyrzutem, „bardzo miły z pana młodzieniec; wikłasz pan ciągle gubernatora w najrozmaitsze głupstwa, gdy gubernator postanowił sobie robić wszystko według zasad. Pan jesteś gorszy, niż Fogg. Oni są aniołami w porównaniu z panem“.
Ostatniej tej sentencji towarzyszyło uderzenie po kolanie, poczem Sam założył ręce z miną pogardliwą i pochylił się na krześle, jakby czekając na obronę przestępcy.
„Mój poczciwy Samie“, rzekł pan Winkle, podając mu rękę, „szanuję twe przywiązanie do mego zacnego przyjaciela; szczerze mówię, że jestem bardzo zmartwiony tem, iż nabawiłem go niepokoju. No, Samie, no!“
Gdy to mówił, zęby szczękały mu z zimna, gdyż przez cały ciąg lekcji Wellera, stał w nocnem ubraniu.
„To dobrze“, odrzekł Sam gniewnym tonem, ściskając wszakże z szacunkiem podaną sobie rękę; „bardzo dobrze, jeżeli kto wkońcu przyznaje się, że zawinił. Ale ja, gdybym mógł, tobym nikomu nie robił przykrości; takie jest moje zdanie“.
„Rozumie się, Samie, rozumie się. A teraz idź spać; pomówimy o tem jutro“.
„Przykro mi, panie, ale nie mogę iść spać“.
„Nie możesz?“
„Nie, nie mogę“, odrzekł Sam potrząsając głową; „nie mogę...“
„Przecież nie chcesz jechać tej nocy?“ zawołał pan Winkle mocno zdziwiony.
„Nie odjadę, chybaby pan żądał tego koniecznie... ale pokoju tego także nie mogę opuścić. Rozkazy gubernatora są stanowcze“.
„No, no, Samie; muszę pozostać tu parę dni, a co więcej, trzeba, żebyś i ty został, by mi dopomóc, gdyż chcę się zobaczyć z pewną damą... panną Allen, Samie. Przypominasz ją sobie?“
Ale w odpowiedzi na wszystkie te nalegania, Sam tylko energicznie potrząsnął głową, odpowiadając ze stanowczością: „To być nie może“.
Nakoniec, po wielu argumentacjach i wywodach ze strony pana Winkle, po szczegółowem przedstawieniu wszystkiego, co zaszło podczas ostatniego widzenia się z panem Dowlerem, wierny sługa zawahał się. Wreszcie obie strony zawarły układ, którego główne artykuły przedstawiały się następująco:
Sam oddali się i pozostawi pana Winkle w wolnem posiadaniu jego pokoju, pod warunkiem, iż wolno mu będzie zamknąć drzwi wchodowe i zabrać klucz ze sobą, z zastrzeżeniem wszakże, iż nie omieszka otworzyć bezzwłocznie w razie pożaru, lub jakiego analogicznego wypadku; pan Winkle napisze nazajutrz do pana Pickwicka list, który odwiezie mu Dowler, a w którym żądać będzie dla siebie i Samuela pozwolenia na pozostanie w Bristolu, by mogli doprowadzić do skutku zamiar, który obszernie będzie wytłumaczony, jeżeli odpowiedź będzie przychylna; strony zawierające umowę pozostają narazie w Bristolu; w razie odmownej odpowiedzi powrócą bezzwłocznie do Bath; nakoniec pan Winkle stanowczo zobowiązuje się, w oczekiwaniu odpowiedzi, nie uciekać ani przez okno, ani przez komin, ani w żaden inny podstępny sposób.
Po należytem zratyfikowaniu tego traktatu, Sam zamknął drzwi i wyniósł się.
Już zstępował ze schodów, gdy wtem zatrzymał się nagle.
„Ach!“ powiedział do siebie, wydobywając klucz z kieszeni i powracając, „zupełnie zapomniałem o powaleniu. Sam gubernator zalecił to... Ba! Wszystko jedno!“ powiedział po chwili, chowając klucz znowu, „można to zrobić jutro, również dobrze, jak dziś“.
Uspokojony widocznie tą uwagą, Sam poszedł dalej po schodach, już bez dalszych wyrzutów sumienia, i wkrótce zasnął głęboko, tak jak i inni mieszkańcy oberży.
Przez cały dzień następny Sam pilnował nieodstępnie pana Winkle, postanowiwszy sobie nie spuszczać go z oczu, dopóki nie otrzyma instrukcji z głównej kwatery. Nieprzyjemne to było dla więźnia, który był jednak zdania, że lepiej już znosić taki nadzór, niż narazić się na porwanie siłą, gdyż wierny sługa wielokrotnie dał mu do zrozumienia, że poczucie obowiązku łatwo go może zmusić do chwycenia się tego środka. Bardzo jest nawet prawdopodobne, iż Sam skończyłby na tem, i dla uspokojenia skrupułów, odwiózłby pana Winkle do Bath ze związanemi rękami i nogami, gdyby szybka odpowiedź pana Pickwicka na list wręczony przez Dowlera nie uczyniła zbytecznem takiego trybu postępowania. Jednem słowem, pan Pickwick wieczorem tegoż samego dnia stawił się sam osobiście w hotelu pod „Krzakiem“ i z uśmiechem powiedział zachwyconemu Samowi, iż sprawił się doskonale i nie potrzebuje już wartować przy panu Winkle.
„Sądziłem“, mówił pan Pickwick do pana Winkle, podczas gdy Sam zdejmował z niego surdut, „sądziłem, że najlepiej zrobię, gdy sam tu przybędę, by się przekonać, jakie pan ma zamiary wobec tej młodej osoby, wpierw, zanim pozwolę użyć Sama do tej sprawy“.
„Zamiary moje są jak najuczciwsze“, odrzekł pan Winkle z wielką siłą.
„Pamiętaj pan“, zaczął znowu pan Pickwick, którego oczy zwilgotniały, „iż spotkaliśmy ją po raz pierwszy u naszego zacnego przyjaciela, pana Wardle. Byłoby to złą odpłatą za doznaną gościnność, gdyby pan lekkomyślnie potraktował jego bliską znajomą. Nigdy nie pozwoliłbym na to, nigdy!“
„Ja też nigdy nie miałem podobnych myśli!“ zawołał z zapałem pan Winkle. „Długo zastanawiałem się nad sobą i czuję, że całe moje szczęście od niej zależy“.
„To się nazywa powiedzieć wszystko krótko i węzłowato!“ dodał pan Weller z przyjemnym uśmiechem.
Pan Winkle, usłyszawszy te słowa, spojrzał nieco surowo, zaś pan Pickwick poprosił swego służącego, by nie kpił z najpiękniejszych uczuć ludzkiej natury. Na co Sam odpowiedział, „że nigdy nie ośmieliłby się, gdyby zdawał sobie z tego sprawę. Ale ponieważ jest tyle uczuć, więc poprostu nie wie, które z nich ma być to najpiękniejsze!“
Pan Winkle opowiedział, co zaszło między nim i krewnym panny Arabelli, panem Benjaminem Allenem. Przyznał się, że celem jego jest zobaczyć się z młodą damą i wyznać jej głębię swoich uczuć. Oznajmił dalej, że jest przekonany — a opiera to przekonanie na tem, co słyszał od Bena Allena — że panienka przebywa gdzieś pobliżu Downs. Oto wszystko, co wiedział lub czego się domyślał w tej materji.
Mając tylko tak niejasne wskazówki, postanowiono wysłać nazajutrz Sama na zwiady. Pan Pickwick zaś i pan Winkle, którzy nie ufali swemu instynktowi odkrywczemu, przejdą się w ciągu dnia po mieście i przypadkiem wpadną do pana Bena Allena, w nadziei, że uda im się coś dowiedzieć o miejscu pobytu młodej damy.
Zgodnie z tem Sam nazajutrz od samego rana puścił się w drogę, bynajmniej nie skonsternowany trudnością swego zadania. Szedł więc z ulicy na ulicę (chcielibyśmy powiedzieć: z pagórka na pagórek ale, niestety, Clifton jest równe, jak stół) i nie spotkał nikogo, ani niczego, co mogłoby rzucić najsłabsze choćby światło na te sprawę. Liczne były rozmowy, które Sam nawiązał z groomami, przeprowadzającymi konie na gościńcach, i z niańkami, bawiącemi dzieci na łąkach, ale ani z początkowych słów, jakie zamieniał, ani z końcowych, nie mógł Sam nic wymiarkować o przedmiocie swoich poszukiwań. Wiele młodych dam mieszka w wielu wielkich i małych domach, a zarówno męska jak żeńska służba podejrzewała większość z tych dam o uczucie dla kogoś, lub też zdolność obdarzenia kogoś swem uczuciem, jeżeli nadarzy się sposobność. Ale że żadna z tych młodych dam nie nazywała się Arabella Allen, więc po otrzymaniu tych informacyj, Sam był tak ciemny, jak poprzednio.
Idąc przez Downs, Sam walczył z wiatrem i zastanawiał się, czy w tym kraju człowiek zawsze zmuszony jest przytrzymywać kapelusz obiema rękami? Wreszcie doszedł do cienistego osiedla, złożonego z kilkunastu domków, które tchnęły spokojem i ciszą. Przed drzwiami stajni, w głębi małej łączki, stał groom w koszuli, nic nie robiąc, ale wyraźnie przekonany, że jest zajęty widłami i taczkami. W tem miejscu pozwolimy sobie zauważyć, że nigdy nie udało nam się widzieć w pobliżu stajni grooma, który w mniejszym czy większym stopniu nie byłby ofiarą podobnych iluzyj.
Sam pomyślał, że równie dobrze może porozmawiać z tym groomem jak z innym, zwłaszcza, że wędrówka bardzo go zmęczyła a obok taczek leżał wygodny, wielki kamień. Przeszedł więc łączkę i zaczął rozmowę z właściwą sobie łatwością i swobodą.
„Dzień dobry, stary przyjacielu!“
„Chyba dobre południe!“ powiedział groom, patrząc kwaśno na Sama.
„Słuszna racja, stary przyjacielu!“ zawołał Sam. „Miałem na myśli południe!“
„Nie powiem, że mi ulżyło na twój widok!“ ciągnął zgryźliwy groom.
„To bardzo przykro! Okropnie!“ powiedział Sam. „Bo wyglądasz tak wesoło i taką masz rozradowaną minę, że serce rośnie gdy się patrzy na ciebie!“
Ponury groom spojrzał jeszcze bardziej ponuro, ale nie tak znowu, żeby to aż wywarło wrażenie na Samie, który natychmiast spytał z wyrazem wielkiego zainteresowania, czy jego pan nie nazywa się przypadkiem Walker?
„Nie!“ odpowiedział groom.
„I nie Brown, co?“
„Nie!“
„Ani Vilson?“
„Nie! Nie trafiłeś!“
No, tom się omylił, i twój pan nie ma zaszczytu mię znać, a myślałem, że i owszem! Nie spodziewaj się po mnie komplementu!“ dodał, widząc, że groom idzie do stajni i zamyka drzwi. „Bez ceremonji, mój stary! Wybaczam ci!“
„Za pół korony gotów jestem rozwalić ci łeb!“ powiedział groom, otwierając jedną połowę drzwi.
„Nie mógłbym ci jej ofiarować na tych warunkach!“ odpalił Sam. „Nie warta ludzkiego życia, przynajmniej dla ciebie; zrobiłbyś zły interes! Kłaniaj się państwu! Powiedz, niech nie czekają na mnie z obiadem, boby im wystygł!“
W odpowiedzi groom mruknął coś w tym rodzaju, że chętnieby zrobił porządeczek z wiadomą osobą, ale zniknął nie wykonawszy tej groźby i zatrzasnął za sobą drzwi, pomijając milczeniem tkliwą prośbę Sama, by na pamiątkę zostawił mu pukiel włosów.
Sam siedział na kamieniu i myślał. Postanowił pukać do każdych drzwi w obrębie pięciu mil od Bristolu. Z łatwością obejdzie od 150 do 200 domów dziennie i w ten niezawodny sposób znajdzie wkońcu pannę Arabellę Allen. Ale nagle przypadek rzucił mu pod nogi coś, na co mógłby czekać nadaremnie miesiącami.
Na łączkę, na której siedział, otwierały się trzy czy cztery furtki ogrodowe, należące do tyluż domów, które, aczkolwiek stały każdy zosobna, łączyły się ogródkami. Ponieważ ogródki były obszerne, dobrze rozplanowane, wysadzane drzewami, więc domy nietylko stały dość daleko od siebie, ale właściwie każdy z nich krył się przed innymi. Sam siedział z oczyma utkwionemi w śmietnik sąsiedniego domu, w którym zniknął groom, rozważając w umyśle głębię trudności swego obecnego przedsięwzięcia, gdy furtka otworzyła się i na łączkę wyszła pokojówka, trzymając w ręku kilka dywaników, by je wytrzepać.
Sam tak był zajęty własnemi myślami, że prawdopodobnie poprzestałby na tem, by podnieść głowę, spojrzeć na pokojóweczkę, i co najwyżej zauważyć, że ma zgrabną figurkę. Ale wrodzona galanterja Sama nie mogła znieść spokojnie widoku pokojówki trzepiącej bez niczyjej pomocy dywany, zbyt ciężkie na jej słabe siły. Pan Weller był gentlemanem wielkiej galanterji (dość szczególnej) i gdy tylko zauważył, na co się zanosi, wstał z kamienia i podszedł do pokojówki.
„Moja droga!“ powiedział kłaniając się z wielkim szacunkiem. „Gotowaś stracić zupełnie linję, gdy będziesz sama trzepać te dywany! Pozwól, że ci pomogę!“
Młoda dama, udająca skromnie, że nie zauważyła obecności mężczyzny, odwróciła się na dźwięk głosu Sama, niewątpliwie też odmówiłaby przyjęcia pomocy od obcego (tak twierdziła później), ale spojrzawszy za siebie, krzyknęła. Sam był również zdumiony, gdyż w rysach pięknej pokojówki poznał ni mniej ni więcej, tylko rysy swojej „Walentynki“, pokojówki pana Nupkinsa!
„Ależ to kochana Mary!“
„Jakże można tak straszyć ludzi, panie Weller!“ zawołała Mary.
Sam nie dał słownej odpowiedzi na te słowa i wogóle nie możemy dokładnie określić, w jaki sposób odpowiedział. Wiemy tylko, że po chwili Mary szepnęła: „Panie Weller!“ i że przedtem jeszcze spadł mu z głowy kapelusz, z czego wnioskować musimy, że wymieniono kilka pocałunków.
„Jakże pan tu trafił?“ spytała Mary, gdy rozmowa, w której zaszła wyżej opisana przerwa, została na nowo podjęta.
„Przyjechałem do ciebie, najdroższa!“ powiedział pan Weller, pozwalając tym razem namiętności zapanować nad prawdomównością.
„A skąd wiedziałeś, że tu jestem?“ pytała Mary. „Kto mógł ci powiedzieć, że zmieniłam w Ipswich służbę, i żeśmy potem wszyscy zjechali tutaj? Kto to mógł panu powiedzieć, panie Weller?“
„W tem właśnie sęk!“ zawołał Sam mrużąc oko. „Kto mi mógł powiedzieć, hę?“
„Chyba nie Muzzle, co?“
„Nie“ powiedział Sam, poważnie kiwając głową. „Nie Muzzle!“
„Więc chyba kucharka!!“ mówiła Mary.
„A, kucharka!“ odrzekł Sam.
„Nigdy nie słyszała czegoś podobnego!“ zawołała Mary.
„Ani ja!“ powiedział Sam. „Ale, droga Mary“, tu gesty Sama stały się bardzo serdeczne, „ale, droga Mary, mam tu jeszcze inny interes do załatwienia. Mój gubernator ma przyjaciela, pana Winkle, pamiętasz go?“
„Tego w zielonym surducie?“ powiedziała Mary. „Owszem, pamiętam!“
„Otóż jest strasznie zakochany. Faktycznie chodzi jak błędny, stracił głowę do reszty!“
„O!“ przerwała Mary.
„Tak, ale nic mu nie będzie, jeżeli uda nam się znaleźć jego damę!“ tu Sam, robiąc liczne dygresje na temat piękności Mary i mąk, jakie przeżył, odkąd się ostatni raz widzieli, wiernie opisał jej stan, w którym znajduje się obecnie pan Winkle.
„Nigdybym nie przypuszczała!“ zawołała Mary.
„Ani ty, ani nikt wogóle!“ powiedział Sam. „Nigdy i nikt! Więc łażę jak ten Żyd — może o nim słyszałaś, Mary? Niespokojny duch, nigdy nie spał, tylko łaził z miejsca na miejsce! Więc i ja łażę i szukam tej panny Arabelli Allen“.
„Kogo?“ zainteresowała się Mary.
„Panny Arabelli Allen!“
„Dobry Boże!“ zawołała Mary, wskazując na furtkę, którą zamknął ponury groom. „Ależ to ten dom właśnie! Mieszka tutaj od sześciu tygodni! Ich młodsza, która również usługuje panience, opowiedziała mi to wszystko kiedyś, jakeśmy robiły pranie, zrana, nim państwo wstali!“
„Co, tamta furtka?”
„Tamta!“
Pan Weller był tak wzruszony, otrzymawszy tę informację, że musiał szukać oparcia w pięknej swojej towarzyszce. Wymienili między sobą liczne oznaki miłości, zanim ochłodził się na tyle, że mógł wrócić do poprzedniego tematu.
„No“, powiedział wreszcie Sam. „Jeżeli to nie jest walka kogutów, to ciekawym, co jest walką kogutów, jak powiedział Lord Major, kiedy sekretarz Jego Królewskiej Mości zaproponował po obiedzie zdrowie jego żony. Tamte drzwi! Mam do niej polecenie i muszę koniecznie je spełnić! Jeszcze dzisiaj!“
„A!!“ powiedziała Mary. „Ale nie możesz zrobić tego teraz, bo panna wychodzi do ogrodu tylko wieczorem, i zawsze na krótko, i nigdy bez starej damy!“
Sam zastanowił się chwilę, poczem ułożył następujący plan postępowania. Wróci tu dziś wieczorem, kiedy Arabella z pewnością wyjdzie na przechadzkę; Mary wpuści go do swego ogrodu, Sam przejdzie przez mur i będzie mógł z za wielkiej gruszy obserwować, co robi panna Allen. Spełni polecenie i postara się, żeby wyznaczyła panu Winkle spotkanie następnego wieczora, o tej samej porze. Ułożywszy to wszystko z wielkim pośpiechem, Sam pomógł Mary w trudnej czynności składania dywanu.
Nie jest to rzecz tak niewinna, jak się z początku wydaje to trzepanie małych dywaników! Ostatecznie, jeżeli trzepanie nie jest niczem złem, to składanie w każdym razie należy do czynności zdradliwych. Dopóki trzepie się dywan i obie strony stoją od siebie na odległość długości dywanika, jest to zabawka wielce niewinna. Ale gdy się zacznie składanie i przestrzeń między składającymi maleje do połowy, potem do jednej czwartej, do jednej ośmej, do jednej szesnastej, albo i do jednej trzydziestej drugiej, gdy dywanik jest dostatecznie długi — natenczas składanie zaczyna być niebezpieczne! Nie wiemy dokładnie, ile dywaników złożono owego dnia, ale możemy śmiało twierdzić, że ile było dywaników, tyle razy Sam pocałował piękną Mary.
Pan Weller chłodził się w pobliskiej oberży do zmroku, poczem wrócił na łączkę. Kiedy Mary wpuściła go do ogródka, nie szczędząc mu przestróg, żeby uważał na całość swoich nóg i rąk, Sam wdrapał się na gruszę i czekał przyjścia panny Arabelli.
Czekał tak długo, że zaczynał wątpić, czy ów szczęśliwy moment nadejdzie, gdy nagle usłyszał na żwirze odgłos lekkich kroków i pokazała się panna Arabella, która w zadumie przechadzała się po ogrodzie. Gdy zbliżyła się do gruszy, Sam, chcąc ją uprzedzić o swojej obecności, zaczął wydawać ciche, djaboliczne dźwięki, zrozumiałe, być może, dla damy w pewnym wieku, która od wczesnego dzieciństwa cierpi na kombinację krupu, kokluszu i zapalenia gardła.
Młoda dama rzuciła zaniepokojone spojrzenie w kierunku, skąd dochodziły te straszne dźwięki. Niepokój jej bynajmniej nie ustąpił, gdy zobaczyła między gałęziami męską postać. I byłaby z pewnością uciekła i zaalarmowała cały dom, gdyby strach nie odjął jej nóg. Upadła na ogrodową ławkę, która na szczęście stała w pobliżu.
„Gotowa zemdleć!“ zawołał Sam bardzo zaniepokojony. „Że też te młode damy zawsze muszą mdleć, kiedy nikt ich o to nie prosi! Pani! Pani! Panno Rzezignacka! Pani Winkle! Niech pani nie mdleje!“
Mniejsza o to, co przywołało do życia pannę Arabellę! Może był to magiczny dźwięk nazwiska pana Winkle, może świeże powietrze, a może znajomy głos Sama! Podniosła głowę i spytała omdlewającym głosem: „Kto to? Czego pan tu chce?“
„Ts!“ powiedział Sam, zeskoczył z muru i wtulił się w niego, starając się zrobić jak najbardziej płaskim. „To ja, panienko!“
„Służący pana Pickwicka!“ poważnie powiedziała panna Arabella.
„Ten sam, proszę pani!“ powiedział Samuel. „Pan Winkle schnie z rozpaczy! Faktycznie, proszę pani!“
„A!“ zawołała panna Arabella i przysunęła się do muru.
„A jakże!“ ciągnął Sam. „Zeszłej nocy tośmy myśleli, że trzeba go będzie związać! Tak szalał! I powiedział, że jeżeli nie zobaczy pani najdalej jutro wieczorem, to pozwoli nazwać siebie bardzo brzydko, jeżeli się wogóle nie utopi!“
„Ach nie, nie, panie Weller!“ zawołała Arabella załamując ręce.
„Tak powiedział!“, ciągnął dalej Sam. „A to człowiek honorowy, takie mam przynajmniej o nim mniemanie, jak coś powie — skończone! Dowiedział się o wszystkiem od tych rzezignatów z obcęgami!“
„Od mego brata!“ zawołała panna Arabella, przypomniawszy sobie określenie Sama.
„Nie wiem dokładnie, który z nich jest pani bratem — czy ten brudniejszy?“
„Tak, tak, panie Weller!“ powiedziała Arabella. „Ale niech pan powie wszystko!“
„Więc, proszę pani, dowiedział się wszystkiego od niego. A zdanie mojego gubernatora jest takie, że jeżeli pani nie zechce widzieć pana Winkle, to rzezignaty wpakują mu do łba extra porcję ołowiu, co utrudni znacznie rozwój jego mózgu!“
„Och! W jaki sposób mogę przeszkodzić tym strasznym nieporozumieniom?!“ zawołała Arabella.
„Jest podejrzenie, że dawniejsza miłość wpływa na upór pani“ powiedział Sam. „Niech się pani lepiej zobaczy z panem Winkle“.
„Ale Jak? Kiedy?“ zawołała Arabella. „Nie śmiem sama opuścić tego domu! Mój brat jest taki niedobry, taki nierozsądny! Czuję, że się pan musi dziwić, że w taki sposób z panem rozmawiam, panie Weller, ale... jestem bardzo nieszczęśliwa, bardzo!“ tu panna Arabella zapłakała tak gorzko, że Sam poczuł przypływ rycerskich uczuć.
„I pani dziwić się może, że mówię z nią tak otwarcie“, powiedział Sam z przejęciem. „Ale zapewniam panią, że gotów jestem zrobić wszystko, by sprawa poszła gładko. A jeżeli zajdzie potrzeba wyrzucenia którego z rzezignatów, albo i obu, za okno, służę chętnie!“ to mówiąc Sam zakasał rękawy, chcąc dać w ten sposób do zrozumienia, że gdyby któryś z tych panów spadł przypadkiem z muru, Sam gotów natychmiast przystąpić do dzieła.
Chociaż te oznaki gotowości bardzo jej pochlebiały, Arabella rezolutnie odrzuciła ofertę pana Samuela (Sam uważał, że postąpiła lekkomyślnie). Przez jakiś czas nie chciała naznaczyć widzenia panu Winkle. Ale wkońcu, gdy rozmowie groziło już przerwanie przez osobę trzecią, szybko dała mu do zrozumienia (nie szczędząc dowodów wdzięczności), iż nie jest rzeczą wykluczoną, że nazajutrz będzie wieczorem w ogrodzie o godzinę później niż dzisiaj. Sam doskonale zrozumiał sens tych słów. Arabella, obdarzywszy go jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów, oddaliła się wdzięcznie, pozostawiając Sama pod wrażeniem swojej piękności, zarówno duchowej jak cielesnej.
Zeszedłszy ostrożnie z muru i nie omieszkawszy poświęcić nieco czasu swoim własnym sprawom tego samego autoramentu, pan Weller jak najszybciej udał się do Bush, gdzie jego długa nieobecność wywołała mnóstwo domysłów i pewnego rodzaju niepokój.
„Musimy być ostrożni“, powiedział pan Pickwick wysłuchawszy opowieści Sama. „Nie ze względu na nas, ale na młodą damę. Musimy być chytrzy!“
„My?!“ zawołał pan Winkle z naciskiem.
Wyraz zgorszenia, jakie to my wywołało na obliczu pana Pickwicka, natychmiast roztopił się we właściwej mu łagodności. Odpowiedział:
„A my! Pojadę z tobą!“
„Pan?“ zawołał pan Winkle.
„Ja“, łagodnie odpowiedział pan Pickwick. „Pozwalając ci na zobaczenie się z sobą, młoda dama popełniła może bardzo naturalny, ale niemniej nieostrożny krok. Jeżeli jednak przy waszem widzeniu będę ja, milczący przyjaciel, który mógłby być ojcem was obojga, nigdy obmowa nie spadnie na jej głowę!“
Gdy to mówił, oczy pana Pickwicka błyszczały uczciwą dumą, że jest aż tak przewidujący. Pan Winkle był niezmiernie wzruszony delikatnością starego pana dla jego protegée i ujął rękę swego przyjaciela z uczuciem powagi, graniczącej ze czcią.
„Pojedzie pan!“ zawołał pan Winkle.
„Pojadę!“ odrzekł pan Pickwick. „Sam, przygotuj mój popielaty płaszcz i szal, i zamów pojazd na jutro wieczorem — nieco wcześniej niż potrzeba, abyśmy się przypadkiem nie spóźnili!“
Sam dotknął kapelusza na znak, że poważnie bierze te zarządzenia i pośpieszył poczynić odpowiednie przygotowania.
Kocz zajechał punktualnie o oznaczonej porze. Pan Weller, posadziwszy pana Pickwicka i pana Winkle wewnątrz, zajął miejsce obok stangreta. Zatrzymali się o pół mili od miejsca naznaczonego na rendez vous i, kazawszy woźnicy czekać, poszli piechotą.
Gdy doszli do tego punktu wyprawy, pan Pickwick, wśród wielu uśmieszków i innych oznak wielkiego zadowolenia, wyjął z jednej z kieszeni płaszcza ślepą latarkę w którą się zaopatrzył specjalnie na tę chwilę, i której zalety mechaniczne z przejęciem tłumaczył panu Winkle, ku niemałemu zdziwieniu nielicznych przechodniów, których spotykali.
„Szkoda, że jej nie miałem podczas poprzedniej mojej nocnej ekspedycji do ogrodu, co?“ spytał wesoło pan Pickwick, zwracając się do Sama, który kroczył za nimi.
„Dobra sztuczka, gdy się umie z nią obchodzić!“ powiedział Sam. „Ale kiedy się nie chce być widzianym, to chyba lepiej, gdy się zgasi świecę!“
Uwaga Sama zaskoczyła pana Pickwicka, gdyż schował latarkę do kieszeni i szli dalej w milczeniu.
„Tędy!“ powiedział Sam. „Pan pozwoli, że pójdę pierwszy! Oto łączka!“
Poszli przez łąkę. Było już dość ciemno. Pan Pickwick raz czy dwa wyciągnął latarkę, i rzucił przed siebie małą smugę światła, mającą stopę średnicy. Przyjemnie było na to patrzeć, ale otaczające przedmioty wydawały się w tem świetle jeszcze ciemniejsze.
Nareszcie doszli do wielkiego kamienia. Tu Sam poradził swemu panu i panu Winkle żeby usiedli na chwilę, on zaś poszedł na zwiady, czy Mary jeszcze czuwa.
Po pięciu minutach Sam wrócił, mówiąc, że furtka jest otwarta i wszystko w porządku. Idąc z nim ostrożnie, pan Pickwick i Winkle wkrótce znaleźli się w ogródku. Tu każdy z nich powtórzył kilkakrotnie „Sza!“, co uczyniwszy zastanowili się, co należy czynić dalej?
„Czy panna Allen jest już w ogrodzie, Mary?“ spytał pan Winkle bardzo wzruszony.
„Nie wiem, proszę pana“, odpowiedziała ładna pokojówka. „Najlepiej niech pan Weller podsadzi pana Winkle na drzewo, a pan Pickwick zechce może łaskawie patrzeć, czy ktoś nie idzie łąką, a ja popilnuję ogrodu z drugiej strony! Wielki Boże! A to co takiego?!“
„Ta ślepa latarnia zgubi nas wszystkich!“ zawołał Sam, niezadowolony. „Niech pan uważa, co pan robi, proszę pana! Rzuca pan światło akurat w okna bawialni!“
„A niech cię!“ zawołał pan Pickwick. „Dalibóg nie chciałem!“
„A teraz oświetla pan sąsiedni dom!“ upominał Sam.
„A niech cię!“ zawołał pan Pickwick odwracając się znowu.
„Teraz rzuca pan światło na stajnię! jeszcze pomyślą, że się pali!“ utyskiwał Sam. „Może będzie pan łaskaw zamknąć latarnię?!“
„Nigdy nie widziałem takiej latarni! nigdy w życiu!“ powiedział pan Pickwick głęboko zdumiony efektem, jaki wywołuje jego czynność. „Nigdy nie widziałem równie silnego reflektora!“
„Okaże się on niebawem o wiele dla nas za silny, jeżeli będzie pan nim w dalszym ciągu w ten sposób manipulował!“ odpowiedział Sam, a pan Pickwick po wielu próbach zamknął wreszcie latarkę. „Słyszę kroki młodej damy... No, panie Winkle, jazda!“
„Czekaj! Czekaj! Ja muszę z nią najpierw pomówić! podsadź mię, Sam!“
„Służę panu!“ powiedział Sam opierając się głową o mur i w ten sposób robiąc ze swoich pleców rodzaj platformy. „Pan będzie łaskaw stąpić na tę doniczkę i hop-siup!“
„Boję się, że się złamiesz, Sam!“ powiedział pan Pickwick.
„Nic mi nie będzie!“ zawołał Sam. „Niech pan poda memu panu rękę, panie Winkle! Mocniej panie, mocniej, mamy czas!“
Gdy Sam tak mówił, pan Pickwick ze zręcznością zdumiewającą w gentlemanie tych lat i tej wagi, wgramolił się na plecy Sama. Sam podniósł się ostrożnie, i pan Pickwick dosięgnął prawie wierzchołka muru, podczas gdy pan Winkle trzymał go mocno pod kolanami. W ten sposób ostatecznie okulary znalazły się nad murem.
„Kochanie!“ powiedział pan Pickwick spojrzawszy za mur i dojrzawszy w oddali Arabellę. „Nie bój się! To tylko ja!“
„Och, niech pan odejdzie, panie Pickwick! Proszę niech wszyscy odejdą!“ powiedziała Arabella. „Tak strasznie się boję! Kochany, drogi panie, niech pan zejdzie! Jeszcze pan spadnie i zabije się!“
„Nie bój się, kochanie“, uspakajał pan Pickwick panienkę. „Niema najmniejszego powodu do obaw! Trzymaj się, Sam!“ dodał, spojrzawszy wdół.
„Słucham pana! Ale proszę bardzo, nie rozmawiaj pan dłużej niż koniecznie potrzeba! Pan jest trochę ciężki!“
„Jeszcze tylko chwileczkę Samie!“ odrzekł pan Pickwick. „Chciałem ci tylko powiedzieć, moje dziecko, że nigdybym nie pozwolił memu młodemu przyjacielowi na widzenie się z tobą ukradkiem, gdyby sytuacja, w której się znajdujesz, umożliwiała inną alternatywę. Jeżeli sytuacja, jaka się przez to wytworzyła, jest dla ciebie przykra, moje dziecko, to pociesz się, że ja jestem obecny! Tylko to chciałem ci powiedzieć, moje dziecko!“
„Jestem panu naprawdę strasznie wdzięczna za pańską dobroć i delikatność!“ zawołała Arabella, ocierając łzy chusteczką. Powiedziałaby jeszcze coś więcej może, gdyby nie to, że pan Pickwick zniknął z wielką szybkością, a to z tego powodu, że zrobił fałszywy krok na plecach Sama, co sprawiło, iż znalazł się nagle na ziemi. Zerwał się jednak natychmiast i, prosząc pana Winkle, by skrócił, jak tylko może, rozmowę, pobiegł na łąkę trzymać straż, z zapałem i szybkością iście młodzieńczą. A pan Winkle, podniecony ważnością sytuacji, w jednej chwili był już na murze, zdążywszy przedtem powiedzieć Samowi, żeby pilnował swego pana.
„Nie troszcz się pan o mego pana! Zajmę się nim!“ zawołał Sam.
„Gdzie on jest? Co robi?!“ niepokoił się pan Winkle.
„Na jego stare kamasze!“ zawołał Sam spoglądając na łąkę. „Trzyma straż na łące, razem ze swoją ślepą latarnią! Jak poczciwy, stary Faun! Nigdym w życiu nie widział takiego poczciwiny! Niech mię kaczki, jeżeli nie wierzę, że jego serce urodziło się w dwadzieścia pięć lat później, niż jego ciało!“
Pan Winkle nie słuchał pochwał na cześć swego przyjaciela. Zeskoczył z muru. Rzucił się do nóg panny Arabelli, upewniając ją o szczerości swoich uczuć z elokwencją, godną samego pana Pickwicka.
Podczas gdy to się działo na otwartem powietrzu, o parę domów dalej, starszy gentleman, o twarzy uczonego, siedział w swojej bibliotece. Pisał dzieło filozoficzne a od czasu do czasu zwilżał gardło i orzeźwiał myśli szklaneczką klaretu, który nalewał z butelki o wielce szanownym wyglądzie. Pisząc, starszy jegomość spoglądał na dywan, to na sufit, to na ściany. A kiedy nie znajdował natchnienia ani na dywanie, ani na suficie, ani na ścianie, wyglądał oknem.
Podczas jednej z takich pauz w natchnieniu, starszy jegomość spojrzał bezmyślnym wzrokiem w ciemność i bardzo się zdziwił, zauważywszy błyszczące światło w niewielkiej odległości nad ziemią; światło to zjawiało się, to znikało. Fenomen powtórzył się — i to nie raz i nie dwa! Wreszcie uczony gentleman odłożył pióro i zaczął zastanawiać się, jak wyjaśnić to dziwne zjawisko.
To nie meteory. Za nisko na meteor! I nie świetliki! Za wysoko na świetliki! Nie fajerwerki, nie muchy ogniste — więc co?! Co to może być?! Jakiś dziwny i niezwykły fenomen natury, którego żaden filozof na świecie jeszcze nie zaobserwował. Coś, co natura właśnie jemu pozostawiła do wykrycia, żeby mógł unieśmiertelnić swoje nazwisko! Przepełniony temi myślami, uczony znów schwycił za pióro i opisał zwięźle to niebywałe zjawisko, zanotowawszy dzień, godzinę i minutę, kiedy je zauważył: szczegóły te miały tworzyć dokładne dane, dotyczące niezwykłego odkrycia, oraz miały być dowodem wielkiej wiedzy, która w zdumienie wprawi wszystkich uczonych astronomów, jacy kiedykolwiek żyli na cywilizowanych obszarach tego globu.
Rzucił się w fotel i pogrążył w rozmyślaniach nad owem zjawiskiem i swoją przyszłą wielkością. Mistyczne światło zajaśniało wyraźniej niż poprzednio: tańczyło po łące, biegło z jednego końca na drugi, poruszając się po orbicie tak ekscentrycznej, jak orbita komety.
Uczony był kawalerem. Nie miał żony, z którą mógłby podzielić się swojem odkryciem. Więc zawołał służącego.
„Pruffle!“ powiedział. „Dzieje się coś bardzo dziwnego w przestworzach! Widzisz?“ tu uczony pokazał okno, w którem znowu mignęła smuga światła.
„Widziałem, proszę pana!“
„I cóż ty na to, Pruffle?“
„Co o tem myślę proszę pana?“
„Tak. Wychowałeś się w tych stronach. Jak myślisz — skąd to światło, co?!“
Uczony uśmiechnął się już naprzód, wiedząc, że Pruffle nie znajdzie odpowiedniego wytłumaczenia.
„Chyba złodzieje!“ powiedział wreszcie Pruffle.
„Głupi jesteś! Możesz odejść!“
„Dziękuję panu!“ odpowiedział Pruffle i wyszedł.
Ale uczony nie mógł znieść myśli, że fenomen, którym pragnął obdarzyć świat, a o którym Pruffle, rodem z tej okolicy, nigdy nie słyszał, zostanie niewyjaśniony. Włożył więc kapelusz i wyszedł do ogrodu, zdecydowany zbadać zjawisko u samego źródła.
Otóż, na krótko przedtem, jak uczony zszedł do ogrodu, pan Pickwick jak mógł najszybciej przebiegł łąkę, wszczynając fałszywy alarm, że ktoś nadchodzi, przyczem nie omieszkał przypadkiem odsłonić latarki. Natychmiast po alarmie pan Winkle przelazł przez płot, a panna Arabella wbiegła do domu. Furtkę zamknięto i trzej awanturnicy pobiegli przez łąkę, gdy nagle zatrzymał ich widok uczonego, który właśnie otwierał swoją furtkę.
„Zatrzymajmy się na jedną chwilkę!“ szepnął Sam, który, oczywiście, biegł na przodzie. „Pan będzie łaskaw poświecić na chwilę!“
Pan Pickwick uczynił, jak mu kazano, a Sam, widząc głowę mężczyzny, ostrożnie wynurzającą się w odległości kilku kroków, gruchnął w nią pięścią, tak, że z głuchym dźwiękiem uderzyła o furtkę. Uczyniwszy to, z wielką zręcznością i pośpiechem, pan Weller zarzucił sobie pana Pickwicka na plecy, i, mając za sobą pana Winkle, puścił się przez łąkę ze zdumiewającą szybkością, jeżeli się weźmie pod uwagę ciężar, jaki musiał nieść.
„Złapał pan już oddech?!“ spytał Sam, gdy dobiegli do końca łąki.
„Tak, tak! Zupełnie!“ odpowiedział pan Pickwick.
„Więc zmiatajmy!“ powiedział Sam, zsadzając swego chlebodawcę. „Weźmiemy pana między siebie! Mamy niecałą milkę! Zdaje mi się, że wygrał pan los, proszę pana! Sypmy!“
Tak zachęcany pan Pickwick uczynił jaki mógł najlepszy użytek ze swoich nóg. Powiem wam w zaufaniu, że nigdy nie widziano, by po tej łące biegły czarne kamasze w stylu równie dobrym jak to czyniły kamasze pana Pickwicka w tej właśnie okazji!
Kocz czekał, konie były wypoczęte, droga doskonała, woźnica chętny. Całe towarzystwo przybyło szczęśliwie do Bush, zanim pan Pickwick ostatecznie złapał oddech.
„Zaraz do domu, proszę pana!“ powiedział Sam, gdy kocz stanął przed drzwiami mieszkania. „Ani chwili na ulicy po takim marszu! Przepraszam pana“, dodał, zdejmując kapelusz i zwracając się do pana Winkle: „Mam nadzieję, że nie było żadnych innych dawniejszych skłonności?“
Pan Winkle pochwycił dłoń swego skromnego przyjaciela i szepnął mu na ucho: „Wszystko dobrze. Sam! Wszystko dobrze!“ Na to Sam, na znak, że zrozumiał, trzy razy uderzył się po nosie, uśmiechnął się, skrzywił i wszedł do domu z miną, wyrażającą zupełne zadowolenie.
Co do uczonego, ten wytłumaczył w sposób bardzo naukowy, że owo dziwne światło było efektem elektrycznym. Jako dowód podawał, że światło tańczyło przed jego oczyma, gdy wychylił głowę z za furtki, a potem poraziło co na dobry kwadrans. Tłumaczenie to przyjęto przez wszystkie Towarzystwa Naukowe i uznano powszechnie, że uczony jest rzeczywistem źródłem wiedzy.
Reszta okresu, który pan Pickwick postanowił spędzić w Bath, nie obfitowała w fakty natury materjalnej. Zbliżyły się Zielone Świątki. W końcu tygodnia pan Pickwick z przyjaciółmi wrócił do Londynu. Starszy gentleman, oczywiście w towarzystwie wiernego Sama, pojechał wprost do swego mieszkania pod „Jerzym i Jastrzębiem“.
Trzeciego dnia zrana, kiedy wszystkie zegary w City wybiły już — bardzo indywidualnie zresztą — godzinę dziewiątą, co w sumie czyniło około dziewięciuset uderzeń, a Sam wyszedł odetchnąć świeżem powietrzem na George Yard, nagle przed bramę zajechał jakiś dziwaczny, świeżo pomalowany wehikuł. Wyskoczył z niego, zręcznie rzuciwszy lejce siedzącemu ztyłu, olbrzymiemu mężczyznie, jakiś dziwaczny z wyglądu człowieczek, który, zdawało się, był stworzony dla tego pojazdu, a pojazd dla niego.
Pojazd nie był właściwie ani gigiem, ani stanhopem. Nie był również tem, co się popularnie nazywa dog-cart, różnił się od wolantu, jak również od kabrjoletu. A jednak miał w sobie coś z tych wszystkich środków lokomocji. Pomalowany był na kolor jaskrawo żółty, szprychy kół i dyszle na czarno. A miejsce dla powożącego wysłane poduszkami, górowało wysoko nad oparciem. Koń był gniady, poczciwy z wyglądu. Ale miał w sobie coś niesmacznego i jaskrawego, podobnie jak jego pan i wehikuł.
Pan, był to mężczyzna pod czterdziestkę, brunet, ze starannie podkręconemi wąsami. Był ubrany niezwykle wspaniale, poprostu obwieszony klejnotami — przynajmniej trzy razy większemi, niż te, jakie zwykle noszą gentlemani — koroną zaś wszystkiego był szeroki płaszcz. W chwili, gdy wysiadał, wsadził rękę do jednej z kieszeni płaszcza, podczas gdy z drugiej wyciągnął wielką i jaskrawą chustkę do nosa, którą wytarł pyłek z butów; poczem przebiegł dziedziniec.
Nie uszło uwagi Sama, iż, jak tylko jegomość ów wysiadł z wehikułu, natychmiast zbliżył się nędznie odziany gentleman w szerokim płaszczu, zapinanym na guziki rozmaitego kalibru, i stanął przy wehikule. Mając coś więcej, niż podejrzenie co do celu odwiedzin owego jegomościa, Sam poszedł za nim pod „Jerzego i Jastrzębia“ i wyminąwszy rezolutnie podejrzane indywiduum, zagrodził sobą drzwi.
„No, kawalerze!“ powiedział tonem rozkazującym jegomość w wspaniałym płaszczu, jednocześnie torując sobie drogę.
„O co chodzi?“ spytał Sam skrupulatnie, oddając mu pchnięcie.
„No, no! tylko bez tego, mój poczciwcze! Ze mną tak nie można!“ powiedział gentleman w płaszczu i zbladł z gniewu. „Smouch!“
„Co się stało?“ spytał jegomość w bronzowym płaszczu, który podczas tego krótkiego dialogu zdążył przebiec podwórze.
„Ten młodzieniec mi ubliżył!“ powiedział gentleman w okazałym płaszczu, popychając Sama.
„Tylko bez tych sztuczek!“ warknął Smouch, dając Samowi kuksańca, i to o wiele silniejszego.
Kuksaniec wywołał efekt spodziewany przez jegomościa, albowiem gdy Sam, który zawsze lubił odpłacać za komplementy, starał się przycisnąć jegomościa do muru, pryncypał jego prześlizgnął się przez drzwi i wszedł do baru. Wtedy Sam, rzuciwszy Smouchowi kilka końcowych epitetów, pobiegł za nim.
„Jak się masz, kochanie!“ zwrócił się pryncypał do młodej damy, siedzącej za barem, błyszcząc swobodą z Botany Bay i wdziękiem z South Wales. „Gdzież tu pokój pana Pickwicka?“
„Pokaż panu“, powiedziała dama do posługacza, nie obdarzając nawet spojrzeniem wspaniałego jegomościa.
Posługacz wskazał schody, więc okazały jegomość poszedł dalej, mając za sobą Sama, który, idąc po schodach, wykonywał liczne gesty, wyrażające bezgraniczne oburzenie i pogardę, ku niezwykłej uciesze innych służących i przygodnych widzów. Pan Smouch, którego dusił kaszel, w pozie wyczekującej pozostał na korytarzu.
Pan Pickwick był jeszcze pogrążony w głębokim śnie, kiedy ów nieproszony gość w towarzystwie Sama wszedł do pokoju. Szmer, który sprawiło ich wejście, obudził filozofa.
„Wody go golenia, Samie!“ powiedział nie odmykając oczu.
„Tak, tak, ogolimy go“, rzekł nieznajomy, odsuwając firanki łóżka. „Mam rozkaz aresztowania pana na żądanie wdowy Bardell. Oto jest warrant, wydany przez sąd common pleas; a oto mój bilet. Sądzę, że pojedzie pan ze mną“.
To mówiąc, oficer szeryfa, gdyż taki był tytuł nieznajomego, poklepał przyjaźnie po ramieniu pana Pickwicka, rzucił na stolik przy łóżku bilet i wyjął z kieszeni złotą wykałaczkę do zębów.
„Moje nazwisko jest Namby“, mówił następnie dalej, podczas gdy pan Pickwick wyjmował z pod poduszki okulary i zakładał je na nos; „Namby, aleja Bell, ulica Coleman“.
W tem miejscu Sam, który na chwilę wpadł w prawdziwe osłupienie, począł mocno wpatrywać się w kapelusz, którego pan Namby nie zdjął, wkońcu zaś zapytał:
„Czy pan kwakier?[4]“
„Zaraz dowiesz się, kim jestem“, odrzekł oburzony oficer. „Nauczę ja ciebie z czasem grzeczności“.
„Dziękuję“, odrzekł Sam. „Ja to samo uczynię panu natychmiast“.
To mówiąc, jednem machnięciem ręki wyprawił kapelusz pana Namby na drugi koniec pokoju i to z taką gwałtownością, iż wskutek wielkiego pędu, omal że za kapeluszem nie poleciała i złota wykałaczka.
„Zwracam na to pańską uwagę“, zawołał zbity z tropu oficer, przyszedłszy nieco do siebie. „Zostałem napadnięty w pokoju pana przez pańskiego sługę, podczas wykonywania moich obowiązków służbowych. Biorę pana za świadka!“
„Niech pan niczemu nie przyświadcza“, przerwał Sam; „niech pan mocno zamknie oczy. Chętnie wyrzuciłbym kapelusz za okno, ale nie mógłby już niżej upaść“.
„Samie!“ zawołał pan Pickwick z niezadowoleniem, podczas gdy służący jego robił rozmaite wojownicze gesty; „jeżeli raz jeszcze odezwiesz się, lub jeżeli wyrządzisz najmniejszą przykrość tej osobie, natychmiast cię odprawię“.
„Ależ panie!“
„Milcz i podnieś kapelusz!“
Pomimo surowego zgromienia, Sam stanowczo odmówił podniesienia kapelusza, a ponieważ oficerowi szeryfa było śpieszno, więc wkońcu podniósł go sam. Nie obeszło się przytem bez całego potopu pogróżek, które Sam przyjmował z największym spokojem, poprzestając na zwróceniu uwagi pana Namby na to, że jeżeliby znowu przyszła mu chęć włożenia kapelusza na głowę, to mu go wyprawi do Indyj wschodnich. Pan Namby, mając na uwadze, iż tego rodzaju operacja mogłaby być dla niego czemś niepożądanem, postanowił nie narażać przeciwnika swego na zbyt wielką pokusę, przywołał więc swego pomocnika i wyjaśnił mu, że aresztowanie zostało dokonane i że ma tylko czekać, dopóki pan Pickwick nie ubierze się, poczem wyszedł. Pomocnik usiadł na krześle i czekał cierpliwie na ukończenie toalety pana Pickwicka; potem posłano Sama po powóz, w którym udano się na Coleman-Street.
Podróż nie była na szczęście zbyt długa, gdyż pan Smouch, który nie miał nadzwyczajnego daru konwersacji, był, mając na uwadze szczupłą przestrzeń powozu, niezbyt miłym towarzyszem. Wkrótce powóz wjechał w ulicę bardzo ciemną i ciasną i stanął przed domem, którego wszystkie okna były zakratowane. Przód jego zdobił napis: „Namby, oficer szeryfa Londynu“. Po otwarciu wchodowych drzwi przez gentlemana, który mógłby uchodzić za rodzonego brata pana Smoucha, i który z urzędu swego zaopatrzony był w ogromny klucz, pan Pickwick wprowadzony został do sali.
Sala ta odznaczała się tylko świeżym piaskiem, którym posypana była podłoga i zapachem tytoniu, napełniającym powietrze. Gdy pan Pickwick wszedł, ukłonił się trzem osobom znajdującym się tam i posłał Sama po pana Perkera, poczem usiadł w kącie, z ciekawością spoglądając na swych towarzyszy.
Jeden z nich, był to młodzieniec około dwudziestu lat, który, chociaż była dopiero godzina dziesiąta, pił wodę z jałowcówką i palił cygaro, któremu to zajęciu, o ile można było wnosić z jego rysów, musiał już poświęcać dwa lub trzy ostatnie lata swego życia. Naprzeciw niego, poprawiając butem ogień w kominie, siedział inny młody człowiek może trzydziestoletni, niski, o rysach pospolitych, twarzy żółtej i chrapliwym głosie, posiadający tę znajomość świata i miłą swobodę w obejściu, których nabywa się w salach bilardowych i szynkowniach. Trzeci więzień, już w pewnym wieku, ubrany był w bardzo stary czarny frak; twarz miał bladą, oczy błędne. Ten chodził ciągle po pokoju, zatrzymując się od czasu do czasu przed oknem, z wielkim niepokojem, jak gdyby czekał na kogoś. Potem znów poczynał chodzić.
„Możeby chciał pan dzisiaj użyć mojej brzytwy, panie Ayresleigh?“ rzekł mężczyzna siedzący przy ogniu, mrugnąwszy okiem na młodego człowieka, swego przyjaciela.
„Dziękuję panu“, odrzekł więzień w pewnym wieku. „Spodziewam się, że za parę godzin będę wolny“.
Potem szybko podszedł do okna, a powróciwszy, westchnął głęboko i wyniósł się z pokoju. Dwaj inni więźniowie poczęli się głośno śmiać.
„Nigdy nie widziałem takiego dziwaka!“ zawołał gentleman, który chciał pożyczyć swej brzytwy i nazywał się Price. „Nigdy!“
Zdanie to stwierdził energicznem zaklęciem i znowu począł śmiać się wraz z młodzieńcem, widocznie uważającym go za doskonały wzór.
„Czy da pan wiarę“, rzekł pan Price następnie do pana Pickwicka, „że ten poczciwina, który od ośmiu dni już tu siedzi, nie golił się jeszcze ani razu! Tak jest pewny, że wyjdzie za pół godziny, iż woli, jak powiada, ogolić się u siebie w domu“.
„Biedny człowiek!“ rzekł pan Pickwick. „Czy może mieć jakąś nadzieję, że się stąd wydostanie?“
„Nadzieję? Ani cienia. Założyłbym się, że i za dziesięć lat nie wyjdzie“.
To powiedziawszy, pan Price pogardliwie strzepnął palcami i zadzwonił.
„Przynieś mi listowego papieru i szklankę grogu Crookey“, rzekł do dozorcy, który, sądząc z ubioru i całego wyglądu, był czemś pośredniem między zbankrutowanym hodowcą bydła a niewypłacalnym dzierżawcą. „Muszę napisać do ojca; potrzebuję nabrać natchnienia, by przemówić staremu do sumienia“.
Zbytecznem jest nadmieniać, że młodzieniec zachwycił się tą przemową i ze śmiechu omal nie dostał spazmów.
„To doskonałe!“ zawołał.
„O! Pan ma spryt“, rzekł pan Price, „musiał pan widzieć kawał świata...“
„Trochę“, odrzekł młodzieniec. Widział on świat przez brudne okna szynkowni.
Nie w smak poszły panu Pickwickowi takie rozmowy, jak również miny i maniery obu rozmawiających. Właśnie miał się spytać, czy nie możnaby dostać osobnego pokoju, gdy weszło kilka osób dość przyzwoitej powierzchowności. Ujrzawszy je, pan Price rzucił cygaro w ogień i powiedział cicho do swego kompana, iż panowie ci przyszli go wyzwolić, poczem odszedł z nimi w kąt pokoju.
Zdaje się wszakże, iż wyzwolenie to nie szło tak gładko, jak sobie wyobrażał, gdyż wywiązała się długa rozmowa, której pewne ustępy o rozmaitych wybrykach i niejednokrotnem przebaczaniu, nie mogły nie obić się o uszy pana Pickwicka. Wkońcu najstarszy z przybyłych zrobił bardzo niedwuznaczne napomknienie o pewnej ulicy, zwanej Whitecross[5], przyczem młodzieniec, pomimo swej pozornej zuchowatości i znajomości świata, oparł głowę o stół i począł gorzko płakać.
Zadowolony tem skonfudowaniem młodzieńca, pan Pickwick zadzwonił i wkrótce został zaprowadzony do osobnego pokoju, ozdobionego dywanem, stołem, krzesłami, sofą, lustrem i mnóstwem starych sztychów. Tam, podczas gdy mu przygotowywano śniadanie, miał przyjemność słyszeć nad głową panią Namby, grającą na fortepianie. Razem ze śniadaniem pojawił się pan Perker.
„Aha, kochany panie!“ zawołał mały pełnomocnik; „nakoniec wsadzono pana! No, no! Nie bardzo nas to martwi, gdyż przekona się pan o niedorzeczności pańskiego postanowienia. Ułożyłem wykaz kosztów i opłat, i dobrze będzie, gdy, nie odkładając, uporządkujemy to. Jak pan myśli, kochany panie? Czy sam pan napisze zlecenie do wypłaty, czy też ja to mam zrobić?“
To mówiąc, Perker zacierał ręce z przesadnem zadowoleniem, ale po chwili, gdy zauważył wyraz twarzy pana Pickwicka, z niepokojem spojrzał na Sama.
„Perker“, rzekł filozof, „proszę cię, nie mówmy o tem. Nie widzę potrzeby zostawać tu dłużej i dziś jeszcze przeniosę się do więzienia“.
„Nie może pan przenosić się do Whitecross, kochany panie“, zawołał mały pełnomocnik, „to niepodobna! Po sześćdziesiąt łóżek w jednej sypialni, a bramy są zamknięte przez szesnaście godzin w ciągu doby!“
„Więc pójdę do innego więzienia, jeżeli to być może“, odrzekł pan Pickwick; „jeżeli nie, to tak urządzę się, jak będę mógł najlepiej“.
„To już niech pan wybierze więzienie przy Fleet-Street“.
„Dobrze. Pojadę tam po śniadaniu“.
„Powoli, powoli, kochany panie“, rzekł zacny pełnomocnik. „Niema potrzeby tak bardzo spieszyć się tam, skąd każdy radby wyrwać się jak najprędzej. Trzeba wpierw otrzymać habeas corpus i załatwić wiele innych formalności“.
„Bardzo dobrze“, odparł pan Pickwick, z niczem niewzruszoną cierpliwością. „Więc o drugiej zjemy tu befsztyki. Zajmij się tem, Samie“.
Pan Pickwick pozostał niewzruszony pomimo przedstawień i wywodów pana Perkera. Befsztyki ukazały się i znikły we właściwym czasie. Następnie czekano parę godzin na pana Namby, który miał u siebie na obiedzie parę dystyngowanych osób i żadną miarą nie mógł ich opuścić.
Dwuch było sędziów w Sergeant Inn: jeden przy Kings Bench, drugi przy Common Pleas. Jeżeli sądzić można po ilości dependentów, uwijających się z papierami, to mieli oni mnóstwo spraw do załatwienia. Kiedy dojechali do niskiego sklepienia, tworzącego wjazd do Inn, Perker zatrzymał się chwilę przy woźnicy, omawiając z nim kwestję zapłaty i reszty. Pan Pickwick stanął nieco z boku i z ciekawością przypatrywał się ludziom, którzy wchodzili i wychodzili z bramy.
Ludzie, którzy zajęli uwagę pana Pickwicka, byli to przeważnie nędznie odziani mężczyźni, którzy dotykali kapeluszy, na widok każdego adwokata, i zdawali się mieć tutaj interesy, ale jakie, tego pan Pickwick nie mógł odgadnąć. Ciekawi byli to ludzie! Jeden szczupły, trochę kulawy, w czarnem ubraniu i białej chustce na szyi. Drugi — wysoki, barczysty, ubrany podobnie, z szyją owiązaną szeroką, czerwoną chustką. Trzeci — drobny pijaczyna z twarzą w pryszczach. Wałęsali się z rękoma założonemi wtył, a od czasu do czasu któryś z nich szeptał coś na ucho gentlemanowi biegnącemu z papierami. Pan Pickwick przypomniał sobie, że, przechodząc tędy, nieraz ich już widział. Paliła go ciekawość, do jakiej profesji mogą należeć ci próżniacy.
Właśnie miał zwrócić się z tem pytaniem do pana Namby, który stał za nim wymachując palcem z olbrzymim pierścieniem, kiedy nadbiegł Perker, mówiąc, że niema czasu do stracenia. Zaledwie pan Pickwick zrobił kilka kroków, podszedł do niego kulejący jegomość i uprzejmie dotknąwszy kapelusza, podał mu bilet, który pan Pickwick, nie chcąc go obrazić, grzecznie wziął i schował do kieszeni w kamizelce.
„No“, powiedział pan Perker, oglądając się, czy jego towarzysze idą za nim. „Tędy, moi panowie! Czego pan tu chce?!“
To ostatnie pytanie zwrócone było do kulawego, który, nie zauważony przez pana Pickwicka, przyłączył się do towarzystwa. W odpowiedzi kulawy znów dotknął kapelusza i wskazał na filozofa.
„Nie, nie“, z uśmiechem powiedział pan Perker. „Nie potrzebujemy, nie potrzebujemy pana!“
„Przepraszam“, odrzekł kulawy, „gentleman wziął mój bilet. Mam nadzieję, że pan zechce skorzystać z moich usług! Ten pan kiwnął na mnie. Ten pan tylko ma głos! Pan kiwnął na mnie, prawda?“
„Ph, ph! Nonsens!“ zawołał Perker. „Pan nie potrzebuje niczyich usług, prawda, panie Pickwick? Omyłka! Omyłka!“
„Ten gentleman podał mi bilet“, powiedział pan Pickwick wyciągając bilet z kamizelki, „więc go schowałem, bo mi się zdawało, że o to mu chodzi! Byłem nawet ciekaw, co to takiego i chciałem przeczytać, w wolnej chwili! ja...“
Mały adwokat wybuchnął głośnym śmiechem i, zwróciwszy bilet kulawemu, powiedział, że to nieporozumienie, panu Pickwickowi zaś szepnął, kiedy kulas odszedł, że to poręczyciel.
„Co takiego?!“ zawołał pan Pickwick.
„Poręczyciel!“
„Poręczyciel?!“
„Tak, kochany panie. Jest ich tu z pół tuzina! Poręczy za pana każdą sumę, a żąda tylko pół korony! Ciekawy zawód co?!“ mówił pan Perker, biorąc niuch tabaki.
„Co?!“ zawołał pan Pickwick. „Mam przez to rozumieć, że ci ludzie sterczą tu poto, by znaleźć sposobność do złożenia przed sądem fałszywego zeznania? Że żyją z krzywoprzysięstwa?! Za cenę pół korony!“ powiedział pan Pickwick, zgorszony tem odkryciem.
„Drogi panie, nie nazwałbym tego krzywoprzysięstwem w ścisłem tego słowa znaczeniu!“, powiedział mały adwokat. „Mocne słowo, kochany panie, bardzo mocne! Wykręt prawny, drogi panie, tylko wykręt prawny!“ to mówiąc adwokat wzruszył ramionami, wziął szczyptę tabaki, uśmiechnął się, wziął znów szczyptę i skierował się do biura sędziego.
Był to pokój wyjątkowo brudny, z bardzo niskim sufitem i odrapanemi ścianami a tak ciemny, że chociaż dzień był pogodny, na stole paliły się wielkie świece. Drzwi w głębi prowadziły do prywatnych apartamentów sędziego; koło tych drzwi kręcił się cały tłum adwokatów i ich pomocników, których wzywano kolejno. Za każdym razem, gdy wypuszczano jedną partję, druga rzucała się ku drzwiom. A ponieważ między tymi, którzy już widzieli sędziego, a tymi, którzy na niego czekali, wywiązywała się rozmowa, przeto panował tu hałas, jaki tylko mógł panować w tak obszernym lokalu.
Lecz rozmowy gentlemanów nie były jedynemi dźwiękami, jakie wypełniały uszy obecnych. W drugim końcu pokoju, za barjerą, stał urzędnik w okularach, który przyjmował zaprzysiężone deklaracje. Od czasu do czasu inny urzędnik odnosił wielkie pliki tych dokumentów do podpisu sędziemu. Ponieważ liczba pomocników adwokackich, których trzeba było zaprzysiąc, była bardzo znaczna, a było rzeczą moralnie niemożliwą zaprzysięgać ich wszystkich naraz, panowie ci bili się formalnie, i dokoła urzędnika w okularach tworzył się tłum niemniejszy, niż przed drzwiami teatru na przedstawienie galowe, na którem ma być obecna Jej Królewska Wysokość. Inny znowu urzędnik od czasu do czasu wytężał płuca, by wywoływać nazwiska gentlemanów już zaprzysiężonych, w celu wręczenia im deklaracyj podpisanych przez sędziego; dawało to powód do nadprogramowej wrzawy i zamieszania. Ponieważ wszystko to działo się jednocześnie, powstawał taki harmider, że większego nie mógłby sobie życzyć najruchliwszy i najbardziej lubiący wrzawę człowiek. Byli jeszcze i inni — ci, którzy czekali na pozwy, czy je przyjęto, czy nie, o czem informowano na drugim końcu sali, przyczem wywoływano nazwiska adwokata strony przeciwnej — na dowód, że nazwisko jego było podane do wiadomości pozywającego.
Naprzykład. Tuż koło pana Pickwicka stał oparty o ścianę praktykant adwokacki, chłopak czternastoletni, z wysokim tenorkiem, obok niego starszy dependent z basem.
Wbiegł urzędnik z pliką papierów i stanął przed nim.
„Snigle i Blink!“ zawołał tenorek.
„Porkin i Snob!“ ryczał bas.
„Stumpy i Deacon!“ wołał nowoprzybyły.
Nikt nie odpowiedział. Gdy wszedł następny urzędnik wszyscy trzej rzucili się ku niemu. On zaś wywołał nową firmę. Wtedy ktoś inny znów wywołał inne nazwisko, i tak w kółko.
Przez cały ten czas jegomość w okularach pracował w pocie czoła zaprzysięgając dependentów. Udzielał niezmiennie tych samych informacyj, bez intonacji i pauz, zawsze w tych samych słowach: „Weź pan księgę w prawą rękę pańskie nazwisko i pański podpis przysięga pan że pańska deklaracja jest prawdziwa tak mi dopomóż Bóg szylinga nie mam reszty proszę zmienić!“
„No, Samie!“ powiedział pan Pickwick. „Mam nadzieję że przygotowali Habeas Corpus!“
„Tak“, powiedział Sam. „Chciałbym, żeby już raz przynieśli tę sztukę. Nudno tu czekać! Przez ten czas przynajmniej z pół tuzina dostało już habeasy!“
Jak sobie Sam wyobrażał, że wyglądać powinien Habeas Corpus — nie wiemy. W tej chwili wszedł pan Perker i zabrał pana Pickwicka.
Po załatwieniu odpowiednich formalności, osoba pana Pickwicka powierzona została opiece woźnego, a to w celu odesłania jej do więzienia Floty, i zatrzymania w niem do chwili, w której odszkodowanie za stracone korzyści i koszta wynikłe z procesu „Bardell contra Pickwick“ nie zostaną całkowicie opłacone.
„Nieprędko doczekacie się tego“, powiedział pan Pickwick, uśmiechając się. „Samie, sprowadź inny powóz. Perker, żegnam cię, kochany przyjacielu“.
„Pójdę z panem, gdyż trzeba pana należycie ulokować“.
„Przyznam się, że wolałbym zostać tylko z Samem. Gdy się urządzę, zawiadomię pana o tem i będę czekał na niego. Aż do tego czasu rozstańmy się“.
To rzekłszy, pan Pickwick wsiadł do powozu wraz z woźnym, Sam umieścił się na koźle i odjechali.
„Szczególny człowiek!“ rzekł pan Perker do swego dependenta, wkładając rękawiczki.
„Jaki doskonały fałszywy bankrut byłby z niego!“ dodał pan Lowten, „ten wyprowadzałby w pole komisarzy!“
Pełnomocnik nie był zdaje się bardzo zbudowany uwagami swego dependenta nad charakterem pana Pickwicka, gdyż odszedł, nic nie powiedziawszy.
Powóz wiozący pana Pickwicka, zaledwie wlókł się po Fleetstreet, jak zwykle wynajmowane powozy; stangret utrzymywał, iż konie biegną raźniej, gdy widziały inne konie przed sobą i dlatego jechał za jakimś wozem; gdy ten stawał, stawał i powóz. Pan Pickwick siedział naprzeciw woźnego, a ten trzymając swój kapelusz między kolanami i pogwizdując, patrzał ciągle przez okno.
Czas robi cuda; przy pomocy tego potężnego starca, nawet wynajęty powóz ujedzie milę. Tak się też stało i teraz. Pan Pickwick wysiadł przy drzwiach więzienia Fleetstreet.
Woźny poszedł przodem, ciągle oglądając się poza siebie, by być pewnym, że pan Pickwick idzie za nim. Skierowali się na lewo, przeszli przez otwarte drzwi do przedsionka, z którego potężne drzwi, położone naprzeciw wchodowych a strzeżone przez barczystego odźwiernego z kluczami w ręku, prowadziły do więzienia.
Tu zatrzymali się, aż woźny odda papiery, zaś panu Pickwickowi oznajmiono, że ma tu pozostać tak długo, aż odbędzie się ceremonja, znana wśród wtajemniczonych pod nazwą zdejmowania portretu.
„Jakto, zdejmowania portretu?“ zapytał pan Pickwick.
„Dla zapamiętania rysów pana“, odrzekł odźwierny. „O! My mamy w tem wielka wprawę. Zdejmujemy portret w bardzo krótkim czasie. Niech pan sobie wygodnie usiądzie“.
Pan Pickwick był posłuszny temu wezwaniu. Gdy usiadł, Sam, oparłszy się o poręcz krzesła, powiedział mu cicho, iż zdejmowanie portretu znaczy tylko, iż rozmaici stróże więzienni będą go oglądać, by następnie móc odróżnić go od osób, które będą przychodziły do niego w odwiedziny.
„Chciałbym, Samie“, rzekł pan Pickwick, „by ci artyści przyszli jak najprędzej, bo miejsce to niebardzo przypada mi do gustu“.
„Przyjdą zapewne niebawem“, odparł Sam. „Widzi pan, tu jest zegar drewniany“.
„Widzę“.
„I klatka na ptaki; więzienie w więzieniu, prawda?“
Po sportretowaniu oznajmiono panu Pickwickowi, że może wejść do więzienia.
„Gdzie będę spać tej nocy?“ zapytał.
„Doprawdy“ odrzekł barczysty odźwierny, „że na dzisiejszą noc, to sam nie wiem. Jutro rano znajdzie się dla pana miejsce przy innym więźniu; wtedy będzie panu wygodnie. Pierwszą noc zwykle przepędza się tu, jak się uda; ale nazajutrz wszystko się ułoży“.
Po długiej rozprawie okazało się, że jeden ze stróżów ma do najęcia łóżko na noc, pan Pickwick pospieszył więc skorzystać z tego.
„Jeżeli pan chce, mogę pana tam zaraz zaprowadzić“, rzekł stróż. „Nie jest bardzo wielkie, ale śpi się w nim znakomicie. Tędy, panie“.
Poszli na wewnętrzny dziedziniec i krótkiemi schodami zeszli nadół. Klucz przekręcono za nimi i po raz pierwszy w życiu pan Pickwick znalazł się w murach więzienia za długi.
Tom Roker, gentleman, towarzyszący naszemu filozofowi, zwrócił się naprawo, i przez furtkę wszedł po kilku schodach do galerji, niskiej, długiej, wąskiej i brudnej, wyłożonej kamieniami i oświetlonej tylko dwoma oknami na dwóch końcach.
„To są“, rzekł ów gentleman, wsuwając ręce do kieszeni i niedbale spoglądając na pana Pickwicka przez ramię, „to są schody do sali“.
„A!“ odrzekł pan Pickwick, spuszczając oczy, by przypatrzyć się schodom, ciemnym i wilgotnym, wiodącym jakby do podziemia; „tam znajdują się zapewne piwnice, w których więźniowie przechowują swoje zapasy węgla. Brzydkie to miejsce; ale założyłbym się, że wygodne“.
„Spodziewam się, że wygodne, kiedy ludzie tam żyją i nawet nieźle żyją; niech mi pan wierzy“.
„Mój przyjacielu“, odrzekł pan Pickwick, „nie chcesz chyba powiedzieć przez to, iż ludzkie istoty rzeczywiście mieszkają w tych nędznych lochach?“
„Nie chcę powiedzieć!“ zawołał ze zdumieniem pan Roker, „a dlaczegożbym nie chciał powiedzieć?“
„Więc żyją tam ludzie?“ zawołał pan Pickwick.
„A tak, żyją! A nawet bardzo często umierają. I czemużby nie? Cóżby mógł kto mieć przeciw temu? Czy żyją?! Alboż to złe miejsce?“
Ponieważ pan Roker, mówiąc to, zwrócił się ku panu Pickwickowi w sposób bardzo gniewny i niemal z oburzeniem wymruczał kilka wysoce nieprzyjaznych zdań o jego oczach, członkach i krwi, filozof nasz nie uznał więc za właściwe przedłużać rozmowy. Po chwili pan Roker zaczął wstępować na inne schody, tak samo brudne jak poprzednie, za nim szedł pan Pickwick z Samem.
Doszedłszy do nowej galerji, takich samych rozmiarów jak poprzednia, pan Roker zatrzymał się, by odetchnąć i powiedział:
„To kawiarnia; wyżej jest trzecie piętro, a nad niem strych. Pokój, w którym pan przepędzi dziś noc, nazywa się salą dozorców. Tędy idzie się tam“.
Powiedziawszy to wszystko jednym tchem, pan Roker wraz z swoimi towarzyszami począł iść nowemi schodami.
Schody te były oświetlone przez kilka nisko osadzonych okien, które wychodziły na plac wysypany żwirem, otoczony wysokim murem i zaopatrzony w kozły hiszpańskie. Był to, jak objaśnił pan Roker, „plac balowy“, a według informacyj tego gentlemana, w innej części więzienia, przytykającej do Farringolon street znajdowało się podobne, lecz mniejsze podwórze, zwane „placem malowanym“, gdyż na jego murach można było dawniej widzieć podobizny okrętów pod pełnym żaglem i tym podobne dzieła sztuki, któremi uwiecznili się zamknięci tu malarze.
Gdy pan Roker zakomunikował o tem, raczej dlatego tylko, by ulżyć sobie opowiadaniem o tym ważnym szczególe, aniżeli by objaśnić pana Pickwicka, przeszedł w inną galerję i skręcił w bocznicę u samego jej końca; tu otworzył drzwi i ukazał pokój o bynajmniej niepociągającym wyglądzie, gdzie stało osiem lub dziewięć łóżek.
„To, panie“, rzekł pan Roker, stając we drzwiach i spoglądając na pana Pickwicka z triumfującą miną, „to, panie, jest pokój!“
Ale fizjonomja pana Pickwicka okazywała tak mało zadowolenia na widok tego lokalu, że pan Roker przeniósł swój wzrok na Samuela Wellera, zachowującego dotychczas pełne godności milczenie; uczynił to zapewne w nadziei, iż znajdzie więcej zrozumienia w twarzy Sama.
„To pokój, młodzieńcze!“ powtórzył.
„Widzę“, odrzekł Sam, kiwając głową przyjaźnie.
„Nie spodziewał się pan znaleźć w tem miejscu takiego pokoju, co?“ mówił dalej pan Roker.
Sam, zamiast odpowiedzi, przymknął jedno oko z wielką swobodą i wprawą, co mogło oznaczać, że i spodziewał się i nie spodziewał, według tego, jak to sobie zechce tłumaczyć obserwator. Wykonawszy ten manewr, Sam otworzył oko i zapytał, które mianowicie z tych dziwnych łóżek radzi zająć, gdzie to, według optymistycznego mniemania pana Rokera, tak się znakomicie śpi.
„To tutaj“, rzekł pan Roker, wskazując w jednym kącie na stare, zardzewiałe łóżko żelazne. „Tu zaśnie każdy, czy chce, czy nie chce“.
„Proszę!“ rzekł Sam, patrząc na ten mebel z najwyższym wstrętem; „zapewne“, mówił dalej, spoglądając na swego pana z pod oka, w nadziei, iż ten zawaha się w swem postanowieniu na widok tego wszystkiego, „zapewne inni gentlemani, którzy tu śpią, są prawdziwymi gentlemanami?“
„Rozumie się. Jeden z nich wypija dwanaście kwart piwa dziennie i nie przestaje palić fajki nawet gdy je“.
„To musi być niezwykły człowiek!“ zauważył Sam.
„O! Pierwsza klasa!“ odrzekł pan Roker.
Bynajmniej niewzruszony tą wiadomością, pan Pickwick oznajmił z uśmiechem, iż postanowił wypróbować zalety tego łóżka. Pan Roker powiedział na to, iż może iść spać, kiedy mu się podoba, bez żadnych formalności i bez uprzedniego zawiadomienia, poczem odszedł, pozostawiając go z Samem w galerji.
Zaczynało ciemnieć, to znaczy w tem miejscu, gdzie nigdy nie było widno, zapalono kilka płomieni gazowych, może przez grzeczność dla nadchodzącej nocy. Ponieważ było dość ciepło, więc niektórzy z mieszkańców licznych pokoików, leżących po prawej i lewej stronie galerji, pootwierali drzwi. Przechodząc galerją, pan Pickwick z zajęciem i ciekawością zaglądał do ich wnętrza. Tu czterech czy pięciu opasłych mężczyzn, których zaledwie można było dojrzeć za kłębami dymu tytoniowego, krzyczało i kłóciło się przy nawpół wypróżnionych szklankach piwa i grało bardzo brudnemi kartami. Tam biedny, samotny starzec, pochylony nad zżółkłemi i podartemi papierami, wypisywał po raz setny przy słabem świetle łojówki długi spis swoich żalów, w nadziei, iż zdoła to dostać się do jakiej znacznej osoby... która na nie nie spojrzy nawet może, której serce nigdy się tem nie przejmie. W trzecim pokoju jakiś mężczyzna wraz ze swą żoną urządzał na ziemi nędzne posłanie dla najmłodszego ze swych licznych dzieci. W czwartym, piątym, szóstym i siódmym znów karty, piwo i dym tytoniowy.
W samej galerji, a zwłaszcza na schodach, wałęsało się bez celu mnóstwo ludzi; jedni dlatego, że ich pokoiki były puste i samotne, drudzy znów, że ich były pełne i duszne; większa jednak część dlatego, że trapił ich niepokój i sami nie wiedzieli co z sobą począć.
Byli tu przedstawiciele wszystkich klas, od rzemieślnika w kaftanie z grubego barchanu, aż do zrujnowanego utracjusza w kaszmirowym szlafroku z dziurą na łokciu. Ale wszyscy byli podobni do siebie pod jednym względem: mieli miny niespokojne, spłoszone jak pojmana zwierzyna, a zarazem bezwstydne i fanfarońskie, które trudno wprost opisać. Ale każdy, jeżeliby tylko zechciał, może je z łatwością zobaczyć, wystarczy bowiem wejść do pierwszego lepszego więzienia za długi, spojrzeć na byle jaką grupę i obserwować ją z takiem zainteresowaniem, jak to czynił pan Pickwick.
„Co mię zastanawia, Samie“, rzekł filozof, oparłszy się o żelazną poręcz schodów, „co mię zastanawia, to że uwięzienie za długi zaledwie uznaje się za karę“.
„Tak pan sądzi?“ odparł pan Weller.
„Czy widzisz jak ci ludzie piją i hulają? Niepodobna, by więzienie bardzo ich martwiło“.
„Niezawodnie panie. Ci się tem nie martwią. Dla takich tu codzień święto, bo mają porter, kręgle. Ale są inni, którym to bardzo dolega: biedacy, którzy nie mogą ani pić piwa, ani grać w kręgle, którzy modliliby się, gdyby mogli, i których serce krwawi się, gdy ich tu zamkną. Ot, powiem panu, iż dla takich, którzy ciągle wałęsali się po szynkach, więzienie wcale nie jest karą; a tych znowu, którzy ciągle pracowali, zanadto przygnębia. Niema równości. Jak mawia mój ojciec, gdy mu nie zrobią grogu po połowie z wódką, niema równości i dlatego nic to niewarte“.
„Sądzę, że masz słuszność, Samie“, rzekł pan Pickwick po kilku chwilach namysłu, „zupełną słuszność“.
„Może znajdzie się przypadkiem jakiś uczciwy człowiek, który sobie tu upodoba“, mówił Sam dalej, „lecz przypominam sobie jednego tylko, a mianowicie pewnego umurzanego człeczynę w bronzowym fraku. Ale to była siła przyzwyczajenia“.
„Któż to był?“
„Otóż tego właśnie nikt nie wiedział“, odparł Sam.
„Cóż on zrobił?“
„Ha! To samo, co wielu innych znakomitych ludzi jego czasów. Miał za duże wydatki, a nie umiał dochodów swoich utrzymać z niemi w zgodzie“.
„Czyli innemi słowy, miał długi“.
„Tak, i wskutek tego po jakimś czasie znalazł się tu. Nie o wiele chodziło, o dziewięć funtów szterlingów pomnożonych o pięć funtów kosztów. Mimo to jednak przesiedział tu, nie wychodząc na krok, całych siedemnaście lat. Jeśli dostał trochę zmarszczek, to nie było ich widać, bo brudna jego twarz i bronzowy frak były pod koniec tego czasu takie same, jak na początku. Była to poczciwa istota, spokojna, nikomu niezawadzająca, biegająca ciągle za interesami to tego to owego, lub grająca w karty i zawsze przegrywająca. Wkońcu dozorcy więzienia bardzo go polubili i całemi wieczorami gawędzili z nim w swoich pokoikach. Pewnego wieczora, gdy był sam z jednym ze swych przyjaciół, który właśnie miał straż, powiedział nagle: „Wiesz Billu, że nie widziałem rynku od siedemnastu lat“. „Wiem“, odpowiedział strażnik, paląc fajkę. „Chciałbym go widzieć, choćby przez parę minut, Billu“, powiada. „Nie wątpię o tem“, mówi strażnik, puszczając dym. „Billu!“ zawołał nagle zamurzany człowiek, „przyszła mi do głowy fantazja. Pozwól, bym jeszcze raz zobaczył rynek przed śmiercią, a jeśli nie dostanę apopleksji, powrócę punkt za pięć minut“. „A co będzie, jak dostaniesz apopleksji?“ pyta strażnik. „No to co?“ odrzekł człeczyna, „odniosą mię tu; mam przecież w kieszeni bilet wizytowy: Nr. 20, schody do kawiarni“. I rzeczywiście tak było, a gdy chciał zaznajomić się z jakim nowym sąsiadem, wyjmował zwykle z kieszeni mały, pomięty kawałek papieru z temi wyrazami i nic więcej; wskutek tego nazywano go Numerem Dwudziestym. Strażnik bystro spojrzał mu w oczy, a potem powiedział z uroczystą miną: „Dwudziesty Numerze“, powiedział, „zawierzam ci. Przecież nie zechcesz nabawiać kłopotu starego przyjaciela“. „Nie, mój kochany, mam przecież coś tu, w tem miejscu“, odrzekł człeczyna, z całą siłą uderzając się w lewą stronę bronzowego fraka i wylewając po jednej łzie z każdego oka, co było rzeczą nadzwyczajną, gdyż nigdy dotąd ani jedna kropla nie spłynęła po jego twarzy. Uścisnął rękę strażnika i poszedł“.
„I już więcej nie wrócił?“ zawołał pan Pickwick.
„Tym razem nie zgadł pan. Wrócił na dwie minuty przed terminem, okropnie zagniewany, gdyż omal go nie rozjechano; powiedział, że do czegoś podobnego nie jest przyzwyczajony i niech go powieszą, jeżeli nie poskarży lordowi majorowi. Wkońcu uspokojono go jakoś, ale przez następnych pięć lat, ani nosa nie pokazał za drzwi więzienne“.
„A po upływie tego czasu zapewne umarł“, rzekł pan Pickwick.
„Nie, panie; przyszła mu fantazja skosztować piwa w jednym szynku, tuż koło więzienia, i począł tam chodzić co wieczór, zawsze najregularniej powracając na kwadrans przed zamknięciem bramy. Wszystko szło jak należy; wkońcu tak sobie pozwalał, iż zapomniał co to znaczy czas i powracał coraz później, tak, że pewnej nocy stary jego przyjaciel już miał zamykać drzwi i nawet raz pokręcił kluczem, gdy wtem za drzwiami odezwał się głos: „Jeszcze chwilkę, Billu“. „Jakto, Numerze Dwudziesty“, rzekł strażnik, „toś jeszcze nie wrócił?“ „Nie“, odpowiedział człeczyna, uśmiechając się. „No, to powiem ci, mój przyjacielu“, rzekł strażnik, zwolna otwierając drzwi z zagniewaną miną, „powiem ci, iż z wielką przykrością zauważyłem, żeś wlazł w złe towarzystwo i puszczasz się. Nie chcę cię martwić“, powiada, „ale jeżeli nie wystarczy ci znajomość z ludźmi przyzwoitymi i nie będziesz wracać w odpowiednim czasie, to, jak mnie widzisz, zupełnie cię nie wpuszczę“. Mały człeczyna zaczął drżeć i trząść się i od tego czasu noga jego nie postała za więzieniem“.
Podczas tego opowiadania, pan Pickwick zwolna szedł po schodach. Przeszedłszy się potem kilka razy po podwórzu, prawie pustem o tym czasie, powiedział, że czas już iść spać i polecił Samowi, by na tę noc znalazł sobie miejsce w jakiej pobliskiej oberży, nazajutrz zaś przyszedł wcześnie, aby sprowadzić rzeczy z pod „Jerzego i Jastrzębia“. Sam wysłuchał tego rozkazu z całą, na jaką go stać było, uległością, ale równocześnie z bardzo widocznem niezadowoleniem. Próbował nawet wmówić w swego pana, że możeby było właściwiej, gdyby przespał się gdziekolwiek na dziedzińcu więziennym, widząc jednak, że pan Pickwick jest zupełnie głuchy na tego rodzaju napomknienia, ostatecznie był zmuszony odejść.
Nie można tego przemilczeć, że i sam pan Pickwick czuł się bardzo nieswojo i był ogromnie przygnębiony, nie dla braku towarzystwa, gdyż w więzieniu było pełno ludzi, a butelka wina mogła mu zjednać towarzystwo kilku dystyngowanych gentlemanów, z pominięciem formalnego przedstawienia. Czuł się jednak zupełnie samotnym w tym niesfornym tłumie, a myśl o wiecznem więzieniu bez nadziei na uwolnienie odebrała mu pogodę ducha. Mimo to nie pomyślał nawet o tem, by odzyskać wolność, czyniąc zadość chciwości takich łotrów jak Dodson i Fogg.
W takiem usposobieniu, wszedł do galerji kawiarnianej i począł się tam przechadzać. Miejsce to było nieznośnie brudne, zapach tytoniu dusił prawie. Mieszkańcy nieustannie trzaskali drzwiami, gdy wchodzili lub wychodzili, a szum ich rozmów i odgłos kroków dudniły bez przerwy w galerji. Jakaś młoda kobieta z dzieckiem na ręku, które było tak wychudzone i wynędzniałe, że raczkować nie mogło, chodziła po galerji ze swym mężem, gdyż nie było innego miejsca, gdzieby się mogli zobaczyć. Gdy przechodzili koło pana Pickwicka, usłyszał, jak kobieta gorzko łkała, a raz wybuchnęła tak głośnym płaczem, że musiała oprzeć się o ścianę, a mąż wziął dziecko na ramiona i próbował ją uspokoić.
Filozof nasz nie mógł znieść tego i poszedł do swego pokoju.
Chociaż sala dozorców była bardzo niewygodna i pod tym względem stała nierównie niżej od pierwszego lepszego więziennego szpitala na prowincji, w obecnej jednak chwili miała przynajmniej tę zaletę, iż była zupełnie pusta. Pan Pickwick, usiadłszy na swem żelaznem łóżku, począł obliczać, ile taka szkaradna nora może dozorcom przynosić rocznie dochodu. Przekonawszy się matematycznie, iż daje więcej aniżeli niejedna przedmiejska ulica, zapytał następnie sam siebie, co spowodowało jakąś niewielką muszkę, łażącą mu po ubraniu, siedzieć w źle przewietrzanem więzieniu, gdy ma tyle przyjemniejszych miejsc do wyboru. Zastanawiając się nad tem coraz głębiej, doszedł do przekonania, że owad musiał dostać pomieszania zmysłów. Stwierdziwszy to, poczuł wreszcie, że mu się zbiera na sen, wydobył więc z kieszeni szlafmycę, którą wziął z sobą jeszcze rano, powoli rozebrał się i, wsunąwszy się w łóżko, zasnął głęboko.
„Brawo, Zefirze! ślicznie to zrobiłeś! Doskonale! Niech mię djabli wezmą, jeżeli nie powinieneś być w operze! Hurra!“
Te wykrzykniki, powtarzane kilkakrotnie i coraz hałaśliwiej przy akompanjamencie głośnego śmiechu, wyrwały pana Pickwicka ze snu, który trwał nie dłużej niż pół godziny, choć wydawało się, że minęło trzy lub cztery tygodnie.
Zaledwie ustał hałas, gdy podłoga sali zatrzęsła się tak gwałtownie, że okna i łóżka zadrżały. Pan Pickwick przestraszył się, siadł na łóżku i przez kilka minut ze zdumieniem przypatrywał się scenie, która się przed nim odgrywała.
W środku pokoju, mężczyzna w zielonym fraku, aksamitnych spodniach i szarych pończochach, wykonywał z wdziękiem i lekkością najdziwaczniejsze skoki, co, w połączeniu z jego kostjumem, czyniło bardzo niesmaczne wrażenie. Inny mężczyzna, widocznie mocno pijany i rzucony na łóżko przez swych towarzyszy, siedział na niem, otulony kołdrą i śpiewał niesłychanie sentymentalnie jakaś komiczną śpiewkę. Trzeci wreszcie, także siedzący na łóżku, oklaskiwał obydwóch artystów z miną głębokiego znawcy i zachęcał ich głośno, wyrażając swe uznanie, czem właśnie zbudził pana Pickwicka. Ostatnia ta osoba przedstawiała znakomity okaz człowieka, którego w całej jego okazałości widzieć można tylko w takich miejscach. Można okazy takie spotkać czasami w stanie niedoskonałym koło stajen i szynków, ale do pełnego rozwoju dochodzą tylko w więziennych cieplarniach, jakby naumyślnie urządzanych dla nich przez prawodawstwo w tym chwalebnym celu, by rasa ta nie zaginęła.
Był to dorodny chłop, cery oliwkowej, z długiemi czarnemi włosami i gęstemi faworytami, schodzącemi się pod brodą. Nie miał żakietu, gdyż cały dzień grał w piłkę a odchylony kołnierz u koszuli ukazywał potężne rozmiary jego karku. Na głowie miał zwykłą czapkę francuską za osiemnaście pensów, z jaskrawemi chwastami, które bardzo harmonizowały ze zwykłą bluzą barchanową. Jego nogi, długie i słabe, zdobiła para spodni oksfordzkich, nadających się znakomicie do tego, by symetrję jego członków ukazać we właściwem świetle. Ponieważ były niedbale zasznurowane a do tego niezupełnie zapięte, opadały więc w wdzięcznych fałdach na buciki i zakrywały pięty na tyle, że widać było brudne, białe pończochy. Całą jego postawę znamionowała pewnego rodzaju łobuzerska, włóczęgowska żywość i nadęta filuterność, która warta była przynajmniej funt złota.
On był pierwszy, który dostrzegł, że pan Pickwick przypatruje się im. Mrugnął więc na Zefira i z drwiącą powagą wezwał, by nie budził gentlemana.
„Niech Bóg ma tego znakomitego gentlemana w swej opiece teraz i na wieki wieków“, zawołał Zefir, odwracając się i udając największe zdziwienie, „czy gentleman już się obudził? O Szekspirze! Jakże się panu powodzi? Cóż porabiają Marja i Sara? No i ta przemiła stara dama? Cóż panie? Czy nie byłby pan łaskaw do pierwszego pakunku, jaki pan odeśle, włożyć moich ukłonów i napisać, że byłbym je prędzej odesłał, gdybym się był nie bał, że mogłyby popękać na wozie? Dobrze, mój panie?“
„Nie nudź gentlemana pustemi grzecznościami, kiedy widzisz, że umiera z pragnienia!“ zawołał jowialny mężczyzna z faworytami. „Lepiej zapytaj go, czegoby sobie życzył?“
„Do pioruna! Zapomniałem o tem! Czego się pan napije? Wina Porto, czy Xeresu? Mogę panu także zalecić piwo. A może też zechce pan łyknąć porteru? Pozwól mi pan, bym miał to szczęście zawiesić pańską szlafmycę!“
Mówiąc to, orator zerwał rzeczony przedmiot z głowy pana Pickwicka i w oka mgnieniu osadził ją na czole pijanego draba, który nie przestawał śpiewać w możliwie najmelancholijniejszych tonach, zapewne w przekonaniu, iż zachwyca całe towarzystwo.
Pomimo całego dowcipu, jaki zawiera zerwanie komuś szlafmycy i osadzenie jej na głowie nieznajomego brudasa, był to niewątpliwie żart dość natrętny. Zapatrując się na rzecz z tego punktu widzenia, pan Pickwick, nie zawiadamiając poprzednio o swych zamiarach, błyskawicznie wyskoczył z łóżka i potężnie palnął Zefira w brzuch, pozbawiając go w ten sposób znacznej ilości powietrza, które było związane z tem uroczem imieniem, poczem odebrał swoją szlafmycę, włożył ją sobie na głowę i śmiało stanął w postawie odpornej.
„Teraz“, zawołał dysząc zarówno z gniewu, jak i niesłychanego wysiłku, „występujcie obaj! Obaj razem!“
Po tem śmiałem wyzwaniu, zacny gentleman nadał swym zaciśniętym pięściom ruch rotacyjny, by zaimponować przeciwnikom tą demonstracją swej gotowości.
Czy to z powodu wielce skomplikowanego sposobu, w jaki pan Pickwick wyskoczył z łóżka, by się rzucić na tancerza, czy też z powodu niezwykłej odwagi, jaką okazał — nie wiemy, dość, że sprawił wielkie wrażenie na swych przeciwnikach, gdyż ci, zamiast popełnić morderstwo, jak się tego filozof spodziewał, zatrzymali się, spojrzeli po sobie i wkońcu wybuchnęli śmiechem.
„No, no, zuch z pana!“ rzekł Zefir. „Właź pan do łóżka, bo się nabawisz reumatyzmu. Spodziewam się, że nie ma pan do mnie żalu“, mówił dalej, podając panu Pickwickowi rękę, mogącą całkowicie zapełnić jedną z tych rękawic blaszanych, jakie widzimy nad sklepami rękawiczników.
„Bynajmniej“, odrzekł pan Pickwick dość raźno, teraz bowiem, gdy przeszło wzburzenie, poczuł zimno w nogach.
„Zrób pan i mnie ten honor“, rzekł gentleman z faworytami, również podając mu swą prawicę.
„Z wielką przyjemnością“, odpowiedział filozof, włażąc do łóżka i ściskając podane ręce.
„Nazywam się Smangle“, rzekł gentleman z faworytami.
„A!“ odpowiedział pan Pickwick.
„A ja Mivins“, rzekł gentleman w pończochach.
„Bardzo mię to cieszy“, odparł pan Pickwick.
„Hm“, zakaszlał pan Smangle.
„Czy pan co powiedział?“ zapytał pan Pickwick.
„Nie“, odpowiedział tamten.
„Widocznie zdawało mi się“, zauważył pan Pickwick.
Wszystko to odbywało się bardzo grzecznie i miło; aby utrzymać się na jeszcze bardziej przyjaznej stopie, pan Smangle zapewniał wielokrotnie pana Pickwicka, że ma głębokie uszanowanie dla uczuć gentlemana, co rzeczywiście głośno przemawiało na jego dobro, gdyż nie było najmniejszego powodu, by przypuszczać, że uczucia te zna z własnego doświadczenia.
„Przyszedł pan tu przez podwórze?“ zapytał pan Smangle.
„Przez co?“ zapytał pan Pickwick.
„Przez podwórze, ulica! Portugalska, pan chyba wie?“
„Nie“, odparł pan Pickwick.
„Może zabrakło panu pieniędzy?“ pytał dalej pan Smangle.
„O, nie!“ odrzekł pan Pickwick. „Odmówiłem zapłacenia kosztów procesu i odszkodowania i to mię tu zaprowadziło“.
„A mnie“, zawołał pan Smangle, „zgubił papier“.
„Był pan księgarzem?“ zapytał niewinnie pan Pickwick.
„Uchowaj Boże! Nigdy tak nisko nie upadłem; w żadne handlarstwa nie wdawałem się. Gdy mówię papier, to chcę tem powiedzieć weksel“.
„A, teraz pana rozumiem“, rzekł pan Pickwick.
„No, gentleman musi umieć znosić nieszczęścia“, dodał pan Smangle. „Ależ cóż stąd, że jestem w więzieniu? Czy jestem przez to uboższy?“
„Przeciwnie“, wtrącił pan Mivins, i miał słuszność. Pan Smangle był nawet bogatszy, gdyż przygotowując się do swego nowego mieszkania, nabył bezpłatnie pewną ilość biżuteryj, która dawno już powędrowała do lichwiarza.
„No, no! Wszystko to bardzo sucha robota“, zawołał znów pan Smangle. „Wartoby przepłukać gardło odrobiną ciepłego wina. Mivins pójdzie po nie, ja pomogę pić, a kto do nas przybył ostatni, ten zapłaci. To ja nazywam bezstronnym i gentlemańskim podziałem pracy“.
Nie chcąc narażać się na nową kłótnię, pan Pickwick przystał na tę propozycję, dał pieniędzy panu Mivinsowi, który, nie tracąc czasu, pobiegł do kawiarni, gdyż było już około jedenastej.
„Słuchaj pan“, rzekł cicho pan Smangle do pana Pickwicka, gdy tylko znikł jego przyjaciel, „ile mu pan dałeś?“
„Pół suwerena“.
„To bardzo miły jegomość, no i gentleman... djabelnie miły... nie znam lepszego kolegi od niego, ale...“
Tu pan Smangle zatrzymał się i potrząsnął głową.
„Przecież pan nie przypuszcza, by sobie przywłaszczył te pieniądze?“ zapytał pan Pickwick.
„O, nie! Broń Boże, tego nie mówię! Wyraźnie powiedziałem, iż jest to bardzo miły gentleman... ale sądzę, że nie wadziłoby pójść za nim i dopilnować, aby po drodze nie nadpił wina albo nie zgubił reszty. Chodźno tu pan! Wyleźże pan i zobacz, co robi gentleman, który dopiero co wyszedł“.
To wezwanie wystosowane było do jakiegoś małego, nieśmiałego człowieczka, którego cały wygląd zdradzał wielkie ubóstwa, a który dotąd leżał skurczony na łóżku, oszołomiony swem nowem położeniem.
„Wie pan, gdzie jest kawiarnia? Zejdź pan tam, i... albo nie!... Wie pan, jak go złapiemy!“ zawołał chytrze pan Smangle.
„Jak?“ zapytał pan Pickwick.
„Powiedz pan, niech za resztę kupi cygar. Doskonały pomysł! Biegnij pan! Cygara nie przepadną“, mówił dalej pan Smangle, „w razie potrzeby ja je wypalę“.
Manewr ten był tak pomysłowy i przeprowadzony z takim spokojem i obojętnością, że pan Pickwick nie sprzeciwiłby się temu nawet, gdyby miał możność. Wkrótce pan Mivins powrócił niosąc sherry, którem pan Smangle obdzielił towarzystwo w małych kubeczkach; zauważył przytem, robiąc aluzję do siebie, że gentleman nie powinien się znaleźć w podobnych okolicznościach i, co do niego, wcale nie jest dumny z tego, że musi pić z kubka. Na dowód czego wychylił prawie połowę zawartości flaszki.
Najpiękniejsza harmonja zapanowała w sali dozorców. Pan Smangle zabawiał towarzystwo, opowiadając rozmaite romantyczne przygody, w które był zamieszany; ciekawe te opowieści dotyczyły głównie pewnej cudnej Żydówki i pewnego konia czystej krwi. Obie te istoty były niezwykłej urody i zaliczyć je można do najpiękniejszych tego świata.
Na długo przed ukończeniem tego opowiadania pan Mivins już chrapał na swojem łóżku, rzucając trwożliwego gentlemana i pana Pickwicka na pastwę doświadczeń pana Smangle.
Opowiadanie pana Smangle nie zbudowało jednak należycie dwóch wyżej wymienionych gentlemanów. Pan Pickwick drzemał już dłuższą chwilę, kiedy mu się nagle wydało, że pijany gentleman zaczął znowu śpiewać, ale Smangle, wylewając mu kufel wody na głowę, dał mu delikatnie do zrozumienia, że towarzystwo nie jest muzykalnie nastrojone. Pan Pickwick zasnął wreszcie, zdając sobie niejasno sprawę, że pan Smangle opowiada jakąś długą historję, której pointa polegała na tem, że kiedyś udało mu się (fakt to skonstatowany i zapisany), „objechać“ pewną skargę i pewnego gentlemana.
Otworzywszy oczy nazajutrz rano, pan Pickwick ujrzał najpierw Samuela Wellera, siedzącego na małym, czarnym kufrze i z wielkiem zajęciem przypatrującego się wspaniałej figurze wesołego pana Smangle, podczas gdy ten, siedząc napół ubrany na swem łóżku, wysilał się bezskutecznie nad zmuszeniem Sama do spuszczenia oczu. Powiadamy, bezskutecznie, gdyż Sam, obejmując jednem spojrzeniem nogi, głowę, twarz i faworyty pana Smangle, nie przestawał go oglądać z żywem zadowoleniem i tak mało dbał o wrażenie, jakie to sprawiało na panu Smangle, jak gdyby patrzał na drewnianą statuę, albo wypchaną figurę.
„Chcesz, widzę, poznać, kim jestem?“ zapytał pan Smangle marszcząc czoło.
„Mógłbym przysiąc, że się nie mylę!“ wesoło zawołał Sam.
„Nie bądź pan impertynencki dla gentlemana, mój panie!“ powiedział pan Smangle.
„Za nic w świecie!“ odpowiedział Sam. „Jeżeli zechce mi pan powiedzieć, kiedy gentleman się obudzi, będę się zachowywał extra fajn!“ Ta uwaga, pozwalająca domyślać się, że Sam wątpi, czy pan Smangle jest gentlemanem, rozgniewała pana Smangle.
„Mivins!“ zawołał z wściekłością.
„Co tam?“ spytał tamten gentleman ze swego łóżka.
„Co to za djabeł?“
„Właśnie“, powiedział Mivins, wysuwając nos z pod kołdry, „właśnie chciałem o to zapytać ciebie. Ma tu jaki interes?“
„Nie!“ odpowiedział Smangle.
„Więc zrzuć go ze schodów i zapowiedz, żeby się nie ośmielił wstać zanim nie przyjdę go kopnąć!“ powiedział pan Mivins. Po udzieleniu tej przyjacielskiej rady, znów zaczął drzemać.
Ponieważ powyższa rozmowa zdradzała nieomylne symptomaty, że może przejść na tory osobiste, pan Pickwick uznał za właściwe przerwać ją.
„Samie!“ zawołał.
„Słucham pana!“
„Nie zaszło nic nowego od wczoraj?“
„Nic ważnego, panie“, odrzekł Sam, nie przestając wpatrywać się w faworyty pana Smangle. „Wilgoć i gorące powietrze, zdaje się, sprzyjają w sposób niepokojący i groźny rozrostowi rozmaitego zielska; zresztą wszystko idzie swoim trybem“.
„Podaj mi czystą bieliznę“.
Usposobienie i zamiary pana Smangle, chociaż bardzo nieprzyjazne, uległy złagodzeniu, gdy zajrzał do wnętrza kufra podróżnego, przyniesionego przez Sama; zmieniło to zdanie jego nietylko o panu Pickwicku, ale i o Samie. Wskutek tego, korzystając ze sposobności, oświadczył tonem donośnym, iż poczytuje Sama za oryginała czystej krwi i, co za tem idzie, za jednego z ludzi, jakich szczególnie lubi. Co do pana Pickwicka, to od pierwszej chwili poczuł do niego sympatję bez granic.
„Czy mogę panu czem służyć, drogi panie?“ zapytał.
„Zdaje się, że nie; dziękuję“, odrzekł filozof.
„Może pan potrzebuje odesłać bieliznę do praczki? Znam tu doskonałą praczkę w sąsiedztwie. Przychodzi do mnie dwa razy na tydzień... Na Jowisza! Jakże to szczęśliwie się składa! Dziś właśnie ma przyjść. Mogę oddać pańskie rzeczy razem z mojemi! Nie mówmy o trudzie; cóż to znaczy trud? Do czegóż byłaby ludzkość, gdyby gentleman w nieszczęściu nie zadał sobie trochę trudu, by dopomóc drugiemu gentlemanowi, znajdującemu się w takiem samem położeniu?“
Tak mówił pan Smangle i jednocześnie przysuwał się do kufra jak można najbliżej, okazując wzrokiem najbezinteresowniejszą uprzejmość.
„Może ma pan co dać chłopcu do wyczyszczenia?“ zapytał.
„Nic a nic“, odrzekł Sam, wyręczając pana Pickwicka. „Możeby było jednak przyjemniej dla obu stron, gdyby jeden z nas zabrał się do szczotkowania, jak powiedział pewien bakałarz, gdy młodzi gentlemani nie chcieli dać się oćwiczyć“.
„A nie ma pan nic, cobym mógł włożyć razem z mojemi rzeczami do skrzynki i oddać praczce?“
„Ani cienia pończochy“, odrzekł Sam; „obawiam się, że pańska skrzynka jest już nabita pańskiemi własnemi rzeczami“, rzekł znów Sam.
Słowom tym towarzyszyło wyraziste spojrzenie na tę część ubrania pana Smangle, która zwykle dowodzi o umiejętności praczki. Wskutek tego gentleman ten odwrócił się, rezygnując, narazie przynajmniej, z widoków na garderobę i sakiewkę pana Pickwicka, i w złym humorze wyszedł na dziedziniec, na lekkie a zdrowe śniadanie, składające się z dwóch cygar, kupionych wczoraj za pieniądze pana Pickwicka.
Pan Mivins, który nie palił, a którego rachunek w miejscowym sklepiku dosięgał już do samego dołu szyfrowej tablicy, kupiec zaś nie chciał za nic odwrócić na drugą stronę tej wielkiej księgi, pozostał w łóżku, by, jak mówił, śniadać z Morfeuszem.
Pan Pickwick zjadł śniadanie w małym pokoiku obok kawiarni, noszącym obiecującą nazwę „ukrytego kąta“. Każdy gość w tym „ukrytym kącie“ za nieznaczną opłatą korzystał z tego przywileju, że mógł słuchać wszystkich rozmów w kawiarni. Potem pan Pickwick wysłał Sama po sprawunki i udał się do pana Rokera, aby się rozmówić o swem przyszłem pomieszczeniu.
„A! Pan Pickwick!“ rzekł ten gentleman, przeglądając ogromną księgę. „Miejsca i wygód nam nie zabraknie. Dam panu bilet kątem do Nr. 27 na trzeciem piętrze“.
„Bilet, jaki?“ zapytał filozof.
„Bilet kątem. Czy pan nie rozumie?“
„Przyznam się, że nie“, rzekł pan Pickwick, uśmiechając się.
„Ależ to jasne jak dzień. Będzie pan mieszkał kątem pod Nr. 27 w towarzystwie innych gentlemanów“.
„Wielu ich jest?“ zapytał pan Pickwick niepewnym tonem.
„Trzech...“
Pan Pickwick odkaszlnął.
„Jeden duchowny“, mówił dalej pan Roker, pisząc coś na małym kawałku papieru, „drugi rzeźnik“.
„Kto?“ zapytał pan Pickwick.
„Rzeźnik!“ powtórzył pan Roker, uderzając piórem o stół, aby mu przeszła ochota do robienia kleksów. „To musiał być swego czasu zabijaka! Neddy, pamiętasz Toma Martina?“ Słowa te były zwrócone do drugiego mieszkańca tego pokoiku, który właśnie pracował nad zeskrobywaniem błota z trzewików przy pomocy scyzoryka o dwudziestu pięciu ostrzach.
„No, myślę!“ powiedziało to indywiduum z naciskiem.
„Jak mi wzrok miły!“ powiedział pan Roker, kiwając głową na obie strony i patrząc nieobecnym wzrokiem w okno, jak gdyby nagle przypomniały mu się jakieś rozkoszne sceny z dzieciństwa. „Wydaje mi się, że to dopiero wczoraj, jak zbił na kwaśne jabłko tragarza węgla, tam w porcie! Widzę go jeszcze wyraźnie, jak idzie między dwoma strażnikami, trochę oszołomiony tem zajściem, z plasterkiem na prawem oku, a za nim kroczy ten jego buldog! Jak w książce z obrazkami. Co to za śmieszna rzecz ten czas, prawda, Neddy?“
Gentleman, do którego zwrócone były te słowa, widocznie milczący i ponury z natury, odpowiedział tylko mruknięciem. Pan Roker oderwał się od poetyckiego toku myślenia, i powracając do prozy życia, ujął pióro.
„Zna pan trzeciego?“ zapytał pan Pickwick, niebardzo zadowolony z przyszłych towarzyszy.
„Co to za Simpson, Neddy?“ zapytał pan Roker towarzysza.
„Jaki Simpson?“
„No, ten z pod dwudziestego siódmego, na trzeciem piętrze, z którym ten gentleman ma razem mieszkać!“
„Ach, ten!“ zawołał Neddy. „Nic szczególnego! Przedtem był wspólnikiem kuglarza, potem zwyczajnym oszustem!“
„Tak i ja myślałem!“ powiedział pan Roker, wręczając panu Pickwickowi mały skrawek papieru. „Oto bilet dla pana!“
Zakłopotany filozof wyszedł, rozmyślając nad tem, co ma teraz począć. Wkońcu postanowił przynajmniej zobaczyć ludzi, z którymi chciano go umieścić, udał się więc na trzecie piętro.
Błądząc długo po galerji i pracując nad odczytywaniem w ciemności numerów na drzwiach, spotkał nareszcie chłopca z szynkowni i zapytał gdzie jest 27-my numer.
„Piąte drzwi dalej“, odrzekł chłopak; „na drzwiach jest wymalowany gentleman na szubienicy z fajką w ustach“.
Kierując się tem wskazaniem, pan Pickwick poszedł dalej, odnalazł portret wzmiankowanego gentlemana, w którego twarz zapukał najpierw lekko a potem mocniej. Ale gdy kilkakrotnie powtarzał tę operację napróżno, zdecydował się wkońcu zajrzeć do wnętrza.
W pokoju znajdował się tylko jeden jego mieszkaniec, wychylony za okno, ile tylko pozwalały prawa równowagi, i zabawiający się tem, że próbował plunąć na kapelusz jednemu ze swych przyjaciół, znajdujących się na dole w dziedzińcu. Pan Pickwick, nie mogąc oznajmić o swem przybyciu ani kaszlem, ani kichaniem, ani stukaniem, ani żadnym innym podobnym sposobem, wkońcu zbliżył się do okna i pociągnął lekko za połę wychylone indywiduum. Indywiduum to z wielką szybkością cofnęło głowę i plecy, obejrzało pana Pickwicka od stóp aż do głów i zgryźliwym tonem zapytało, czego, u djabła, sobie życzy?
„Jeśli się nie mylę, to tu jest Nr. 27-my“, rzekł filozof, spoglądając na swą kartę.
„No, i cóż z tego?“
„Przychodzę tu, ponieważ dano mi ten bilet“.
„Pokaż pan“.
Pan Pickwick pokazał bilet.
„Nie mógł też Roker wsadzić pana gdzieindziej!“ rzekł z niezadowoleniem pan Simpson (gdyż on to był).
Pan Pickwick najzupełniej podzielał to zapatrywanie, ale uznał za nakaz zdrowej polityki zachować milczenie.
Pan Simpson pomyślał przez chwilę, potem wysunął głowę za okno, gwizdnął przeciągle i kilka razy coś zawołał. Co to znaczyło, pan Pickwick nie mógł zrozumieć, domyślił się jednak, że to przezwisko pana Martina, a to dlatego, że kilku gentlemanów, stojących na dole, zaczęło krzyczeć: „Panie rzeźnik!“ udając ton, jakim ludzie tego zawodu zwykle zawiadamiają innych o swojej obecności na targu.
Najbliższe zdarzenia potwierdziły przypuszczenia pana Pickwicka. W kilka minut potem do pokoju wszedł mężczyzna niezwykle na swój wiek otyły, w niebieskiej rzeźnickiej bluzie i ogromnych butach. Idąc, sapał jak miech; za nim szedł ktoś drugi, w mocno połatanem ubraniu, usiłując napróżno zapiąć frak, przy którym brakowało guzików i pętelek. Twarz miał czerwoną i wyglądał na pijanego kapelana, czem rzeczywiście był. Obaj obejrzeli bilet pana Pickwicka, przyczem jeden z nich powiedział „Ph!“ a drugi „Hm!“ Wyraziwszy swoje uczucia w ten wielce dobitny sposób, spojrzeli na pana Pickwicka, a potem na siebie wśród bardzo niemiłego milczenia.
„To dopiero nieznośne! I właśnie teraz, kiedyśmy się tak dobrali!“ powiedział kapelan, patrząc na trzy brudne materace, zwinięte i rzucone w kąt; zajmowały one w ciągu dnia jeden róg pokoju i tworzyły rodzaj wzniesienia, na którem stała zwykła, gliniana, żółta miednica i miseczka na mydło, ozdobiona niebieskim kwiatkiem. „To dopiero nieznośne!“
Pan Martin wyraził to samo zapatrywanie w sposób o wiele dobitniejszy, pan Simpson wygłosił mnóstwo przymiotników, którym nie towarzyszył ani jeden rzeczownik, poczem zabrał się do płukania jarzyn do obiadu.
Przez ten czas pan Pickwick rozglądał się po pokoju niemożliwie brudnym i nie do zniesienia pachnącym stęchlizną. Ani śladu mebli, dywana, firanek lub zasłon. Nie było nawet szafy. Prawda, że nie mianoby czego chować do szafy, gdyby nawet szafa istniała. Sporo jednak było w tym pokoju rozmaitych przedmiotów, aczkolwiek niewielkich rozmiarem i znaczeniem, a mianowicie kawałki mięsa, okruchy chleba i sera, mokre gałgany, trzonki od noży i widelców i t. p. Przedmioty te nie robią miłego wrażenia, gdy pokrywają podłogę izby, mającej służyć za sypialnię, jadalnię i pracownię trzem nic nie robiącym drabom.
„Może da się to jakoś ułożyć“, powiedział wreszcie rzeźnik po długiem milczeniu. „Ile pan żąda odstępnego?“
„Przepraszam pana“, powiedział pan Pickwick. „Nie rozumiem. Co pan powiedział?“
„Wiele pan żąda za to, żeby pójść stąd precz?“ spytał rzeźnik. „Zwykła taksa to dwa szylingi i sześć pensów. Bierze pan trzy szylingi?“
„...i ławkę“ dodał jegomość z miną duchownego.
„Mniejsza o to!“ powiedział Martin. „To tylko różnica dwóch pensów!“
„Cóż pan na to? zapłacimy panu trzy szylingi tygodniowo?“
„I postawimy galon piwa!“ dodał pan Simpson. „Jazda!“
„Który wypić można zaraz!“ uzupełnił kapelan! „No?“
„Tak mało znam przepisy, jakie w tem miejscu obowiązują“, powiedział pan Pickwick, „że nie rozumiem dokładnie o co chodzi. Czy mógłbym mieszkać gdzieindziej?“
Usłyszawszy to, rzeźnik spojrzał ze zdumieniem po swoich towarzyszach. Wtedy każdy z tych gentlemanów palcem lewej ręki wskazał poza lewe ramię. Tego rodzaju ruch ma wiele wdzięku, gdy go wykona jednocześnie wiele dam i gentlemanów. Wyraża on lekki sarkazm pełen attycyzmu i dobrego humoru.
„Czy mógłby pan?!“ powtórzył Martin z uśmiechem politowania.
„Gdybym tak mało miał doświadczenia życiowego, jak pan, zjadłbym własny kapelusz i połknął sprzączki od butów!“ zawołał jegomość z miną duchownego.
„Ja również!“ powtórzył pan Simpson.
Po tym krótkim wstępie trzej kamraci objaśnili pana Pickwicka, że pieniądze w więzieniu znaczą tyleż co pieniądze poza więzieniem, że za pieniądze dostanie wszystko, czego zapragnie. Jeżeli więc przypadkiem posiada pieniądze i jest nie od tego, żeby je wydać, i jeżeli tylko życzy sobie mieć osobny pokój dla siebie, to nie dłużej jak za pół godziny będzie miał zupełnie umeblowany i urządzony pokój.
Po tem towarzystwo rozstało się ku ogólnemu zadowoleniu obu stron. Pan Pickwick znów poszedł do pana Rokera; trzej zaś towarzysze udali się do kawiarni, by przepić pięć szylingów, gdyż jegomość z miną duchownego był na tyle przezorny, że pożyczył je u filozofa.
Gdy pan Pickwick oświadczył panu Rokerowi po co przyszedł, ten zawołał śmiejąc się:
„Wiedziałem, że tak będzie! Czy nie mówiłem tego, Neddy?“
Posiadacz uniwersalnego scyzoryka także zaśmiał się.
Wiedziałem, że zażąda pan innego pokoju! Wiem, że i meble będą potrzebne; wszystko to mogę panu wynająć“.
„Bardzo dobrze“.
„Na schodach, po drodze do kawiarni, jest przepyszny pokój, należący obecnie do pewnego więźnia kanclerstwa; będzie pana kosztować jednego funta na tydzień. Sądzę, że nie ma pan nic przeciwko temu“.
„Bynajmniej“.
„Więc chodź pan ze mną“, rzekł żywo pan Roker, biorąc kapelusz. „Wszystko załatwimy za pięć minut“.
Tak się też stało. Więzień kanclerstwa siedział w tem miejscu dość długo, by utracić przyjaciół, mienie, szczęście i wzamian uzyskać prawo do posiadania osobnego pokoju. Ale ponieważ często spotykała go tu przykrość, że nie miał co jeść, chętnie więc przystał na odstąpienie swego pokoju panu Pickwickowi za dwadzieścia szylingów tygodniowo.
Podczas zawierania tej umowy, filozof ze smutnem zainteresowaniem przypatrywał się temu biedakowi. Był to człowiek słuszny, wychudły, trupio blady, w czarnym surducie i dziurawych pantoflach. Policzki miał zapadłe, usta bez krwi. Żelazny ząb osamotnienia i niedostatku gryzł go powoli w ciągu dwudziestu lat.
„Gdzie się pan teraz podzieje?“ zapytał go pan Pickwick, kładąc na stole należne za tydzień pieniądze.
Więzień skwapliwie pochwycił je i odpowiedział, iż nie wie jeszcze, musi zobaczyć, dokąd będzie mógł przenieść łóżko.
„Obawiam się“, rzekł pan Pickwick, „iż będzie pan zmuszony mieszkać w miejscu halaśliwem i przeludnionem. Proszę więc pana, byś rozporządzał tym pokojem, jak swoim własnym, gdy będzie pan potrzebował spokoju lub gdy cię przyjdą odwiedzić przyjaciele“.
„Przyjaciele!“ zawołał więzień głuchym głosem. „Gdybym leżał w trumnie, zakopanej w błotnistej fosie tego więzienia, nie mógłbym być więcej zapomnianym i opuszczonym jak teraz! Jestem człowiekiem umarłym, umarłym dla świata i nikt nie ma dla mnie nawet tego współczucia, jakie przypada w udziale tym, którzy stanęli przed sądem Boga. Przyjaciele! Całe moje życie przeszło w tem wiezieniu i gdy umrę, nie znajdzie się nikt, by podnieść rękę nad mojem łóżkiem i powiedzieć: Bogu niech będzie chwała; już nie cierpi więcej!“
Niezwykły ogień, jaki wzburzenie rzuciło na twarz starca, zgasł, gdy tylko przestał mówić. Szybko i z rozpaczą załamał dłonie i szybko wyszedł z pokoju.
„Eh, eh! Bryka jeszcze czasami!“ rzekł pan Roker z uśmiechem. „Są oni jak słonie; czasem jeszcze czują coś i to ich wprowadza w szał“.
Zrobiwszy tę uwagę, świadczącą o głębokiem zrozumieniu, pan Roker tak szybko zajął się urządzaniem wszystkiego dla wygody pana Pickwicka, iż w niedługim czasie znalazł się dywan, sześć krzeseł, stół, łóżko, szafa, maszynka do herbaty i tym podobne niezbędne przedmioty. Wszystko to miało kosztować najwyżej dwadzieścia siedem szylingów i sześć pensów tygodniowo.
„Może pan potrzebuje jeszcze czego?“ zapytał pan Roker, spoglądając dokoła z wielkiem zadowoleniem i pobrzękując w ręku pieniędzmi, otrzymanemi za pierwszy tydzień.
„Tak“, odrzekł pan Pickwick, który od kilku minut rozmyślał głęboko. „Czy można tu znaleźć ludzi, którzy mogliby wykonywać w mieście moje polecenia i wogóle załatwiać moje sprawy?“
„To jest, nie więźniów?“
„Tak, bo muszą także wychodzić do miasta“.
„Dobrze“, rzekł pan Roker. „Jest tu jeden biedak, który ma przyjaciela w oddziale dla ubogich; bardzo będzie rad, gdy go się użyje do tego. Od dwóch miesięcy lata wszędzie, dokąd go poszlą. Mam go przywołać?“
„Owszem... ale zaczekaj pan... nie... Powiedział pan; oddział dla ubogich? Ciekaw jestem zobaczyć to... sam pójdę.“
Oddział dla ubogich w więzieniu za długi, jest to, jak już świadczy sama nazwa, miejsce pobytu najnieszczęśliwszych i najbiedniejszych dłużników. Więzień, który oświadczy, iż chce, by go umieszczono w oddziale dla ubogich, nie płaci nic i otrzymuje niewielką ilość żywności, z dodatków składanych na ten cel od czasu do czasu przez osoby litościwe. Przed kilkoma laty można było jeszcze widzieć w ścianie więzienia Floty rodzaj klatki żelaznej, w której siedział człowiek o twarzy wygłodzonej, potrząsający od czasu do czasu skarbonką i wołający ponurym głosem: „Pamiętajcie o biednych dłużnikach!“ To co zebrano w ten sposób, jeżeli co zebrano, dzielono między ubogich więźniów, którzy kolejno siadywali w klatce.
Rozważając to wszystko, pan Pickwick szedł w górę po wąskich schodach, na których opuścił go Roker; myślami swemi był tak wzburzony, że gdy wpadł do wskazanego mu pokoju dla biednych, nie miał już wyraźnego poczucia, ani gdzie jest, ani poco tu przyszedł.
Jednakże, na widok tego pokoju, opamiętał się; ale gdy wzrok jego padł na człowieka, skurczonego przy lichym ogniu, kapelusz wypadł mu z rąk. Pan Pickwick stanął nieruchomo i skamieniał ze zdziwienia.
Tak, w łachmanach, bez surduta i kamizelki, w podartych spodniach, perkalowej koszuli, zżółkłej i podartej, z długiemi włosami, spadającemi mu na oczy, z twarzą skrzywioną od bólu i zapadłą z głodu — siedział tu pan Alfred Jingle! Wsparłszy głowę na dłoni, wpatrywał się uparcie w ogień a cała jego postać świadczyła o nędzy w najokropniejszej jej odmianie.
Obok niego, oparty o ścianę, stał barczysty właściciel ziemski i starym biczem otrzepywał sobie but, zdobiący jego prawą nogę; lewa była w pantoflu. Konie, psy i hulanki spowodowały jego ruinę. Jeszcze przy tym jedynym bucie miał zardzewiałą ostrogę, którą od czasu pruł powietrze, trzaskając potężnie z bicza i wydając okrzyki, jakiemi zwykle jeździec zachęca konia; widocznie w wyobraźni wykonywał jakieś szalone wyścigi z przeszkodami. Biedaczysko! Na żadnych wyścigach odbytych na najszybszym koniu swej kosztownej stajni ani w połowie tak szybko nie przebiegłby ziemskiej swe drogi, jak stało się to tu w więzieniu Floty, gdzie bieg swego życia zakończył.
W innej stronie pokoju jakiś starzec siedział na drewnianym stołku i wlepił oczy w podłogę. Głęboka rozpacz zorała mu twarz. Dziewczynka, mała wnuczka, usiłowała go rozerwać tysiącem niewinnych pieszczot; ale starzec nic nie widział i nie słyszał. Głos, który ongiś był muzyką dla jego ucha, oczy, które były jego światłem, nie wzruszały go teraz. Jego członki chwiały się bezwolnie a jego umysł jakby tknął paraliż.
W innym kącie dwóch czy trzech mężczyzn głośno rozmawiało. Jakaś kobieta o wychudłej twarzy i błędnym wzroku, żona więźnia, podlewała w doniczce nędzne resztki jakiejś wyschłej rośliny, która nigdy już nie miała zazielenieć; aż nazbyt prawdziwy to symbol celu, który ją tu przywiódł.
Tacy to ludzie przedstawili się oczom pana Pickwicka, gdy ze zdumieniem spoglądał dokoła. Usłyszawszy szybkie kroki kogoś wchodzącego, obudził się z zadumy i zwrócił się ku drzwiom; w nowoprzybyłym, pomimo łachmanów, brudu i nędzy, rozeznał nieobce mu rysy Hioba Trottera.
„Pan Pickwick!“ zawołał Hiob głośno.
„Ha!“ krzyknął pan Jingle, zrywając się ze swego miejsca; „pan... tak, tak! dziwne miejsce... szczególna rzecz! Zasłużyłem na to; dobrze się stało“.
To mówiąc, pan Jingle wsunął ręce w miejsce, gdzie zwykły bywać w spodniach kieszenie, i zwiesiwszy głowę na piersi, znów padł na krzesło.
Pan Pickwick był do głębi wzruszony; obaj ci ludzie wyglądali tak nędznie! Krótkie spojrzenie, jakie pan Jingle mimowolnie rzucił na mały kawałek surowej baraniny, przyniesionej przez Hioba, wyraźniej aniżeli dwugodzinne opowiadanie okazał panu Pickwickowi, do czego doszedł były kapitan Fitz-Marshall. Filozof spojrzał na pana Jingle wzrokiem łagodnym i powiedział:
„Chciałbym z panem pomówić na osobności. Chodź pan ze mną na chwilę“.
„Bardzo dobrze“, odrzekł Jingle, wstając pospiesznie. „Ale daleko nie ujdę. Zresztą, tu nie trzeba się obawiać długiej podróży. Park otoczony wysokim murem. Piękna miejscowość, malownicza, ale nie rozległa. Wejście otwarte. Rodzina zawsze w mieście. Dozorca piekielnie baczny“.
„Zapomniał pan wziąć surdut“, rzekł pan Pickwick, idąc po schodach.
„Ach, tak!... Wisi na kołku... U pewnej krewnej... ciotki ze strony matki. Nie można było zrobić inaczej. Trzeba jeść; pan wie, potrzeba naturalna... i tego...“
„Co pan mówi?“
„Surdut poszedł na ochotnika, kochany panie, ostatni surdut. Ba! Co się stało, to się stało. Żyłem parą butów dwa tygodnie; tydzień jedwabnym parasolem z rączką z kości słoniowej; tak jest, słowo honoru! spytaj pan Hioba, on wie wszystko“.
„Trzy tygodnie żył pan parą butów i parasolem“, zawołał pan Pickwick z przerażeniem, gdyż podobne wypadki znał tylko z opowiadań o rozbitkach i z książki Constabla.
„Tak, tak!“ powtórzył pan Jingle, kiwnąwszy głową. „Kwity mam przy sobie. Pożyczający na zastaw złodzieje nic prawie nie dają...“
„A!“ zawołał pan Pickwick, któremu wielce ulżyło to wyjaśnienie. „Teraz rozumiem; zastawiłeś pan swoje rzeczy“.
„Wszystkie, Hiob także; wszystką bieliznę. Ba! W ten sposób oszczędność; nie trzeba prania. Wkrótce nic nie będzie. Położyć się i umrzeć z głodu. Śledztwo. Anatomja. Biedny więzień. Nędza! Nie trzeba rozgłaszać. Przysięgli... Dostawcy więzienni; bez hałasu, śmierć naturalna. Kondukt ubogiego; dobrze zasłużony. Wszystko się skończyło; spuszczajcie zasłonę“.
Jingle wypowiedział tę dziwną treść swego przyszłego życia ze zwykłą lakonicznością, usiłując rozmaitemi grymasami naśladować uśmiech. Ale pan Pickwick łatwo dostrzegł, iż cała ta obojętność była tylko udana, kiedy bowiem spojrzał mu prosto w twarz, ale bez gniewu, przekonał się, iż miał wilgotne oczy.
„Poczciwy człowiek“, zaczął znów Jingle, ściskając rękę filozofa i odwracając głowę. „Pies niewdzięczny! Głupio jest płakać; nie można inaczej. Gorączka szkaradna; słaby, głodny; wszystko to zasłużone; ale cierpi bardzo! O, bardzo!“
Nie mogąc dłużej wytrzymać, a może zmęczony wysiłkiem, wygłodzony komedjant siadł na schodach i, zakrywszy sobie twarz rękami, zaczął płakać jak dziecko.
„No, no!“ zawołał pan Pickwick z wielkiem wzruszeniem. „Zobaczę, co będzie można zrobić dla pana, gdy poznam lepiej pańskie dzieje. Hiob! Chodź tu!... Gdzie on jest?“
„Jestem tu, panie“, odrzekł Hiob, ukazując się na schodach.
Powiedzieliśmy o nim już dawniej, że miał za dobrych czasów oczy bardzo wpadnięte. Obecnie, w biedzie, zdawało się, iż ich wcale niema.
„Jestem panie“, rzekł Hiob.
„Chodźno tu“, zaczął pan Pickwick, usiłując przybrać surową minę, pomimo czterech dużych łez, które staczały mu się po kamizelce. „Masz!“
Masz — co? Według zwyczaju przyjętego w świecie, powinnoby to było być tęgie uderzenie pięścią a przynajmniej — tacy już są ludzie — dobry szturchaniec. Pana Pickwicka swego czasu najniegodziwiej przecież wyprowadził w pole ten wyrzutek, który teraz znajdował się w jego mocy. Ale czy powiedzieć prawdę? Było to coś brzęczącego, co z kieszeni kamizelki pana Pickwicka przeszło do rąk Hioba. A to, że pan Pickwick dobrem odpłacił za zło, to rozjaśniło oczy naszego zacnego starego przyjaciela i sprawiło, że serce jego biło mocno, gdy spiesznie odchodził.
Przyszedłszy do swego pokoju, znalazł tam Sama, który przyglądał się wykwintnemu urządzeniu z ponurą miną. Stanowczo zdecydowany przeciwdziałać temu, by jego pan długo tu pozostawał, poczytywał sobie za moralny obowiązek wyrażać niezadowolenie ze wszystkiego, co tu robiono, mówiono, zamyślano i planowano.
„No, Samie?“
„No, panie?“
„Dość wygodnie, co?“
„Nieźle“, odrzekł Sam pogardliwie, rzucając wzrokiem dokoła.
„Czyś widział pana Tupmana i innych naszych przyjaciół?“
„Widziałem, panie; przyjdą tu jutro. Dziwię się tylko, że dziś tu nie przybyli“, zauważył.
„Przyniosłeś mi rzeczy, których żądałem?“
Zamiast odpowiedzi Sam wskazał palcem na rozmaite paczki, ułożone porządnie w jednym kącie pokoju.
„Bardzo dobrze“, rzekł pan Pickwick, a po chwili wahania dodał: „słuchajno Samie, coś ci powiem...“
„Słucham pana“.
„Samie“, zaczął pan Pickwick bardzo uroczyście. „Czułem od samego początku, że miejsce to nie jest odpowiednie dla młodego człowieka“.
„I dla starego również“, odparł pan Weller.
„Masz zupełną słuszność. Ale starzy mogą wpaść tu czasami wskutek własnej nieroztropności i łatwowierności, a młodzi przez egoizm tych, którym służą. Dla takich młodych ludzi pod każdym względem lepiej będzie, gdy tu nie zostaną. Czy rozumiesz mię, Samie?“
„Nic nie rozumiem“, odrzekł służący, z głupia frant.
„Ale zastanów się tylko“.
„Dobrze, panie“, odrzekł Sam po krótkiem milczeniu, „zdaje mi się, iż wiem, do czego pan zdąża; a jeżeli wiem, do czego, to, mojem zdaniem, tego już zanadto, jak mówił stangret do śnieżnej zawiei, która nie pozwalała mu jechać“.
„Uważam, że mię pojmujesz, Samie. Jak powiedziałem, nie chcę, byś przez całe lata wałęsał się po tem miejscu; pozatem jest to niedorzecznością, by człowiek uwięziony za długi trzymał służącego. Trzeba, byś mię na jakiś czas opuścił...“
„O! Na jakiś czas!“ powtórzył Sam z lekkim sarkazmem.
„Tak, dopóki tu pozostaję. Będę ci płacił pensję, a którykolwiek z moich trzech przyjaciół chętnie weźmie cię do siebie, choćby przez szacunek dla mnie. Jeżeli kiedy opuszczę to miejsce, Samie“, mówił dalej pan Pickwick z udaną wesołością, „daję ci słowo, iż natychmiast powrócisz do ranie“.
„A teraz ja panu powiem“, odrzekł Sam głosem poważnym i uroczystym. „Nic z tego nie będzie — więc niema co o tem mówić“.
„Samie, ja mówię ci serjo; postanowiłem...“
„Postanowił pan? Bardzo dobrze! I ja postanowiłem!“
Powiedziawszy te słowa stanowczym głosem, Sam bardzo ostrożnie osadził sobie kapelusz na głowie i szybko wyszedł z pokoju.
„Samie!“ wołał za nim pan Pickwick, „Samie, chodź tu jeszcze“.
Ale Sam zniknął w długiej galerji.
W wielkiej sali, źle oświetlonej a jeszcze gorzej przewietrzanej, przy ulicy Portugalskiej, Lincoln’s Inn Field, zasiada prawie przez cały rok dwóch, trzech lub czterech gentlemanów w perukach przed brudnemi pulpitami, zbudowanemi według powszechnego zwyczaju, panującego w tym kraju, z wyjątkiem tego, że nie są polerowane. Po prawej ich ręce znajduje się ława adwokatów, po lewej miejsce dla dłużników, niemogących płacić, a mnóstwo brudnych twarzy przed nimi. Gentlemani ci — to komisarze Trybunału Bankrutów, a sala, w której siedzą, to sam Trybunał.
Dziwaczny los sprawił, że od niepamiętnych czasów, jeszcze dziś, sala ta uważana jest przez bezdomnych, ubogich mieszkańców Londynu za ich ostatnie schronienie i miejsce codziennych spotkań. Zawsze jest pełna. Wyziewy piwa i wszelkich napojów spirytusowych wznoszą się ciągle do sufitu, tam zgęszczają się od zimna i deszczem spływają po ścianach; widzi się tu w jednym dniu więcej starego odzienia niż na żydowskiej tandecie w Hondsmith przez cały rok. A niegolonych i niemytych twarzy jeszcze więcej, aniżeliby mogła ogolić i obmyć cała dzielnica cyrulików, od White Chapel do Tyburn, od wschodu do zachodu słońca.
Nie należy przypuszczać, że którykolwiek z tych ludzi ma tu najmniejszy choćby interes, lub jest w ten czy inny sposób związany z miejscem, do którego czuje ten nieprzezwyciężony pociąg. Gdyby tak było, nie mielibyśmy się czemu dziwić, że tu ciągną. Jedni drzemią przez większą część posiedzenia, inni przynoszą nędzny obiad w chustkach lub podartych kieszeniach i zajadają, słuchając rozpraw. Ale nigdy nie zanotowano, by który z nich był osobiście zainteresowany sprawą, rozstrzyganą przez trybunał. Zawsze jednak siedzą od początku do końca posiedzenia. Gdy deszcz pada, wszyscy przychodzą przemokli, a wtedy para, wydobywającą się z ich ubrań, przypomina wyziewy trzęsawiska.
Obserwator, który przybył tu przypadkiem, mógłby sądzić, że jest to świątynia dla bóstwa brudu. Niema tu ani jednego posługacza, ani jednego woźnego, któryby nosił ubranie umyślnie na niego robione, niema ani jednej twarzy, któraby miała wygląd zdrowy i świeży; wyjątek stanowi pewien stary i siwy jak gołąb odźwierny, o czerwonej twarzy; a i ten, ma się wrażenie, jak wiśnia stoczona przez robactwo i wrzucona do wódki, zawdzięcza swój dobry wygląd sztuce, która go zasuszyła i zabalsamowała, gdyż z natury nie mógłby mieć do takiego wyglądu żadnej pretensji. Nawet peruki adwokatów są źle upudrowane i ufryzowane.
Ale największą miejscową osobliwością są niezaprzeczenie pełnomocnicy, zasiadający za wielkim stołem, poniżej komisarzy. Zawodowe ruchomości możniejszych z tych gentlemanów składają się z niebieskiej torby na papiery i młodego pisarka, zwykle Żydka. Ci ludzie nie mają żadnych stałych siedzib, gdyż omawiają sprawy w szynkowniach, lub na dziedzińcu więziennym, gdzie wydzierają sobie interesantów, jak konduktorowie omnibusów. Twarze mają opuchłe, a jeżeli można podejrzewać w nich jakie skłonności, to chyba do opilstwa i szacherki. Ich mieszkania mieszczą się po największej części na przedmieściach t. zw. rules, leżących w promieniu jednej mili od obeliska na St. George Fields. Ich twarze nie są pociągające a maniery nienadzwyczajne.
Pan Salamon Pell, jeden z członków tej świetnej korporacji, był to człowiek opasły i blady. Frak jego wydawał się to zielonego, to brunatnego koloru, stosownie do tego, jak padało nań światło, a ozdobiony był aksamitnym kołnierzem, posiadającym taką samą właściwość. Czoło miał wąskie, twarz szeroką, głowę dużą, a nos wykrzywiony w jedna stronę, jak gdyby natura, oburzona złemi skłonnościami, które w nim odkryła zaraz po urodzeniu, dała mu szturchańca w tę część ciała. Przytem pan Pell miał krótką szyję i wąskie piersi, tak, że co tej części ciała zbywało na piękności, to okupywała pożyteczność.
„Jestem pewny, że wydobędę go z kłopotu“, mówił pan Pell.
„Czy tak?“ zapytała osoba, do której zwrócone było to pytanie.
„Najpewniejszy“, odrzekł pan Pell. „Ale wie pan, że gdyby udał się do jakiego pokątnego adwokata, tobym wcale nie ręczył za skutki“.
„A!“ odrzekła ta sama osoba, otworzywszy gębę.
„Nie, nie ręczyłbym“, powtórzył pan Pell, zaciskając usta, marszcząc brwi i tajemniczo potrząsając głową.
Miejscem, gdzie się toczyła powyższa rozmowa, był szynk, znajdujący się naprzeciw trybunału bankrutów, osobą zaś, do której przemawiał pan Pell, był nie kto inny, tylko pan Weller senjor. Przybył on tu, by nieść pociechę i otuchę jednemu ze swych przyjaciół, którego proces likwidacyjny miał się odbyć w tym dniu, a którego zastępcę prawnego pytał w tej chwili o zdanie.
„A Jerzy gdzie jest?“ zapytał stary Weller.
Pan Pell ruchem głowy wskazał pokój w głębi. Pan Weller udał się tam niezwłocznie i został powitany w sposób serdeczny i bardzo dla siebie pochlebny przez pół tuzina swoich kolegów po fachu, którzy ucieszyli się z jego przyjścia. Uczciwy bankrut, który hołdował popłatnej, ale ryzykownej namiętności trzymania zbyt wielu koni, co doprowadziło go do obecnych trudności — wyglądał bardzo dobrze i, zapewne dla złagodzenia wzruszenia, zajadał wędzone rybki i popijał je porterem.
Przywitanie pana Wellera z kolegami odbyło się ściśle według ceremoniału, obowiązującego w tym zawodzie. Polegało ono na potrząśnięciu prawej pięści przy jednoczesnem kiwnięciu w powietrzu małym palcem. Znaliśmy kiedyś znakomitych dwóch stangretów, (teraz już nie żyją, niebożątka!), którzy byli bliźniętami i kochali się serdecznie i szczerze. Przez dwadzieścia cztery lata mijali się dzień w dzień na gościńcu do Dover i nigdy nie witali się inaczej. A jednak, gdy jeden z nich umarł, drugi wkrótce z tęsknoty poszedł za nim!
„No i cóż, Jerzy?“ spytał Weller, zdejmując surdut i siadając z właściwą sobie powagą. „Jakże tam? Wewnątrz pełno, zewnątrz pomyślnie“.
„Nieźle, nieźle“, odrzekł uczciwy bankrut.
„Siwą klacz dałeś komu pod opiekę?“
Jerzy kiwnął głowa twierdząco.
„Dobrze! A powozy?“
„Są w miejscu pewnem“, odparł Jerzy, odrywając głowy półtuzinowi rybek odrazu i połykając je bez ceremonji.
„Bardzo dobrze! Bardzo dobrze!“ rzekł Weller. „Tylko patrzeć wtył, gdy się jedzie po stromej drodze. A lista podróżnych?“
Pan Pell, odgadując myśl Wellera, oświadczył, że inwentarz aktywów i pasywów jest tak jasny, jak tylko można wyjaśnić piórem i atramentem.
Pan Weller wynurzył swoje zadowolenie, a potem, zwracając się ku panu Pell i wskazując Jerzego, zapytał:
„A kiedy na niego przyjdzie kolej?“
„No“, odparł pan Peil, „on jest na liście trzeci, przypuszczam więc, że za pół godziny przyjdzie na niego kolej. Dałem mojemu pisarzowi polecenie, aby tu przyszedł i doniósł, gdy zacznie się znowu sprawa“.
Weller obejrzał adwokata od stóp do głów z wielkiem uznaniem i rzekł z uczuciem:
„Czego się pan napije?“
„Doprawdy, pan tak łaskaw... właściwie nie mam zwyczaju... jeszcze tak wcześnie... no, niech będzie kieliszek araku“, wykrztusił wkońcu pan Pell.
Kelnerka uprzedziła już polecenie, postawiła przed panem Pellem szklankę wódki i oddaliła się. Wówczas pan Pell, spoglądając po zgromadzonych, przemówił w te słowa:
„Panowie! Wszelkich pomyślności waszemu koledze! Nie lubię chwalić się, panowie, nie mam tego zwyczaju; nie mogę jednak nie nadmienić, iż gdyby przyjaciel panów nie był tak szczęśliwy i nie udał się do mnie... ale nie powiem tego, com miał powiedzieć... Panowie! Zdrowie wasze!“
Wychyliwszy odrazu kieliszek, pan Pell cmoknął językiem i wielce zadowolony z siebie, spojrzał po zgromadzonych stangretach, w oczach których uchodził za pewnego rodzaju wyrocznię.
„Zaraz“, zaczął znowu, „cóż to miałem powiedzieć?“
„Miałeś pan powiedzieć, iż nie odmówisz drugiego kieliszka“, rzekł Weller z żartobliwą powagą.
„Cha, cha, cha! Nieźle! Nieźle! Chociaż to jeszcze zawcześnie... ale niech już będzie i druga edycja... Hm!“
Ten ostatni wykrzyknik zamienił się w uroczysty i pełen godności kaszel, do którego pan Pell uważał za stosowne uciec się, dostrzegłszy w swych słuchaczach nieprzyzwoitą skłonność do wesołości.
„Panowie“, zaczął znowu, „nieboszczyk lord kanclerz bardzo mię cenił“.
„I nieraz mu powierzał ważne sprawy“, wtrącił pan Weller.
„Słuchajcie, słuchajcie!“ zawołał klijent pana Pella; „I dlaczegóż miałoby być inaczej?“
„Tak — rzeczywiście“, zauważył mężczyzna z niesamowicie czerwoną twarzą, który dotychczas nie odzywał się i nie wyglądał bynajmniej na kogoś, kto chciałby powiedzieć coś więcej. „Dlaczegożby nie?“
Szmer uznania przeszedł po zebranych.
„Przypominam sobie, panowie, że pewnego dnia, jedząc z nim obiad... dwóch nas tylko obiadowało, ale wszystko było tak wspaniale urządzone, jak gdyby dwadzieścia osób miało siąść do stołu... Wielka pieczęć leżała zboku na etażerce, po prawej stronie kanclerza, a po lewej słuszny mężczyzna, w peruce i zbroi, pilnował berła z gołą szablą i w jedwabnych pończochach... Tak, moi panowie, jest zawsze w nocy i we dnie. Wtem kanclerz mówi mi: „Pell, bez żadnej fałszywej skromności! Pell, ty jesteś człowiek zdolny; kogo zechcesz, przeprowadzisz przez trybunał bankrutów. Twój kraj, Pell, powinien być z ciebie dumny“. „Milordzie“, odpowiedziałem, pan mi pochlebiasz“. „Pell“, odrzekł lord-kanclerz, „jeżeli pochlebiam ci, to niech mię djabli wezmą...“
„Tak powiedział?“ wtrącił Weller.
„Tak!“
„W takim razie parlament powinienby go ukarać za to, że klął; i gdyby kanclerz był prostym biedakiem, pewnoby go wsadzono do kozy“, odezwał się pan Weller.
„Ale, kochany panie..., on mówił mi to w pełnem zaufaniu“.
„W czem?“
„W pełnem zaufaniu“.
„No, to co innego“, odrzekł Weller, pomyślawszy chwilę. „Jeżeli mówił w pełnem zaufaniu, żeby go djabli wzięli, to co innego“.
„Rozumie się, że co innego“, rzekł pan Pell. „Różnica aż nazbyt widoczna, jak to zaraz zobaczymy“.
„To zmienia kwestję“, zauważył pan Weller. „No, mów pan dalej“.
„Nie, nie będę mówił dalej“, odrzekł Pell głosem stłumionym i poważnym. „Przypomniał mi pan, że była to rozmowa prywatna... prywatna i poufna, panowie. Moi panowie, ja jestem człowiekiem zawodu. Być może, że przez to urosłem w oczach moich kolegów — ile być może, że tak nie jest. Prawie wszyscy wiedzą o tem. Nic nie powiem. W tym pokoju padły już uwagi, które uwłaczały sławie mego szlachetnego przyjaciela. Przepraszam panów, ale byłem nieostrożny... Wiem, że nie powinienem mówić o takich rzeczach bez jego zezwolenia. Dziękuję panu, żeś mię przestrzegł“.
Tak usprawiedliwiając się, pan Pell wsunął rękę w kieszenie i z straszną determinacją począł przebierać w niej trzema półpensami, marszcząc przytem brwi.
Zaledwie powziął ten cnotliwy zamiar, gdy pisarek i niebieska torba, dwaj nierozłączni towarzysze, wpadli do sali i powiedzieli (w każdym razie powiedział pisarek, gdyż niebieska torba nie brała udziału w tej przemowie), iż sprawa Jerzego zaraz się rozpocznie. Na wiadomość o tem całe towarzystwo wybiegło na ulicę i pospieszyło do sali, by tam, zapomocą szturchańców na prawo i na lewo, wywalczyć sobie miejsce. Operacja ta trwa zwykle od dwudziestu do trzydziestu minut.
Pan Weller, ufny w swą siłę, rzucił się odrazu w sam środek tłumu z rozpaczliwem postanowieniem dostania się za wszelką cenę na dobre miejsce; ale skutek niezupełnie odpowiedział jego oczekiwaniom; jakaś niewidzialna osoba, której nastąpił na nogę, wbiła mu kapelusz aż po samą brodę, gdyż zapomniał go zdjąć. Osoba ta pożałowała swej porywczości, w tej samej bowiem chwili wydała kilka nieartykułowanych okrzyków zdziwienia, pochwyciła za rękę stangreta, wyprowadziła go z sali i po dużym wysiłku, zdjęła mu kapelusz.
„Samiwel!“ zawołał Weller, ujrzawszy światło dzienne a z niem razem i swego wybawcę.
Sam kiwnął głową...
„To ty jesteś tym miłym chłopcem, który pomny swych obowiązków — prawda?“ — rzekł pan Weller, „swemu rodzonemu ojcu na jego stare lata wbija kapelusz na głowę!“
„A skąd miałem wiedzieć, że to ty? Czy myślisz, że mogłem cię poznać po ciężarze twoich nóg?“
„Prawda i to, Samiwelu“, odrzekł Weller, zupełnie ułagodzony. „Ale co ty tu porabiasz? Twój gubernator nic tu nie zyska. Tu nie unieważnią wyroku, nie unieważnią, Sammy!“
I Weller potrząsnął głową z jurydyczną powagą.
„Cóż to za babskie gadanie!“ zawołał Sam. „Ciągle ze swoim wyrokiem i alibi! Kto ci tu mówi o wyroku?“
Weller nic nie odpowiedział, ale powtórnie potrząsnął głową w jeszcze bardziej uczony sposób.
„Nie ruszaj tak mózgownicą, jeżeli nie chcesz, by ci wyskoczyła z zawiasów“, mówił dalej zniecierpliwiony Sam.
„Gadaj teraz rozumnie. Szukałem cię wczoraj wieczór pod Markizem Granby“.
„A markizę widziałeś?“ zapytał Weller, wzdychając.
„Widziałem“.
„Jakże wygląda moje kochanie?“
„Bardzo dziwnie. Zdaje mi się, że gubi się powoli rumem i innemi medykamentami tego rodzaju“.
„Tak myślisz, Sammy?“ zapytał Weller poważnym tonem.
„Tak myślę“, odparł syn.
Weller pochwycił syna za rękę, uścisnął ją, potem puścił; podczas tej manipulacji, rysy jego nie wyrażały ani obawy, ani smutku, ale raczej jakąś słodką rozkoszną nadzieję. Cień oddania a nawet radości przemknął przez jego twarz, gdy mówił:
„Nie jestem tego zupełnie pewny, Sammy, nie chcę więc nazbyt oddawać się nadziei, by potem nie rozczarować się, ale zdaje mi się, mój chłopcze, zdaje mi się, że pasterz zachorował na wątrobę“.
„Czy źle wygląda?“ zapytał Sam.
„Nadzwyczaj blado, z wyjątkiem nosa, który jest bardziej czerwony niż zwykle. Apetyt ma nieszczególny; ale pije znakomicie“.
Podczas gdy to mówił, przyszedł panu Wellerowi na myśl rum, gdyż przybrał minę zamyśloną i ponurą, ale prędko się jej pozbył, jak to zdradzał doskonały alfabet jego mimiki, czego używał tylko wówczas, gdy był zadowolony.
„A teraz, do rzeczy”, rzekł Sam. „Otwórz dobrze uszy i nie przerywaj, dopóki nie skończę”.
Po tej krótkiej przedmowie, Sam treściwie opisał ostatnią dziwną swą rozmowę z panem Pickwickiem.
„Biedny człowiek!” zawołał Weller starszy. „Sam jeden i nikt nawet mu nie współczuje! Tak być nie może, Sammy! Tak być nie może!”
„Ba! Wiedziałem o tem, zanim tu przyszedłem”.
„Oni go przecież nie zjedzą na surowo, Sammy!”
Sam kiwnął głową na znak, że podziela to zdanie.
„A jeżeli nie zjedzą, to wyjdzie tak oskubany, iż właśni przyjaciele nie poznają go. Pieczony gołąbek nie jest niczem w porównaniu z nim”.
Sam powtórzył gest.
„Tak być nie może, Sammy!” mówił dalej Weller poważnie.
„I tak nie będzie”, odrzekł Sam.
„Naturalnie, że nie!” ciągnął Weller.
„Wiesz, że prorokujesz jak prawdziwa Ośla Juka[6] z czerwoną twarzą, w książce za sześć pensów”, rzekł Sam.
„Co to za Ośla Juka?”
„Mniejsza o to; wystarczy, żebyś wiedział, że to nie stangret”.
„Znałem jednego masztalerza tego nazwiska”, rzekł Weller pomyślawszy nieco.
„To nie ten; mój był prorokiem”.
„Co to jest prorok?” zapytał Weller, pytająco wpatrując się w twarz syna.
„Człowiek, który przepowiada, co ma się stać”, odparł Sam.
„Chciałbym go znać, Sammy. Możeby rzucił trochę światła na tę chorobę wątroby, o której mówiłem ci przed chwilą. Ale że już nie żyje i nikomu nie zostawił swego interesu, więc niema co mówić. Mów dalej, Sammy”, dodał z westchnieniem Weller.
„Otóż”, zaczął Sam, „wyprorokowałeś, co się stanie z gubernatorem, gdy będzie sam siedział w więzieniu. Czy niema jakiego sposobu, żeby zaradzić temu?”
„Nie, Sammy, niema”, odrzekł Weller, zamyślony.
„Żadnego sposobu?”
„Żadnego. Chyba... “ W tej chwili blask wewnętrznego światła rozjaśnił mu twarz. Zniżył głos aż do szeptu i przyłożywszy usta do ucha swej latorośli, mówił: „Chyba wynieść go obwiniętego w materac albo przebrać za starą babę z zielonym woalem“.
Oba te pomysły Sam odrzucił z niespodziewaną wzgardą i znów powtórzył pytanie.
„No, jakże tu radzić“, rzekł stary woźnica, „kiedy nie chce, byś został przy nim? To nie da się zrobić — nie da“.
„Otóż ja ci powiem jak. Pożycz mi dwadzieścia pięć funtów sterlingów“.
„I poco?“
„Zobaczysz. Być może, iż w pięć minut po pożyczeniu zażądasz zwrotu tych pieniędzy; ja może powiem, że nic z tego nie będzie, zachowam się wobec ciebie grubiańsko; a ty, ty będziesz zdolny kazać aresztować swego syna za tak drobną kwotę; będziesz zdolny wtrącić go do więzienia, ojcze wyrodny!“
Po tych wyrazach ojciec z synem zamienili między sobą cały kodeks chytrych mrugań i tym podobnych ruchów telegraficznych, poczem Weller starszy usiadł na kamieniu i począł śmiać się tak mocno, iż cała twarz mu poczerwieniała.
„Cóż to za głupi, stary zwierz!“ zawołał Sam, oburzony tą stratą czasu. „Cóżeś usiadł tu i wykrzywiasz gębę na kołatkę do drzwi, jakby nie było nic innego do roboty? Gdzie jest moneta?“
„W kasie, Samie, w kasie“, odrzekł Weller, przybierając zwykłą minę. „Potrzymajno kapelusz, Samie“.
Oddawszy kapelusz, Weller całem ciałem pochylił się na bok, i zręcznym ruchem zapuścił prawą swą rękę w ogromną kieszeń, z której wydobył po niemałym wysiłku i sapaniu wielki in octavo pugilares, związany grubym rzemykiem. Z pugilaresu tego wyjął naprzód dwa nakonieczniki do bicza, trzy czy cztery sprzączki, małą torebkę z próbką owsa i wreszcie zwój banknotów bardzo brudnych, z pomiędzy których wybrał żądaną kwotę i podał Samowi.
„A teraz, Sammy“, powiedział, umieściwszy z powrotem w pugilaresie nakonieczniki, sprzączkę, torebkę z owsem i resztę pieniędzy i zasunąwszy pugilares w głąb bezdennej kieszeni; „teraz, Sammy, powiem ci, że znam pewnego gentlemana, który resztę interesu załatwi nam w oka mgnieniu. To filar prawa Sammy, ma mózg aż w końcach palców, jak żaba; przyjaciel lorda-kanclerza; tylko powie mu się, co potrzeba, a zamkną cię choćby na całe życie“.
„Za pozwoleniem“, przerwał Sam; „tego sobie nie życzę“.
„Czego?“
„Żadnych środków niekonstytucyjnych! Po perpetuum mobile, niema piękniejszego wynalazku, jak habeas corpus; czytałem to nieraz w dziennikach“.
„Ale cóż to ma do rzeczy?“
„To właśnie, że chcąc popierać ten wynalazek, życzę sobie być uwięzionym według habeas corpus; ale żadnych konszachtów z kanclerzami! To już nie takie zdrowe!“
Przychyliwszy się w tym punkcie do zdania syna, pan Weller natychmiast odszukał uczonego Pella i oświadczył mu, że życzy sobie otrzymać niezwłoczny rozkaz uwięzienia niejakiego pana Samuela Wellera za dług dwudziestu pięciu funtów sterlingów i koszta. Wydatki, wynikłe z tego powodu, będą niezwłocznie zwrócone panu Pellowi.
Adwokat był bardzo wzburzony, gdyż niewypłacalny kierowca koni został skazany na natychmiastową likwidację pretensyj. Chwalił on nadzwyczajne przywiązanie Sama do swego pana, oświadczył, że mu to w zupełności przypomina jego własne uczucie oddania dla jego przyjaciela, kanclerza, i zaprowadził starszego Wellera natychmiast do Temple, by tam zaprzysiąc słuszność jego wierzytelności — akt, którego dokonano przy pomocy niebieskiej torby, niesionej i teraz przez pisarczyka.
Tymczasem Sam, którego ojciec oficjalnie przedstawił przyjaciołom jako swego potomka, był traktowany z wyraźnem wyróżnieniem i proszony, by zechciał przy okazji wziąć udział w uczcie. Sam daleki był oczywiście od odrzucenia tej propozycji.
Wesołość gentlemanów tej sfery jest zwykle stateczna i spokojna. Ale obecna chwila była wyjątkowo radosna, więc też humor wzrósł w odpowiednim stosunku. Po kilku, powiedziałbym, hałaśliwych toastach na cześć Głównego Komisarza i pana Pellera, który tego dnia wykazał tak niezwykły spryt, jegomość z twarzą centkowaną i w błękitnym szalu na szyi zaproponował, by ktoś z obecnych zaśpiewał. Proponowano, żeby centkowany jegomość, stęskniony do śpiewu, sam zaśpiewał. Ale centkowany odmówił z miną uroczystą i jakby obrażoną. Wtedy, jak się to zwykle dzieje, przyszło niemal do kłótni.
„Gentlemani!“ zawołał koniarz. „Zamiast, byśmy psuć mieli harmonję tego rozkosznego zebrania, możeby pan Samuel Weller zechciał coś zaśpiewać?“
„Słowo daję!“ powiedział Sam. „Nie przywykłem śpiewać bez akompanjamentu. Ale czegóż nie oddam za spokój? jak powiedział pewien jegomość, przyjmując posadę w latarni morskiej“.
Po tym wstępie pan Samuel Weller natychmiast rozpoczął ową dziką i wspaniałą legendę, którą pozwalamy sobie zacytować, przypuszczając, że nie wszyscy ją znają. Zwracamy szczególną uwagę na monosylaby na końcu drugiego i czwartego wiersza, co nietylko pozwala śpiewakowi wziąć szerszy oddech, ale przyczynia się do jednolitości rytmu.
Romans
1
Jechał pan Turpin polem przez Haunslow
A dzielna pod nim kla-acz.
Patrzy — kareta gościńcem sunie:
Czy biskup, czy kto za-acz?
Więc pędem rusza, w drodze jej staje
I wsadza w okno łeb;
A biskup rzecze: „jak jajem jaje,
„Pan Turpin to, czy kiep?“
Chór
A biskup rzecze: „Jak jajem jaje,
„Pan Turpin to, czy kiep?“
2
A Turpin: „Zjesz mi z kulą te słowa
„Abyś i z nich miał zy-ysk!“
I w zęby wepchnął mu swój pistolet
I wsadził nabój w py-ysk!
Woźnica, co się na żartach nie znał,
Hejże! W konie i w krzyk!
Lecz dostał kulą w plecy nim zczeznął —
Tak wstrzymał go pan Dick.
Chór (sarkastycznie)
Lecz dostał kulą w plecy nim zczeznął —
Tak wstrzymał go pan Dick.
„Powiedziałbym, że to piosenka na czasie!“ zawołał gentleman z centkowaną twarzą. „Pytam o nazwisko owego stangreta!“
„Tego nikt nie wie!“ odrzekł Sam. „Nie znaleziono w kieszeni biletu wizytowego!“
„Oponuję przeciwko mieszaniu do rozmowy polityki!“ ciągnął centkowany jegomość. „Stwierdzam, że w tem towarzystwie śpiewa się piosenki polityczne. I, co więcej, kłamliwe! Powiadam, że stangret nie uciekł! Ale że umarł... umarł jak amen w pacierzu! I nie pozwolę, by mi kto zaprzeczył!“
Ponieważ centkowany mówił z wielką energją i przejęciem; ponieważ zdania towarzystwa na ten temat były podzielone; już w powietrzu wisiała nowa kłótnia, kiedy na szczęście wszedł pan Weller w towarzystwie pana Pella.
„Wszystko idzie doskonale!“ rzekł stary stangret.
„O czwartej“, rzekł pan Pell, „przyjdą tu aresztować pana. Spodziewam się, że nie uciekniesz, gdy przyjdą! Ha, ha!“
„Może mój okrutny papa zmięknie do tego czasu!“ bąknął Sam, strojąc komiczne grymasy.
„O, nie!“ odrzekł Weller.
„Błagam cię, ojcze!“ mówił dalej Sam.
„Za nic w świecie!“ odparł nieubłagany wierzyciel.
„Będę ci spłacał po sześć pensów miesięcznie!“
„Nie chcę!“
„Ha, ha, ha! To doskonale!“ zawołał pan Pell, układając rachunek wydatków. „Bardzo zabawny przypadek, doprawdy! Benjaminie! Przepisz to“, rzekł do swego dependenta, poczem znów się uśmiechnął, wskazując Wellerowi wysokość sumy. „Dziękuję“, dodał następnie, odbierając brudne banknoty, które stangret wydobył z pugilaresu. „Trzy funty, dziesięć szylingów, a jeden funt dziesięć szylingów, to czyni pięć funtów sterlignów. Bardzo dziękuję, panie Weller. Syn pana, to bardzo interesujący młody człowiek; to bardzo piękny rys jego charakteru, naprawdę, bardzo piękny“, dodał pan Pell ze słodkim uśmiechem, spoglądając po towarzystwie i chowając pieniądze.
„Znakomita farsa“, rzekł Weller, śmiejąc się donośnie, „prawdziwy syn marnostrawny“.
„Marnotrawny, panie“, poprawił łagodnie pan Pell, „mówi się syn marnotrawny“.
„Mniejsza o to, jak się mówi“, odrzekł stangret poważnie. „Wiem, o co chodzi, a jakbym nie wiedział, zapytałbym pana“.
W tej chwili przybył urzędnik, który miał dokonać aresztowania. Sam stał się tak popularnym, iż wszyscy gentlemani, znajdujący się w szynkowni, postanowili odprowadzić go in corpore do więzienia. Wyszli więc, urzędnik na czele, za nim, pod rękę, szli wierzyciel z dłużnikiem, a za nimi ośmiu tęgich stangretów tworzyło straż tylną. Przy kawiarni „Sergeant’s-Inn“ cały pochód zatrzymał się, by się czegoś napić dla odświeżenia, a po załatwieniu prawnych formalności, ruszono dalej.
W ulicy Floty powstał mały nieład, spowodowany żartobliwością ośmiu gentlemanów z tylnej straży, którzy uparli się, by iść po czterech w szeregu. Postanowiono narazie, iż gentleman z centkowaną twarzą pozostanie wtyle celem poboksowania się z pewnym komisjonerem i że przyjaciele zabiorą go wracając. Tylko ten jeden drobny wypadek zdarzył się po drodze. Stanąwszy u drzwi więziennych, orszak, na wezwanie wierzyciela, krzyknął trzy razy hurra! poczem wszyscy, uścisnąwszy rękę Sama, odeszli.
Gdy został formalnie powierzony dozorcom więzienia Floty, ku ogromnemu zdumieniu pana Rokera a nawet ku wzruszeniu flegmatycznego Neddy, Sam poszedł prosto do pokoju swego pana i zapukał.
„Proszę wejść!“ odrzekł pan Pickwick.
Sam wszedł, zdjął kapelusz i uśmiechnął się.
„A! Sam! Poczciwy chłopak!“ rzekł pan Pickwick, widocznie zadowolony z jego przybycia; „nie miałem zamiaru urazić cię tem, co powiedziałem wczoraj. Połóż swój kapelusz, Samie; muszę ci to wyjaśnić dokładniej“.
„Czy nie możnaby odłożyć tego na później, proszę Pana?“
„I owszem. Ale dlaczegożby nie zaraz?“
„Wolałbym później“.
„Ale dlaczego?“ zapytał pan Pickwick.
„Bo...“ zaczął Sam z wahaniem.
„Bo co?“ zapytał pan Pickwick, trochę przerażony. „Mów wyraźnie, Samie“.
„Bo... bo mam tu mały interes, który chciałbym załatwić...“
„Interes?“ zawołał filozof.
„Nic tak ważnego, proszę pana“.
„A! Jeśli tak, to możesz mnie naprzód wysłuchać“.
„Wolałbym pierwej załatwić ten interes“, odrzekł Sam, wahając się.
Pan Pickwick nie powiedział nic, ale dziwił się coraz bardziej.
„Chodzi o to...“ rzekł Sam, i znów zatrzymał się.
„No, mówże!“
„No, chodzi o to“, powtórzył Sam z wysiłkiem, „że przedewszystkiem muszę tu znaleść sobie łóżko“.
„Łóżko?“ zawołał pan Pickwick zdumiony.
„Tak, łóżko dla siebie; jestem uwięziony; dziś popołudniu aresztowano mię za długi“.
„Ty za długi!“ zawołał pan Pickwick, padając na krzesło.
„Tak, panie, za długi; i człowiek, który mię wsadził, nie wypuści mnie stąd, dopóki pan tu będzie“.
„Co ty mówisz?“
„Co mówię? Będę więźniem, choćby czterdzieści lat!... I bardzo się z tego cieszę. Gdybym siedział w New Gate, byłoby to to samo. No! Powiedziałem! Skończone!“
Powtórzywszy te wyrazy kilkakrotnie z wielkim naciskiem, Sam, w stanie wielkiego wzburzenia, rozmiażdżył nogą swój kapelusz, stojący na podłodze, potem założył rękę na piersiach i począł wpatrywać się w twarz swego pana.