Klub Pickwicka/Tom IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


KAROL DICKENS
KLUB PICKWICKA
TOM IV
WARSZAWA 1936

WYDAWNICTWO J. PRZEWORSKIEGO

Rozdział czterdziesty czwarty,
opisuje różne zdarzenia w więzieniu Floty, oraz tajemnicze postępowanie pana Winkle; mówi również, w jaki sposób nieszczęśliwy więzień kanclerstwa odzyskał wolność.

Pan Pickwick był zanadto wzruszony przywiązaniem Sama, by mu wyrazić swe niezadowolenie z nieoględnego kroku, jakim było dobrowolne pójście do więzienia na nieokreślony czas. Jedynym punktem, przy którym wytrwale obstawał, było to, że żądał nazwiska wierzyciela; ale Sam uparł się i za nic w świecie nie chciał mu tego powiedzieć.
„To się na nic nie przyda“, powtarzał; „to istota złośliwa, mściwa, skąpa, z sercem, którego niema sposobu zmiękczyć, jak się wyraził pewien cnotliwy wikary o gentlemanie, cierpiącym na wodną puchlinę, który wolał zapisać swój majątek żonie, aniżeli oddać na kościół“.
„Doprawdy, Samie, kwota jest tak mała, że nic łatwiejszego, jak ją zapłacić; ponieważ postanowiłem zatrzymać cię przy sobie, powinieneś był zwrócić uwagę na to, iż byłbyś mi nierównie przydatniejszy, gdybyś mógł wychodzić poza te mury“.
„Bardzo jestem panu wdzięczny, ale nie przystałbym na to“.
„Na co nie przystałbyś, Samie?“
„Za nic w świecie nie upokorzyłbym się, by prosić o łaskę takiego niemiłosiernego nieprzyjaciela, jak mój wierzyciel“.
„Ależ to nie jest żadna łaska, kiedy mu się oddaje jego pieniądze“, osądził pan Pickwick.
„Przepraszam pana, ale byłoby dla niego wielką łaską, gdybym mu zapłacił żądaną sumę, na co nie zasługuje. Tak się ma rzecz, proszę pana“.
Tu pan Pickwick ze zmieszaną miną zaczął drapać się w nos, a Sam uznał, że postąpi rozsądnie, gdy zmieni temat rozmowy.
„Trzymam się swego postanowienia dla zasady“, zauważył Sam. „Podobnie jak pan! To przypomina mi tego jegomościa, który popełnił samobójstwo dla zasady — musiał pan o tem naturalnie słyszeć!“ Tu pan Weller przerwał i spojrzał wesoło na swego pana.
„Niema w tem nic naturalnego, Samie“, powiedział pan Pickwick, mimowoli uśmiechając się, chociaż nie uwolnił się jeszcze od zmieszania, w jakie go wprawiło wyznanie Sama. „Opowiadanie o tym gentlemanie nigdy nie doszło do moich uszu!“
„Nie?!“ zawołał Sam. „To mnie dziwi, proszę pana! Był to urzędnik w jakiemś biurze!“
„Urzędnik?“ powtórzył pan Pickwick.
„Tak“, potwierdził Sam. „I do tego bardzo przyjemny jegomość. Jeden z tych schludnych i miłych gentlemanów, którzy w słotę wsadzają nogi w kalosze i których jedynym przyjacielem od serca jest kamizelka na zajęczem futrze! Oszczędzał pieniądze z zasady, kładł codziennie czystą koszulę z zasady, nigdy nie rozmawiał z żadnym ze swoich krewnych — też z zasady, a także z obawy, by nie pożyczyli od niego pieniędzy! A pozatem był to naprawdę niezwykle miły charakter! Z zasady strzygł się co dwa tygodnie, i z zasady znaszał zawsze tę samą ilość garniturów rocznie: trzy; stare odsyłał krawcowi! Ponieważ był bardzo systematyczny, jadał dzień w dzień obiad w tej samej jadłodajni, zawsze to samo i zawsze wybierał najlepsze kąski, na co nieraz skarżyła się gospodyni! Wchodząc mówił: „Post, jak tylko tamten pan skończy! Poszukaj no dla mnie Times, Tomaszu! I obejrzyj no się za Morning Herald! A nie zapomnij zamówić Chronicle!“ A potem siedzi i patrzy na zegar jak sroka w gnat i zrywa się na jaki kwadrans przed tem, nim chłopiec przynosi gazety, aby pierwszy mu je zabrać, i czyta je z takiem przejęciem i zapałem, że to aż gości drażniło, zwłaszcza jednego kłótliwego jegomościa, z którego nawet garson nie spuszczał oka, bo się bał, że kogoś nożem dźgnie! No i co pan powie? Zajmował najlepsze miejsce na jakie trzy godziny, i zamawiał tylko obiad, a potem drzemał i szedł do kawiarni na następna uliczkę, gdzie wypijał filiżankę kawy i zjadał cztery racuszki, poczem szedł do siebie na Kensington i kładł się spać. Pewnej nocy schwyciły go boleści, wezwał lekarza. Lekarz przyjeżdża w zielonym wehikule, z pewnego rodzaju drabiną à la Robinzon Kruzoe, a to dlatego, by lekarz mógł wysiąść a stangret nie potrzebował złazić z kozła, bo wszyscy by widzieli, że ma tylko liberyjną kurtkę, a portki zwykłe! „Co panu?“ pyta lekarz. „Bardzo jestem chory!“ mówi pacjent. „Co pan jadł?“ pyta znów lekarz. „Wołowinę!“ mówi pacjent „A co pan zjadł ostatnio?“ pyta lekarz. „Racuszki!“ mówi pacjent. „A, jesteśmy w domu!“ powiada lekarz. „Zaraz przyszlę panu pudełko pigułek, i żeby mi się pan nie ważył jadać ich więcej!“ „Czego nie jadać?“ pyta pacjent. „Pigułek?“ „Nie, racuszków!“ „Dlaczego?“ pyta pacjent i aż siada na łóżku. „Codziennie, z zasady, od piętnastu lat zjadam wieczorem po cztery racuszki!“ „No, to radzę panu zmienić zasady!“ powiada lekarz. „Racuszki są bardzo zdrowe“, powiada pacjent. „Racuszki nie są zdrowe!“ powiada lekarz z wściekłością. „Ale bardzo tanie“, powiada pacjent. „I bardzo sytne, jeżeli weźmie się pod uwagę ich cenę!“ „Ale panu wypadną drogo!“ powiada lekarz. „Bardzo drogo, jeżeli będzie je pan jadał! Cztery racuszki co wieczór i będzie z panem koniec za pół roku!“ Pacjent patrzy mu prosto w twarz i powiada: „Jest pan tego pewien?“ „Stawiam na kartę moją zawodową reputację!“ woła lekarz. „Ile racuszków na jednem posiedzeniu zabiłoby mię?“ „Nie wiem!“ powiada lekarz... „Myśli pan, że racuszków za pół korony wystarczy?“ „Chyba!“ odpowiada lekarz. „A za trzy szylingi napewno?“ „Naturalnie!“ odpowiada lekarz. „Dobranoc!“ Następnego dnia chory wstaje, każe zapalić na kominku, sprowadza sobie racuszków za trzy szylingi, zjada je wszystkie i idzie na piwo do Abrahama!“
„I pocóż to zrobił?“ zawołał pan Pickwick bardzo poruszony tragicznem zakończeniem tego opowiadania.
„Poco to zrobił, proszę pana?“ odrzekł Sam. „Ależ dla poparcia swojej zasady, że racuszki są zdrowe, i żeby pokazać, że nikomu nie pozwoli dmuchać sobie w kaszę!“
Takiemi to anegdotkami i opowiadaniami odpowiadał Sam na troskę swego pana, kłopocącego się, gdzie Sam przepędzi noc? Wreszcie, widząc, że wszystkie jego uwagi są bezskuteczne, pan Pickwick przystał na to, by Sam ulokował się u pewnego łysego łatacza butów w małym pokoiku na trzeciem piętrze.
Do tego skromnego apartamentu Sam zaniósł materac, kołdrę i poduszkę, wynajęte u pana Rokera, a gdy się wyciągnął na tem improwizowanem łóżku, tak mu było dobrze, jakby był wychowany w więzieniu i jakby cała jego rodzina wegetowała tam od trzech generacyj.
„Czy zawsze palicie fajkę, gdy się kładziecie spać, stary kogucie?“ zapytał Sam swego gospodarza, gdy obaj ułożyli się na swych łóżkach do snu.
„Zawsze, młody kochinchińczyku“, odrzekł szewc.
„Czy można zapytać was, dlaczego ścielicie sobie pod tym stołem sosnowym?“
„Bo nim się tu dostałem, byłem przyzwyczajony sypiać pod baldachimem, a stół oddaje mi taką samą usługę“, odparł szewc.
Podczas tej rozmowy, Sam leżał wyciągnięty na swoim materacu w jednym kącie pokoju, a szewc, na swoim, w drugim. Pokoik był oświetlony jedną świeczką i fajką szewca, błyszczącą pod stołem, jak rozżarzony węgiel. Rozmowa powyższa, chociaż tak krótka, usposobiła Sama przychylnie dla gospodarza. Wskutek tego Sam wsparł się na łokciach i począł mu się przypatrywać uważniej.
Był to człowiek blady — wszyscy zresztą szewcy są bladzi — miał brodę rozczochraną — wszyscy łatacze butów mają takie brody — ale twarz jego, chociaż pomarszczona i wykrzywiona, znamionowała dobry humor, a oczy musiały niegdyś mieć bardzo wesoły wyraz, gdyż i teraz jeszcze iskrzyły się. Szewc miał ze sześćdziesiąt lat życia i Bóg wie ile lat więzienia; dziwnem więc było, gdy się widziało w jego rysach dotąd jeszcze pewne ślady wesołości. Wzrostu był niewielkiego; w ustach trzymał dużą fajkę a paląc ją, spoglądał na gorejącą świecę z zadowoleniem prawdziwie godnem zazdrości.
„Czy dawno już tu jesteście?“ zapytał Sam po kilku minutach milczenia, które od pewnego czasu zaczęło mu ciężyć.
„Dwanaście lat“, odrzekł szewc, żując zębami ustnik fajki.
„Zapewne dlatego, żeście zlekceważyli rozporządzenie sądu?“ zapytał Sam.
Szewc skinął głową.
„Dobrze“, odparł Sam poważnie; „dlaczego trwacie przy tem tak uparcie i pozwalacie, że to drogie życie mija wam w tym lombardzie na ludzi? Dlaczego nie ustąpicie i nie oświadczycie kanclerstwu, że żałujecie, iż zlekceważyliście sąd; chyba nie chcecie tego zrobić jeszcze raz?“
Szewc z uśmiechem przesunął fajkę w kąt ust, potem sprowadził ją na dawne miejsce i nic nie powiedział.
„Dlaczego nie zrobicie tego?“ pytał Sam natarczywie.
„Ach“, rzekł szewc, „nie rozumiesz tego. No, jak myślisz, co mię zniszczyło?“
„Ba!...“ rzekł Sam, poprawiając światło. „Sądzę, żeście narobili długów, prawda?“
„Nigdy nie byłem dłużny ani szeląga“, odparł tamten, „zgaduj dalej“.
„No to możeście kupowali domy, co, mówiąc delikatnie, dowodzi pomieszania zmysłów; a możeście budowali nowe domy, co w języku medycyny, oznacza nieuleczalną chorobę?“
Szewc potrząsł głową i powiedział: „Zgaduj pan dalej!“
„Nie sądzę, byście się bawili w procesy?“ mówił Sam dalej.
„Nigdy w życiu“, odparł szewc. „Zostałem zrujnowany wskutek otrzymania spadku“.
„O, ba, ba! Na to mię nie złapiecie! Ja sam chciałbym mieć jakiego bogatego nieprzyjaciela, któryby chciał mnie w ten sposób zgubić. Niechby zgubił“.
„Byłem pewny, że nie będziesz mi wierzyć“, odrzekł szewc, paląc fajkę z filozoficznym spokojem; „I jabym także nie wierzył, gdybym był na twojem miejscu; a jednak tak jest“.
„Jakże to mogło stać się?“ zapytał Sam, nawpół już przekonany spojrzeniem, które rzucił mu szewc.
„Było to tak. Pewien stary gentleman, dla którego robiłem buty na prowincji i z którego krewną ożeniłem się, (już umarła, Bogu dzięki; niech ją Bóg błogosławi), dostał apopleksji i wyniósł się“.
„Dokąd?“ zapytał Sam, którego liczne zdarzenia tego dnia uczyniły trochę sennym.
„A czy ja wiem?“ odparł szewc, który delektując się teraz fajką, mówił przez nos. „Umarł“.
„A! Cóż dalej?“
„Dalej? Zostawił pięć tysięcy funtów szterlingów“.
„To bardzo pięknie z jego strony“.
„Mnie zapisał tysiąc, gdyż byłem mężem jego krewnej. Rozumiesz?“
„Bardzo dobrze“, mruknął Sam.
„A ponieważ otoczony był przez mnóstwo synowców i synowic, ciągle kłócących się między sobą, więc gentleman ten mnie uczynił wykonawcą swej ostatniej woli i mnie oddał wszystko do rozporządzenia, abym to potem legalnie rozdzielił pomiędzy nich“.
„Co rozumiecie przez słowa: do rozporządzenia?“ zapytał Sam, budząc się. „Jeśli nie była to gotówka, to poco to?“
„To jest takie prawnicze określenie, nic więcej“, odparł szewc.
„Nie pomyślałem o tem“, rzekł Sam, potrząsając głową. „W tym lokalu niema wiele do rozporządzenia. No, jedź dalej“.
„Otóż“, ciągnął szewc, „gdym się zabierał do legalizowania testamentu, synowcy i synowice, którzy byli bliscy rozpaczy, że nie dostaną wszystkiego, wyrobili caveat“.
„Co to takiego?“
„To taki instrument prawniczy, który tyle znaczy, jakby kto powiedział: nie damy!“
„Rozumiem, pewno z tej familji co i habeas corpus. Dalej“.
„Ale widząc, że nie zdołają porozumieć się między sobą i że wobec tego nie będą mogli obalić testamentu, cofnęli caveat a ja wypłaciłem każdemu jego część. Zaledwie to zrobiłem, gdy oto jeden z synowców zażądał obalenia testamentu. W kilka miesięcy potem sprawa przychodzi przed pewnego głuchego gentlemana, w małym pokoiku w oficynie, niedaleko Pauls church-yard; gdy czterej adwokaci wpadli na niego i jeszcze sztucznie go oszołomili, namyślał się następnie dwa tygodnie nad dokumentami, tworzącemi sześć grubych tomów i wydał wyrok, iż testator nie miał dobrze uporządkowanego mózgu i że ja powinien wszystko wypłacić powtórnie, z dołączeniem kosztów. Apeluję. Sprawa przechodzi przed trzech czy czterech bardzo zaspanych gentlemanów, którzy przysłuchiwali się już rozprawie w pierwszej instancji, gdzie grali rolę adwokatów. Cała różnica polegała na tem, że tu nazywali się doktorami, i w innym sądzie delegatami, co dość trudno zrozumieć. Ci z całym szacunkiem zatwierdzają wyrok, wydany przez gentlemana głuchego. Wskutek tego znalazłem się w tym lokalu, gdzie jesteśmy teraz i gdzie pozostanę do końca życia. Moi adwokaci dawno już weszli w posiadanie całego mego tysiąca funtów, co się zaś tyczy zasady, jak oni to nazywają, i kosztów, to siedzę tu za dziesięć tysięcy, i będę tu siedział, aż załatam ostatnie me buciki. Kilku panów mówiło, że poruszą moją sprawę w parlamencie, i myślę, że zrobiliby to, ale nie mieli chęci, by przyjść do mnie, a ja nie miałem pozwolenia, by pójść do nich. A moje długie listy znudziły ich i tak sprawa moja upadła. To jest cała prawda, jak na sądzie Bożym, ani joty mniej ani więcej, jak to wie bardzo dobrze z pięćdziesiąt osób w tych murach i poza niemi“.
Szewc zamilkł, by zobaczyć, jakie wrażenie wywarło opowiadanie jego na Samie. Ten już spał. Więc szewc wytrząsnął popiół z fajki, postawił ją koło siebie, westchnął, nakrył się kołdrą i zasnął.
Na drugi dzień rano, gdy Sam żwawo czyścił ubranie i obuwie swego pana w pokoju szewca, a pan Pickwick siedział sam przy śniadaniu, zapukano lekko do jego drzwi. Zaledwie miał czas powiedzieć: „Proszę wejść“, gdy ukazała się głowa okolona włosami i okryta wełnianą czapeczką, w której bez trudu rozeznać można było osobistą własność pana Smangle.
„Jak zdrowie pańskie?“ zapytała ta godna osoba przy towarzyszeniu jednego lub dwóch tuzinów ukłonów. „Czy oczekuje pan kogo dziś rano? Trzech panów bardzo gentlemańsko ubranych na dole pyta o pana i puka do wszystkich drzwi tak, że członkowie tutejszego kolegium, którzy musieli otwierać, bardzo się na nich rzucali“.
„Mój Boże, jacy niemądrzy“, rzeki pan Pickwick powstając. „Tak, to są zapewne moi przyjaciele, na których wczoraj czekałem“.
„Przyjaciele pana?“ zawołał Smangle, chwytając za rękę Pana Pickwicka. „Dość tego! Od tej chwili są oni i moimi przyjaciółmi... I Mivinsa także... Ten Mivins to djabelnie miły i gentlemański człowiek, co?“ z uczuciem kończył Smangle.
„Doprawdy“, rzekł pan Pickwick z pewnem wahaniem, „tak mało znam tego pana, że...“
„Wiem“, odrzekł Smangle, klepiąc go po ramieniu. „Z czasem pozna go pan lepiej; będzie pan nim zachwycony. Ten człowiek, panie“, mówił dalej pan Smangle z uroczystą miną, „ma talent komiczny, któryby przyniósł zaszczyt nawet teatrowi Drury-Lane“.
„Czy tak?“
„Tak, na Jowisza! Gdybyś go pan słyszał jak naśladuje cztery koty w beczce! To są niebywałe cztery koty; daję słowo honoru. Przytem nadzwyczajnie przystojny. Nie można nielubić człowieka, posiadającego takie cnoty. Jedną ma tylko wadę — słabostkę raczej, o której wspominałem już panu“.
W tem miejscu pan Smangle począł kiwać głową w sposób bardzo poufały i oczekujący potwierdzenia. Pan Pickwick czuł, że powinien coś powiedzieć, spoglądając więc z niecierpliwością na drzwi, zawołał; „A“.
„O, tak!“ podchwycił pan Smangle z głębokiem westchnieniem, „człowiek ten, to najmilszy towarzysz — poprostu niema milszego. Ma tylko tę drobną wadę: gdyby mu się zjawił cień jego dziadka, to pożyczyłby od niego osiemnaście pensów“.
„Czy być może?!“ zawołał pan Pickwick.
„Tak, panie; a gdyby miał możność wywołać ten cień powtórnie, to po upływie dwóch miesięcy i trzech dni poprosiłby powtórnie o taką sumę“.
„Dziwny rys charakteru“, rzekł pan Pickwick; „ale my tu rozmawiamy, a przyjaciele moi szukają mnie i nie wiedzą, co z sobą począć“.
„Zaraz ich panu sprowadzę“, odrzekł pan Smangle, idąc ku drzwiom. „Żegnam pana, nie będę panu przeszkadzał, gdy tu przyjdą... A propos...“
Wyrzekłszy ten ostatni wyraz, pan Smangle zatrzymał się nagle, znów zamknął drzwi, już nawpół otwarte, i powracając na palcach, rzekł cicho do ucha panu Pickwickowi:
„Czy nie zrobiłoby to panu trudności, gdybyś mi pożyczył pół korony do końca przyszłego tygodnia?“
Pan Pickwick zaledwie mógł powstrzymać uśmiech, zachował jednak zwykłą swą powagę, wyjął pół korony i położył ją na rękę panu Smangle, który, wykonawszy cały szereg gestów i ruchów, zalecających utrzymanie w tajemnicy tego misterjum, znikł, i wkrótce powrócił z trzema przyjaciółmi pana Pickwicka. Następnie odkaszlnąwszy trzykrotnie i tyleż razy skinąwszy głową na znak, że nie zapomni o swym długu, uścisnął przybyłym ręce, w sposób niebywale uprzejmy, i wyniósł się.
„Moi drodzy przyjaciele“, rzekł pan Pickwick, witając kolejno panów Tupmana, Winkle i Snodgrassa, gdyż oni to byli, „cieszę się bardzo, iż was widzę“.
Triumwirat był bardzo rozczulony. Pan Tupman pochylił głowę żałośnie, pan Snodgrass wydobył chustkę z nieukrywanem wzruszeniem; pan Winkle podszedł do okna i głośno westchnął.
„Dzień dobry panom“, rzekł Sam, który właśnie wszedł w tej chwili z sukniami i obuwiem. „Precz z melancholją, jak powiedział pewien uczeń, gdy umarła mu nauczycielka. Witam panów w tej akademji“.
„Ten szaleniec Sam“, rzekł pan Pickwick, klepiąc go po głowie, gdy Sam ukląkł i zapinał mu kamasze, „ten szaleniec kazał się aresztować, by być razem ze mną“.
„Co?“ zapytali razem trzej przyjaciele.
„Tak, panowie“, rzekł Sam, „jestem... niech pan spokojnie siedzi... jestem uwięziony, moi panowie“.
„Uwięziony!“ zawołał pan Winkle z ogromnem zdumieniem.
„No, panie“, rzekł Sam, spoglądając w górę. „Co tam nowego?“
„Spodziewam się, Samie... to jest... nic, nic...“ rzekł szybko pan Winkle.
Było coś tak dziwnego w zachowaniu pana Winkle, iż pan Pickwick spojrzał po dwóch swych przyjaciołach, jakby żądając od nich wyjaśnienia.
„Nic nie wiemy“, odpowiedział głośno pan Tupman, na to nieme zapytanie. „Winkle od dwóch dni jest bardzo wzburzony i zupełnie nie ten co zwykle. Obawiamy się, iż mu się coś musiało stać, ale on stanowczo temu zaprzecza“.
„Nic“, rzekł pan Winkle, rumieniąc się, „doprawdy, iż nic mi się nie stało, niech mi pan wierzy, że nic; będę tylko musiał na jakiś czas wyjechać w prywatnym interesie a spodziewałem się, iż pozwoli mi pan zabrać Sama.
Twarz pana Pickwicka wyrażała teraz jeszcze większe zdziwienie.
Sądzę“, mamrotał dalej pan Winkle, „że Sam przystałby na to, ale teraz jest to niemożliwe, ponieważ jest uwięziony. Będę musiał sam pojechać“.
Podczas gdy pan Winkle mówił to, pan Pickwick czuł, że palce Sama drżały, gdy mu przypinał kamasze, jak gdyby był zdziwiony lub wzruszony. Gdy pan Winkle przestał mówić, Sam podniósł głowę by spojrzeć na niego, i chociaż wymiana spojrzeń trwała tylko chwilę, obaj widocznie porozumieli się.
„Samie!“ zawołał żywo pan Pickwick, „czy wiesz, co to wszystko znaczy?“
„Nic nie wiem“, odrzekł Sam, który począł znów zapinać kamasze z wielką gorliwością.
„Czy napewno, Samie?“
„To pewna, że aż do tej chwili o niczem nie słyszałem. Jeżeli czynię pewne przypuszczenia“, mówił Sam dalej, spoglądając na pana Winkle, „to nie mam prawa mówić o nich, gdyż mogę być w błędzie“.
„A ja nie mam prawa wtrącać się w interesa mego przyjaciela, chociaż jesteśmy na tak poufałej stopie“, rzekł pan Pickwick po krótkiem milczeniu. „Powiem tylko, że nic nie rozumiem. No, dajmy temu pokój“.
Następnie pan Pickwick sprowadził rozmowę na inny temat, a pan Winkle zaczął być powoli coraz swobodniejszy, choć wciąż był daleki od dawnej swej beztroski. Przyjaciele nasi mieli sobie tyle rzeczy do powiedzenia, że ranek szybko minął, a gdy około trzeciej Sam zastawił na stole pieczeń baranią i ogromny pasztet, nie mówiąc nic już o mnóstwie rozmaitych jarzyn i kuflach z porterem, poustawianych na krzesłach, na łóżku i w innych miejscach, każdy poczuł się przy dobrym apetycie. Chociaż jadło było sporządzone w obmierzłej kuchni więziennej, gdzie kupowano mięso i pieczono pasztet.
Po porterze postawiono parę butelek doskonałego wina, które pan Pickwick kazał przynieść z kawiarni w Doctor Commons. Prawdę powiedziawszy, owa para butelek oznaczała co najmniej trzy pary, gdyż, zanim je wypróżniono, dzwonek dawał już znać, że obcy muszą się wynosić z więzienia.
Jeżeli postępowanie pana Winkle było niezrozumiałe rano, to potem, gdy pod naporem wezbranych uczuć i pod wpływem swej części w wypitem winie żegnał się z panem Pickwickiem stało się wprost nienaturalne. Pozostał wtyle, aż panowie Tupman i Snodgrass znikli, a potem, ściskając rękę filozofa z wyrazem twarzy, w którym spokój rozpaczliwego postanowienia walczył z bólem, powiedział przez zęby:
„Dobranoc, drogi panie“.
„Niech cię Bóg prowadzi, kochany chłopcze“, odrzekł pan Pickwick, serdecznie ściskając rękę swego młodego przyjaciela.
„Czekamy!“ zawołał pan Tupman z galerji.
„Zaraz, zaraz!“ odrzekł pan Winkle. „Dobranoc!“
„Dobranoc“, powtórzył pan Pickwick.
Powiedziano już sobie pół tuzina „dobranoc“, a pan Winkle ciągle jeszcze trzymał rękę filozofa i wpatrywał mu się w twarz z dziwnym wyrazem twarzy.
„Co się panu stało?“ zapytał wkońcu pan Pickwick, którego ręka bolała od potrząsania.
„Nic, nic“.
„Więc, dobranoc“, powtórzył raz jeszcze, usiłując uwolnić rękę.
„Mój przyjacielu, mój dobroczyńco, mój zacny towarzyszu“, szeptał pan Winkle, powtórnie chwytając jego dłoń; „nie sądź mię pan zbyt surowo, gdy dowiesz się, do jakich ostateczności zmusiły mnie nieprzezwyciężone przeszkody...“
„No, i cóż?“ zawołał pan Tupman, ukazując się we drzwiach. „Jeżeli nie wyjdziemy, to nas tu zamkną“.
„Idę, już idę!“ powtórzył pan Winkle i jakby zadając sobie gwałt, wyrwał się z pokoju pana Pickwicka.
Nasz filozof z niemem zdziwieniem biegł za nim wzrokiem wzdłuż korytarza, gdy wtem Sam ukazał się na schodach i chwilę poszeptał z panem Winkle.
„Nie zapomni pan?“ powtórzył głośno.
„O, nie!“
„Życzę wszelkich pomyślności. Bardzobym chciał pojechać z panem, ale, naturalnie, gubernator przedewszystkiem“.
„Masz słuszność; to ci przynosi zaszczyt“, rzekł pan Winkle. Tak rozmawiając, obaj zeszli ze schodów.
„To dziwne!“ pomyślał pan Pickwick, powróciwszy do swego pokoju; „co się stało temu młodemu człowiekowi?...“
Myślał nad tem jakiś czas, gdy nagle głos dozorcy więziennego, pana Rokera, zapytał czy wolno wejść?
„Naturalnie!“ powiedział pan Pickwick.
„Przyniosłem panu bardziej miękką poduszkę — zamiast tamtej, którą pan miał poprzedniej nocy!“
„Dziękuję!“ powiedział pan Pickwick. „Pozwoli pan szklaneczkę wina?“
„Bardzo pan uprzejmy!“ powiedział pan Roker, przyjmując szklankę. „Za pańskie!“
„Dziękuję!“ odrzekł pan Pickwick.
„Przykrą wiadomość mam panu oświadczyć, proszę pana“, powiedział pan Roker. „Źle jakoś z pańskim gospodarzem!“ Potem odstawił szklankę i począł oglądać rondo swego kapelusza, jakby miał zamiar włożyć go z powrotem na głowę.
„Co?! Więzień kanclerstwa?“ zawołał pan Pickwick.
„Niedługo on już będzie więźniem kanclerstwa!“ powiedział Roker, obracając kapelusz w taki sposób, jakgdyby chciał koniecznie przeczytać w nim firmę.
„Pańskie słowa mrożą mi krew w żyłach!“ powiedział Pan Pickwick. „Co pan chce przez to powiedzieć?!“
„Oddawna ma już suchoty!“ powiedział pan Roker, ważąc kapelusz na jednym palcu. „Sądzę, że wszędzieby go to spotkało — tu czy gdzie indziej! Zabrano go dziś do infermierji. Doktór powiada, że trzeba podtrzymać w nim siły. A dyrektor kazał mu od siebie posłać wina, chleba i t. d. Przecież nie wina dyrektora, sam pan wie!“
„Naturalnie!“ szybko odpowiedział pan Pickwick.
„Ale się boję“, mówił pan Roker, kiwając głową, „że to już koniec. Założyłem się z Neddy o trzy półpensówki, ze kipnie, ale cofnął się i słusznie! Dziękuję panu! Dobranoc!“
„Zaraz!“ zawołał pan Pickwick. „Gdzie jest infirmerja?“
„Nad pańskim pokojem“, powiedział pan Roker. „Zaprowadzę pana“. Pan Pickwick zerwał się szybko i bez słowa poszedł za nim.
Dozorca wskazywał mu drogę w milczeniu. Ostrożnie otworzył ostatnie drzwi i wpuścił pana Pickwicka. Był to obszerny, pusty, nagi pokój, w którym stał szereg łóżek. Na jednem z nich leżał cień człowieka: blady, upiorny, wycieńczony. Oddech jego był ciężki, krótki, i jakiś chrapliwy. Przy łóżku siedział krótki, otyły człowieczek w fartuchu łatacza butów; człowieczek ten przy pomocy okularów w rogowej oprawie czytał Biblję na głos.
Chory położył dłoń na reku swego pielęgniarza i dał mu znak, by przestał czytać. Tamten odłożył książkę na łóżko.
„Otwórz okno!“ prosił chory.
Otworzył okno. Hałas przejeżdżających wozów i karet, turkot kół, krzyki mężczyzn i chłopców, cały ów gwar wielkiego tłumu, przejętego i życiem i własnemi interesami, wpadł do pokoju. Czasami gwar ten tłumił głośny śmiech. Gdzieś zrywała się wesoła piosenka, by potem zginąć w szumie kroków i głosów. Uderzenie potężnych fal życia, przepływającego tuż obok. Melancholijnie brzmiały te dźwięki w uszach cichego słuchacza, o ileż jednak melancholijniej w uszach czuwającego przy łożu konającego!
„Niema tu nic powietrza!“ jęczał ochryple i cicho. „Powietrze jest tu skażone. A takie było świeże, kiedy przed laty przechadzałem się! Przed laty! Ale staje się ciężkie i nie do zniesienia, w tych murach! Nie mam czem oddychać!“
„Razem oddychaliśmy niem, już oddawna!“ mówił stary. „I jakoś się żyło!“
Zapanowała krótka cisza. Pan Pickwick i Roker podeszli do łóżka. Chory ujął obydwoma rękami dłoń swego towarzysza niedoli i ściskając ją mocno i serdecznie:
„Mam nadzieję“, powiedział wreszcie tak cicho, że trzeba było nachylić się nad samem łóżkiem, by zrozumieć ruch jego bladych warg, „mam nadzieję, że mój Sprawiedliwy Sędzia nie zapomni, co przecierpiałem tu na ziemi! Dwadzieścia lat, mój przyjacielu, dwadzieścia lat w tym okropnym grobie! Serce mi pękało gdy umarło moje dzieciątko, a ja nie mogłem go nawet ucałować w jego małej trumience! Odtąd samotność moja w tym nieustannym zgiełku straszna była i potworna! Niech Bóg mi przebaczy! On patrzał na moją samotną, smutną śmierć!“
Splótł ręce i szepcząc coś, czego już nie zdołali posłyszeć, zapadł w sen — z początku tylko w sen, gdyż widzieli, że się uśmiecha.
Poszeptali coś ze sobą, potem dozorca pochylił się nad poduszkami i szybko odskoczył.
„Wolny już, na Boga!“ powiedział.
Wolny. Ale taki był podobny do umarłego za życia, że nie zauważyli kiedy umarł...

Rozdział czterdziesty piąty,
w którem opisano czułe spotkanie Samuela Wellera z jego rodziną. Pan Pickwick zwiedza mały świat, który zamieszkuje, i postanawia w przyszłości nie zadawać się z nim.

W kilka dni po swem uwięzieniu, uporządkowawszy bardzo starannie pokój swego pana i zobaczywszy, że pan Pickwick siedzi nad swemi papierami, Sam wyszedł, by przepędzić jak można najlepiej jedną lub dwie godziny. Ponieważ ranek był piękny, Sam uznał, że flaszka porteru, wypita na świeżem powietrzu, rozjaśni jego egzystencję tak, jak każda inna rozrywka, na którą mógł sobie pozwolić.
Doszedłszy do tej konkluzji, skierował się do bufetu, kupił porter, dostał onegdajszą gazetę, wyszedł na dziedziniec do kręgielni i począł bawić się w sposób bardzo metodyczny i celowy.
Naprzód pociągnął łyk porteru i zwróciwszy oczy na jedno okno, spojrzał nader platonicznie na pewną młodą damę, zajętą skrobaniem ziemniaków. Potem wziął gazetę, rozkładając ją tak, by na wierzchu była kronika policyjna, ponieważ jednak jest to praca trudna i wytężająca, zwłaszcza podczas wiatru, więc gdy tego dokonał, pociągnął znów łyk porteru. Następnie przeczytał dwa wiersze gazety i zatrzymał się, by popatrzeć na grających w kręgle. Po ukończeniu partji krzyknął z uznaniem: „Bardzo dobrze!“ i spojrzał dokoła, by się przekonać, czy te uczucia podzielają inni widzowie. To pociągnęło za sobą potrzebę powtórnego spojrzenia w okno; a ponieważ młoda dama, która wciąż w niem stała, jeszcze skrobała ziemniaki, Sam, kierując się kanonami grzeczności, mrugnął do niej okiem i za jej zdrowie łyknął znów piwa. Rzuciwszy potem gniewne spojrzenie jakiemuś chłopcu, który temu postępowaniu Sama przypatrywał się szeroko otwartemi oczyma, założył wreszcie nogę na nogę i wziąwszy gazetę w dwie ręce, zagłębił się w czytaniu.
Zaledwie wprawił się w potrzebny mu teraz stan skupienia, gdy zdawało mu się, że z odległej galerji doszło go jego nazwisko. Nie było to złudzenie, gdyż niebawem poczęło ono przebiegać z ust do ust i w parę sekund całe powietrze drżało od słowa „Weller“.
„Tu!“ odpowiedział stentorowym głosem; „co tam takiego? Kto mię potrzebuje? Czy przybył umyślny posłaniec z doniesieniem, że spaliła się moja willa?“
„Wołają pana do mównicy“, odpowiedziano.
„Niech pan przypilnuje mojej gazety i kufla“, poprosił Sam. „Idę już. Jak Boga kocham, gdyby mnie wołano na sąd ostateczny, nie byłoby tyle wrzawy“.
Słowa te podkreślił lekkiem uderzeniem po głowie wspomnianego wyżej młodziana, który, nie spodziewając się, by wołana osoba była tak blisko, ze wszystkich sił wołał „Weller“. Sam przebiegł podwórze i po schodach wpadł do mównicy. Stanąwszy tu, ujrzał naprzód swego kochanego ojca u dołu schodów, który, trzymając kapelusz w reku, wrzeszczał co pół minuty: „Weller!“
„Czego tak ryczysz?“ zapytał Sam, gdy stary zawołał raz jeszcze, „poczerwieniałeś jak szklarz, wydmuchujący butelki. Co się stało?“
„A!“ odrzekł ojciec. „Obawiałem się, czyś nie wyszedł na przechadzkę do parku, Sammy“.
„No!“ odrzekł Sam, „nie drwij sobie tak z ofiary swego kutwiarstwa. I zabieraj się z tych schodów. Czego tu sterczysz? Przecież tu nie moje mieszkanie!“
„Chcę ci opowiedzieć wyborny kawał!“ zawołał Weller wstając.
„Czekaj“, rzekł. „Ubieliłeś się na plecach“.
„No, to oczyść mnie“, rzekł pan Weller, gdy syn czyścił go. „Byłby to niezwykły wypadek, gdyby tu ktoś miał na sobie coś białego — prawda Sammy?“ Ponieważ, mówiąc to, znów był bliski nowego napadu śmiechu, Sam pospieszył powściągnąć go i rzekł:
„Uspokój się! Takiego starego warjata jeszcze świat nie widział. Czego tam znowu nadrywasz się?“
„Sammy“, rzekł Weller, cofając się dwa kroki, otwierając usta i podnosząc brwi. „Zgadnij kto tu przybył ze mną, Samiwelu?“
„Pan Pell?“ rzekł Sam.
Weller potrząsł głową, a policzki wydęły mu się tłumionym śmiechem.
„Może centkowany?“ zgadywał Sam.
Pan Weller zaprzeczył głową.
„Więc któż?“
„Twoja macocha, Sammy“, zawołał otyły stangret, na swoje szczęście, bo gdyby nie był tego zrobił, policzki pękłyby mu niezawodnie, tak były wydęte. „Twoja macocha, Sammy, i czerwononosy! I czerwononosy! Ha, ha, ha!“
Po tych słowach pan Weller dostał spazmów ze śmiechu, a Sam patrzał na niego ze złośliwym uśmiechem, który powoli rozlał się mu po całem obliczu.
„Przybyli, by przemówić ci do sumienia, Sammy“, rzekł pan Weller, ocierając sobie oczy. „Tylko nic im nie wspominaj o wyrodnym wierzycielu“.
„Jakto? Nie wiedzą, kto nim jest?“
„Ani trochę“.
„Gdzież są?“ rzekł Sam, zaśmiewając się ze starym na wyścigi.
„W pokoju, koło kawiarni. Myślisz, że czerwononosy pójdzie gdzieś, gdzie niema trunków? Nigdy, mój drogi — nigdy. Odbyliśmy piękny spacer dziś rano“, mówił Weller dalej. „Zaprzągłem mojego starego siwka do starego wózka, który należał do pierwszego męża mej żony. Dla pasterza postawiono w nim fotel i niech mnie djabli wezmą“, tu pan Weller spojrzał z pogardą, „jeżeli nie przystawiono schodków, by się mógł na wóz wygramolić“.
„Nie może być!“
„Ba! Tak było! Chciałbym, abyś był widział, jak przy wsiadaniu trzymał się mocno poręczy, jakby się bał, by nie spaść z wysokości sześciu stóp i rozbić się w kawałki. Wreszcie wlazł jakoś szczęśliwie; ale obawiam się — obawiam się, Sammy — że go trzęsło mocno, zwłaszcza na zakrętach“.
„Pewno zawadziłeś o jeden i drugi słupek?“
„Zdaje mi się, że tak, Sammy; zdaje mi się, że zawadziłem o kilka nawet“, odrzekł Weller, mrugając okiem. „W ciągu podróży zlatywał parę razy z krzesła“.
Tu Weller począł poruszać głową od jednego ramienia ku drugiemu, wydając jakieś stłumione chrapanie, któremu towarzyszyło mocne wydęcie policzków; symptomata te mocno przeraziły jego syna.
„Nie przestraszaj się, Sammy, nie przestraszaj się!“ rzekł, gdy po różnych konwulsyjnych uderzeniach o ziemię odzyskał możność mówienia. „Jest to tylko rodzaj cichego śmiechu, do którego się wprawiam“.
„Jeżeli tak, to nie próbuj go zbyt często, bo zdaje mi się, że to niebezpieczny wynalazek“.
„Ach!“ odrzekł Weller, podczas gdy łzy mu spływały po twarzy, „byłoby mi to bardzo na rękę, gdybym mógł się do niego przyzwyczaić; uniknąłbym w ten sposób wielu kłótni z twoją macochą. Ale obawiam się, że masz słuszność; jest to zanadto bliskie apopleksji, zanadto, Samiwelu“.
Tak rozmawiając, weszli do pokoju koło kawiarni, gdzie Sam wszedł niebawem, przystanąwszy wprzód na chwilę, by przez ramie rzucić chytre spojrzenie na swego rodzica, który wciąż jeszcze chichotał.
„Bardzo jestem matce wdzięczny“, rzekł Sam, uprzejmie witając damę, „za te odwiedziny. Jak się macie, pasterzu?“
„Ach, Samuelu!“ zawołała pani Weller, „to okropność!“
„Wcale nie, matko; nieprawdaż, pasterzu?“
Pan Stiggins podniósł ręce do góry i przewrócił oczy, tak, iż widać było tylko białka, lub raczej żółtka, ale nie dał słownej odpowiedzi.
„Czy temu gentlemanowi źle się zrobiło?“ zapytał Sam macochy, rzucając na nią spojrzenie, prosząc o wyjaśnienie.
„Zacny człowiek martwi się tem, że cię tu widzi“, odpowiedziała pani Weller.
„Czy tylko to?“ rzeki Sam. „Jego postępowanie napawa mnie troską, czy też nie zapomniał przypadkowo ostatnich ogórków, jakie jadł, posypać pieprzem. Siadaj pan, za siedzenie nie płaci się, jak powiedział pewien król, gdy odprawił ministra“.
„Młodzieńcze“, rzekł pan Stiggins górnolotnie, „obawiam się, że nawet więzienie nie nauczyło cię jeszcze pokory“.
„Przepraszam bardzo“, odparł Sam, „ale co pan był łaskaw powiedzieć?“
„Obawiam się, młodzieńcze, że charakter twój nie stał się pokorniejszy wskutek tej próby“, rzekł Stiggins głośno.
„Bardzo pan łaskaw“, odparł Sam. „Mam wrażenie, że z natury nie należę do pokornych owieczek. Bardzo jestem panu zobowiązany za jego dobre mniemanie o mnie“.
W tem miejscu rozmowy dał się słyszeć głos, nieprzyzwoicie podobny do wybuchu śmiechu, od strony krzesła, gdzie siedział pan Weller, wskutek czego jego połowica, po szybkiem zorjentowaniu się w miejscowych warunkach, uznała za swój obowiązek zagrozić atakiem nerwowym.
„Weller!“ zawołała, „proszę tu!“ (Stary stangret siedział w kącie).
„Dziękuję ci, moja kochana, ale i tu mi dobrze“, odparł pan Weller.
Usłyszawszy tę odpowiedź, pani Weller zalała się łzami.
„Co się matce stało?“ zapytał Sam.
„O, Samuelu!“ odrzekła dama, „twój ojciec unieszczęśliwia mnie. Czy nic go już nie poruszy?“
„Słyszysz, ojcze!“ zawołał Sam. „Pani mówi, że nic cię już nie poruszy“.
„Bardzo dziękuję za tę czułą troskę, ale zdaje mi się, iż byłbym bardzo poruszony, gdybym mógł dostać fajkę. Czy znajdzie się tu jaka fajka, mój chłopcze?“
Słysząc to, pani Weller jeszcze obficiej zalała się łzami, a pan Stiggins jęknął.
„Oho! Nieszczęśliwemu gentlemanowi znów się źle zrobiło“, rzekł Sam. „Gdzie pana boli?“
„Zawsze w tem samem miejscu, młodzieńcze“, rzekł pan Stiggins, „zawsze w tem samem“.
„A gdzież to?“ zapytał Sam z głupia frant.
„Tu, w mojem sercu, młodzieńcze“, odrzekł pan Stiggins, przykładając parasol do kamizelki.
Na tę rozczulającą odpowiedź, pani Weller, nie mogąc opanować wzruszenia, wybuchnęła głośnem łkaniem, oświadczając, że czerwononosy jest człowiekiem świętym, na co pan Weller senjor stłumionym głosem ważył się powiedzieć, że musi być przedstawicielem połączonych gmin świętego Szymona od zewnątrz i świętego Walkera od wewnątrz.
„Obawiam się, droga matko“, rzekł Sam, „że ten gentleman z wykrzywioną gębą musiał poczuć pragnienie na ten smutny widok. Prawda matko?“
Zacna dama spojrzała na pana Stigginsa, czekając odpowiedzi; ten zaś wielokrotnie wywróciwszy oczami, ścisnął sobie gardło prawą ręką, dając tem do zrozumienia, iż czuje pragnienie.
„Samuelu“, rzekł ponuro pan Weller, „obawiam się, iż jego uczucia przyprawiły go o pragnienie“.
„Co pan najchętniej pije?“ zapytał Sam.
„O! Mój młody przyjacielu“, rzekł pan Stiggins, „napoje to tylko marność“.
„To prawda, wielka prawda!“ szepnęła pani Weller, potakując.
„Tak jest“, odrzekł Sam, „ale jaka z tych marności najwięcej przypada panu do smaku? Która jest pańską ulubioną marnością?“
„O! mój młody przyjacielu!“ odparł pan Stiggins, „ja gardzę wszystkiemi. Ale jeżeli jest jaka, mniej wstrętna od innych, to płyn, który nazywa się arakiem; gorący, mój przyjacielu, i z trzema kawałkami cukru na szklankę!“
„Przykro mi, panie, ale tej marności nie pozwalają sprzedawać w tym zakładzie“.
„O! Serca zatwardziałe!“ zawołał pan Stiggins. „O złośliwości ohydna nieludzkich prześladowców!“
To powiedziawszy, świątobliwy człowiek znowu począł przewracać oczyma, uderzając się parasolem w kamizelkę. Na jego usprawiedliwienie powiemy, że teraz oburzenie jego było szczere i nieudane. Gdy pani Weller i czerwononosy skończyli wyrzekania na ten nieludzki zwyczaj i na sprawcę jego rzucili całą masę pobożnych i świętych przekleństw, pan Stiggins wyraził zdanie, że byłby za butelką wina Porto, dobrze ogrzanego, z cukrem i korzeniami, gdyż według jego zdania, jest to mieszanina odpowiednia dla jego żołądka i mniej mająca posmaku marności, aniżeli inne. Podczas gdy przyrządzano tę miksturę, czerwononosy i pani Weller spoglądali na stangreta, wydając głębokie westchnienia.
„No, Sammy“, rzekł Weller, „spodziewam się, iż cię rozweseliła nasza wizyta. Bardzo pouczająca i wesoła rozmowa, prawda?“
„Jesteś bezbożnik“, rzekł Sam, „i proszę cię, byś się nie zwracał do mnie z takiemi bezwstydnemi uwagami“.
Niebardzo zbudowany tą odpowiedzią, tak bardzo odpowiadającą sytuacji, starszy pan Weller wykrzywił swą twarz w szerokim uśmiechu. Ponieważ to niczem niezmienione jego zachowanie skłoniło damę i pana Stigginsa do zamknięcia oczu i niespokojnego wiercenia się na krzesłach, pan Weller pozwolił sobie na inne jeszcze pantominy, wyrażające chęć rozbicia nosa wielebnemu pasterzowi, pragnienie, którego zaspokojenie bardzo ulżyćby potrafiło jego sercu. Gestów starego Wellera żadne zresztą z tych dwojga nie dostrzegło. Dopiero pan Stiggins, zrobiwszy poruszenie, gdy przyniesiono grzane wino, gwałtownie potrącił głową o zaciśniętą pięść stangreta, którą pan Weller przez kilka minut wywijał koło ucha pasterza w odległości dwóch cali.
„Cóż to ojciec wysuwasz rękę po szklankę jakby jaki dziki człowiek!“ zawołał Sam z wielką przytomnością umysłu. „Nie widzisz, żeś potrącił gentlemana?“
„To nienaumyślnie, Sammy“, odrzekł Weller, nieco zmieszany tem zdarzeniem.
„Panie“, rzekł Sam do wielebnego Stigginsa, rozcierającego sobie głowę, „użyjno pan raczej wewnętrznego lekarstwa. Co pan sądzi o tej gorącej marności?“
Pan Stiggins nie dał odpowiedzi słownej, ale za to czyny jego były wymowne; skosztował zawartość szklanki, którą Sam postawił przed nim, położył parasol na ziemi, znów przełknął trochę płynu, dwa lub trzy razy, posuwając z zadowoleniem ręką po żołądku; wreszcie wypił wszystko odrazu, mlasnął językiem i podsunął szklankę, by otrzymać drugą porcję.
Pani Weller również niezaniedbała zająć się tą mieszaniną. Zacna dama zaczęła od oświadczenia, iż nie może wypić ani kropelki, potem wypiła małą kropelkę, potem wielką kroplę, potem znaczną ilość kropel; a ponieważ czułość jej była widocznie z tego rodzaju substancyj, które łatwo rozpuszczają się w spirytusie, więc po każdej kropli gorącego wina roniła jedną łzę, aż uczucia jej tak się rozpłynęły, że wkońcu nic z nich nie pozostało.
Starszy pan Weller okazywał w rozmaity sposób swój wstręt do tym podobnych oznak i wypowiedzi. Gdy więc pan Stiggins, po drugiej szklance o tej samej treści, zaczął smutno wzdychać, pan Weller dał wyraz swemu niezadowoleniu w sposób bardzo otwarty zapomocą całej serji różnych gniewnych pomruków i uwag.
„Samiwelu, mój chłopcze“, szepnął nakoniec do syna, po długiej i uważnej obserwacji swej żony i pana Stigginsa, „czy się też coś nie popsuło w twej macosze i panu Stigginsie?“
„Jak to rozumiesz?“
„Myślę, że wszystko, co piją, zdaje się, nie idzie im na dobre, ale natychmiast przemienia się w ciepłą wodę i wypływa oczami. Wierz mi, Sammy, iż to jest jakaś wada organiczna.“
Wypowiedziawszy to uczone zdanie, Weller począł mrugać i wykonywać głową rozmaite ruchy, które na nieszczęście zostały spostrzeżone przez jego żonę. Ponieważ dama ta nie wątpiła, że odnoszą się one albo do niej, albo do pana Stigginsa. albo do nich obojga, poczuła się bardzo słaba, i kto wie, coby się było stało, gdyby pan Stiggins nie podniósł się jak mógł i nie zaczął prawić kazania dla zbudowania obecnych a zwłaszcza Sama. Wzywał go w słowach pełnych wzruszenia, by był ostrożny w tem miejscu potępionem. By wyrzekł się wszelkiej hipokryzji i dumy, i by we wszystkiem naśladował jego (Stigginsa), wtedy bowiem, wcześniej czy później, dojdzie do konkluzji takiej, do jakiej doszedł pan Stiggins, a mianowicie, że jest on najzacniejszą i najszlachetniejszą istotą, natomiast wszyscy jego przyjaciele — to beznadziejne łajdaki i nicponie! Które to przeświadczenie, dodał, nie mogło nie budzić w nim najgłębszego zadowolenia!
Zaklinał go nadewszystko, by wystrzegał się pijaństwa, które upodabnia człowieka do świni, bowiem zatrute opary napojów spirytusowych odbierają człowiekowi pamięć i mącą myśli. Na nieszczęście, w tem miejscu kazania wielebnemu i czerwononosemu gentlemanowi zaplątał się język, a oratorskie ruchy zmusiły do chwycenia za poręcz krzesła, z obawy stracenia równowagi.
Pan Stiggins nie prosił swoich słuchaczy, by mieli się na baczności przed tymi fałszywymi prorokami i przeklętymi kpiarzami z religji, którzy, nie mając dość rozumu, by pojąć pierwsze jej zasady, ani dość serca, by odczuć jej kanony, są bardziej niebezpieczni dla społeczeństwa od zwykłych zbrodniarzy. Żerując na najciemniejszych i najmniej oświeconych, bluźniąc temu, co najświętsze, deprawują najlepsze sekty, do których należą najlepsi ludzie. Ponieważ jednak leżał jakiś czas na krześle, oparty o poręcz, zamknąwszy jedno oko i zmrużywszy drugie, jest rzeczą prawdopodobną, że myślał to wszystko, tylko poprostu nie chciał tego mówić.
W czasie tego kazania pani Weller płakała rzewnemi łzami; Sam, usiadłszy na krześle jak na koniu i umieściwszy ramiona na oparciu, spoglądał na kaznodzieję wzrokiem słodkim i łagodnym, od czasu do czasu zerkając porozumiewawczo na ojca, który z początku był zachwycony, ale potem usnął w połowie przemówienia.
„Brawo! Doskonale!“ zawołał, widząc, że pasterz po skończonej mowie naciąga swe dziurawe rękawiczki a w trakcie tego zajęcia palce wychodzą mu przez dziurawe końce aż po same kostki, „doskonale!“
„Spodziewam się, że ci to wyjdzie na dobre“, rzekła pani Weller.
„I ja się tego spodziewam“, odrzekł Sam.
„Chciałbym, by taki sam skutek wywarło to i na twego ojca“, rzekła pani Weller.
„Dziękuję ci, moja droga“, odrzekł Weller. „Jakiż skutek wywarło to na tobie, moja kochana?“
„Bezbożnik!“ zawołała pani Weller.
„Człowiek zbłąkany“, dodał pan Stiggins.
„Jeżeli nie będę miał lepszego światła, jak to wasze księżycowe“, rzekł pan Weller starszy, „to obawiam się, że wiecznie będę jechał nocnym dyliżansem, aż na zawsze wezmę rozbrat z drogą żywota. Ale teraz, moja droga, jeśli siwek dłużej będzie stać przy żłobie, to w powrotnej drodze nie będzie się na mnie oglądać i być może, zrzuci fotel razem z pasterzem za jakiś płot“.
Usłyszawszy to, pan Stiggins wstał, wziął kapelusz i parasol i począł przeć do odjazdu, wobec czego pani Weller wstała również a Sam, odprowadziwszy ich aż do bramy więziennej, pożegnał z wielkiem uszanowaniem.
„Adio, Samiwelu“, rzekł stary pan.
„Co znaczy: adio?“ zapytał Sam.
„Tyle co: bądź zdrów!“
„Nic ci lepszego nie przyszło do głowy?“ zapytał Sam. „No bywaj, stary gracie“.
„Sammy“, rzekł stary Weller na odchodnem do syna, oglądając się na wszystkie strony, „moje uszanowanie gubernatorowi, i poradź mu, niech się namyśli nad tem, co ci powiem i da mi potem znać. Ja i pewien stolarz ułożyliśmy plan, jak go stąd wydobyć. Fortepian, Sammy! Fortepian!...“ powtórzył raz jeszcze, trącając syna ręką w piersi i cofając się parę kroków.
„Co chcesz przez to powiedzieć?“
„Fałszywy fortepian, Samiwelu“, odrzekł Weller jeszcze bardziej tajemniczo. „Fortepian, który gubernator wynajmie, ale który nie będzie grać“.
„Na cóż to się przyda?“
„Każe powiedzieć memu przyjacielowi, stolarzowi, by go sobie zabrał“, wyjaśniał pan Weller. „Teraz rozumiesz?“
„Nie“, zapewnił Sam.
„Nic przytem nie ryzykuje“, szeptał ojciec. „Może położyć się do fortepianu razem z butami i kapeluszem a oddychać może przez nogi, bo będą próżne. Mamy dla niego przygotowany okręt wprost do Ameryki. Rząd amerykański nie wyda go, gdy zobaczy, że on ma pieniądze. Gubernator zostaje tam do śmierci pani Bardell, albo dopóki Dodsona i Fogga nie powieszą, co pewno prędzej nastąpi niż to pierwsze; wtedy powróci, napisze dzieło o Amerykanach, którem opłaci koszta podróży, i jeszcze mu się coś może okroi, jeżeli tylko należycie obrobi Amerykanów“.
Weller skreślił ten ogólny zarys spisku namiętnym szeptem, potem jednak, jakby się obawiał, że dalsza rozmowa osłabi wrażenie, jakie sprawi ta niesłychana wiadomość, pożegnał syna pozdrowieniem stangretów i zniknął.
Zaledwie zdołał Sam odzyskać zwykły swój spokój po tajemniczych zwierzeniach swego ojca, gdy wtem ukazał się pan Pickwick.
„Samie“, rzekł filozof, „mam zamiar przejść się po więzieniu i chciałbym, byś mi towarzyszył. Ale, patrzno“, dodał uśmiechając się, „oto nadchodzi więzień, którego znamy“.
„Który, panie? Czy ten gentleman brodaty, czy ten interesujący jegomość w niebieskich pończochach?“
„Ani jeden, ani drugi. Ktoś z twoich starych przyjaciół“.
„Z moich przyjaciół?“
„O! Pewny jestem, że go dobrze pamiętasz, bo inaczej miałbyś o wiele gorszą pamięć, niżbym przypuszczał. Ale cicho!... Ani słowa!... Otóż i on“.
Podczas tej rozmowy nadszedł pan Jingle. Nie miał już tak nędznej powierzchowności jak przedtem: ubrany był w suknie nawpół tylko podszarzałe, wykupione, dzięki panu Pickwickowi, z niewoli lombardu. Włosy miał podcięte a bieliznę czystą; ale jeszcze był bardzo blady i chudy. Wlókł się powoli, opierając się na lasce, i łatwo było domyśleć się, że bieda i choroba mocno mu się dały we znaki i że wciąż jeszcze bardzo był osłabiony. Gdy pan Pickwick witał się z nim, Jingle zdjął kapelusz i gdy ujrzał Sama, wydawał się bardzo upokorzony i zawstydzony.
Tuż za nim szedł Hiob Trotter, który w katalogu swych wad nie miał przynajmniej braku wierności i przywiązania do swego pana. Był jeszcze brudny i w łachmanach, ale policzków nie miał już tak zapadłych, jak przed kilkoma dniami, przy pierwszem spotkaniu z panem Pickwickiem. Zdejmując kapelusz przed naszym dobroczynnym starym przyjacielem, wypowiedział parę urywanych słów o wdzięczności i wymamrotał coś o uratowaniu od głodowej śmierci.
„Dobrze, dobrze!“ odrzekł filozof, przerywając mu niecierpliwie. „Idź za mną Samie. Chcę pomówić z panem Jingle. Czy może pan iść bez mojej pomocy?“
„O tak; sługa pana. Ale niebardzo prędko; nogi chwieją się; głowa oszołomiona; wszystko w kółko, rodzaj trzęsienia ziemi“.
„No, podaj mi pan ramię“, rzekł pan Pickwick.
„Nie, nie, niemożliwe... sam pójdę“, rzekł pan Jingle.
„Dzieciństwo! Wesprzyj się pan na mnie, chcę tego“, odparł pan Pickwick.
Widząc że pan Jingle, zmieszany, nie wie co robić, pan Pickwick sam wziął go pod rękę i powiódł ze sobą, nie tracąc próżnych słów.
Przez cały ten czas, twarz Sama wyrażała największe zdumienie, jakie tylko wyobrazić sobie można. Spoglądając kolejno w najgłębszem milczeniu to na pana Jingle, to na Hioba, cicho powiedział w końcu przez zęby: „to być nie może!“ Powtórzywszy te słowa kilkanaście razy, jakby od tego ćwiczenia oniemiał i z gniewem, zmieszaniem i zdumieniem począł znów patrzeć to na jednego, to na drugiego.
„No, Samie“, rzekł pan Pickwick, oglądając się.
„Idę, panie“, odparł pan Weller, idąc mechanicznie za swym panem, wciąż jednak nie odwracał oczu od Hioba Trottera, który w milczeniu szedł koło niego.
Hiob przez jakiś czas oczy miał spuszczone, a Sam, którego wzrok wprost przylgnął do twarzy Trottera, wpadał na ludzi, których spotykał, przewracał małe dzieci, potykał się o schody i barjery, jakby niedowidział, aż Hiob spojrzał zpodełba i powiedział:
„Jak się pan ma, panie Weller!“
„To on!“ zawołał Sam i doszedłszy do tego przeświadczenia, uderzył się rękami po udach i wyraził swe uczucia długiem i donośnem gwizdnięciem.
„Bardzo się zmieniłem, panie Weller!“ rzekł Hiob.
„I mnie się tak zdaje“, odrzekł Sam, z nieukrywanem zdziwieniem przypatrując się łachmanom Hioba. „Ale to zła zamiana, jak powiedział chłop, gdy dwa podejrzane szylingi i sześć pensów drobnemi dostał za dobre pół korony“.
„Ma pan słuszność“, zawołał Hiob, pochyliwszy głowę. „Ale minął czas udawania. Łzy, panie Weller“, dodał z wyrazem chwilowej złośliwości, „łzy, to nie jedyny i nie najlepszy dowód nieszczęścia i bólu“.
„O, pewno!“ zauważył Sam dobitnie.
„Można wywołać sztucznie“, ciągnął Trotter.
„Bardzo słusznie. Są osoby, które mają zawsze łzy w pogotowiu i mogą wyciągnąć czop od nich, kiedy im to na rękę“.
„Tak, ale są rzeczy, których udać nie łatwo, panie Weller, a zbyt bolesny to proces, gdy się je chce sztucznie wywołać “.
To mówiąc, Hiob wskazał na swe blade, zapadłe policzki i odsunąwszy rękaw, odkrył ramię tak wychudzone, iż zdawało się, iż złamie się za lada dotknięciem.
„Cóżeś ty robił?!“ zawołał Sam, cofając się.
„Nic“, odparł Hiob.
„Nic!“
„Już od wielu tygodni nic nie robię... a jem i piję niemal tyleż“.
Sam powiódł wzrokiem po przezroczystej twarzy Trottera i po całej tej nieszczęśliwej postaci, a potem, pochwyciwszy go za rękę, począł ciągnąć żywo za sobą.
„Gdzie mię pan ciągnie!“ jęknął Hiob, napróżno usiłując wyrwać się z potężnych rąk swego niegdyś nieprzyjaciela.
„Chodź! Chodź!“ powtórzył Sam, nie dając innych wyjaśnień, a po chwili, gdy stanęli przed bufetem, zamówił kufel porteru.
„Teraz“, powiedział, „wypij mi to do ostatniej kropli i przewrócić kufel do góry dnem, bym się przekonał, żeś zużył całe lekarstwo“.
„Ależ, kochany panie Weller“, sprzeciwiał się Hiob.
„Pij!“ krzyknął Sam rozkazująco.
Wezwany w ten sposób, Trotter przyłożył kufel do ust i wychylił go małemi, ledwo widocznemi łykami aż do dna. Raz tylko, ale tylko raz, zatrzymał się, by odetchnąć, ale ust nie odejmował od kufla, który w parę chwil potem trzymał odwrócony w wyciągniętej ręce. Nic nie spadło na podłogę prócz kilku kropel szumowin, które odrywały się od brzegu i leniwie kapały.
„Dobrze!“ zawołał Sam; „jakże ci teraz?“
„Lepiej! Daleko lepiej!“ odparł Hiob.
„Naturalnie“, rzekł Sam z głębokiem przeświadczeniem, „to tak, jakbyś wpuszczał gaz do balonu. Gołem okiem widzę, ze ci po tej operacji lepiej się zrobiło. Cóż powiesz o drugim kuflu tych ziółek?“
„Bardzo panu dziękuję, ale powiem, że źleby mi zrobił“.
„No, a co powiesz o czemkolwiek pożywniejszem?“
„Dzięki pańskiemu godnemu gubernatorowi, mamy na obiad pieczeń baranią z ziemniakami, tak, że gotowanie zostało nam oszczędzone“.
„Co? Gubernator opiekuje się wami?“ zawołał Sam ze zdumieniem.
„Tak, panie Weller. I więcej jeszcze: gdy mój pan był bardzo chory, gubernator wziął dla nas pokój — przedtem mieszkaliśmy w jakiejś psiej budzie — i opłacił go. Co nocy przychodził odwiedzać mego pana, aby nikt tego nie widział. Panie Weller“, mówił dalej Hiob, tym razem z prawdziwemi łzami w oczach, „takiemu człowiekowi gotówbym służyć, dopókibym nie zdechł u jego nóg“.
„No, no, mój kochany, obejdzie się bez tego!“ krzyknął Sam.
Hiob Trotter spojrzał na niego zdziwiony.
„Powiadam ci, że obejdzie się bez tego, mój chłopcze“, powtórzył Sam bardzo stanowczo. „Nikt mu nie będzie służył prócz mnie; a ponieważ doszliśmy do tego“, ciągnął dalej, płacąc za piwo, „wyjawię ci pewien sekret. Nigdy nie słyszałem, ani w żadnej książce historycznej o tem nie czytałem, ani nie widziałem na żadnym obrazie anioła w kamaszach i z okularami; nie, nawet w teatrze, o ile sobie przypominam, chociaż tam z innych względów możnaby to zrobić; ale pomimo to, Hiobie, powiadam ci, że jest to anioł czystej krwi... i niech mi kto ośmieli się utrzymywać, że widział kogoś lepszego!“
Wygłosiwszy to wyzwanie, które stwierdził licznemi ruchami rąk i głowy, Sam włożył wydane pieniądze do kieszeni i poszedł szukać przedmiotu swego panegiryku.
Pan Pickwick stał wciąż jeszcze z panem Jingle na „placu balowym“ i żywo z nim rozmawiał, nie zwracając uwagi na otaczające ich wielobarwne grupy, choć zasługiwały na to, by przynajmniej z ciekawości przyjrzeć im się nieco.
„Dobrze“, powiedział wkońcu, widząc, że Sam i Trotter nadchodzą; „zobaczy pan, jak się ułoży z pańskiem zdrowiem, a w międzyczasie zastanowi się pan. Gdy będzie się pan czuł dość mocny, zrób mi pan obliczenie; pomyślę o tem i potem omówię to z panem. Teraz proszę iść do swego pokoju, bo jest pan znużony i nie powinien pan narażać wątłego jeszcze zdrowia“.
Pan Alfred Jingle, który nie miał już w sobie ani iskry dawnej żywości, ani nawet owej ponurej wesołości, jaką udawał przy pierwszem spotkaniu z panem Pickwickiem, ukłonił się bardzo nisko, nie mówiąc ani słowa, i zwolna oddalił się, skinąwszy na Hioba, by szedł za nim.
„Samie!“ powiedział pan Pickwick, spoglądając dokoła z zadowoleniem. „Prawda, że to bardzo dziwna scena?“
„Bardzo!“ odpowiedział Sam. „Cuda jeszcze się nie skończyły!“ dodał do siebie. „Jeżeli się nie mylę, Jingle również użyje sikawki!“
W tem miejscu, gdzie stał pan Pickwick, między murami, była przestrzeń akurat takiego obszaru, że można było na niej grać w palanta. Jeden bok tworzył oczywiście mur, drugi ta część wiezienia, która wyglądała (raczej wyglądałaby, gdyby nie przeszkadzał mur) na katedrę św. Pawła. Mnóstwo dłużników wałęsało się po tym placyku, lub siedziało w rozmaitych pozach. Większość z nich czekała na wiadomość z Trybunału Bankrutów, że „mogą odejść“. Inni byli skazani na ściśle określone terminy, które starali się w rozmaity sposób skrócić. Jedni byli ubodzy, drudzy zamożni, większość — brudni, nieliczni — czyści. Ale wszyscy chodzili z kąta w kąt. Męczyli się, pragnęli wydostać się z więzienia z równym skutkiem i energją, jak zwierzęta w menażerji.
Przez okno, wychodzące na promenadę, wyglądało kilkanaście osób, niektóre z nich rozmawiały ze swoimi znajomymi tam w dole, inne bawiły się w piłkę z awanturnikami, stojącymi nazewnątrz więzienia, inne patrzały na grających w palanta i przysłuchiwały się okrzykom chłopców. Brudne kobiety w rozdeptanych pantoflach szły w tę i tamtą stronę, przeważnie od kuchni, umieszczonej wgłębi. Dzieci wrzeszczały, bawiły się i biły. Krzyki graczy mieszały się z wieloma innemi dźwiękami. Wszędzie panował zgiełk i hałas — za wyjątkiem nędznej szopy w głębi dziedzińca, gdzie w spokoju spoczywało nieruchome ciało nieszczęśliwego więźnia kanclerstwa, zmarłego poprzedniej nocy, w oczekiwaniu śledztwa, którem go mamiono. Ciało! Jest to określenie prawne na nigdy nieznający spokoju, wirujący splot trosk, nadziej, rozczarowań, miłości, które tworzą żywego człowieka. Prawo miało jego ciało. Oto leżało spowite w śmiertelne prześcieradło, straszne świadectwo tkliwego miłosierdzia.
„Chce pan zobaczyć pokój świstaków?“ spytał Hiob Trotter.
„Co to znaczy?“ odpowiedział pan Pickwick.
„Pokój świstaków?“ wtrącił pan Weller.
„Co to, Samie?“ spytał pan Pickwick. „Czy to ptaszarnia?“
„Niech Bóg zachowa!“ zawołał Hiob. „To tam, gdzie sprzedają spirytus!“ Tu pan Trotter wytłumaczył pokrótce, że wobec tego, iż w więzieniach surowo zabraniano handlować napojami wyskokowemi które tak bardzo cenią gentlemani i damy tam zamknięte, więc kilku sprytnych dozorców wpadło na ten znakomity pomysł, by pozwolić niektórym więźniom, oczywiście za odpowiedniem wynagrodzeniem, zaopatrywać się w gin na własne ryzyko i własny użytek.
„Zwyczaj ten powoli zakradł się do wszystkich więzień za długi!“ powiedział pan Trotter.
„Ma to tę dobrą stronę, że dozorcy wyłapują każdego, kto uprawia ten handel bez pozwolenia, nie opłacając się, a kiedy wiadomość o tem dostanie się do gazet, jeszcze ich chwalą za spryt! Dwie pieczenie na jednym rożnie: odstrasza się innych od handlu i podnosi własną godność“.
„Czytasz pan jak z nut, panie Weller!“ powiedział Trotter.
„Czyż nigdy nie robią rewizyj w tych pokojach? Nigdy nie znajdują napojów?“ pytał pan Pickwick.
„Naturalnie!“ powiedział Sam. „Ale dozorcy zawsze się przewiedzą o tem i dają znać komu potrzeba. I pan dostanie, jak pan odpowiednio zagwiżdże“.
Tu Hiob zastukał w pewne drzwi i natychmiast ukazała się w nich rozczochrana głowa. Właściciel wpuścił naszych przyjaciół i zaraz zamknął drzwi, przyczem uśmiechnął się. Sam uśmiechnął się również, Trotter także. Pan Pickwick, myśląc, że tak widocznie wypada, śmiał się już do końca wizyty.
Gentleman z rozczochraną głową wydawał się bardzo zadowolony z tego sposobu załatwienia interesu „na milcząco“. Wyjął z pod poduszki płaską flaszkę, zawartości mniej więcej ćwierci litra, nalał dwie szklanki, które Hiob i Sam wysuszyli w sposób bardzo zręczny.
„Jeszcze?“ zapytał świstający gentleman.
„Nie!“ odpowiedział Hiob.
Pan Pickwick zapłacił, otworzono drzwi i wszyscy wyszli. Rozczochrany jegomość uśmiechnął się przyjacielsko do pana Rokera, który właśnie nadchodził.
Następnie pan Pickwick błąkał się dość długo po wszystkich schodach i korytarzach oraz obszedł raz jeszcze całe podwórze. Na każdym kroku, w każdej osobie zdawało mu się, że widzi albo Mivinsa, albo Smangle, albo duchownego, albo rzeźnika; gdyż cała ludność więzienna złożona była po większej części z indywiduów tego rodzaju. Po wszystkich kątach, najlepszych i najgorszych, te same wspólne cechy, ten sam brud, ten sam nieład, ten sam hałas. Wszędzie gwarne i nieustanne krzątanie się; ludzie cisnący się i przewalający, jak cienie w jakimś złym śnie.
„Dość się już napatrzyłem“, rzekł filozof, gdy powrócił do siebie i rzucił się na krzesło. „Głowa mię boli od tych scen, a serce niemniej. Odtąd będę więźniem we własnym pokoju“.
I pan Pickwick wytrwał niezłomnie przy tem postanowieniu. Przez całe trzy miesiące nie ruszył się nigdzie poza swój pokój, a tylko w nocy, gdy większość współwięźniów spała albo zapijała się w swych pokojach, wymykał się, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Zdrowie jego poczęło widocznie cierpieć od tego ścisłego zamknięcia się. Ale ani wielokrotne prośby Perkera i przyjaciół, ani jeszcze liczniejsze ostrzeżenia i napomnienia Samuela Wellera nie zdołały ani na jotę zmienić jego niezłomnego postanowienia.

Rozdział czterdziesty szósty.
Opowiadania o delikatnych uczuciach panów Dodsona i Fogga, oraz o tem, że ci gentlemani nie byli pozbawieni zmysłu komizmu.

Mniej więcej na tydzień przed końcem lipca ujrzano na ulicy Goswell pędzącą dorożkę (numeru nie zauważono). Siedziały w niej trzy osoby, prócz stangreta, który cisnąć się musiał na małym koźle. Na fartuchu wisiały dwa szale, należące do dwóch dam przykrytych fartuchem. Między temi damami, ściśnięty do bardzo niewielkich rozmiarów, stał jegomość zastraszony i zahukany, który ilekroć ośmielił się zrobić jakąś uwagę, narażał się na natychmiastowe skarcenie ze strony którejś z groźnych pań. Obie damy i jegomość dawali stangretowi sprzeczne rozkazy, zmierzające jednak do tego, by zajechał przed dom pani Bardell. Wysoki jegomość, w przeciwieństwie do obu dam i ku ich oburzeniu, twierdził, że są to drzwi zielone, nie żółte.
„Stańcie przed domem z zielonemi drzwiami!“ mówił jegomość.
„Ach, ty przewrotna istoto!“ wołała jedna z groźnych pań. „Jedźcie pod dom z żółtemi drzwiami!“
Na to stangret, który tak raptownie zatrzymał konia przed domem z zielonemi drzwiami, że zachodziła obawa, iż rumak uderzy zadem o dorożkę, nanowo puścił go truchtem, poczem odwrócił się.
„Gdzie więc mam wkońcu stanąć?“ niecierpliwił się stangret. „Umówcie się państwo jakoś między sobą! Pytam poprostu: gdzie mam stanąć?!“
Tu spór nanowo wybuchnął z jeszcze większą siłą niż poprzednio. A ponieważ jednocześnie mucha ucięła konia w nos, stangret pod pozorem odpędzenia jej, ulżył sobie, ściągając konia batem przez łeb.
„O, tyle zachodu!“ powiedziała jedna z groźnych pań. „Tamte żółte drzwi!“
Ale kiedy dorożka zajechała z fantazją przed dom z żółtemi drzwiami, czyniąc więcej hałasu (jak z dumą stwierdziła jedna z dam) „od prywatnej karety!“, i kiedy już stangret zsiadł z kozła, by pomóc wysiąść paniom — mała okrągła główka imć pana Tomasza Bardell pokazała się w oknie domu z czerwoną bramą — o parę domów od domu, przed którym stanęli.
„Głupia historja!“ powiedziała wyżej wymieniona dama, rzucając zjadliwe spojrzenie na gentlemana.
„To nie moja wina, moja droga!“ odrzekł.
„Nie mów do mnie, głuptasie, nie odzywaj się do mnie!“ odpowiedziała dama. „Dom z czerwonemi drzwiami, stangrecie! Och! Jeżeli kiedy istniała kobieta, hańbiona i obrażana przez złośliwego nicponia, któremu sprawia specjalną przyjemność torturowanie swojej żony — ja jestem tą kobietą!“
„Powinieneś się pan wstydzić, panie Raddle!“ powiedziała druga z dam, znajoma nasza, pani Cluppins.
„Co ja zrobiłem?“ dziwił się Raddle.
„Nie mów do mnie, nie odzywaj się do mnie, brutalu, bo jeszczem gotowa zapomnieć, że jestem kobietą i uderzę cię!“ powiedziała pani Raddle.
Podczas tego djalogu woźnica zaprowadził konia za uzdę pod dom z czerwonemi drzwiami, które właśnie młody pan Bardell otwierał. Oto delikatny i wytworny sposób zajeżdżania przed dom przyjaciółki! Żadnego zajeżdżania z turkotem i hałasem! Żadnego wyskakiwania z dorożki! Żadnego pukania do drzwi! Żadnego odpinania fartucha w ostatniej chwili, z obawy, by się suknie damskie nie zabrudziły! Wreszcie ten woźnica, który podał paniom szale — zupełnie jakby ich prywatny stangret!
„No, Tommy“, spytała pani Cluppins. „Jakże się miewa twoja kochana mateczka?“
„O, bardzo dobrze!“ odpowiedział młody pan Bardell. „Jest w saloniku. Gotowa. Ja także jestem gotów!“ powiedział pan Tommy i, wsadziwszy ręce w kieszeń, skoczył na najwyższy stopień schodów.
„Czy będzie ktoś jeszcze?“ spytała pani Cluppins, poprawiając pelerynę.
„Będzie pani Sanders!“ odpowiedział Tommy. „No i ja!“
„Co to za chłopak!“ zawołała mała pani Cluppins. „Myśli tylko o sobie! Słuchaj, Tommy!“
„No?“ spytał pan Tomasz.
„Kto będzie jeszcze, kochasiu?“ spytała pani Cluppins mimochodem.
„Będzie pani Rogers!“ powiedział młody pan Bardell, przyczem szeroko otworzył oczy.
„Co?! Dama, która wynajęła mieszkanie?!“ zawołała pani Cluppins.
Pan Bardell głębiej wsadził ręce w kieszenie, i kiwnął głową dokładnie trzydzieści pięć razy, by potwierdzić, że ta właśnie dama, a nie kto inny.
„O Boże!“ zawołała pani Cluppins. „Ależ to całe przyjęcie!“
„Gdyby pani wiedziała, co jest w kredensie!“ powiedział młody Bardell.
„Cóż tam jest, Tommy?“ pieszczotliwie pytała pani Cluppins, „powiedz mi, Tommy, wiem, że mi powiesz!“
„Nie, nie powiem!“ powiedział Tommy, potrząsając głową i znów uciekając na najwyższy stopień schodów.
„Nieznośny bęben!“ zawołała pani Cluppins. „Byle tylko człowieka sprowokować! Chodź, Tommy, powiedz swojej kochanej Cluppy!“
„Mama nie kazała“, odrzekł pan Tomasz. „Ja też mam dostać kawałek!“ Uradowany tą obietnicą, chłopak zaczął kręcić młynka z dziecinnem przejęciem.
Przypatrywanie się tym igraszkom dziecięcym wypełniło czas, który państwu Raddle zeszedł na układach z woźnicą w sprawie zapłaty a zakończonych zwycięstwem jego żądań. — Nadbiegła pani Raddle.
„Co się stało, Mary Annie?“ spytała pani Cluppins.
„Ach, zawsze jakieś kłopoty!“ odpowiedziała pani Raddle. „Raddle, to nie mężczyzna! Wszystko spada zawsze na moją głowę!“
Nie było to sprawiedliwe w stosunku do biednego Raddle, którego poczciwa ta dama już na początku dyskusji odsunęła od wszelkich wpływów, surowo nakazawszy: „trzymaj język za zębami!“ Nie miał jednak możności wystąpić w swojej obronie, gdyż pani Raddle zaczęła zdradzać nieomylne oznaki natychmiastowego zemdlenia. Dojrzały to przez okno pani Sanders, pani Bardell, lokatorka, oraz służąca lokatorki, wybiegły więc natychmiast i wprowadziły ją do mieszkania. Mówiły wszystkie jednocześnie i darzyły ją oznakami największej życzliwości i współczucia, jak gdyby była najnieszczęśliwszą istotą między śmiertelniczkami. Zaprowadzono panią Raddle do bawialni i ułożono na sofie. Dama z pierwszego piętra pobiegła na pierwsze piętro i wróciła z flaszeczką soli trzeźwiących, poczem, objąwszy panią Raddle za szyję, przytknęła jej flaszeczkę do nosa, aż biedna ofiara złości męskiej, prychając i krztusząc się, oznajmiła, że jest jej lepiej.
„Biedactwo!“ zawołała pani Rogers. „Wiem, co czuje!”
„Biedactwo!“ powtórzyła pani Sanders. „Ja także!“ Poczem wszystkie damy westchnęły unisono, unisono stwierdziły, że wiedzą coś o tem i że żałują panią Raddle z głębi serca. Nawet służąca lokatorki, mająca trzynaście lat i trzy stopy wzrostu, mruczała coś życzliwie.
„Ale co się stało?“ pytała pani Bardell.
„Co tak panią zdekonfiturowało?“ pytała pani Rogers.
„Ubliżono mi...“ cicho szepnęła pani Raddle, zaś damy spojrzały z wyrzutem na pana Raddle.
„Ależ faktycznie...“ zaczął nieszczęśliwy jegomość, wysuwając się naprzód. „Kiedyśmy podjechali pod te drzwi, wynikła dyskusja z woźnicą...“ głośny jednak krzyk, który wyrwał się jego małżonce przy dźwięku tych słów, uniemożliwił dalszą dyskusję.
„Lepiej zostaw ją samą, Raddle!“ powiedziała pani Cluppins. „Nie przyjdzie do siebie, póki ty tu będziesz!“
Wszystkie damy zgodziły się z tą opinją. Pana Raddle wypchnięto więc z pokoju i poradzono mu, by poszedł przejść się po dziedzińcu. Po kwadransie pani Bardell oznajmiła mu, że może wejść, ale musi być bardzo ostrożny w postępowaniu z małżonką. Wie, że pan Raddle nie chce jej dokuczać, ale Mary Annie daleka jest od tego, by można ją nazwać silną, jeżeli więc nie będzie się miał na baczności, to może ją stracić, sam nie wiedząc kiedy, co w przyszłości może być dlań źródłem przykrych refleksyj. I tak dalej. Wszystkiego tego pan Raddle wysłuchał bardzo pokornie i wrócił do pokoju cichy jak trusia.
„Przecież państwo jeszcze się nie znają!“ zawołała pani Bardell. „Coś podobnego! Pan Raddle, pani Rogers. Pani Cluppins, pani Raddle!“
„Siostra pani Cluppins!“ dodała pani Sanders.
„Co?! Naprawdę?“ zawołała pani Rogers uprzejmie. Była lokatorka trzymała służącą, w jej pozycji towarzyskiej wypadało więc być raczej uprzejmą niż serdeczną. „Och, czy to być może?!“
Pani Raddle uśmiechnęła się słodko. Pan Raddle skłonił się, a pani Cluppins oznajmiła, „że bardzo jej miło poznać damę, o której słyszała tyle pochlebnych rzeczy...“ Komplement ten pani Rogers przyjęła bardzo pobłażliwie.
„No, panie Raddle“, powiedziała pani Bardell. „Musi być pan strasznie dumny, że na pana i na Tommy spada zaszczyt prowadzenia tylu dam aż do Spaniards, Hampstead. Jak pani uważa, pani Rogers?“
„Och naturalnie!“ zawołała pani Rogers, poczem wszystkie damy powtórzyły jednogłośnie: „Och, naturalnie!“
„Naturalnie!“ odpowiedział pan Raddle, zacierając ręce i zdradzając nikłą chęć wypogodzenia się nieco. „Słowo daję, powiedziałem, jakeśmy jechali dorożką...“
Na dźwięk tego wyrazu, przypominającego tyle przykrych przejść, pani Raddle przyłożyła chusteczkę do oczu i wydała stłumiony jęk. Pani Bardell spojrzała więc surowo na pana Raddle, aby dać mu do poznania, że lepiej niech już milczy, poczem z odpowiednią miną kazała służącej pani Rogers „podać wina!“
Był to moment okazania skarbów, zawartych w kredensie: talerzy z pomarańczami i ciastkami oraz butelki starego, zwietrzałego Porto (szyling i dziewięć pensów), które wraz z butelką słynnego indyjskiego sherry (czternaście pensów) zostało zakupione dla uczczenia lokatorki i wyjęte z odpowiednim gestem, ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich obecnych. Pani Cluppins przeżyła chwile przykrej konsternacji, gdy mały Tommy wyjechał z opowiadaniem, jak to go indagowała „co zawiera kredens?“, lecz zostało to szczęśliwie przerwane zapomocą wręczenia smarkaczowi pół szklaneczki starego Porto, które wychylił natychmiast, ryzykując w ten sposób swoje życie. Poczem wszyscy udali się na poszukiwanie Hampstead. Odnaleziono je z łatwością i już w parę godzin później całe towarzystwo siedziało w hiszpańskiej herbaciarni. Nieszczęśliwy pan Raddle znów o mały włos nie doprowadził swojej żony do zemdlenia: ni mniej ni więcej tylko zamówił siedem procyj herbaty, a cóż łatwiejszego (zgodnie stwierdziły wszystkie damy) jak to, by Tommy pił z filiżanki jednej z pań — albo nawet ze wszystkich — kiedy się garson odwróci?! Oszczędzonoby jedną herbatę!
Nie było jednak na to rady i wniesiono tacę z siedmioma filiżankami herbaty, siedmioma talerzykami i tyluż porcjami chleba z masłem. Panią Bardell jednogłośnie obrano przewodniczącą, pani Rogers usiadła po jej prawicy, pani Raddle po lewicy, i zabrano się do jedzenia z wielkiem zadowoleniem.
„Jak piękną jest wieś!“ westchnęła pani Rogers. „Całe życie chciałabym mieszkać na wsi!“
„Och, to nie dla pani!“ zawołała pani Bardell szybko, przerażona możnością utraty lokatorki. „To nie dla pani!“
„Och, mam wrażenie, że pani jest za ruchliwa i za bardzo towarzyska, by móc lubić wieś!“ dodała mała pani Cluppins.
„Może... może...“ przyznała lokatorka z pierwszego piętra.
„Dla ludzi samotnych... o których nikt się nie troszczy... o których nikt nie dba... których życie ciężko doświadczyło...“ powiedział pan Raddle, ożywiając się nieco, „wieś nadaje się doskonale. Wieś jest dla ludzi o zranionych duszach...“
Otóż, ze wszystkich rzeczy na świecie, jakie mogły przyjść na myśl nieszczęśnikowi, ta była najgorsza! Oczywiście pani Bardell wybuchnęła płaczem i musiano ją natychmiast odprowadzić na bok. Wrażliwy jej synek zaczął naturalnie ryczeć za jej przykładem.
„Czy uwierzyłby kto, moja pani!“ zawołała dumnie pani Raddle, zwracając się do lokatorki z pierwszego piętra, „że kobieta może być żoną takiego bezdusznego stworzenia, które od rana do nocy obraża tylko uczucia niewieście?!“
„Moja droga“, powiedział pan Raddle. „Moja droga, ja naprawdę... nie miałem zamiaru...“
„Nie miałeś zamiaru!“ powtórzyła pani Raddle pogardliwie. „Wynoś się! Nie mogę patrzeć spokojnie na takiego brutala!“
„Nie powinnaś się irytować, Mary Annie“, powiedziała pani Cluppins. „Powinnaś koniecznie więcej dbać o siebie, czego nigdy nie robisz! Idź, idź sobie, Raddle, bo ją zmartwisz jeszcze więcej!“
„Radzę panu wypić samemu herbatę!“ powiedziała pani Rogers, znów stosując flaszkę z solami.
Pani Sanders, która według swego zwyczaju była bardzo zajęta chlebem z masłem, wypowiedziała tę samą radę i pan Raddle wycofał się posłusznie.
Potem miano nieco trudu z wywindowaniem młodego pana Bardell, który był trochę za duży na tę operację na ręce matki — przyczem noga młodzieńca trafiła do filiżanki, co spowodowało małe zamieszanie między filiżankami i talerzami. Ale przypadki omdlenia, jeżeli zdarzają się w wyłącznie damskiem towarzystwie, nie trwają długo; a więc, wyściskawszy nieco i skrzyczawszy synka, pani Bardell przyszła do siebie, posadziła go na krześle, wyraziła zdumienie, że mogła być tak głupia, i wypiła łyk herbaty.
Nagle usłyszano turkot powozu. Damy podniosły głowy i ujrzały dorożkę podjeżdżającą przed bramę ogrodową.
„Jeszcze ktoś przyjechał!“ zawołała pani Sanders.
„Jakiś gentleman“, dodała pani Cluppins.
„Ależ to...“ wykrzyknęła pani Bardell, „to pan Jackson, młody dependent od panów Dodson et Fogg. Czyżby pan Pickwick wypłacił odszkodowanie?“
„A może chce się żenić“ napomknęła pani Cluppins.
„Jakże ten gentleman długo nie przychodzi!“ zawołała pani Sanders; „czemu się nie pospieszy?“
Tymczasem pan Jackson odwrócił się od dorożki, gdzie zamienił parę słów z jakimś źle ubranym mężczyzną w czarnych spodniach, który razem z nim wysiadł z powozu i trzymał gruby kij bukowy w ręku — i podszedł, poprawiając sobie włosy, do miejsca, gdzie siedziały damy.
„Co nowego, panie Jackson?“ zapytała pani Bardell z widocznem wzruszeniem. „Czy się coś stało?“
„Nic, pani, nic“, odrzekł pan Jackson. „Jak się panie miewają? Przepraszam, że przeszkadzam, ale prawo moje, panie, prawo...“
To mówiąc, pan Jackson uśmiechnął się, oddał ukłon całemu towarzystwu i powtórnie poprawił włosy. Pani Rogers szepnęła do pani Raddle, że jest to rzeczywiście bardzo miły młodzieniec.
„Byłem na ulicy Goswell“, mówił dalej pan Jackson, „ale dowiedziawszy się, że panie tu znajdę, wziąłem więc powóz i przyjechałem. Moi pryncypałowie potrzebują pani natychmiast, pani Bardell“.
„O mój Boże!“ zawołała pani Bardell, przestraszona tą niespodziewaną wiadomością.
„Tak jest“, odrzekł pan Jackson, przygryzając usta; „sprawa bardzo ważna i bardzo nagła, której niepodobna odkładać. Dodson wyraźnie mi to powiedział, Fogg także. Dlatego zatrzymałem powóz, by odwieźć panią do Londynu“.
„To dziwne!“ zawołała pani Bardell.
Wszystkie damy zgodziły się, iż było to bardzo dziwne, ale jednocześnie uznały także, iż musi to być sprawa bardzo ważna, bo przecież panowie Dodson i Fogg nie posyłaliby inaczej do Hampstead. Wkońcu dodały, że, wobec ważności sprawy, pani Bardell zrobi najlepiej, gdy pojedzie natychmiast do swych adwokatów.
Pani Bardell bynajmniej nie było nieprzyjemnie, że jej przyjaciele po prawie wzywali ją z takim pośpiechem. Sądziła ona, iż to wogóle, a w szczególności w oczach lokatorki z pierwszego piętra, znacznie ją podniesie, co pochlebiało jej próżności. Z początku niby wzdragała się trochę, ale potem oświadczyła, iż pojedzie, wkońcu zaś dodała zapraszającym tonem:
„Panie Jackson, może się pan pokrzepi czem po przejażdżce?“
„Doprawdy, pani, nie mamy czasu do stracenia“, odparł pan Jackson; „a przy tem mam tam znajomego“, dodał, wskazując na mężczyznę z bukową laską.
„Poproś pan swego znajomego, by także tu przyszedł“, rzekła pani Bardell. „Zawołaj go pan tutaj!“
„Nie... dziękuję pani“, odrzekł pan Jackson, nieco zakłopotany. „On nie jest przyzwyczajony do towarzystwa dam; zawsze w niem głupieje. Jeżeli pani będzie tak dobra i każe garsonowi zanieść mu coś do picia... nie jestem pewny, czy przyjmie, ale spróbować można“.
Podczas tego palce pana Jacksona igrały koło jego własnego nosa, by dać tem do zrozumienia słuchaczom, iż mówi ironicznie.
Bezzwłocznie wyprawiono garsona do głupawego gentlemana, który się zgodził coś wypić. Pan Jackson także coś wypił a damy, przez prostą grzeczność wobec gościa, również coś wypiły. Następnie pan Jackson oświadczył, iż czas jechać, wobec czego pani Sanders, pani Cluppins i mały Bardell wsiedli do powozu, gdyż w myśl porozumienia mieli towarzyszyć pani Bardell, reszta zaś towarzystwa została pod opieką pani Raddle.
„Izaaku“, rzekł pan Jackson, gdy pani Bardell zabierała się do wsiadania, i spojrzał na swego znajomego, który siedział na koźle i palił cygaro.
„Co, panie?“
„To jest pani Bardell“.
„O! Dawno już o tem wiedziałem!“
Gdy pani Bardell usadowiła się w powozie, pan Jackson umieścił się przy niej, i konie ruszyły. Po drodze pani Bardell przez cały czas podziwiała domyślność znajomego pana Jacksona.
„Jacy ci prawnicy są sprytni“, myślała, „jak odrazu poznają ludzi!“
Po niejakim czasie, gdy panie Sanders i Cluppins usnęły, pan Jackson powiedział do wdowy: „Wie pani, że koszta procesu, to przykra rzecz; mam na myśli koszta procesu pani“.
„Przykro mi, że nie możecie ich panowie otrzymać“, odpowiedziała pani Bardell. „Ale cóż! Jeżeli pańscy pryncypałowie robią takie rzeczy przez spekulację, to muszą się czasem narazić także na straty“.
„O ile jednak wiem, po procesie dała pani panom Dodson et Fogg rewers na wysokość kosztów“, rzekł Jackson.
„Prosta formalność“, odparła pani Bardell.
„Tak“, rzekł sucho pan Jackson; „prosta formalność — prosta formalność“.
Powóz toczył się ciągle; pani Bardell także zdrzemnęła się. Gdy konie stanęły, przebudziła się.
„Jakto?!“ zawołała, „czy jesteśmy już w Feermans Court?“
„Właściwie nie tam jedziemy“, odrzekł pan Jackson. „Zechce pani wysiąść“.
Pani Bardell zrobiła to, gdyż jeszcze niezupełnie się ocknęła. Znalazła się w dziwnem miejscu: przed murem, z bramą pośrodku, a wewnątrz paliło się światło gazowe.
„No, szanowne panie!“ zawołał mężczyzna z bukową laską, zaglądając do powozu i trącając panią Sanders, „wysiadajcie!“
Pani Sanders obudziła swą przyjaciółkę i wszyscy wysiedli; pani Bardell, wsparta na ręku pana Jacksona, weszła w bramę prowadząc swego małego synka za rękę.
Pokój, do którego następnie udały się damy, był jeszcze dziwniejszy, aniżeli wejście do budynku. Było tam mnóstwo ludzi, którzy ciekawie przyglądali się damom.
„Gdzie jesteśmy?“ zapytała pani Bardell, zatrzymując się.
„To jeden z naszych zakładów publicznych“, odrzekł pan Jackson, szybko przeprowadzając ją przez drzwi. Potem, odwróciwszy się, by zobaczyć czy inne damy idą za nimi, zawołał: „Izaaku! Uważaj!“
„Bądź pan spokojny“, odrzekł mężczyzna z bukową laską.
Drzwi szybko zamknęły się, poczem wszyscy zeszli o parę schodów wdół.
„Nareszcie jesteśmy!“ zawołał pan Jackson, triumfalnie spoglądając dokoła; „przybyliśmy zdrowo i cało, co, pani Bardell?“
„Co pan chce przez to powiedzieć?“ zapytała dama, której serce mocniej zabiło, niewiadomo dlaczego.
„Nic szczególnego!“ odrzekł pan Jackson, odprowadzając ją nieco na stronę. „Tylko niech się pani nie przeraża. Niema człowieka delikatniejszego nad Dodsona i bardziej ludzkiego niż Fogg. Ale było ich obowiązkiem, pani, zabezpieczyć sobie zwrot kosztów i nałożyć egzekucję. Zrobili jednak wszystko co mogli, by oszczędzić wrażliwość pani. Jak pocieszającą będzie dla pani myśl, że wszystko poszło tak gładko! Jest pani przy Fleet-street, w więzieniu za długi. Życzę pani dobrej nocy“.

To powiedziawszy, pan Jackson szybko oddalił się wraz z mężczyzną z bukową laską. Wtenczas inny mężczyzna,
z kluczem w ręku, dotychczas przypatrujący się wszystkiemu, poprowadził oszołomione damy innemi małemi schodami, prowadzącemi do jakiejś bramy. Pani Bardell głośno krzyczała, Tommy wył, pani Cluppins zaczęła drżeć, a pani Sanders uciekła bez ceremonji, gdyż ujrzała pana Pickwicka właśnie używającego wieczornej przechadzki; tuż obok niego stał Sam Weller, który, spostrzegłszy panią Bardell, zdjął kapelusz z drwiącą grzecznością, podczas gdy jego pan odwrócił się z oburzeniem i wyszedł.

„Daj pan pokój tej biednej kobiecinie“, rzeki strażnik do Sama, „dopiero co przybyła“.
„Uwięziona?“ zawołał Sam, szybko nakładając kapelusz. „Na czyje żądanie? Za co? Mów stary!“
„Na żądanie Dodsona i Fogga; egzekucja za koszta procesu“.
„Hiobie! Hiobie! Chodź tu!“ krzyknął Sam, rzucając się w korytarz, „biegnij po pana Perkera, Hiobie! Powiedz mu, że potrzebny jest tu natychmiast. A to gratka! Z tego może wyniknąć coś dobrego! Hurra! Gdzie gubernator?“
Ale nikt nie odpowiedział na to pytanie, gdyż Hiob, dowiedziawszy się, o co idzie, popędził wnet jak szalony, a pani Bardell tym razem zemdlała naprawdę.

Rozdział czterdziesty siódmy,
głównie poświęcony doczesnym sprawom pp. Dodsona i Fogga. Ukazanie się pana Winkle w nadzwyczajnych okolicznościach. Dobroć pana Pickwicka okazuje się większą, aniżeli jego upór.

Hiob Trotter pędził ulicami, torując sobie drogę to środkiem, to na chodnikach, to w rynsztokach, pomiędzy mnóstwem koni, powozów i ludzi. Nie zważając na przeszkody, biegł, nie zatrzymując się ani na chwilę, dopóki nie stanął przed bramą Gray’s Inn. Ale pomimo całego jego pospiechu, biuro pana Perkera było już zamknięte od pół godziny, gdy Hiob zatrzymał się przed niem. Zanim odszukał kobietę, posługującą w biurze, która mieszkała przy swej córce, zamężnej za posługaczem sądowym, mieszkającym pod pewnym numerem, na jakiejś ulicy, tuż poza jakimś browarem, gdzieś poza Gray’s Inn Lane, już tylko piętnaście minut pozostawało do zamknięcia bramy więzienia. Następnie trzeba było jeszcze odszukać pana Lowtena, w tylnym pokoju oberży pod „Sroką“, tak, iż zaledwie Hiob załatwił sprawę i opowiedział, z czem przysłał go Sam Weller, zegar począł wybijać dziesiątą.
„Ach!“ zawołał pan Lowten, „nie będziesz mógł wrócić dziś do więzienia; a może masz klucz, mój kochany?
„Niech się pan o mnie nie troszczy“, odparł Hiob, „prześpię się gdziekolwiek; ale czy nie byłoby dobrze zobaczyć Pana Perkera dziś jeszcze, by zaraz jutro rano mógł zjawić się na miejscu?“
„Widzisz, mój kochany“, odrzekł Lowten, pomyślawszy chwilę, „gdyby to chodziło o kogo innego, to pan Perker wcale nie byłby rad, że go tak późno niepokoją; ale ponieważ idzie tu o pana Pickwicka, sądzę, że mogę wziąć dorożkę na koszt biura i pojechać do niego“.
Po tej decyzji Lowten wziął kapelusz, poprosił o wybranie innego prezydenta na czas jego chwilowej nieobecności, podszedł do najbliższego postoju dorożek, wybrał powóz, którego wygląd najbardziej mu odpowiadał, i kazał woźnicy jechać na plac Montague, Russel Square.
Pan Perker wydawał w tym dniu obiad, o czem świadczyły światła za oknami bawialni, tony ulepszonego, wielkiego fortepianu, dźwięki wydobywające się z niego, ale wymagające jeszcze bardzo znacznego ulepszenia, i niemal oszałamiające zapachy potraw. Ponieważ równocześnie przybyli przypadkowo ze wsi do miasta bardzo cenieni klienci, na ich więc powitanie zebrało się miłe towarzystwo, na które złożyli się: pan Snicks, sekretarz zakładu ubezpieczeń na życie, pan Prosee, doskonały doradca prawny, trzej adwokaci, jeden komisarz sądowy, pewien adwokat do spraw specjalnych z Temple, pewien młody gentleman o małych oczach i jego przedstawiciel, który napisał ostrą książkę w sprawie ustawy o legatach, upstrzoną niesłychaną ilością odnośników i cytat, oraz wiele wybitnych, a nawet wprost znakomitych osób. Od tego towarzystwa oderwał się pan Perker, gdy szepnięto mu, że przyszedł jego dependent. Udał się więc do jadalni, gdzie ujrzał pana Lowtena i Hioba Trottera w ponurym półmroku, rozsiewanym przez lampę kuchenną, postawioną na stole, z należną wzgardą dla dependentów i wszelkich związanych z nimi sprawami, przez gentlemana, który poniżył się do tego, że za kwartalne wynagrodzenie pojawiał się w krótkich spodniach aksamitnych i wełnianych pończochach.
„Cóż tam nowego“, zapytał wchodząc, „czy nadeszły jakie ważne listy?“
„Nie, panie“, odparł Lowten, „ale oto jest posłaniec od pana Pickwicka“.
„Od Pickwicka?“ zawołał mały człowieczek, żywo zwracając się ku Hiobowi. „Cóż to się stało?“
„Dodson i Fogg uwięzili panią Bardell za koszta procesu“, rzekł Hiob.
„Niemożliwe!“ zawołał pan Perker, wkładając ręce do kieszeni i opierając się o kredens.
„Tak jest rzeczywiście“, odparł Hiob. „Zdaje się, iż wydała im rewers na wysokość kosztów, zaraz po ukończeniu sprawy“.
„Na Jowisza!“ zawołał pan Perker, wyjmując obie ręce i uderzając pięścią jednej z nich w dłoń drugiej! „na Jowisza! To są najzręczniejsi spryciarze, jakich kiedykolwiek widziałem!“
„I najpodlejsze łotry, jakich udało mi się w życiu spotkać“, dodał Lowten.
„No tak“, dorzucił pan Perker; „ale trudno ich przyłapać“.
„To wielka prawda“.
Następnie obaj, mistrz i uczeń, zamilkli na parę minut, jakby zastanawiali się nad najwspanialszym i najgenjalniejszym wynalazkiem, jaki wymyślić może rozum ludzki. Gdy przyszli do siebie po tym niemym zachwycie, Hiob Trotter opowiedział resztę tego, co mu polecono. Pan Perker w zamyśleniu kiwał głową; wkońcu, spoglądając na zegar, powiedział:
„Jutro, punkt o dziesiątej, będę tam. Sam ma zupełną słuszność; powiedz mu to ode mnie. Pozwoli pan szklankę wina, Lowten?“
„Dziękuję panu“.
„To znaczy „tak“, jak wnoszę“, odrzekł mały adwokat, biorąc z kredensu butelkę i dwie szklanki.
Ponieważ Lowten rzeczywiście myślał „tak“, nie powiedział więc ani słowa, lecz, zwracając się do Hioba, zapytał go cichym głosem, tak jednak, by adwokat słyszał, czy widzi, jak zdumiewająco podobny jest portret pana Perkera, zawieszony nad kominkiem? Naturalnie, iż Hiob oświadczył, że tak. Gdy wino nalano, Lowten wypił za zdrowie pani Perker i jej dzieci, a Hiob za zdrowie pana Perkera. Ponieważ gentleman w krótkich spodniach aksamitnych i wełnianych pończochach nie uważał za swój obowiązek urzędowy poświecić osobom z biura, uparcie więc puszczał mimo uszu wezwania dzwonkiem, tak, że obaj musieli sami szukać drogi. Adwokat powrócił do salonu, Lowten pod „Srokę“, a Hiob poszedł na targowicę Covent-Garden i przepędził noc w koszu na warzywo.
Nazajutrz o umówionej godzinie wesoły mały adwokat zapukał do drzwi pana Pickwicka. Sam otworzył mu je z pospiechem.
„Pan Perker!“ zawołał, zwróciwszy się do filozofa, który zadumany siedział przy oknie, potem zaś dodał: „Jak to dobrze, żeś pan wstąpił do nas przypadkiem. Zdaje mi się, iż gubernator ma coś z panem do pomówienia“.
Pan Perker rzucił Samowi porozumiewawcze spojrzenie, by mu dać do zrozumienia, iż nic nie powie, że posyłano po niego; potem skinął na niego i szepnął mu parę słów do ucha.
„Doprawdy? Czy być może!?“ zawołał Sam, cofając się ze zdumieniem.
Pan Perker uśmiechnął się i kiwnął głową. Sam spojrzał na małego adwokata, potem na pana Pickwicka, potem na sufit, potem znów na pana Perkera, uśmiechnął się, potem wybuchnął śmiechem, chwycił za kapelusz i znikł bez dalszych wyjaśnień.
„Co to wszystko znaczy?“ zapytał pan Pickwick, ze zdumieniem spoglądając na pana Perkera. „Co się stało Samowi?“
„O, nic, nic“, odrzekł mały adwokat, „ale przysuńno pan, kochany panie, swoje krzesło do stołu; mam z panem wiele do pomówienia“.
„Co to za papiery?“ zapytał znów pan Pickwick, widząc że pan Perker położył na stole cały pęk aktów, związany czerwonym sznurkiem.
„To są papiery procesu Bardell contra Pickwick“, odpowiedział mały pełnomocnik, rozwiązując sznurek zębami.
Filozof odsunął nogą krzesło, rzucił się na nie, założył ręce i gniewnie spojrzał na pana Perkera, jeśli pan Pickwick wogóle potrafił spojrzeć gniewnie.
„Pan nie lubisz słuchać o tej sprawie?“ rzekł pan Perker, wciąż zajęty rozwiązaniem węzła.
„Rzeczywiście — nie!“ odparł pan Pickwick.
„Przykro mi“, ciągnął pan Perker, „bo właśnie ona będzie przedmiotem naszej rozmowy“.
„Panie Perker!“ zawołał pan Pickwick żywo, „o tej sprawie nigdy nie może być między nami mowy“.
„Ba, ba! kochany panie“, odrzekł pełnomocnik, rozwiązując pęk i bokiem spoglądając na swego klienta, „my musimy o niej pomówić. Dlatego tylko tu przyszedłem. Czy pan gotów jest wysłuchać, co powiem, kochany panie? Niech się pan nie spieszy; jeżeli nie jest pan usposobiony do tego, to poczekam. Przyniosłem z sobą ranne gazety, i będę na rozkazy, kiedy się panu spodoba. Niech i tak będzie“.
Mówiąc to, mały pełnomocnik założył nogę na nogę i udawał, że czyta Times z wielkim spokojem i uwagą.
„Zresztą“, rzekł pan Pickwick z westchnieniem, które skończyło się jednak uśmiechem, „mów pan, co ma pan do powiedzenia. Z pewnością znów ta sama historja?“
„Z tą różnicą, kochany panie“, odrzekł pan Perker, składając gazetę i wsuwając ją do kieszeni, „że pani Bardell, oskarżycielka, znajduje się obecnie w tych murach, mój panie“.
„Wiem o tem“, odparł pan Pickwick.
„Bardzo dobrze. Sądzę, że wie pan także, jak się tu dostała, to znaczy, za co i na czyje żądanie?“
„Wiem... to jest słyszałem od Sama“, odrzekł pan Pickwick z udaną obojętnością.
„Sądzę, że Sam opowiedział całą rzecz dokładnie, przynajmniej takbym śmiał przypuszczać. Otóż, teraz, kochany panie, zadam panu naprzód takie pytanie: czy ta kobieta ma tu pozostać?“
„Tu pozostać?“ powtórzył pan Pickwick.
„Tu pozostać, kochany panie“, odrzekł pan Perker, wychylając się na krześle i ostro wpatrując się w swego klienta.
„Czemu pan mnie o to pyta? Przecież zależy to od Dodsona i Fogga. Wie pan o tem dobrze“.
„Wcale o tem nie wiem“, odparł stanowczo pan Perker. „To nie zależy bynajmniej od Dodsona i Fogga. Zna pan tych ludzi, drogi panie, równie dobrze, jak ja; to zależy wyłącznie od pana“.
„Ode mnie?“ zawołał pan Pickwick i zerwał się z krzesła, poczem natychmiast usiadł z powrotem.
Mały pełnomocnik dwukrotnie stuknął w dno tabakierki, otworzył ją, zażył wielką szczyptę tabaki, zamknął tabakierkę i powoli powtórzył: „Od pana“.
„Powiadam panu“, mówił dalej z przekonaniem, zaczerpniętem jakby z tabakierki, „powiadam panu, kochany panie, że natychmiastowe uwolnienie pani Bardell, lub dożywotnie jej więzienie zależy od pana tylko, od pana jednego. Niech mię pan wysłucha do końca, kochany panie, i niech się pan tak nie gorączkuje, gdyż to nie doprowadzi do niczego, a tylko nabawi pana potów. Powiadam tedy“, mówił dalej mały adwokat, wyszczególniając każde zdanie na osobnym palcu, „powiadam tedy, że tylko pan może ją wydobyć z tej otchłani nędzy, a nie może pan uczynić tego inaczej, jak płacąc koszta procesu tym łajdakom z Freeman’s Court. No, niech mi pan łaskawie pozwoli spokojnie wygadać się“.
Podczas tego przemówienia twarz pana Pickwicka przechodziła najprzeróżniejsze przemiany, wkońcu zaś filozof chciał zapewne wybuchnąć straszliwem oburzeniem, powstrzymał jednak ten wybuch, jak mógł, a pan Perker, wzmocniwszy swą argumentację nową szczyptą tabaki, mówił jak następuje:
„Widziałem dziś rano tę kobietę. Opłaciwszy koszta procesu, może pan w zupełności uwolnić się od płacenia odszkodowania, a prócz tego (co pewno w oczach pana będzie motywem nierównie ważniejszym), otrzyma pan dobrowolne zeznanie, napisane własnoręcznie przez panią Bardell w formie listu do mnie, że ci ludzie, Dodson i Fogg, ponoszą winę za proces. Oni to naprowadzili panią Bardell na pomysł procesu, przedstawiając jej niebywale nęcące perspektywy. Dalej otrzyma pan oświadczenie, że pani Bardell mocno ubolewa nad tem, iż służyła za narzędzie dokuczenia panu, i że prosi mię, bym się wstawił do pana i wyjednał jej przebaczenie“.
„Jeżeli zapłacę za nią koszta!“ zawołał pan Pickwick z oburzeniem. „A to mi piękny warunek!“
„Tu nie ma żadnego „jeżeli“, kochany panie“, odrzekł z triumfem pan Perker. „Oto jest list, o którym mówiłem, przyniosła mi go dziś rano o dziewiątej do biura jakaś dama, nim jeszcze przybyłem do więzienia i mogłem się zobaczyć z panią Bardell, to ręczę panu honorem!“.
Mały adwokat wyszukał pomiędzy papierami rzeczony list, położył go przed panem Pickwickiem i przez całe następne dwie minuty napychał sobie nos tabaką.
„Czy to już wszystko, co mi pan miał do powiedzenia?“ zapytał łagodnie pan Pickwick.
„Nie, jeszcze nie wszystko“, odparł pan Perker. „Nie mogę jeszcze w tej chwili powiedzieć, czy wydanie rewersu na koszta, natura pozornej umowy i dowód, jaki daje całe zachowanie się w czasie procesu byłyby wystarczające, by wnieść skargę o zmowę w celach oszukańczych. Obawiam się, że nie, gdyż, drogi panie, Dodson i Fogg są zanadto chytrzy. Ale w każdym razie wszystkie te fakty razem wzięte uwolnią pana od wszelkich zarzutów w oczach ludzi rozsądnych. A teraz, kochany panie, pozostawiam to w zupełności pańskiej decyzji, te sto pięćdziesiąt funtów sterlingów, biorąc okrągło, czy ile tam, są dla pana niczem. Ława wypowiedziała się przeciwko panu; jej orzeczenie było niesłuszne, lecz przysięgli rozstrzygnęli tak, jak uważali za słuszne i wyrok wypadł na pańską niekorzyść. Otóż nadarza się sposobność ukazania się w świetle nierównie korzystniejszem, aniżeli, gdy pan będzie trwał przy pozostaniu w więzieniu. Bo, wierz mi pan, w oczach ludzi, którzy pana nie znają, stałość jego wydaje się tylko niewłaściwym i występnym uporem. Czyż może pan wahać się i nie korzystać ze sposobności, która przywróci panu wolność, zdrowie, przyjaciół, powróci pana jego zajęciom i zabawom, wyzwoli jego wiernego sługę z więzienia, równającego się dożywotniemu, a przedewszystkiem, która pozwoli panu zemścić się wspaniałomyślnie? Wiem, że będzie to w zupełności odpowiadało pańskiemu sercu, gdy pozwoli pan tej kobiecie wyjść z tej jaskini nędzy i rozpusty, w którem, mojem zdaniem, nigdyby nie należało zamykać żadnego mężczyzny, a tem bardziej kobiety, jeśli nie chce się popełniać barbarzyństwa. Otóż pytam pana, nie jako jego doradca prawny, ale jako szczery przyjaciel, czy pozwoli pan wymknąć się sposobności do zrobienia tyle dobrego, dla tego tylko nędznego względu, że sto pięćdziesiąt funtów sterlingów przejdzie do kieszeni dwóch łotrów, których to nie uczyni przecież szczęśliwymi? Owszem, im więcej zarobią w ten sposób, tem więcej będą chcieli zarabiać, i wskutek tego wplączą się z czasem w jakie łajdactwo i zginą. Przedstawiłem panu te moje uwagi bardzo słabo, bardzo niedokładnie, ale proszę pana, niech kochany pan zastanowi się nad niemi i niech pan przetrawi je w swym umyśle; ja cierpliwie będę czekał odpowiedzi“.
Nim pan Pickwick zdobył się na tę odpowiedź, nim pan Perker zażył dwudziestą część swej tabakierki, jakiej wymagało tak długie przemówienie, usłyszano na korytarzu jakieś szepty, a potem słabe pukanie do drzwi.
„Ach, mój Boże!“ zawołał pan Pickwick, widocznie wzruszony przemówieniem swego przyjaciela. „Jakie to nieznośne, że nam przerywają! Kto tam?“
„Ja, panie“, odrzekł Sam, wsuwając głowę.
„Nie mam czasu w tej chwili, Samie, jestem zajęty“.
„Przepraszam pana“, odparł Sam, „ale jest tu dama, która, jak utrzymuje, ma coś bardzo ważnego panu do powiedzenia“.
„Nie mogę przyjąć żadnej damy“, odrzekł pan Pickwick, któremu na myśl przychodziły tylko postacie w rodzaju pani Bardell.
„Sądzę, że tak nie jest“, odrzekł Sam, potrząsając głową. „Gdybyś pan wiedział, kto to jest, to zdaje mi się, że zmieniłby pan ton, jak mówił krogulec do śpiewającej pliszki“.
„Więc któż to?“ zapytał pan Pickwick.
„Może pan sam zobaczy?“ odparł Sam, trzymając drzwi przymknięte, jak gdyby za niemi znajdowało się jakieś ciekawe zwierzę.
„Niech i tak będzie“, odrzekł filozof, spoglądając na pana Perkera.
„No! Więc zaczyna się!“ zawołał Sam. „Muzyka naprzód! Podnoście zasłonę! Wchodzą spiskowcy!“

To mówiąc, Sam otworzył na oścież drzwi, a w nich ukazał się pan Nataniel Winkle, pod ręką z młodą damą, która w Dingley Dell nosiła trzewiki z futerkiem, a która w obecnej chwili przedstawiała bardziej ponętne niż zawsze połączenie koronek, zmieszania, rumieńców i liljowego jedwabiu.
„Panna Arabella Allen!“ zawołał pan Pickwick, wstając z krzesła.

„Nie, drogi przyjacielu: pani Winkle“, odpowiedział młody człowiek, ukląkłszy; „przebacz nam, zacny nasz przyjacielu, przebacz!“
Pan Pickwick zaledwie wierzył własnym oczom i możeby wziął to wszystko za złudzenie, gdyby nie uśmiechnięta twarz pana Perkera i osobista obecność Sama oraz i pięknej panny służącej, którzy w głębi, zdawało się, z wielkiem zadowoleniem spoglądali na scenę, odbywającą się na pierwszym planie.
„O, panie Pickwick“, rzekła Arabella drżącym głosem i jakby przerażona jego milczeniem, „czy przebaczy mi pan moją nieroztropność?“
Pan Pickwick nie dał słownej odpowiedzi na to pytanie, ale szybko zdjął okulary i chwytając za obie ręce młodą damę, ucałował ją wielką ilość razy (może nawet większą, niż okoliczności wymagały), następnie zaś, trzymając ją ciągle za ręce, powiedział panu Winkle, że jest bardzo ryzykanckim łotrem, każąc mu zresztą wstać. Pan Winkle, który od kilku minut skrobał sobie nos brzegiem kapelusza w sposób znamionujący wielką skruchę, wyprostował się, a pan Pickwick, poklepawszy go po ramieniu, podał z zapałem rękę małemu adwokatowi. Ten znów, ze swojej strony, by nie pozostać wtyle w komplementach, jakich wymagały okoliczności, uściskał z całego serca nowozamężną i piękną jej służącą; potem, uścisnąwszy równie serdecznie rękę panu Winkle, uzupełnił demonstrację swego zadowolenia tem, iż zażył taką ilość tabaki, jakaby była dostateczną, by pół tuzina zwyczajnie skonstruowanych nosów kichało przez całe życie.
„Ależ, moje drogie dziecię“, rzekł pan Pickwick, „jakże to wszystko się stało? Siadaj i opowiedz mi całą historję. Perker! Jaka ona śliczna!“ mówił dalej zacny człowiek, wpatrując się w Arabellę z takiem zadowoleniem i dumą, jakby była jego własną córką.
„Prześliczna, kochany panie. Gdybym nie był żonaty, zazdrościłbym ci, szczęśliwy urwisie“. Po tych słowach pan Perker poklepał pana Winkle po ramieniu, poczem obaj zaczęli śmiać się, ale nie tak głośno, jak Sam Weller, który aż był zmuszony stłumić swe wzruszenie tem, iż pod osłoną drzwi począł całować piękną służącą.
„Samie“, rzekła Arabella, z najsłodszym uśmiechem, jaki sobie można wyobrazić, „nigdy nie zdołam okazać ci dość wdzięczności. Nigdy nie zapomnę twoich usług w ogrodzie w Clifton“.
„Nie mówmy o tem, droga pani“, odrzekł Sam; „ja tylko dopomagałem naturze, jak powiedział doktor matce pewnego chłopca, który umarł wskutek puszczenia krwi“.
„Mary, siadaj, moja kochana“, rzekł pan Pickwick, przerywając ten komplement. „No, a teraz powiedzcie mi, jak dawno pobraliście się?“
Arabella, zmieszana, spojrzała na swego pana i męża, ten zaś odpowiedział:
„Dopiero przed trzema dniami“.
„Dopiero przed trzema dniami! A cóżeś ty robił przez ostatnie trzy miesiące?“
„A tak!“ przerwał pan Perker. „Jak pan wytłumaczysz takie lenistwo? Widzi pan, że pan Pickwick tylko temu się dziwi, że się to nie stało prędzej“.
„Tak się składało“, odrzekł pan Winkle, spoglądając na rumieniącą się młodą kobietę, „że długo musiałem namawiać Bellę, by uciekła ze mną, a gdy już zdołałem namówić, przeszło znów wiele czasu, nim się nadarzyła sposobność po temu. Zresztą Mary musiała przedtem wypowiedzieć służbę na miesiąc z góry a nie mogliśmy obejść się bez jej pomocy“.
„Na honor!“ zawołał pan Pickwick, który znowu włożył okulary i kolejno spoglądał to na Arabellę, to na pana Winkle z wyrazem najwyższego zadowolenia i życzliwości, jaki tylko gorące serce i głęboka przyjazna sympatja mogą nadać ludzkiemu obliczu — „na honor! Postępowałeś bardzo systematycznie. A czy brat twój wie o tem, moja droga?“
„Ach, nie!“ odpowiedziała Arabella, blednąc. „Drogi panie Pickwick, tylko od pana, tylko z pańskich ust może się o tem dowiedzieć. Mój brat jest tak gwałtowny, tak uprzedzony... tak przychylny swemu przyjacielowi, Sawyerowi“, dodała, spuszczając oczy, „że okropnie obawiam się skutków...“
„Tak, tak“, dodał pan Perker z powagą. „Trzeba, byś się pan tem zajął, kochany panie. Dwaj młodzi ludzie uszanują pana, ale kogo innego nawet słuchać nie zechcą. Pan jeden może uprzedzić nieszczęście. To gorące głowy, gorące głowy!“
I mały adwokat zażył groźnie szczyptę tabaki, przybrawszy minę pełną zwątpienia i niepokoju.
„Ale, moje dziecko“, rzekł pan Pickwick do Arabelli, „zapominasz, że jestem uwięziony“.
„O, nie! Nie zapominam! Nigdy nie zapomniałam o tem! Nigdy nie przestawałam myśleć, jak wiele pan musi cierpieć w tem szkaradnem miejscu. Ale spodziewam się, iż dla naszego szczęścia uczyni pan to, czego nie chciał uczynić dla samego siebie. Jeżeli brat mój dowie się o wszystkiem z ust pana, pewna jestem, że się pogodzimy. To jedyny mój krewny, panie Pickwick, i jeżeli pan nie wstawi się za mną, obawiam się, że i tego utracę. Źle sobie postąpiłam, wiem o tem, bardzo źle...“
Tu biedna Arabella ukryła twarz w chustce i poczęła gorzko płakać.
Wrodzona dobroć pana Pickwicka z trudnością zdołała oprzeć się tym łzom; ale gdy pani Winkle, osuszywszy je, poczęła go błagać swoim najsłodszym, pieszczotliwym głosem, zawahał się, co ma robić, i poczuł się nieswojo, co można było poznać z tego, iż począł nerwowym ruchem wycierać szkło swych okularów, nos, kamasze, głowę i spodnie.
Korzystając z tych symptomów wahania, pan Perker, z którym młoda para już się widziała, przypomniał z adwokacką zręcznością, iż pan Winkle senjor nie wie jeszcze o ważnym kroku, jaki zrobił jego syn; że przyszła egzystencja tego syna zależy zupełnie od stałych i niesłabnących uczuć miłości i przywiązania, jakie zachowa dla niego rzeczony Winkie senjor; że uczucia te będą prawdopodobnie na szwank narażone, jeśli ten ważny wypadek będzie się dłużej taić przed nim; że pan Pickwick, gdy uda się do Bristolu, by zobaczyć się z panem Allenem, może zarazem wstąpić do Birmingham i spotkać się z panem Winkle senjor; nakomec, że pan Winkle senjor zupełnie słusznie uważać może pana Pickwicka za mentora i opiekuna swego syna; że wobec tego wypada panu Pickwickowi, a nawet jest obowiązkiem jego honoru, w ustnej rozmowie zawiadomić go o stanie rzeczy, jako też wyjaśnić swój w tej sprawie udział.
W tem miejscu wywodów pana Perkera, a bardzo w porę, przybyli panowie Tupman i Snodgrass. Ponieważ musiano im opowiedzieć, co zaszło, wraz z tem, co przemawiało za i przeciw, przytoczono raz jeszcze wszystkie argumenty, które każdy z nich roztrząsał teraz na swój sposób i stosownie do swego światopoglądu. Wkońcu wszystkie wywody pan Pickwicka odparto i zbito, a ponieważ groziło niebezpieczeństwo, że mu zbiją i odeprą rozum, pan Pickwick objął Arabellę, oświadczył, że jest przemiłą istotą, że nie wie sam, jak się to stało, ale od pierwszego spojrzenia serdecznie ją polubił — i że wreszcie nie ma dość siły, by sprzeciwiać się szczęściu młodej pary, niech więc z nim robią, co im się podoba.
Gdy tylko Sam usłyszał o tem, że pan Pickwick ustąpił, po pierwsze wyprawił bezzwłocznie Trottera do szanownego pana Pell, by zażądać swego uwolnienia, które jego mądry ojciec złożył na piśmie w ręce znakomitego prawnika na wszelki wypadek. Po drugie, tenże Sam wymieniał wszystką swoją gotówkę na dwadzieścia pięć gallonów smakowitego porteru, które rozdzielił na „placu balowym“ pomiędzy więźniów; potem począł biegać po więzieniu, krzycząc „hurra!“ dopóki nie stracił głosu, poczem powrócił w zupełności do zwykłego swego filozoficznego spokoju i skupienia.
O trzeciej po południu pan Pickwick rzucił ostatnie spojrzenie na swój mały pokoik i z pewną trudnością przecisnął się przez tłum dłużników, tłoczących się dokoła, by mu uścisnąć rękę. Gdy zszedł ze schodów, odwrócił się raz jeszcze a twarz jego zajaśniała niebiańskim blaskiem, gdyż w tym tłumie bladych i wychudzonych postaci nie było ani jednej, któraby nie doznała jego dobroczynnego współczucia.
„Perker“, rzekł on do małego adwokata, skinąwszy na pewnego młodego człowieka, by się zbliżył; „oto właśnie jest pan Jingle, o którym ci mówiłem“.
„Bardzo dobrze, kochany panie“, odrzekł pełnomocnik, spoglądając na pana Jingle badawczym wzrokiem. „Zobaczy mię pan jutro i spodziewam się, iż przez całe życie będzie pan pamiętał, co panu powiem“.
Jingle skłonił się z uszanowaniem, drżąc uścisnął rękę, którą mu podał pan Pickwick, i oddalił się.
„Hioba zna pan Już?“ rzekł filozof, wskazując go panu Perkerowi.
„Znam, znam tego łotra“, odrzekł pan Perker wesoło. „Idź teraz za twym panem i staw się tu jutro o pierwszej; czy słyszysz? Czy niema mi pan jeszcze czego do powiedzenia, panie Pickwick?“
„Nic więcej“, rzekł pan Pickwick. „Samie, czy oddałeś pocztę, którą zostawiłem dla twojego starego współlokatora?“
„Oczywiście, panie“, rzekł Sam. „Ryczał jak wół i powiedział, że bardzo to szlachetnie z pańskiej strony, że o nim pan nie zapomniał, pragnąłby tylko, by mu pan mógł był zastrzyknąć galopujące suchoty, gdyż stary jego przyjaciel, z którym żył tak długo, umarł, i teraz nie potrafi już znaleźć sobie innego“.
„Biedny człowiek“, rzekł pan Pickwick. „Bądźcie zdrowi, moi przyjaciele, i niech Bóg ma was w swej opiece“.
Gdy zacny ten człowiek wypowiedział te słowa pożegnania, tłum podniósł głośny krzyk i wielu poczęło cisnąć się naprzód, by raz jeszcze uścisnąć mu rękę. Ale pan Pickwick wziął Perkera pod rękę, opuścił więzienie bardziej smutny aniżeli wówczas, gdy tam przybył. Iluż nieszczęśliwych tam pozostawiał! I ilu z nich wciąż jeszcze jest zamkniętych!
Wesoły wieczór przepędziło towarzystwo zgromadzone w oberży pod „Jerzym i Jastrzębiem“, nazajutrz zaś rano z tego gościnnego siedliska wyszły dwa serca, lekkie i wesołe, których właścicielami byli pan Pickwick i Sam Weller. Pierwszy umieścił się szybko w wygodnym powozie pocztowym, drugi lekko siadł na tylnem miejscu zewnętrznem.
„Panie!“ zawołał Sam do pana Pickwicka.
„Czego chcesz?“ spytał pan Pickwick, wysuwając głowę przez okno.
„Żałuję, że te szkapy nie siedziały ze trzy miesiące w więzieniu Floty!“
„Dlaczego, Samie?“ zapytał pan Pickwick.
„Ano, proszę pana!“ powiedział Sam zacierając ręce, „biegłyby wtedy jeszcze prędzej!“

Rozdział czterdziesty ósmy,
w którym opisano, jak pan Pickwick, przy pomocy Sama, usiłował zmiękczyć serce pana Benjamina Allena i złagodzić wściekłość pana Roberta Sawyera.

Pan Ben Allen i pan Bob Sawyer siedzieli w pokoiku doktorskim za sklepem i zajęci byli jedzeniem cielęciny oraz tworzeniem projektów na przyszłość a rozmowa ich, rzecz naturalna, dotyczyła klijenteli, którą rzeczony Bob już posiadał, jako też widoków zdobycia w przyszłości dostatecznych dochodów, by utrzymać się z tej zaszczytnej profesji.
„Zdaje mi się, że jest to wciąż jeszcze wątpliwe“, rzekł Ben.
„Co, mianowicie?“ zapytał Bob, pokrzepiając swe siły umysłowe haustem piwa. „Co jest wątpliwe?“
„No, te widoki“.
„Całkiem zapomniałem“, rzekł Ben. „Piwo mi dopiero przypomniało, że całkiem zapomniałem; tak, to dość wątpliwe“.
„To szczególne, jak w tem mieście ubodzy mną się opiekują!“ zaczął znów Bob powoli. „Pukają do moich drzwi co nocy, biorą lekarstwa w takiej ilości, że dawniej uważałbym to za wprost niemożliwe, z wytrwałością godną lepszej sprawy przystawiają sobie wizykatorje i pijawki, powiększając ten ostatni gatunek w sposób wprost zastraszający. — Popatrz Bob, sześć takich wekselków, wszystkie wystawione w tym samym dniu, i wszystkie dla mnie“.
„To bardzo pocieszające“, rzekł pan Allen, przysuwając talerz, by jeszcze nabrać sobie pieczeni cielęcej.
„Zapewne“, odparł Bob, „ale wolałbym w każdym razie pozyskać zaufanie pacjentów, którzyby mogli pozbyć się jednego lub dwóch szylingów. Zresztą o takiej klijenteli myślałem, gdy dawałem ogłoszenie; teraz rzeczywiście mam klijentelę... klijentelę bardzo obszerną... ale na tem koniec“.
„Bobie“, rzekł Allen, kładąc nóż i widelec i wpatrując się w twarz swego przyjaciela. „Bobie, ja ci powiem, co należy zrobić“.
„Naprzykład?“
„Trzeba, byś jak najprędzej stał się panem tysiąca funtów sterlingów Arabelli“.
„Trzyprocentowe skonsolidowane akcje bankowe, obecnie na jej imię zapisane w księdze lub w księgach gubernatora i kompanji banku angielskiego“, dodał Bob Sawyer, używając technicznych terminów.
„Tak właśnie. Ona może je podnieść po dojściu do pełnoletności, albo gdy wyjdzie zamąż. Do pełnoletności brakuje jej jeszcze rok; ale jeżeli masz spryt, to za miesiąc może zostać twoją żoną“.
„Śliczna to i przemiła istota, Benie“, odparł Robert Sawyer, „jedną ma tylko, o ile wiem, wadę, ale, na nieszczęście, ta jedna polega na braku gustu. Nie kocha mnie“.
„Sądzę, że ona sama nie wie, kogo kocha“, odrzekł Ben Allen pogardliwym tonem.
„Być może; ale wie kogo nie kocha, a to ważniejsze“.
„Chciałbym“, zawołał Ben Allen, zaciskając zęby i mówiąc jak dziki wojownik, rozdzierający surowe wilcze mięso własnemi pazurami, a nie jak młody cywilizowany gentleman, jedzący cielęcinę przy pomocy noża i widelca; „chciałbym wiedzieć, czy jest gdzie taki nędznik, któryby się ośmielił starać się o jej względy. Sądzę, żebym go zasztyletował, Bobie“.
„A ja“, rzekł Bob Sawyer, przerywając długi łyk porteru i z zawziętą miną spoglądając na kufel, „ja, gdybym go spotkał, wsadziłbym mu kulę w sam brzuch; gdyby zaś tego nie dość było, uśmierciłbym go, wyjmując mu ją.“
Benjamin, w milczeniu i zadumany, patrzał na swego przyjaciela przez kilka minut, potem zapytał:
„Nigdy nie oświadczałeś się jej, Bobie?“
„Nigdy, bo wiedziałem, iż to do niczego nie doprowadzi“.
„A więc, zanim minie dwadzieścia cztery godzin, musisz to zrobić“, odparł Ben z rozpaczliwym spokojem. „Albo będzie twoją żoną, albo... powie dlaczego nie chce nią być. Użyję całej mojej władzy“.
„Ha! Zobaczymy!“ rzekł pan Bob Sawyer.
„Tak, mój przyjacielu, zobaczymy!“ powtórzył Ben z gniewnym uporem. Potem umilkł, a po chwili rzekł drżącym od wściekłości głosem: „Kochałeś ją od dzieciństwa, jeszcze gdyśmy razem byli w szkole, i już wtenczas robiła miny i lekceważyła twe młodociane uczucia. Pamiętasz pewno, jak jednego dnia, z całym zapałem młodzieńczej namiętności, prosiłeś ją, by przyjęła od ciebie jabłko i dwa biszkopty z anyżem, starannie owinięte w okładkę twego zeszytu?“
„Przypominam sobie doskonale“, odparł Bob.
„I nie przyjęła, prawda?“
„Nie przyjęła; powiedziała, że za długo trzymałem pakiet w kieszeni od spodni i jabłko okropnie się rozgrzało“.
„Tak, tak“, odrzekł Allen ponuro. „Potem zjedliśmy je sami, kąsając na przemian, jeden po drugim“.
Melancholijnem zmarszczeniem brwi Bob dał do zrozumienia, że i tę okoliczność doskonale przypomina sobie, poczem dwaj przyjaciele na kilka minut pogrążyli się w rozmyślaniach, każdy o swoich sprawach.
W czasie, gdy panowie Bob Sawyer i Ben Allen wygłaszali te słowa, a chłopaka w szarej liberji, pełnego zdziwienia, że obiad trwa tak długo, trapiły smutne przeczucia, dotyczące resztek cielęcej pieczeni, na które ostrzył sobie zęby — zielony powóz, zaprzężony w jednego konia, ciemnej maści, toczył się zwolna po ulicach Bristolu. Na nim tronował woźnica z nadąsaną miną, mający spodnie jak z grooma, pozatem jednak odziany w zwykły strój stangreta. Zjawiska takie są czemś zwykłem, gdy właścicielką powozu jest stara dama, lubiąca oszczędność. W powozie siedziała też rzeczywiście stara dama, właścicielka i posiadaczka wehikuła.
„Marcinie!“ zawołała stara dama do nadąsanego woźnicy.
„A co?“ zapytał nadąsany stangret, podnosząc rękę do kapelusza.
„Do pana Sawyera“.
„Tam właśnie jadę“.
Stara dama skinęła głową, zadowolona z domyślności nadąsanego woźnicy, a nadąsany woźnica zdzielił batem konia, poczem wszyscy ruszyli w kierunku domu pana Boba Sawyera.
„Marcinie“, rzekła dama, gdy powóz stanął przed sklepem pana Sawyera, niegdyś Nockemorfa.
„Słucham “, odparł Marcin.
„Powiedz chłopcu, by wyszedł i potrzymał konia“.
„Ja już sam potrzymam“, odpowiedział Marcin, kładąc bicz na dachu powozu.
„Nie, nie możesz pod żadnym warunkiem; twoje świadectwo będzie wiele znaczyło, musisz więc wejść ze mną. W czasie rozmowy nie śmiesz mnie odstępować. Rozumiesz?“
„Rozumiem“.
„A wiesz na co czekamy jeszcze?“
„Na nic“, odparł Marcin.
To powiedziawszy, Marcin zsiadł powoli z kozła, przywołał chłopca w szarej liberii, otworzył drzwiczki, spuścił schodki, włożywszy do wnętrza karety rękę w łosiowej rękawiczce, wyciągnął damę z taką obojętnością, jak gdyby to był neseser.
„O Boże!“ zawołała dama, „teraz, gdy jestem na miejscu, strach mię ogarnia. Cała drżę, Marcinie“.
Marcin kaszlnął w rękawiczkę, ale innych oznak współczucia nie okazał, stara dama uspokoiła się więc i pokusztykała schodami do Boba Sawyera i Bena Allena, gdzie też dążył pan Marcin. Gdy weszła do sklepu pana Boba Sawyera, panowie Bob Sawyer i Ben Allen, którzy w międzyczasie usunęli wszelkie spirytualja i porozsypywali śmierdzące medykamenty, by usunąć zapach tytoniu, wypadli na jej spotkanie z oznakami zachwytu i zadowolenia.
„Jakże ciotka dobra, że przyjechała do nas!“ zawołał Benjamin. „Pan Sawyer, moja ciocia!... Mój przyjaciel, pan Bob Sawyer, o którym ciotce mówiłem... Ciocia wie, dlaczego...“
Tu Ben Allen, który w tej chwili nie był zupełnie trzeźwy, wymówił imię Arabelli, głosem, jak mniemał, cichym, ale w rzeczywistości tak donośnym, że wszyscy to słyszeli choćby nawet nie chcieli.
„Drogi Benjaminie“, rzekła dama, która miała krótki oddech i drżała teraz całem ciałem, „nie przestraszaj się, moje dziecię... ale sądzę, iż lepiej będzie, gdy się rozmówię z panem Sawyerem na osobności... tylko chwilkę...“
„Bobie“, rzekł Ben, „zaprowadź ciotkę do pokoju“.
„Natychmiast“, odrzekł Bob, poważnym głosem. „Proszę pani, tędy. Niech pani będzie spokojna; jestem pewny, ze potrafimy temu w krótkim czasie zaradzić. Tędy, szanowna pani. Słucham“.
To mówiąc, Bob Sawyer podprowadził starą damę do fotelu, zamknął drzwi, przysunął krzesło, usiadł na niem i czekał opisu symptomów choroby, obliczając, ile na niej zarobi.
Pierwszą czynnością starej damy było wielokrotne potrząsanie głową i zalanie się łzami.
„Rozdrażnione nerwy“, rzekł chirurg ze współczuciem. „Spirytus kamforowy, trzy razy na dzień, a wieczorem napój uspakajający“.
„Nie wiem jak zacząć, panie Sawyer. To tak ciężko, tak przykro...“
„Niech pani nie zaczyna; mniej więcej wiem, co pani chce powiedzieć: cierpienie umiejscowione w głowie, prawda?“
„Ach! Sądzę, że raczej w sercu“, odrzekła dama z głębokiem westchnieniem.
„To nie jest niebezpieczne“, odparł Bob Sawyer. „Główna rzecz — żołądek“.
„Panie Sawyer!“ zawołała dama, drgnąwszy.
„To nie ulega najmniejszej wątpliwości, szanowna pani“, mówił dalej Bob z miną niezmiernie uczoną. „Lekarstwo, zażyte we właściwym czasie, łatwoby temu zapobiegło“.
„Panie Sawyer!“ zawołała dama, jeszcze bardziej oburzona; „pańskie zachowanie się wobec kobiety w mojem położeniu jest impertynencją, albo pan nie domyśla się powodu mego przyjazdu! Gdyby dzięki medycynie lub roztropności ludzkiej, można było uprzedzić to, co się stało, naturalnie, że zrobiłabym to. Ale wolę rozmówić się z moim synowcem“, dodała dama, wstając nagle i z oburzeniem obracając torebką ręczną.
„Proszę jeszcze zatrzymać się na chwilę. Obawiam się, iż nie zrozumiałem pani dobrze; o co właściwie chodzi?“
„Moja synowica, panie, siostra przyjaciela pana...“
„Dobrze, pani“, przerwał Bob zniecierpliwiony, gdyż stara dama, mimo nadzwyczajnego wzruszenia, cedziła słowa przez zęby, jak to zwykle robią stare damy. „Dobrze, pani...“
„Opuściła mój dom, panie Sawyer, przed czterema dniami, pod pozorem odwiedzenia mojej siostry, drugiej swej ciotki, utrzymującej wielką pensję trzy mile stąd, w lewo, gdzie rośnie wielkie drzewo i stoi dębowa brama“, rzekła stara dama i zamilkła, by otrzeć łzy.
„A niech tam djabli porwą dębową bramę!“ zawołał Bob, w przerażeniu niepomny na swą doktorską godność. „Niechże pani mówi prędzej, błagam panią. Trochę więcej pary“.
„Dziś rano“, zaczęła dama bardzo powolnie, „dziś rano...“
„Powróciła, jak sądzę“, przerwał Bob żywo, „powróciła?“
„Nie, nie powróciła; ale napisała“.
„I co pisze?“ zapytał Bob zniecierpliwiony.
„Pisze, panie Sawyer... i na to proszę przygotować Benjamina, zwolna i stopniowo, panie Sawyer, pisze, że... mam list w kieszeni, ale zostawiłam okulary w powozie, a gdybym odpowiednie miejsce bez nich chciała czytać, stracilibyśmy dużo czasu. Jednem słowem pisze, że wyszła zamąż“
„Co?“ zapytał, lub raczej wybełkotał Bob.
„Wyszła zamąż“, powtórzyła stara dama.
Bob nie słuchał dalej, ale wypadł z pokoju do sklepu i zawołał stentorowym głosem:
„Ben! Czy słyszysz? Drapnęła!“
Pan Ben Allen, którego głowa zwisała przynajmniej niżej kolan, gdyż najspokojniej drzemał za ladą, usłyszawszy tę przerażającą wiadomość, rzucił się na Marcina i okręciwszy rękę szalem milczącego woźnicy, wyraził nieodwołalne życzenie uduszenia go na miejscu. Zamiar ten zaczął nawet w czyn wprowadzać z szybkością, jaką daje rozpacz, a która przekonywała zarazem o wielkiej jego sile fizycznej i chirurgicznej zręczności.
Marcin, z natury małomówny i niewiele liczący na swój oratorski talent, przez kilka sekund ze spokojną i wesołą twarzą poddawał się tej operacji, ale zauważywszy, że operowany w ten sposób rychło straciłby nazawsze możność otrzymywania pensji, odszkodowania i t. d., wybełkotał kilka słów bez związku i jednem uderzeniem pięści powalił pana Benjamina Allen na ziemię, zmuszony był jednak podążyć bezzwłocznie za nim w tym samym kierunku, gdyż młody człowiek nie puścił jego szala co nie pozostawiało operowanemu żadnego wyboru. Obaj więc szamotali się na ziemi, gdy drzwi do sklepu otworzyły się i towarzystwo powiększyło się o dwie najmniej spodziewane tu osoby: o pana Pickwicka i Sama Wellera.
Pierwszem przypuszczeniem Sama, gdy ujrzał te zapasy, było, że Marcin został wynajęty przez zakład Sawyera, dawniej Nockemorfa, gwoli przyjęcia jakiegoś gwałtownego lekarstwa, lub jakiejś trucizny, lub nowowynalezionego na nią antidotum, lub też gwoli jakiegokolwiek innego eksperymentu w interesie wielkiej nauki medycyny, by zaspokoić gorące pragnienie wiedzy, płonące w piersiach młodych jej czcicieli. Nie pozwalając sobie na żadną interwencję, stał najzupełniej obojętnie, z największym spokojem czekając na rezultat uczonego doświadczenia. Ale nie tak było z panem Pickwickiem: rzucił się z właściwą sobie energją pomiędzy zdumionych bojowników i wielkim głosem wezwał obecnych, by rozdzielili walczących.
To doprowadziło do opamiętania Boba Sawyera, który stał jakby sparaliżowany, widząc szał swego przyjaciela. Przy jego pomocy, pan Pickwick postawił Bena Allena na nogi. Co do Marcina, ten, znalazłszy się sam na podłodze, podniósł się bez niczyjej pomocy i spojrzał dokoła w milczeniu.
„Panie Allen“, zapytał pan Pickwick, „co się stało?“
„To pana nic nie obchodzi“, odrzekł Ben z wyzywającą wyniosłością.
„Co mu jest?“ zapytał filozof, zwracając się do Boba. „Czy czasem nie chory?“
Zanim Bob zdobył się na odpowiedź, Ben Allen pochwycił rękę pana Pickwicka i szepnął boleśnie:
„Moja siostra, kochany panie, moja siostra!“
„O! Tylko tyle?“ odrzekł pan Pickwick. „Ta sprawa, mam nadzieję, da się rychło ułożyć. Siostra pana jest w bezpiecznem miejscu i ma się dobrze, kochany panie; właśnie przybyłem tu...“
„Bardzo przepraszam pana“, przerwał Sam, który właśnie zaglądnął przez szklane drzwi; „przepraszam, że przerywam tę zajmującą rozmowę, jak mówił król, wyrzucając parlament za drzwi; ale tam, w drugim pokoju, odbywa się eksperyment niemniej ciekawy. Jakaś stara dama leży na podłodze i, zdaje się, czeka, by jej zrobiono sekcję, albo galwanizowano ją, albo wogóle zastosowano do niej jaki inny wynalazek, wskrzeszający i naukowy“.
„Zapomniałem!“ zawołał Ben Allen; „to moja ciotka!“
„Boże wielki!“ wykrzyknął pan Pickwick. „Biedna kobieta! Powoli, Samie, powoli“.
„Szczególna sytuacja dla członka rodziny“, zauważył Sam, sadzając damę na krześle. „Teraz, mistrzu rzezignatów, przynieś trzeźwiące specyfiki“.
To wezwanie było skierowane do chłopca w szarej liberji, który polecił powóz opiece stróża ulicznego i przybiegł, by zobaczyć, co znaczy ten hałas. Dzięki staraniom zarówno chłopaka jak i Sama, Boba i Bena, starą damę wkrótce przywrócono do życia; wtenczas pan Allen, zwracając się w stanie półprzytomnym do pana Pickwicka, zapytał go, co chciał powiedzieć, gdy w tak niepokojący sposób przerwano mu.
„Sądzę, że znajdują się tu tylko przyjaciele?“ odrzekł filozof, odkaszlnąwszy i spoglądający na milczącego człowieka o nadąsanej twarzy, do którego należał powóz wraz z koniem o ciemnej maści.
To przypomniało Bobowi Sawyerowi, że chłopak w szarej liberji z szeroko rozwartemi oczami i wytężonym słuchem przypatruje się im. Podniósłszy więc początkującego chemika za kołnierz i tym uproszczonym sposobem wydaliwszy go za drzwi, pan Sawyer skinął głową, by mówił, nie zważając na nic.
„Siostra pana, kochany panie“, rzekł pan Pickwick zwracając się do pana Bena Allena, „znajduje się w Londynie, zdrowa i szczęśliwa“.
„Nie o to mi chodzi, mój panie“, odrzekł czuły brat, machnąwszy pogardliwie ręką. „Nie to jest moim celem“.
„Ale jej mąż będzie dla mnie celem!“ zawołał Bob. „Będzie celem o dwadzieścia kroków, a ja już oporządzę tego łotra!“
Były to wyrazy pełne prawdziwej rycerskości, ale Bob Sawyer, farmaceuta, osłabił nieco ich działanie, gdyż dodał kilka ogólnych uwag o miażdżeniu głów, wydrapywaniu oczu i t. d.
„Powoli!“ zawołał pan Pickwick; „zamiast występować z takiemi pogróżkami, niech pan lepiej spokojnie zastanowi się nad winą gentlemana, o którym mowa, a zwłaszcza, niech pan pamięta, iż jest to mój przyjaciel“.
„Co?!“ zawołał Bob Sawyer.
„Jak się nazywa?!“ wrzasnął Ben Allen.
„Pan Nataniel Winkle“, odparł pan Pickwick ze stanowczością.
Na te słowa, Benjamin starannie rozgniótł swe okulary obcasem buta, a potem, zebrawszy kawałki i umieściwszy je w trzech rozmaitych kieszeniach, założył ręce, przygryzł usta i groźnie spojrzał na łagodne i spokojne rysy pana Pickwicka; wkońcu zawołał:
„A więc to pan, nikt inny, tylko pan, doradziłeś i sfabrykowałeś to małżeństwo!“
„Zdaje mi się“, dodała ciotka, „że służący tego pana kręcił się koło mego domu i chciał przekupić moją służbę. Marcinie!“
„Co takiego?“ zapytał nadąsany stangret, występując naprzód.
„Czy to ten sam młody człowiek, którego widziałeś na ulicy i o którym mówiłeś mi dziś rano?“
Marcin, który, jak się już zdawało, z natury był lakoniczny, zbliżył się do Sama i kiwnąwszy głową, mruknął: „Tak“. Sam zaś, który nigdy dumny nie był, uśmiechnął się do niego jak do znajomego, gdyż poznał w nim zgryźliwego grooma, poczem w grzecznych wyrazach oświadczył, iż widział już gdzieś tę fizjognomję.
„A ja“, zawołał Ben Allen, „ja omal że nie udusiłem wiernego sługi! Panie Pickwick! Jak pan śmiał pozwalać temu drabowi na to, by brał udział w uwięzieniu mojej siostry? Żądam od pana wytłumaczenia!“
„Tak!“ zawołał Bob z gwałtownością, „wytłumacz się pan!“.
„To spisek!“ wykrzyknął Ben.
„To podstępne, nikczemne oszustwo!“ dodał Bob.
„Haniebna łobuzerja!“ zawołała dama.
„Czyste łajdactwo“, osądził Marcin.
„Ależ wysłuchajcie mię, proszę!“ rzekł pan Pickwick, gdy pan Ben Allen upadł na krzesło, gdzie zwykle swym pacjentom puszczał krew, teraz zaś ukrył twarz w chustce. „Ja nie przyjmowałem w tem żadnego udziału z wyjątkiem tego, że raz byłem obecny przy ich spotkaniu. Nie mogłem przecież przeszkodzić temu, że się kochali, a to, co zrobiłem, zrobiłem w przekonaniu, że moja obecność usunie wszelki, choćby najlżejszy cień, jaki mógłby paść na ich stosunek. Więcej nie miałem z tem styczności. O zamiarze pobrania się nic nie wiedziałem. Proszę jednak zauważyć“, dodał natychmiast filozof, „proszę zauważyć, iż nie mówię wcale, że przeszkadzałbym temu, gdybym był wiedział“.
„Słyszycie? Słyszycie?“ zawołał Ben.
„Sądzę, że wszyscy słyszą“, mówił dalej pan Pickwick, spokojnie spoglądając dokoła, „i sądzę, że usłyszą również to, co dalej powiem“, dodał donośnym głosem i z zarumienioną twarzą. „Słyszy pan zapewne i to, że, po zasiągnięciu informacyj, mówię panu, iż nie ma pan prawa rozkazywać uczuciom swej siostry. Powinien był pan raczej dążyć do tego, by, odnosząc się do niej przyjaźnie i delikatnie, zastąpić jej innych krewnych, których od dzieciństwa nie znała. Co do mego młodego przyjaciela, to powiem tylko, iż pod względem majątkowym oraz pozycji społecznej znajduje się on w położeniu przynajmniej równem siostrze pana, jeżeli nie lepszem, i że stanowczo nie chcę słyszeć nic więcej o tem, jeżeli rozmowa nie przybierze natychmiast tonu przyzwoitego i umiarkowanego“.
„Chciałbym jeszcze dodać parę uwag do tego, co powiedział mój czcigodny przedmówca“, oświadczył Sam, występując naprzód. „Jedno z indywiduów tu obecnych, nazwało mnie drabem“.
„To niema nic wspólnego ze sprawą“, zawołał pan Pickwick. „Bądź tak dobry i milcz“.
„Nie chcę też nic mówić o tej sprawie“, rzekł Sam, „ale powiem tylko to. Może gentleman mniema, iż istniała jakaś dawna miłość; otóż powiem, że nic podobnego nie było, gdyż młoda dama zawsze utrzymywała, że go niecierpi. Więc właściwie nikt go nie wysadził z siodła, i prawdę powiedziawszy, powinnoby mu być wszystko jedno, czy z młodą damą się ożenił pan Winkle, czy kto inny. Sądzę, że to uspokoi gentlemana“.
Po tych pocieszających uwagach Sama Wellera nastąpiła krótka pauza, poczem Ben Allen uniósł się z krzesła i zażądał, by mu się Arabella nigdy nie pokazywała na oczy, zaś pan Bob, mimo pochlebnych zapewnień Sama, poprzysiągł, iż zemści się straszliwie nad szczęśliwym małżonkiem.
Ale właśnie w chwili, gdy sprawa przybierała tak groźny obrót, pan Pickwick znalazł niespodziewanego a potężnego sprzymierzeńca w osobie starej damy, na której widocznie wywarła wielkie wrażenie obrona synowicy przez pana Pickwicka. Stara dama przystąpiła do Ben Allena i odważyła się zrobić kilka pocieszających uwag, które treściły się w tem, iż wielkie to szczęście, że się nie stało jeszcze gorzej; że im mniej będzie się mówić o tem, tem lepiej; że prawdę powiedziawszy, trudno dowieść, by to, co się stało, było wielkiem nieszczęściem; że co się stało, to się nie odstanie; że trzeba znieść to, czemu nie można przeszkodzić. Potem przez dłuższy czas wygłaszała tym podobne sentencje, zarówno nowe i przekonywające.
Na to wszystko odpowiedział Ben Allen tylko, iż nie jest bynajmniej jego zamiarem ubliżać ciotce albo jakiejkolwiek innej obecnej tu osobie, lecz to nie zmienia niczego i muszą mu pozwolić działać według jego własnego natchnienia, a on chce mieć przyjemność nienawidzenia swej siostry do grobowej deski, a nawet i potem jeszcze.
Gdy postanowienie to zostało obwieszczone najmniej pięćdziesiąt razy, stara dama nagle powstała, spojrzała w sposób wysoce majestatyczny i zapytała, co takiego zrobiła, że odmawiają jej tu uszanowania należnego jej wiekowi oraz stanowisku i że zmuszona jest w ten sposób przemawiać do własnego synowca, którego pamięta od dwudziestu pięciu lat t. j. od czasu jego urodzenia, którego znała, kiedy nie miał jeszcze żadnego zęba, nie mówiąc już o tem, iż była obecną, gdy mu pierwszy raz strzyżono włosy, tudzież przy innych ważnych ceremonjach, z czasów gdy był dzieciakiem; zdarzenia, które są dość ważne, by uzasadnić jej pretensje do miłości, posłuszeństwa i oddania jej synowca.
Gdy zacna dama egzorcyzmowała w ten sposób Bena Allena, pan Pickwick wyszedł z Bobem do tylnego pokoju, gdzie ten, podczas żywej rozmowy, wielokrotnie przykładał do ust pewną czarną butelkę, pod której wpływem twarz jego poczęła stopniowo przybierać spokojny a nawet jowialny wyraz. Wkońcu wyszedł nawet z pokoju z tą samą butelką w ręku, i oznajmiwszy, iż przykro mu, że postępował jak szaleniec, wzniósł toast za zdrowie i pomyślność pana i pani Winkle, i że nietylko nie zazdrości im szczęścia, ale chce być pierwszym, który im złoży życzenia. Usłyszawszy to Ben Allen, zerwał się z krzesła, pochwycił czarną butelkę i również wychylił toast tak serdecznie, że od silnego likieru twarz stała się mu tak czarna, jak flaszka sama. Wkońcu butelka poszła z rąk do rąk i została wypróżniona, poczem nastąpiło ogólne ściskanie sobie rąk i prawienie grzeczności a nawet pan Marcin z metalowem obliczem pozwolił sobie na uśmiech.
„A teraz“, rzekł Bob, zacierając ręce, „musimy wesoło przepędzić wieczór“.
„Przykro mi“, rzekł na to pan Pickwick, „ale muszę wrócić do zajazdu; od niejakiego czasu odzwyczaiłem się od ruchu, a podróż mię zmęczyła“.
„Przynajmniej napije się pan herbaty, panie Pickwick“, rzekła stara dama z niewysłowioną słodyczą.
„Bardzo dziękuję pani; ale nie mogę“.
Faktem jest, że wzrastające współczucie starej damy było głównym powodem, który zniewolił pana Pickwicka do usunięcia się. Myślał wciąż o pani Bardell i widok ciotki napawał go trwogą.
Ponieważ nie można było zmusić pana Pickwicka, by został, postanowiono, na jego własną propozycję, że pan Ben Allen będzie mu towarzyszył w podróży do starego pana Winkle, i że powóz zajedzie przed dom dokładnie o godzinie dziewiątej rano następnego dnia. Filozof pożegnał się więc i w towarzystwie Sama Wellera odjechał do Bush. Jest rzeczą godną uwagi, że gdy Marcin żegnał się z panem Wellerem oblicze jego wykrzywił grymas i równocześnie Marcin uśmiechnął się i zaklął; ci, co znali tego gentlemana, mówią, że w ten sposób chciał stwierdzić, że towarzystwo pana Wellera jest mu bardzo miłe, i że prosi o honor podtrzymania z nim stosunków w przyszłości.
„Czy mam zamówić oddzielny pokój?“ zapytał Sam, gdy dojechali do Bush.
„Nie“, odpowiedział pan Pickwick. „Ponieważ zjadłem obiad w kawiarni i muszę wstać wcześnie — jest to niepotrzebne! Zobaczno, kto jest w poczekalni dla podróżnych!“
Pan Weller poszedł na zwiady i wrócił z wiadomością, że siedzi tam tylko gentleman z jednem okiem. Gentleman ten popija z gospodarzem „biszof“.
„Napiję się z nimi!“ powiedział pan Pickwick.
„Bardzo śmieszny pasażer, ten jednooki!“ powiedział Sam, prowadząc pana Pickwicka. „Nabija w butelkę starego, że tamten wkońcu nie wie, czy stoi na nogach czy na głowie!“
Kiedy pan Pickwick wszedł, rzeczone indywiduum siedziało w głębi pokoju, paląc wielką fajkę, a oczy jego utkwione były w okrągłą twarz gospodarza, starego jegomościa, któremu musiał właśnie opowiedzieć jakąś niezwykłą historję, gdyż stary co chwila wykrzykiwał: „Nigdy nie słyszałem o czemś podobnem! Najdziwniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem! Nigdybym nie myślał, że to prawda!“ Te i tym podobne okrzyki zdumienia co chwila wyrywały mu się z ust.
„Sługa!“ odezwał się jednooki do pana Pickwicka. „Piękna noc, co?“
„Rzeczywiście!“ powiedział pan Pickwick, gdy posługacz postawił przed nim małą flaszkę wódki i szklankę wody gorącej.
Podczas gdy pan Pickwick mieszał wodę z wódką, jednooki obejrzał się uważnie po pokoju i wreszcie powiedział:
„Zdaje mi się, że już pana widziałem!“
„Nie przypominam sobie pana!“ odrzekł pan Pickwick.
„Tak myślę!“ odrzekł jednooki. „Pan mię nie zna, ale ja znam dwóch pańskich przyjaciół, którzy stali w gospodzie pod „Srebrnym Pawiem“ w czasie wyborów w Eatanswill!“
„Doprawdy?“ zawołał pan Pickwick.
„A tak!“ mówił jednooki. „Wspomniałem im o pewnej małej przygodzie, jaka się zdarzyła memu przyjacielowi Tomowi Smart. Może opowiedzieli to panu?“
„I nie raz!“ uśmiechnął się pan Pickwick. „To pański wuj, prawda?“ „Nie, tylko przyjaciel mego wuja!“ odpowiedział jednooki.“
„To był niezwykły człowiek, ten pański wujek!“ wmieszał się do rozmowy gospodarz.
„I ja tak myślę!“ odpowiedział jednooki. „Opowiedziałbym panom historję wprost zdumiewającą!“
„Naprawdę?“ zawołał pan Pickwick. „Niech pan koniecznie opowie!“
Jednooki komiwojażer nalał sobie szklankę nygusa i wychylił ją, poczem zaciągnął się ze swojej duńskiej fajki. Zawoławszy na Sama Wellera, który stał przy drzwiach, by i on posłuchał, jeżeli chce, ponieważ nie będzie opowiadał tajemnic, utkwił spojrzenie w gospodarzu i zaczął — co znajdziemy w następnym rozdziale.

Rozdział czterdziesty dziewiąty.
Opowieść o wuju komiwojażera.

„Wuj mój, panowie!“ zaczął jednooki komiwojażer, „był to najweselszy, najzabawniejszy i najsympatyczniejszy jegomość z tych, jacy kiedykolwiek żyli. Żałuję, żeście go nie znali, panowie! Ale może to i lepiej, żeście go nie znali, moi panowie, bo gdybyście go znali, toby was już nie było na świecie, gdyż, zgodnie z obowiązującemi prawami natury, nie żylibyście, albo bliscy bylibyście śmierci, co na jedno wychodzi, bo siedzielibyście w domu i nie bywali w towarzystwie, a ja nie miałbym przyjemności rozmawiać z wami jak w tej chwili! Panowie! Żałuję, że wasi ojcowie i matki nie znali mego wuja! Kochaliby go bezgranicznie, zwłaszcza sympatyczne mamusie! Wiem! Jeżeli jakie cnoty dominowały w tym niezwykłym człowieku, to było to zamiłowanie do ponczu i śpiewów przy stole. Wybaczcie, że zastanawiam się melancholijnie nad temi wygasłemi cnotami; ale takiego człowieka, jak mój wuj, nie spotkacie codziennie!
„Uważałem zawsze za bardzo pochlebne dla charakteru mego wuja, panowie, że przyjaźnił się z człowiekiem tej miary, co Tom Smart, z firmy Bilson i Slum, Cateaton Street, City. Mój wuj pracował dla Tiggina i Welpa, ale przez dłuższy czas miał tę samą marszrutę, co i Tom Smart. I pierwszej zaraz nocy, jak się poznali, wuj mój polubił Toma, Tom polubił wuja. Nie znali się jeszcze nawet pół godziny, a już się założyli o nowy kapelusz, kto z nich wypije prędzej półkwaterek ponczu. Wuj mój wypił prędzej, ale zato Tom pobił go, pijąc większemi łykami. Więc kazali podać dwa świeże półkwaterki, wypili swoje zdrowie i zostali przyjaciółmi na zawsze. Jest palec losu w tych rzeczach, gentlemani, trudno!
„Co do osobistego wyglądu, wuj mój był trochę krótszy niż ludzie zwykłego wzrostu. Ale był też nieco tęższy, niż zwykle bywają ludzie, i może twarz jego była trochę czerwieńsza niż inne. Miał najweselszą twarz jaką kiedykolwiek widzieliście, gentlemani; coś z Puncha, ale nos i broda ładniejsze. Oczy błyszczały mu zawsze wesoło, a jego uśmiech — nie, nie, nie było to jakieś bezmyślne skrzywienie warg, ale prawdziwy, nierobiony, szczery uśmiech nie schodził mu z ust! Kiedyś wyleciał z gigu i rymnął głową o kamień. Leżał więc z twarzą tak poharataną, że, używając jego własnego wyrażenia, gdyby go zobaczyła jego rodzona matka, z pewnościąby go nie poznała. Rzeczywiście, panowie, kiedy pomyślę jak wyglądał, sądzę, że nie poznałaby go matka, bo umarła kiedy wuj miał dwa lata i siedem miesięcy, myślę więc, że gdyby nawet nie poharatał sobie twarzy, matka zdziwiłaby się bardzo zobaczywszy jego nożyska, nie mówiąc już o czerwonej twarzy! Tak czy inaczej, leży sobie wuj, a — jak mi sam potem nieraz opowiadał — człowiek, który go podniósł, mówił, że wuj nie przestawał się uśmiechać, kiedy zaś odzyskał przytomność, to przedewszystkiem wybuchnął śmiechem, potem objął młodą dziewczynę, która trzymała przed nim miednicę, a wreszcie zażądał baranich kotletów z piklami! Bardzo lubił marynowane orzechy, panowie! Mawiał, że jedzone bez octu, strącają piwo.
„Wielkie podróże mego wuja przypadały na czas opadania liści; wtedy odbierał należności i przyjmował nowe zamówienia, na północy; jeździł z Londynu do Edynburga, z Edynburga do Glasgow, z Glasgow do Edynburga i z powrotem do Londynu. Chcę przez to powiedzieć, że do Edynburga wracał dla własnej przyjemności. Jeździł tam na tydzień, żeby odwiedzić starych przyjaciół. Jadł pierwsze śniadanie z jednym, lencz z drugim, obiad z trzecim, kolację z czwartym i tak mu schodził tydzień jak z bicza trzasł! Nie wiem, panowie, czy braliście kiedy udział w prawdziwem, treściwem śniadaniu szkockiem, by potem zajść na kilka tuzinów ostryg i kilka kufelków piwa, z paroma kieliszkami wódki na deser. Jeżeli tak — to mi przyznacie, że trzeba nielada głowy, by potem mieć jeszcze siły na obiad i kolację.
„Ale, jak mi miłe wasze oczy i brwi! Wszystko to było niczem dla mego wuja! Taki był zaprawiony, że dla niego była to zabawka dziecinna! Opowiadał mi sam, że mógł codziennie spotykać się ze Szkotami i o własnych siłach wracał do domu! A jednak Szkoci mają najsilniejsze głowy i najsilniejsze poncze, jakie spotkać można, panowie, między dwoma biegunami! Słyszałem, że jeden drab z Glasgow pił z drabem z Dundee przez piętnaści godzin. Obaj upili się w tym samym momencie, co stwierdzono dokładnie, ale żaden z nich nie miał o to pretensji!
„Pewnego wieczora, coś na dwadzieścia cztery godziny przed terminem odjazdu do Londynu, wuj odwiedził dom swego starego przyjaciela, wójta Mac... i jeszcze jakieś cztery sylaby, mieszkającego w Edynburgu. Oprócz wójta była jego żona, i wójtowe trzy córki i wójtowy dorosły syn, i trzech tęgich barczystych Szkotów, których wójt zaprosił na ucztę, by pomagali rozweselać mego wuja. Kolacja była wspaniała. Wędzony łosoś, fiński łupacz, głowa barania i haggish — znana szkocka potrawa, panowie! Wuj mawiał o tej potrawie, że jest dla żołądka Kupidyna! I jeszcze wiele innych smacznych rzeczy, zapomniałem nazw, ale wiem, że były smaczne! Panny były przyjemne i ładne, gospodyni jedna z najmilszych istot na świecie. Wuj mój był w doskonałym humorze! Skutek był taki, że młode damy chichotały i piszczały po cichu, stara dama śmiała się głośno a gospodarz i goście rechotali przez cały czas, aż im oczy na wierzch wyłaziły. Nie pamiętam, ile kieliszków wychylił każdy po kolacji, ale wiem tylko tyle, że około pierwszej po północy syn gospodarza uparł się przypomnieć sobie pierwszą strofkę piosenki „Willi przyniósł butlę wody!", a ponieważ jeszcze przed pół godziną był zupełnie do rzeczy, wuj postanowił, że czas do domu; zwłaszcza, że pili od siódmej, by się wuj nie zasiedział i mógł wrócić o przyzwoitej porze. Ale przyszło mu na myśl, że nie wypada wyjść tak zaraz. Więc obrał siebie prezesem zgromadzenia, przygotował porządną szklankę, wstał, zaproponował, by obecni wypili jego zdrowie, zwrócił się do siebie samego z bardzo czułą przemową i z zapałem wychylił toast! Nikt nie drgnął. Więc wuj nalał sobie jeszcze odrobinę — niech nie wietrzeje, wpakował obydwoma rękami kapelusz na łeb i machnął do domu.
„Noc była zimna i wietrzna, kiedy wuj wyszedł z mieszkania wójta. Wsadziwszy mocno kapelusz, by mu nie spadł, wuj wsadził ręce do kieszeni i spojrzawszy przed siebie, przyjrzał się uważnie pogodzie. Chmury płynęły na księżyc z niebywałą szybkością: to go zupełnie zasłaniały, to znowu odsłaniały tak, że w całym majestacie oświecał przedmioty, to znów go przesłaniały, z niebywałą szybkością pogrążając wszystko w mroku! „Nic z tego!“ mówi wuj do pogody tonem obrażonego. „Taka pogoda wcale nie jest odpowiednia dla mej podróży! Nie ujdzie!“ dodał z naciskiem. Powtórzywszy to kilka razy, kiwnął się i z trudem utrzymał równowagę — trochę mu się kręciło w głowie od patrzenia na księżyc — i poszedł wesoło dalej.
„Dom wójta stał na Canongate, a mój wuj szedł na drugi koniec Leith Walk, to znaczy przeszło milę drogi! Po obu bokach strzelały ku niebu dwa rzędy wysokich domów, o gładkich, zimnych ścianach i oknach, które wyglądały jak zagasłe oczy. Sześć, siedem, osiem pięter miały domy. Piętro wznosiło się nad piętrem — na podobieństwo domków z kart, jakie budują dzieci. Cień od nich padał na drogę, czyniąc ciemność jeszcze ciemniejszą. Gdzieś w oddali migało kilka latarń oliwnych, ale wskazywały one tylko wejście do wąskich zaułków albo miejsce, gdzie zaczynały się schody, prowadzące na wyższe piętra. Patrząc na to wszystko wzrokiem, który nieraz już na to patrzał, i przeto nie uważa teraz za godne patrzenia, wuj mój szedł środkiem ulicy, włożywszy palec w dziurki od kamizelki, a gdy od czasu do czasu ogarniała go chęć śpiewania, natenczas czynił to tak głośno, że uczciwi mieszkańcy spokojnych domów budzili się przerażeni i leżeli drżąc na swoich posłaniach, aż dźwięki umilkły w oddali. Uspokoiwszy się, że to zwykły pijak z gatunku tych, co to „nigdy do domu!“, otulali się w kołdry i zasypiali.
„Opisuję szczegółowo, jak to wuj szedł środkiem ulicy z palcami w dziurkach od kamizelki, albowiem, panowie, jak nieraz mi to powtarzał (a miał zupełną rację!), nie byłoby nic zajmującego w tej historii, gdyby nie to, że się zaczęła tak zupełnie jakby nigdy nic...
„Panowie! Wuj mój szedł z palcami w dziurkach od kamizelki, zająwszy dla siebie jednego całą ulicę i śpiewając albo długą pieśń, albo krótką strofkę pijacką, albo, gdy jedno i drugie zmęczyło go, gwiżdżąc pod nosem, aż doszedł do Mostu Północnego, gdzie styka się nowa wieża ze starą. Tu przystanął i przez chwilę przyglądał się dziwacznym smugom światła, jakie oba te budynki rzucały na siebie. Latarnie paliły się tak wysoko, że wyglądały jak gwiazdy — jedna na murach Zamku, druga na Calton Hlll; rzekłbyś, że umieszczono je na zamkach zawieszonych w powietrzu. Stare, malownicze miasto leżało wdole, w cieniu i mroku. Pałaców i kaplicy strzegł w dzień i noc, jak mawiał stary przyjaciel mego wuja, Dwór Artura, czuwając, jak dobry, ponury genjusz nad starożytnem miastem. Powiadam, panowie, że wuj zatrzymał się w tem miejscu i rozejrzał się. Następnie, pochwaliwszy pogodę, która umitygowała się nieco, chociaż księżyc zaszedł, poszedł dalej majestatycznie jak przedtem. Trzymał się środka ulicy z wielką godnością i miał taką minę, jakgdyby czekał na to tylko, że spotka kogoś, kto ma do środka ulicy takie same pretensje, co i on. Niestety, nie było nikogo, ktoby zadowolnił to marzenie. Szedł więc dalej, z palcami w kamizelce, łagodny jak jagnię.
„Doszedłszy do końca Leith Walk, wujek miał już tylko minąć niewielką przestrzeń, dzielącą go od wąskiej uliczki, która prowadziła wprost do jego kwatery. Otóż na tej przestrzeni znajdowała się w owych czasach zagroda, należąca do pewnego kołodzieja, który miał kontrakt z Urzędem pocztowym na skupywanie starych, zużytych dyliżansów. Otóż mój wuj, który bardzo lubił dyliżanse, stare, młode i takie w średnim wieku, postanowił nadłożyć drogi tylko poto, by rzucić na nie okiem — pamiętał, że przynajmniej pół tuzina ich stoi w zagrodzie — wszystkie zresztą w bardzo nędznym stanie. Wuj, panowie, był to entuzjasta, człowiek zapalny. Widząc, że nie może dobrze zajrzeć przez szpary w parkanie, przełazi przez ogrodzenie i usiadłszy sobie na starej osi od koła, oddał się kontemplacji dyliżansów z miną poważną i skupioną.
„Mogło być tych wehikułów z tuzin — a może i o trzy więcej — mój wuj nigdy nie znał dokładnie ich liczby, a że był bardzo skrupulatny, więc wolał o tem nie mówić — stały sobie jeden przy drugim w wielce opłakanym stanie. Drzwiczki odjęto z zawiasów. Obicia zdarto. Zaledwie tu i ówdzie wisiał na gwoździu jakiś nędzny strzęp. Latarnie zabrano, farba spłowiała, żelaziwo zardzewiało. Wiatr wył między szparami, a deszcz, który się zbierał na dachu, melancholijnemi kroplami spadał do wnętrza. Były to szkielety umarłych pojazdów i w tem miejscu, o tej porze, miały w sobie coś upiornego.
„Wuj oparł głowę na rękach i zaczął myśleć o tych rozmaitych ludziskach, którzy jechali ongiś, przed wielu laty, tymi starymi pojazdami, stojącemi teraz milcząco i cicho. Myślał o tych wszystkich ludziach, którym te pokiereszowane wehikuły przynosiły noc w noc, dzień po dniu, przez wiele lat, w pogodę i w słotę, dawno oczekiwane wieści, wyglądane z utęsknieniem posyłki, zapewnienia o zdrowiu i szczęściu, wiadomości o chorobie i śmierci. Kupiec, kochanek, żona, wdowa, matka, student, najmniejsze nawet dziecko — wszyscy biegli na dźwięk trąbki pocztyljona, — jak niecierpliwie wypatrywali przyjazdu starego dyliżansu. Gdzież oni wszyscy?! Co się z nimi wszystkimi stało?!
„Panowie! Wuj zapewnia, że wszystko to myślał w owej chwili, ale coś mi się wydaje, że musiał to gdzieś później wyczytać, bo opowiadał wyraźnie, że zapadł jakby w sen, siedząc na owej starej osi zepsutego wozu pocztowego, gdy nagle zbudził go zegar kościelny, który wydzwonił drugą. Otóż, myślenie nigdy nie było specjalnością mego wuja i gdyby myślał to wszystko, co potem opowiadał, to zajęłoby mu to o wiele więcej czasu, niż do godziny drugiej. Jestem więc zdania, panowie, że wuj wpadł w rodzaj odrętwienia i że wogóle o niczem nie myślał!
„Niech zresztą będzie jak chce, ale zegar wydzwonił drugą. Wuj przebudził się, przetarł oczy i zerwał się przerażony.
„Gdy tylko zegar wybił drugą, cały ów spokojny i milczący dziedziniec stał się nagle bardzo ożywiony. Drzwiczki znalazły się na zawiasach, obicia na swojem miejscu, żelazne części błyszczały jak nowe, farba odświeżona, latarnie naprawione, na każdem siedzeniu poduszki i oparcia, pocztyljoni kładli paczki do pudeł, posługacze lali wodę na nowe koła. Mnóstwo ludzi uwijało się dokoła, przymocowując dyszle do każdego wozu. Pasażerowie nadchodzili, oddawali swoje walizki, przyprowadzono konie. Jednem słowem jasne było, że lada chwila wozy ruszą w drogę. Panowie! Wuj otwierał na ten widok oczy tak szeroko, że do końca życia nie mógł się dość nadziwić, iż udało mu się później zamknąć!
„No!“ odezwał się jakiś głos i ktoś dotknął ramienia wuja. „Kupił pan bilet? Radzę zająć miejsce!“
„Ja! Czy kupiłem!“ mówi wuj i ogląda się zdumiony.
„Naturalnie!“
„Woj, panowie, nie mógł wymówić słowa — taki był tem zdziwiony! Najśmieszniejsze ze wszystkiego było to, że chociaż zebrało się tylu ludzi, i chociaż co chwila pokazywali się inni, nie mówiono, skąd się wzięli. Zdawało się, że w jakiś niewytłumaczony sposób zjawiają się z powietrza czy z ziemi, i znikają tak samo tajemniczo. Kiedy portjer włożył do karety bagaż i otrzymał zapłatę, odchodził. Ale zanim wujek obejrzał się, już skądciś zjawiało się całe mnóstwo innych, niosących tak ciężkie tłomoki, że aż się pod niemi uginali. Strój pasażerów był jakiś dziwaczny! Szerokie, wielkie płaszcze z bufiastemi rękawami, bez kołnierzy. I peruki, panowie, peruki, z warkoczami! Wuj mój nie mógł nic z tego zrozumieć.
„Wsiada pan czy pan nie wsiada?“ spytała osobistość, która przedtem odezwała się do mego wujka. Ubrana była jak pocztyljon, w olbrzymiej peruce, w płaszczu z bufiastemi rękawami, w jednem ręku trzymała latarkę, w drugiem pistolet, który przytykała do piersi. „Wsiadasz czy nie wsiadasz, Jack Martin?“ dodał, świecąc memu wujkowi w twarz.
„Hallo!“ zawołał wujek, cofając się. „To trochę zbyt bezceremonjalne!“
„Tak jest w spisie pasażerów!“ zimno odpowiedział pocztyljon.
„A czy niema tam jednego małego pan?“ mówi wuj, bo czuł, panowie, że gdyby pocztyljon wiedział, z kim ma do czynienia, to nie opuściłby pan.
„Nie, niema żadnego pan!“
„Przejazd opłacony?“ pyta wuj.
„Naturalnie!“ mówi tamten.
„Opłacony? Opłacony?“ powtarza wuj. „No, to niema rady! Który dyliżans?“
„Ten!“ powiada pocztyljon i pokazuje stary dyliżans Londyn-Edynburg, w którym już spuszczono stopnie i otworzono drzwiczki. „Czekaj pan! Są jeszcze inni pasażerowie! Nie pchaj się pan pierwszy!“
„Ledwie to powiedział, oczom mego wuja ukazał się młody człowiek w pudrowanej peruce, w błękitnej kurtce, szamerowanej srebrem, z szerokiemi połami, Tiggin i Welps pracowali w drukowanych perkalikach i sztuczkowych na kamizelki, więc wujek, panowie, znał się na materjałach. Człowiek ten miał krótkie pantalony i rodzaj nagoleników na jedwabnych pończochach i sprzączkach od bucików. Ztyłu miał warkocz, na głowie trójgraniasty kapelusz, a przy boku szpadę. Poły ubrania wisiały mu do kolan, a końce krawata spływały na piersi. Podszedł poważnie do drzwiczek dyliżansu, zdjął kapelusz, i trzymał go jakiś czas nad głową na wysokosci ramienia: odstawił przytem mały palec u prawej ręki, jak to czasami czynią wytwornisie pewnego gatunku, trzymając filiżankę herbaty. Potem zsunął obie nogi, ukłonił się bardzo nisko i dopiero wtedy nałożył kapelusz. Wuj miał właśnie zamiar wystąpić naprzód, lecz bardzo był poruszony, gdy zauważył, że te atencje skierowane są nie do niego, ale do młodej damy, która w tej chwili właśnie pokazała się na stopniu. Ubrana była w długi, staroświecki płaszcz z ponsowego aksamitu, z szerokim przodem i napierśnikiem. Nie miała na głowie kapelusza, panowie, tylko czarny jedwabny kapturek, ale, nim wsiadła do dyliżansu, obejrzała się dokoła, pokazawszy przytem tak piękną twarz, jakiej mój wuj nigdy przedtem nie widział — nawet na obrazkach! Weszła do dyliżansu, jedną ręką podtrzymując suknię. I, jak opowiadał zawsze mój wujek (przyczem nie omieszkał nigdy zaklinać się, że mówi prawdę), nie uwierzyłby nigdy, że mogą istnieć równej piękności nogi i ręce, gdyby nie patrzał na nie własnemi oczyma!
„Ale spojrzawszy na młodą damę, wuj zauważył, że patrzy na niego błagalnie i że wygląda zastraszona i przerażona. Zauważył również, że młodzian w pudrowanej peruce, aczkolwiek bardzo uprzejmy i ugrzeczniony, objął ja wpół przy wsiadaniu i wsiadł zaraz po niej. Przyłączył się do nich jakiś podejrzanego wyglądu jegomość w bronzowej peruce i jaskrawem ubraniu, z wielką szpadą i w wysokich butach. Usiadł on obok młodej damy, która wtuliła się w kąt dyliżansu, wujek odrazu zmiarkował więc, że to jakaś ciemna historja, że coś się święci, jak zwykł był mawiać w takich okolicznościach! W jednej chwili zdecydował się przyjść na pomoc młodej damie, gdyby potrzebowała pomocy.
„Śmierć i błyskawice!“ zawołał młody gentleman i dotknął ręką szpady, gdy mój wujek wsiadł do dyliżansu.
„Krew i pioruny!“ ryknął drugi gentleman. To mówiąc, wyciąga szpadę i bez dalszych ceremonij napada na wuja. Wuj nie miał przy sobie broni, ale bardzo zręcznie zerwał gentlemanowi jego trójgraniasty kapelusz i nadstawił go tak, że szpada przedziurawiła go w samym środku. Wtedy mój wuj zgiął rogi kapelusza i czeka.
„Dźgnij go ztyłu!“ zawołał podejrzany jegomość do towarzysza, usiłując wyrwać wujkowi swoją szpadę.
„Nie radzę!“ zawołał wuj, pokazując koniec buta gestem bardzo groźnym. „Wytrzęsę mu ze łba mózg, jeżeli go ma, albo przetnę skórę, jeżeli mózgu nie ma!“ Tu wuj, natężywszy się, wyrwał gentlemanowi z rąk szpadę i wyrzucił ją przez okno. Na co młodszy z jegomościów znów zawołał: „Śmierć i błyskawice!“ i groźnie położył rękę na szpadzie, ale jej nie wyciągnął. Może, jak z uśmiechem mawiał wuj, może bał się przestraszyć młodą damę!
„Moi panowie!“ powiada wuj, siadając swobodnie. „Nie życzę tu sobie żadnej śmierci, z błyskawicami czy bez błyskawic, zwłaszcza w towarzystwie damy, a co do piorunów i krwi, mieliśmy tego dość, jak na jeden dzień! Więc, panowie, proszę zająć swoje miejsca i jazda! Hej tam, posługacz! Proszę podnieść scyzoryk gentlemana!“
„Zaledwie wuj to powiedział, w oknie dyliżansu ukazał się pocztyljon ze szpadą gentlemana w ręku. Podniósł latarkę i poważnie spojrzał w twarz wujkowi, a wuj, ku swemu zdumieniu, przekonał się, że za oknem kręci się całe mnóstwo pocztyljonów, i każdy badawczo patrzy na niego. Nigdy w życiu nie widział takiego morza bladych twarzy, czerwonych ciał i badawczych oczu, jak w ów dzień!
„Najdziwniejsza rzecz, jaka mi się kiedykolwiek zdarzyła!“ myśli wuj. „Pozwoli pan, że mu zwrócę kapelusz?”
„Podejrzany jegomość w milczeniu odebrał swój trójgraniasty kapelusz, spojrzał na dziurę z zajęciem i wcisnął go wreszcie na czubek peruki z godnością, której efekt osłabił ponurem mruknięciem i zdjęciem po chwili owego nakrycia głowy.
„W porządku!” zawołał pocztyljon i ruszyli z miejsca. Wuj wyjrzał oknem, gdy wyjeżdżali z dziedzińca, i zobaczył, że wszystkie inne dyliżansy jeżdżą sobie wkółko po dziedzińcu, z niewielką szybkością, bo jakie pięć mil na godzinę. Strasznie to oburzyło mego wujka, panowie! Jako człowiek interesu, uważał, że karetki pocztowe nie są na to, by się niemi bawić, i postanowił napisać skargę do Urzędu Pocztowego, jak tylko wróci do Londynu!
„Ale w owej chwili myśli jego były zupełnie zajęte młodą damą, która siedziała w kącie dyliżansu z głową wtuloną w kapturek płaszcza. Gentleman w błękitnem ubraniu siedział naprzeciw niej. Gentleman w jaskrawem ubraniu obok niej. Obaj nie spuszczali z niej oka. Jeżeli odważyła się choćby poruszyć fałdy kapturka, podejrzany jegomość natychmiast uderzał się po rękojeści szabli, a wujek odgadywał z jego gniewnego mruczenia (nie mógł go widzieć, bo było ciemno), że gotów był ją połknąć jak nic. To coraz więcej gniewało mego wujka, więc postanowił, żeby tam nie wiedzieć co, położyć temu kres. Wuj uwielbiał bowiem piękne oczy, ładne twarzyczki, zgrabne nóżki i małe stopy. Jednem słowem — kochał tę płeć! To już rodzinne, panie! Ja — również!
„Liczne były sposoby, któremi wujek starał się zwrócić uwagę damy albo wciągnąć tajemniczych jegomościów w rozmowę. Wszystko napróżno! Gentlemani nie chcieli mówić, dama nie śmiała! Od czasu do czasu wujek wychylał się oknem, by zobaczyć, dlaczego tak wolno jadą? Wołał, aż ochrypł wkońcu — nikt mu nie odpowiadał! Więc oparł się o poręcz i myślał o cudnej twarzy i drobnych stopach. To był lepszy pomysł! Czas biegł niepostrzeżenie i wuj nie głowił się już, dokąd jedzie i w jaki sposób dostał się w podobną sytuację? Nie dlatego, żeby go to martwiło — nie. Wuj, był to na wszystko gotowy, odważny gentleman, co się i samego djabła nie ulęknie!
„Nagle dyliżans stanął. „Hallo?” zawołał wuj. „Skad powiał wiatr?“
„Wszyscy wysiadać!“ woła pocztyljon.
„Wysiadać? Tutaj?” pyta wuj.
„Tutaj!“ odpowiada pocztyljon.
„Ani mi się śni!“ woła wuj.
„Doskonale! Więc zostań pan, gdzie jesteś!“ odpowiada pocztyljon.
„Zostanę!“ mówi wujek.
„Zostań!“ mówi pocztyljon.
„Inni pasażerowie przysłuchiwali się tej rozmowie z wielką ciekawością, a widząc, że wujek postanowił zostać, młody gentleman wysiadł i podał rękę damie. Podejrzany jegomość obejrzał uważnie dziurę w swoim trójgraniastym kapeluszu. Przechodząc obok wujka, młoda dama opuściła mu na kolana jedną z rękawiczek i szepnęła ledwo dosłyszalnym głosem: „Pomocy!“ Panowie! Wuj z takim pośpiechem wyskoczył z dyliżansu, że aż stopnie trzasnęły!
„Namyślił się pan?“ zapytał pocztyljon, widząc wuja.
„Wuj spojrzał na niego. Przez chwilę przyszło mu na myśl, czy nie dobrzeby było wyrwać pocztyljonowi pistolet z łapy, strzelić w twarz jegomościowi z wielkim mieczem, zdzielić resztę towarzystwa pałką po łbie i uciec z młodą damą? W następnej chwili jednak wyrzekł się tego planu, uważając, że jest zbyt melodramatyczny w wykonaniu, i poszedł za dwoma tajemniczymi jegomościami, którzy, mając między sobą młodą damę, weszli do wielkiego domu, stojącego przed nimi. Weszli na korytarz, wuj za nimi.
„Wuj mówi, że ze wszystkich zrujnowanych i opuszczonych miejsc, jakie kiedykolwiek widział, to wydało mu się najbardziej opuszczone. Dom wyglądał tak, jakby kiedyś był wielkim zajazdem. Ale dach zapadł się w wielu miejscach, schody były zmurszałe, pokiereszowane, połamane. W ostatnim pokoju, do którego weszli, było palenisko i komin, strasznie okopcony. Ale wesoły płomień nie ogrzewał go w tej chwili! W palenisku leżało nieco białego popiołu od spalonych polan, ale wnętrze kominka było zimne, ciemne.
„No“, powiada wuj, obejrzawszy się. „Dyliżans, który wlecze się z szybkością sześciu mil na godzinę, a potem wybiera postój w takiem miejscu — to nieczysta sprawa! Musimy zawiadomić, kogo należy! Podam to do gazet!“
„Wuj powiedział to głośno, chcąc w ten sposób zmusić tajemniczych gentlemanów do rozmowy. Ale żaden z nich nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, szeptali coś do siebie i krzywili się, patrząc na niego. Dama znajdowała się na drugim końcu pokoju i wujek miał wrażenie, że kiwa na niego rączką — jak gdyby prosząc o pomoc.
„Wreszcie obaj nieznajomi zbliżyli się nieco i rozmowa się nawiązała.
„Nie wiesz, zdaje się, mój poczciwcze, że to prywatny pokój?“ powiada jegomość w błękitnem ubraniu.
„Nie, nie wiedziałem, mój poczciwcze!“ mówi wuj. „Ale jeżeli ma to być prywatny pokój, to jakże miły i zaciszny musi być ogólny!“ To mówiąc, wuj siada na krześle z wysoką poręczą i patrzy na gentlemana z taką miną, że za to samo Tiggin i Welps powinni mu byli dać materji na ubranie — akurat tyle, ile potrzeba, ani cala mniej ani więcej!
„Wyjdź pan z tego pokoju!“ wołają obaj gentlemani i chwytają za szpady.
„Co takiego?“ pyta wuj, udając, że nie rozumie, „o co chodzi?“
„Opuść pan pokój, albo jesteś trup!“ mówi podejrzany jegomość, wyjmując swoją wielką szpadę i wywijając nią w powietrzu.
„Skończyć z nim! Skończyć z nim!“ woła jegomość w błękitnem ubraniu i odskakuje kilka kroków. „Skończyć z nim!“ Dama wydała lekki okrzyk.
„Otóż, panowie, wuj zawsze odznaczał się zimną krwią i przytomnością umysłu. Przez cały czas, gdy tamci mu grozili a on stał z obojętną miną, wuj oglądał się za jakąś bronią abo innym środkiem obrony, i w chwili, kiedy tamci wyciągnęli szpady, wuj zauważył koło kominka stary rapier w zardzewiałej pochwie. Jednym susem wuj złapał rapier, wyjął go z pochwy, machnął tęgo nad głową, krzyknął na damę, żeby mu nie wchodziła w drogę, rzucił krzesło w łeb temu w błękitnem ubraniu, a rapierem w tego w jaskrawem ubraniu i, korzystając z ich konsternacji, runął na nich na chybił trafił.
„Panowie! Znacie starą historję o młodym Irlandczyku, który, gdy go zapytano, czy umie grać na skrzypcach, odpowiedział, że pewnie, ale nie napewno, bo nigdy jeszcze nie miał skrzypiec w reku? Można to zastosować do mego wuja i jego szermierskich zdolności. Nigdy przedtem nie miał w reku szpady, z wyjątkiem jednego razu, kiedy grał Ryszarda III-go w teatrze amatorskim, ale i przy tej okazji umówił się z Richmondem, że się schowa za kulisy i nie będzie go wcale widać! Ale teraz musiał wuj walczyć z dwoma doświadczonymi szermierzami! Napierać, odpierać, atakować, bronić się i umykać, zręcznie i umiejętnie, chociaż do tej chwili nigdy tego nie robił! Najlepszy to dowód, ile jest prawdy w starem przysłowiu, że człowiek nigdy nie wie, co potrafi, nim spróbuje!
„Walka była strasznie hałaśliwa! Kombatanci klęli jak kawalerzyści, a szpady ich robiły tyle hałasu, co wszystkie noże na rynku Newport, gdyby niemi uderzać o siebie! Kiedy walka doszła do największego napięcia, dama (prawdopodobnie dlatego, żeby dodać odwagi memu wujowi), zrzuciła kapturek z głowy i ukazała oblicze tak cudnej piękności, że wuj gotów był walczyć z pięćdziesięcioma wrogami, byle zdobyć jej uśmiech i umrzeć dla niego! I przedtem już dokazywał cudów, ale gdy zobaczył jej twarzyczkę walczył jak oszalały olbrzym.
„W tej samej chwili młodzieniec w błękitnem ubraniu odwrócił się, a zobaczywszy, że młoda dama ma odkrytą twarz, wydał okrzyk zazdrości i gniewu, zadał jej cios w samo serce, na co mój wuj krzyknął tak, że aż cały budynek zadrżał! Dama odskoczyła lekko i, schwyciwszy koniec szpady błękitnego, zanim zdążył odzyskać równowagę, pchnęła go na ścianę i, odwróciwszy szpadę, przygwoździła nią błękitnego mocno i na fest. Był to wspaniały przykład dla wuja! Wuj krzyknął z triumfem, zmusił swego przeciwnika, by skoczył w tym samym kierunku, i wpakowawszy stary rapier w sam środek wielkiej róży na kamizelce gentlemana, przygwoździł go obok jego towarzysza! Stali tak sobie, moi panowie, machając rękoma i nogami, jak owe figurki, poruszane sznurkiem! Mój wuj często powtarzał później, że to najpewniejszy sposób pozbycia się nieprzyjaciela! Ale i kosztowny, bo się traci jedną szpadę na każdego draba!
„Konie! Konie!“ wołała dama, biegnąc do mego wujka i zarzucając mu swoje wspaniałe ramiona na szyję. „Uciekajmy! Może jeszcze uda nam się uciec!“
Może?“ pyta wuj. „Czyż jeszcze jest kto do zabicia, ślicznotko?“ wujek nie był z tego bardzo zadowolony, bo uważał, że po takiej walce przydałoby się trochę gruchania we dwoje.
„Nie mamy chwili do stracenia!“ mówi ona. „On“ (tu pokazuje na tego w błękitnem), „jest jedynym synem potężnego markiza Filletoville!“
„Obawiam się, kochanie, że nigdy nie odziedziczy tytułu po ojcu!“, powiada wuj, patrząc zimno na młodego gentlemana, który stał przy ścianie w wyżej opisanej pozie. „Zabiłaś dziedzica, najdroższa!“
„Ci łajdacy pozbawili mię domu i przyjaciół!“ wołała młoda dama, a twarz jej oblał rumieniec oburzenia. „Ten łajdak miał mię poślubić wbrew mojej woli!“
„Przeklęta niech będzie jego podłość!“ zawołał wuj, patrząc z pogardą na dziedzica Filletoville.
„Jak pan mógł domyśleć się z tego, co pan widział“, ciągnęła dama, „gotowi byli mię zabić, gdybym zawołała o pomoc! Jeżeli ich wspólnicy odkryją nas tutaj, przepadliśmy! Za dwie minuty może być zapóźno! Konie!“ Z temi słowy, wzruszona przeczuciem tego, co się stać może, i wycieńczona zabiciem młodego markiza Filletoville, zemdlała i opadła w ramiona mego wujka. Wuj porwał ją na ręce i wyniósł przed dom. Dyliżans stał przed gankiem, zaprzężony w cztery długoogoniaste, czarne i dobrze spasione konie.
„Panowie! Przypuszczam, że nie uwłaczam pamięci mego wuja, twierdząc, że chociaż był kawalerem, nieraz już trzymał w swoich objęciach niewiastę. Mam nawet podejrzenia, że chętnie całował kelnerki. Złapano go nawet raz czy dwa, jak ściskał gospodynię w bardzo niedwuznaczny sposób. Wspominam te okoliczności, by zaznaczyć, że musiała to być niezwykła dama, skoro tak podziałała na mego wuja. Mówił, że kiedy się obudziła, i spojrzała na niego swemi wielkiemi, czarnemi oczyma (długie jej włosy spływały mu z ramion), tak jakoś zrobiło mu się dziwnie, że aż nogi ugięły się pod nim. Ale któż potrafi patrzeć obojętnie w piękne czarne oczy?! Ja nie, panowie! Boję się spojrzeć w pewne czarne oczy! Wiem, co to znaczy!
„Nie opuścisz mię nigdy?“ szepnęła młoda dama.
„Nigdy!“ odrzekł wuj. I mówił szczerze.
„Mój drogi obrońco!“ zawołała dama. „Drogi, kochany, dzielny obrońco!“
„Ach nie mów pani!“ zawołał wuj.
„Dlaczego?“ pyta ona.
„Bo usta twoje są tak piękne, gdy mówisz, że obawiam się, że będę brutalny i pocałuję cię!“
„Młoda dama podniosła rękę, jak gdyby chciała zagrozić wujkowi, by tego nie robił i powiedziała — nie, nic nie powiedziała, tylko się uśmiechnęła. Kiedy patrzysz na najcudniejsze wargi na świecie i widzisz, jak się uśmiechają — jeżeli jesteś pochylony tuż nad niemi i nikt nie patrzy — nie możesz wyrazić swego zachwytu nad ich barwą i kształtem, nie pocałowawszy choćby jeden raz! Wujek mój uczynił to i szanuję go za to!
„Co?“ zawołała młoda dama przerażona. „Turkot kół i rżenie koni?“
„Tak“, powiada wuj. Dobre miał ucho na turkot kół i stuk kopyt końskich. Ale miał wrażenie, że tyle koni i kół się zbliża zdaleka, że niepodobna było określić ich ilości.
„Gonią nas!“ zawołała młoda dama, składając ręce. „Gonią nas! Cała moja nadzieja w panu!“
„Tyle było strachu w jej cudnej twarzy, że mój wuj zdecydował się w jednej chwili. Wsadził damę do karety, prosił, by się nic nie bała, raz jeszcze przycisnął usta do jej warg, i poradziwszy, by zamknęła okna, bo zimno, wskoczył na kozioł.
„Czekaj, ukochany!“ zawołała młoda dama.
„Co się stało?“ pyta wuj już z kozła.
„Chciałam z tobą pomówić! Tylko jedno słowo! Jedno słowo, najdroższy!“
„Mam zejść?“ pyta wuj. Dama nie odpowiada, tylko się uśmiecha. Wuj w jednej chwili był już przy niej.
„Co się stało, kochanie?“ pyta wuj, zaglądając przez okno karety. Dama pochyliła się w tej samej chwili i wujek stwierdził, że jest jeszcze piękniejsza! Stał przy niej bliziutko panowie, więc musiał dokładnie widzieć!
„Co się stało, ukochana?“ pyta wujek.
„Nie będziesz nikogo kochał poza mną?“ pyta ona. „Nigdy się z nikim nie ożenisz?“ dodaje.
„Wujek przysiągł uroczyście, że się nigdy nie ożeni, a wtedy ona cofnęła główkę i zamknęła okno. Wskoczył na kozioł, rozstawił łokcie, wziął lejce, schwycił za bat, który leżał na dachu, i pomknął, poganiając cztery dzielne, długoogoniaste rumaki, z szybkością pięćdziesięciu mil angielskich na godzinę! A stary dyliżans za nim... Aż się kurzyło!
„Hałas za nimi wzmagał się. Im prędzej pędził stary dyliżans, tem prędzej pędziła pogoń. Hałas był piekielny, ale wszystko zagłuszał krzyk młodej damy: „Prędzej! prędzej!“
Mknęli obok ciemnych drzew, jak pióra gnane przez wiatr! Domy, bramy, kościoły, rozmaitego rodzaju inne przedmioty mijali z hałasem i turkotem. Ale pogoń zbliżała się coraz bardziej, a młoda dama coraz głośniej krzyczała: „Prędzej! Prędzej!“ Tu mój wuj mocno uderzył butem — i przekonał się, że jest już świt, a on siedzi na starem kole edynburskiego dyliżansu, mokry i zziębnięty, i uderza nogami, żeby się rozegrzać! Zsiada i ogląda się za piękną damą! Niestety! Dyliżans nie miał ani drzwi, ani siedzenia... Stare pudło i tyle!
„Oczywiście wuj wiedział, że to jakaś tajemnicza historja, i że wszystko odbyło się tak, jak pamiętał. Zdębiał, przypomniawszy sobie przysięgę złożoną pięknej damie: z tego powodu odmówił kilku zamożnym gospodyniom i umarł kawalerem. Zawsze powtarzał: Co to za dziwna rzecz, że w taki prosty sposób (poprostu dlatego, że przelazł przez płot!) dowiedział się, że duchy karet, stangretów i pasażerów odbywają co noc takie cudaczne podróże! Dodawał przytem, że pewnie jest jedynym żyjącym człowiekiem, który brał udział w tych niesamowitych ekskursjach! Myślę, że miał słuszność, panowie! Przynajmniej ja nie słyszałem o żadnym innym!“
„Ciekaw jestem, co takie duchy karet pocztowych mogą wozić w kufrach?“ zapytał gospodarz, który wysłuchał wszystkiego z wielkim zajęciem.
„Listy umarłych, oczywiście!“ odparł komiwojażer.
„Prawda! Naturalnie!“ odparł gospodarz. „Że też mi to nie przyszło do głowy!“

Rozdział pięćdziesiąty.
Jak pan Pickwick wywiązał się ze swojej misji i jak znalazł sprzymierzeńca.

Konie stawiły się nazajutrz punktualnie kwadrans przed dziewiątą. Pan Pickwick zajął miejsce wewnątrz powozu, Sam siadł wtyle, na zewnątrz, poczem pocztyljonowi polecono udać się do mieszkania pana Boba Sawyera, by zabrać Bena Allena.
Gdy zajechano przed drzwi z czerwoną lampą, gdzie widniał napis „Sawyer, niegdyś Nockemorf“, pan Pickwick wysunął głowę z powozu i ze zdziwieniem ujrzał, iż mały chłopak w szarej liberji zamykał okiennice. W tak rannej godzinie było to rzeczą niezwykłą i nieodpowiadającą naturze zajęcia pana Sawyera, filozof powziął więc natychmiast dwa przypuszczenia: albo umarł jakiś dobry przyjaciel lub pacjent pana Boba, albo też pan Bob ogłosił niewypłacalność.
„Co się stało?“ zapytał pan Pickwick chłopca.
„Nic, panie“, odrzekł zapytany, rozdziawiając w uśmiechu gębę od ucha do ucha.
„Wszystko dobrze!“ zawołał Bob, ukazując się nagle na progu z małą brudną skórzaną torbą podróżną w ręku oraz z grubym płaszczem i szalem, przewieszonemi przez ramię. „Jadę z wami.“
„Pan?“ zawołał pan Pickwick.
„Tak! Będzie to poprostu wyprawa. Hej, Samie! Uważaj!“
Zaapelowawszy w ten sposób do uwagi Sama, którego twarz wyrażała wielkie zdumienie takiem stanowczem postępowaniem, Bob rzucił mu swą torbę, którą pan Weller umieścił pod siedzeniem. Po dokonaniu tego tenże Bob przy pomocy chłopca wlazł przemocą w nieco ciasny płaszcz i, wsunąwszy następnie głowę do powozu, począł głośno śmiać się.
„Doskonały żart!“ zawołał, ocierając sobie połą płaszcza łzy.
„Ależ, kochany panie“, odrzekł pan Pickwick z pewnem zakłopotaniem, „nie spodziewałem się, że będzie pan nam towarzyszył“.
„W tem właśnie cała sztuka!“ odparł pan Sawyer. „No, i cały żart!“
„A! To żart?“ zapytał pan Pickwick.
„Rozumie się. Rzecz w tem, że pozostawiam mój interes, by sam siebie wydobył z kłopotu, kiedy nie chciał wydobyć mnie“.
Objaśniwszy w taki sposób fenomen zamykania okiennic, pan Sawyer wskazał na aptekę i znów zaczął się śmiać.
„Jakto? Więc pozostawia pan swoich chorych, nie oddawszy ich wprzód pod opiekę innego lekarza?“ zawołał pan Pickwick poważnym tonem.
„Dlaczegożby nie?“ odrzekł Bob. „Jeszcze oszczędzam na tem, bo ani jeden mi nie płaci. A przytem“, dodał, zniżając głos do poufnego szeptu, „i chorzy na tem także skorzystają, bo prawie nie mam lekarstw, a nie mogąc ich teraz kupić, byłbym zmuszony dawać wszystkim kalomel — coby niejednemu nie wyszło na dobre. A tak wszystkim będzie lepiej“.
W odpowiedzi tej była logika i filozofja, jakiej pan Pickwick nie spodziewał się. Pan Pickwick odetchnął tylko głębiej, a potem powiedział, ale już nie tak stanowczo:
„Ależ ten powóz, kochany panie, może pomieścić tylko dwie osoby, a przyrzekłem już zabrać pana Allena“.
„Niech się pan o mnie nie troszczy; już o tem pomyślałem. Usiądę z Samem ztyłu za powozem. Popatrz pan: ten napis umieszczę na drzwiach sklepu: Sawyer, dawniej Nockemorf. Zgłosić się naprzeciwko, do pani Cripps“. Pani Cripps, to matka tego małego chłopaka. „Bardzo mi przykro“, powie pani Cripps, „ale musiał wyjechać — wezwano go dziś rano na konsyljum z najsławniejszymi chirurgami — nie mogli sobie dać rady bez niego — okropna operacja“. „Otóż spodziewam się“, dodał wkońcu Bob, „że doskonale mi to zrobi. Jeśli wiadomość o tem dostanie się do miejscowych dzienników, stanę się wziętym lekarzem. Ale oto i Ben! No! Siadajmy!“
Po tej szybko wypowiedzianej przemowie, Bob wepchnął swego przyjaciela do powozu, posunął pocztyljona, zamknął drzwiczki, podniósł stopień, nakleił napis na drzwiach, zamknął je, schował klucz, potem wskoczył na tylne miejsce obok Sama i dał pocztyljonowi sygnał do odjazdu; wszystko to uczynił z taką szybkością, że nim pan Pickwick mógł się ostatecznie zdecydować, czy ma z sobą wziąć Boba, czy nie, powóz toczył się już na dobre; w ten sposób pan Bob Sawyer został formalnym członkiem jadącego towarzystwa.
Dopóki powóz posuwał się ulicami Bristolu, wesoły Bob miał na nosie swe zielone okulary i zachowywał odpowiednią powagę, poprzestając na szeptaniu jakichś dowcipów dla wyłącznego użytku i radości Sama. Ale jak tylko wyjechano na gościniec, pozbył się odrazu i okularów i zawodowej powagi, i zaczął wyrabiać rozmaite figle, tak, że aż zwrócił uwagę przechodniów a powóz wraz z jego zawartością uczynił przedmiotem więcej niż powszedniej ciekawości. Najniewinniejszym i najmniej hałaśliwym z tych figlów było przeraźliwe naśladowanie trąbki pocztarskiej i rozpostarcie karmazynowej chustki, przywiązanej do końca laski nakształt sztandaru, którym z różnemi gestami wyzwania od czasu do czasu powiewał.
„Nie rozumiem“, rzekł pan Pickwick, przerywając poważną rozmowę z Ben Allenem o przymiotach pana Winkle i pani Arabelli, „nie rozumiem co wszyscy przechodzący widzą w nas tak nadzwyczajnego, iż się tak oglądają“.
„Może im się podoba ten piękny powóz“, odrzekł Ben z pewną dumą; „nie zawsze można widzieć taki ekwipaż“.
„I to być może“ powiedział pan Pickwick, udobruchany tem przypuszczeniem, ale zobaczywszy przez okno, że spojrzenia przechodzących bynajmniej nie wyrażają zdumienia połączonego z szacunkiem i że przechodnie wymieniają rozmaite telegraficzne znaki z podróżnymi siedzącymi zewnątrz powozu, pan Pickwick począł sobie uświadamiać, iż demonstracje te mogą mieć jakiś daleki związek z jowialnym humorem Boba Sawyera.
„W każdym razie, spodziewam się“, rzekł filozof, „że nasz żartobliwy przyjaciel nie popełnia tam żadnej niedorzeczności“.
„O, nie!“ odrzekł Ben Allen; „Bob to najspokojniejsza w świecie istota, o ile nie wypił trochę zadużo“
W tej chwili usłyszano przedługie naśladowanie trąbki, po którem bezzwłocznie nastąpiły wesołe okrzyki i długie wycie, widocznie wychodzące z gardła i piersi „najspokojniejszej w świecie istoty“ a, mówiąc wyraźniej, pana Boba Sawyera. Pan Pickwick i Ben zamienili wiele mówiące spojrzenia i pierwszy z nich zdjął kapelusz i wychylił się połową ciała przez okno, co wkońcu pozwoliło mu dojrzeć żartobliwego swego przyjaciela.
Pan Bob Sawyer siedział nie z tyłu ale na wierzchu powozu, z rozkroczonemi, jak tylko stać go było, nogami; na głowie miał kapelusz Sama, włożony na bakier, w jednej ręce trzymał ogromny kawał chleba z masłem a w drugiej ogromną oplecioną butelkę i z głębokiem zadowoleniem przemawiał to do jednego, to do drugiego, od czasu do czasu przerywając monotonność tych czułości okrzykami i wrzaskami, oraz wymianą krótkich, ale soczystych słów z pierwszymi lepszymi przechodniami. Karmazynowy sztandar przytroczony był bardzo pieczołowicie do oparcia, a pan Sam Weller siedział zdobny w kapelusz Boba, i ciężko pracował nad drugim kawałkiem chleba z masłem, ale czynił to z tak pogodnem obliczem, że wyczytać z niego było można całkowite i pełne uznanie dla tego niezwykłego postępowania.
Tego było dość, by rozburzyć żółć człowieka o takiem poczuciu przyzwoitości, jak pan Pickwick. Ale zjawiły się na horyzoncie pewne utrudniające interwencję okoliczności, gdyż w tej chwili przejeżdżał dyliżans pocztowy, wypakowany pasażerami tak wewnątrz, jak i zewnątrz, a przejeżdżający wyrażali swe zdumienie w sposób najzupełniej niedwuznaczny. Równie niemiłe były gratulacje jakiejś irlandzkiej rodziny żebraków, która szła równo z powozem, a przedewszystkiem jej męskiej głowy, która przypuszczała, że chodzi tu o jakiś satyryczno-polityczny pochód triumfalny albo o coś podobnego.
„Panie Sawyer!“ krzyknął pan Pickwick, mocno urażony, „panie Sawyer!“
„A co!“ odpowiedział miły młodzieniec, pochylając się ku jednej stronie powozu z największym spokojem.
„Czyś pan oszalał?“
„Wcale nie; jestem tylko wesoły“.
„Wesoły! Zdejm mi pan natychmiast tę skandaliczną czerwoną chustkę! Stanowczo żądam tego. Samie! Odbierz mu ją!“
Nim Sam zdobył się na ten krok, Bob Sawyer dobrowolnie spuścił sztandar, umieścił go w kieszeni, przyjacielsko skinął głową panu Pickwickowi, otarł otwór flaszki i przyłożył ją do ust, dając w ten sposób, bez uciekania się do niepotrzebnej przemowy, panu Pickwickowi do zrozumienia, że tym toastem życzy mu zdrowia i wszelkich pomyślności. Wykonawszy to, Bob zatknął starannie korek, spojrzał na pana Pickwicka z wielką przyjaźnią i począł zajadać chleb z masłem oraz uśmiechać się.
„No, panie!“ zawołał filozof, którego chwilowy gniew nie mógł sprostać niewzruszonemu spokojowi Boba, „nie rób pan takich niedorzeczności“.
„Nie, nie“, odrzekł uczeń Eskulapa, mieniając się na kapelusze z Samem; „robiłem to nie w złej myśli, ale podróż tak mię ożywiła, iż nie mogłem powstrzymać się“.
„Pomyśl pan, co ludzie powiedzą na to“, mówił dalej pan Pickwick przekonywającym głosem. „Miejże pan wzgląd na przyzwoitość!“
„O, rozumie się“, odrzekł Bob. „Nic już więcej nie zrobię i będę spokojny, drogi panie!“
Poprzestając na tem zapewnieniu, pan Pickwick cofnął się wgłąb powozu i spuścił okno. Ale zaledwie rozpoczął na nowo przerwaną rozmowę, gdy go do pewnego stopnia przestraszyło pojawienie się jakiegoś nieprzejrzystego ciała podłużnej postaci, po drugiej stronie okna; ciało to wielokrotnie uderzało w szybę, jakby prosiło o wpuszczenie.
„A to co znowu?“ zawołał pan Pickwick.
„To coś podobnego do flaszki“, odrzekł Ben Allen, przypatrując się temu przedmiotowi z wielkiem zajęciem przez okulary. „To, zdaje się, własność Boba“.
Było to przypuszczenie zupełnie trafne, gdyż Bob Sawyer, przywiązawszy butelkę do końca laski, pukał nią w okno, wzywając w ten sposób swych przyjaciół, by na znak niewzruszonej przyjaźni i pełnej między nimi harmonji zechcieli zbadać jej wnętrzne.
„Co tu robić?“ zapytał pan Pickwick, „Jest to pomysł jeszcze niedorzeczniejszy, niż poprzedni“.
„Sądzę, że najlepiej będzie, gdy weźmiemy flaszkę i zatrzymamy u siebie“, rzekł Ben. „Zasłużył na to, by mu spłatać takiego figla“.
Ponieważ pan Pickwick w zupełności podzielał tę opinję, powoli więc opuścił okno i odwiązał butelkę od laski, poczem laskę cofnięto do góry. W tej chwili usłyszano serdeczny śmiech Boba.
„Co to za wesoły chłopiec!“ rzekł pan Pickwick, oglądając flaszkę, znajdującą się w rękach towarzysza podróży.
„O! Bardzo wesoły!“ odpowiedział Ben.
„Nie można się długo gniewać na niego“, zauważył pan Pickwick.
„Nie, nie można“.
Podczas tej krótkiej wymiany zdań, pan Pickwick w roztargnieniu odkorkował butelkę.
„Co to jest?“ zapytał obojętnie pan Allen.
„Sam nie wiem“, odpowiedział z równą obojętnością pan Pickwick.
„Ale zdaje mi się, że to pachnie ponczem“.
„Czy tak?“ rzekł Ben.
„Przynajmniej tak mi się zdaje“, powiedział pan Pickwick, który zawsze bronił się przed możliwością powiedzenia nieprawdy. „Jak długo nie spróbowałem, z całą pewnością nie mogę tego stwierdzić“.
„To niech pan spróbuje“, rzekł Ben. „W ten sposób przekonamy się, o co właściwie chodzi“.
„Tak pan sądzi! Ha! Jeżeli pan życzy sobie tego, nie mam nic przeciwko temu“.
Zawsze gotów czynić zadość pragnieniom swych przyjaciół, pan Pickwick dość długo próbował, co się w flaszce zawiera, aż wreszcie pan Allen zapytał go trochę niecierpliwie:
„I cóż to jest?“
„To szczególne!“ odparł filozof, mlaskając ustami; „nie jestem jeszcze zupełnie pewny, ale... (tu łyknął raz jeszcze) ale tak! To poncz!“
Ben Allen spojrzał na pana Pickwicka, pan Pickwick spojrzał na Bena Allena. Pan Ben Allen uśmiechnął się; pan Pickwick zachował zwykłą swą powagę, potem zaś powiedział z całą surowością:
„Pański przyjaciel zasługuje na to, byśmy mu wypili wszystko, do ostatniej kropli“.
„Jestem tego samego zdania“, zauważył Ben Allen.
„Czy tak? A więc za jego zdrowie!” rzekł pan Pickwick.
To rzekłszy, znakomity nasz przyjaciel pociągnął z niesłychaną energją z flaszki, poczem wręczył ją Benjaminowi, który nie kazał się prosić i poszedł za jego przykładem. Uśmiech rozjaśnił twarze obydwóch, a poncz znikł powoli i ku wielkiemu zadowoleniu podróżników.
„W każdym razie“, rzekł pan Pickwick, przełykając ostatnie krople, „pomysły jego są rzeczywiście bardzo zabawne“.
„O, tak!“ odrzekł Ben Allen. I, by dowieść, że Bob był jednym z najprzyjemniejszych i najweselszych kolegów, pan Ben Allen począł bawić pana Pickwicka długiem opowiadaniem, jak to przyjaciel jego pewnego razu tak wiele wypił, że dostał gorączki i musiał sobie ogolić głowę. Opowiadanie o tym zajmującym wypadku trwało jeszcze, gdy powóz zatrzymał się przed oberżą pod „Dzwonem“ w Berkeley Heath, gdzie zmieniono konie.
„Tu zjemy może obiad?“ zapytał Bob, zaglądając w okno.
„Obiad?“ odparł pan Pickwick. „Przejechaliśmy przecież dopiero dziewiętnaście mil, a mamy przejechać osiemdziesiąt siedem i pół“.
„Dlatego właśnie musimy nabrać sił, by móc sprostać niewygodom podróży“, zauważył Bob Sawyer.
„Ależ to niemożliwe, jeść obiad o wpół do dwunastej“, rzekł pan Pickwick, patrząc na zegarek.
„Mniejsza o to!“ zawołał Bob, „możemy to nazwać lenczem! Hej! Garson! Lencz na trzy osoby. Konie mają jeszcze postać z kwadrans w stajni. Dawajcie wszystko, co macie na zimno, parę butelek porteru i najlepszą maderę“.
Wydawszy te rozkazy z wielką precyzją i donośnym głosem, Bob Sawyer wszedł do oberży, by dopilnować ich wykonania. W pięć minut powrócił z oznajmieniem, iż wszystko gotowe i w doskonałym gatunku. Jakość lenczu usprawiedliwiała w zupełności te pochwały, i nietylko ten gentleman, ale także Ben Allen i pan Pickwick dali tego dowody. Pod auspicjami tej trójki wypróżniono flaszki piwa i madery, a gdy zaprzężono konie i wszyscy pasażerowie zajęli miejsca, oplatana flaszka Boba znów została napełniona najlepszym ekwiwalentem dawnego ponczu, jaki w tak krótkim czasie można było otrzymać, trąbka zatrąbiła, a czerwony sztandar powiewał w najlepsze, już bez najmniejszego sprzeciwu ze strony pana Pickwicka.
W Tekesbury zatrzymano się na obiad, pito porto, maderę i porter. Wkońcu napełniono znowu flaszkę po raz czwarty. Pod skombinowanym wpływem tych trunków pan Pickwick i Allen usnęli, a Bob Sawyer i Sam wyśpiewywali przez całą drogę bardzo wesołe duety.
Ściemniło się już zupełnie, kiedy pan Pickwick był w stanie podnieść się na tyle, by spojrzeć w okno. Samotne, przydrożne dworki, ciemne zarysy mijanych przedmiotów, pochmurne powietrze, pokryte pyłem i kurzem ścieżki, czerwone ogniska w oddali, smugi czarnego dymu, wznoszące się z wysokich kominów i zaciemniające wszystko dokoła — blask dalekich świateł, ciężkie wozy, jadące gościńcem, naładowane żelaziwem lub innym towarem, wszystko to mówiło, że są niedaleko wielkiego miasta Birmingham.
Gdy z turkotem jechali przez wąskie uliczki, prowadzące do serca tego ożywionego centrum, oczy i uszy nie mogły się dość nadziwić ożywieniu, jakie tu panowało. Ulice zatłoczone były ludźmi pracy. Echo pracy obijało się o każdy dom. Światła błyskały w owalnych oknach każdego piętra, a szum, turkot kół i stuk kopyt końskich wprawiały w drżenie mury. Ogniska, które widzieli zdaleka, paliły się dumnym płomieniem w piecach wielkich fabryk i w zakładach przemysłowych. Stuk młotów, syk pary, gwar maszyn, oto muzyka, która rozlegała się z każdego zaułka.
Pocztyljon mknął już szybko przez ulice koło pięknych i jasno oświetlonych sklepów, ciągnących się od krańców miasta do oberży Królewskiej, a pan Pickwick jeszcze nie zdążył należycie zastanowić się nad delikatną misją, która go tu sprowadziła.
Obecność pan Boba Sawyera bynajmniej nie ułatwiała tej delikatnej misji i nie zmniejszała trudności, jakie należało pokonać. Prawdę powiedziawszy, pan Pickwick czuł, że obecność pana Boba, aczkolwiek bardzo miła i przyjemna, nie jest zaszczytem, o któryby się ubiegał. Chętnie poświęciłby pewną sumę na to, by wesoły chirurg znajdował się teraz o jakie pięćdziesiąt mil od Birmingham.
Filozof nasz nigdy nie miał osobistych stosunków z panem Winkle starszym, chociaż parę razy odpisał mu na listy, udzielając zadawalniających odpowiedzi co do charakteru i postępowania jego syna. Czuł więc, że złożenie pierwszej wizyty w towarzystwie Bena Allena i Boba Sawyera, nieźle podpitych, nie jest wcale środkiem, któryby przychylnie usposobił ojca Nataniela.
„Bądź co bądź“, powtarzał pan Pickwick dla dodania sobie odwagi, „muszę zrobić, co będę mógł! Solennie przyrzekłem synowi, że dziś jeszcze zobaczę się z ojcem. Jeżeli młodzieńcy uprą się towarzyszyć mi, będę się starał, jak można, skrócić wizytę. Zresztą sądzę, iż dla własnego honoru zechcą zachowywać się przyzwoicie!“
Zaledwie pocieszył się w ten sposób, wehikuł stanął przed drzwiami oberży Królewskiej. Kiedy Sam obudził wkońcu Bena Allena i wyciągnął go za kołnierz, pan Pickwick mógł wysiąść. Zaprowadzono ich do przyzwoitego pokoju a pan Pickwick natychmiast zapytał posługacza, gdzie mieszka pan Winkle?
„Niedaleko stąd“, powiedział posługacz. „Jakie pięćset kroków, panie, jest magazyn pana Winkle, nad kanałem, panie. A prywatne mieszkanie, ach! Do prywatnego mieszkania również nie będzie nawet pięciuset kroków!“ Tu posługacz zgasił świecę, by mieć sposobność znów zapalić ją i w ten sposób umożliwić panu Pickwickowi następne pytanie, jeżeli pan Pickwick pytać zechce.
„Czem mogę służyć?“ spytał posługacz zrozpaczony milczeniem pan Pickwicka. „Herbatka? Kawa? Obiad?“
„Nie, dziękuję!“
„Słucham pana. Może zamówić kolację?“
„Jeszcze nie teraz!“
„Słucham pana!“ Posługacz podszedł do drzwi, ale zatrzymał się i zapytał z wielkiem namaszczeniem:
„Mam przysłać pokojówkę?“
„Możesz, jeżeli chcesz!“
„Jeżeli pan chce!“
„I przynieś wody sodowej!“ zawołał Bob Sawyer.
„Wody sodowej? Piorunem!“ i jakby mu ciężar spadł z pleców, że wreszcie dano mu jakieś zlecenie, posługacz natychmiast ulotnił się. Posługacze nigdy nie biegają ani chodzą. Posiadają dziwny i tajemniczy sposób ulatniania się z pokojów, wiadomy tylko im jednym!
Ponieważ woda sodowa zbudziła w panu Benie Allenie pewne słabe oznaki życia, przeto pozwolił sobie umyć twarz i zgodził się, by Sam oczyścił mu suknie. Gdy pan Pickwick i Sawyer usunęli nieład w ubraniu, spowodowany podróżą, wszyscy trzej udali się do pana Winkle. Bob Sawyer zatruwał po drodze atmosferę wyziewami tytoniu.
W spokojnej, bocznej ulicy, o ćwierć mili od oberży, wznosił się stary dom z czerwonej cegły. Drzwi, do których dochodziło się po trzech stopniach, miały u góry napis: „M. Winkle“. Schody były bardzo białe, cegły bardzo czerwone, a cały dom był nadzwyczaj czysty i schludny. Zegar wybił dziesiątą, gdy znajomi nasi zapukali do rzeczonych drzwi. Ładna służąca zjawiła się na odgłos pukania i cofnęła się, gdy ujrzała trzech nieznajomych.
„Czy pan Winkle jest u siebie?“ zapytał pan Pickwick.
„Jest przy kolacji“, odpowiedziała dziewczyna.
„Oddaj mu, moje dziecię, ten bilet i przeproś, że przychodzę tak późno, ale bardzo mi na tem zależy, by się zobaczyć z nim dziś jeszcze; dopiero przed chwilą przyjechałem“.
Służąca patrzyła z niepokojem na pana Boba Sawyera, który, zapomocą różnych i dziwnych grymasów wyrażał podziw dla jej wdzięków, potem rzuciła okiem na wiszące w sieni kapelusze i płaszcze i zawołała inną dziewczynę, by pilnowała drzwi, poczem poszła na górę. Posterunek ten został jednak niebawem zluzowany, gdyż służąca powróciła niebawem i, przeprosiwszy naszych znajomych za to, że zatrzymała ich na ulicy, wprowadziła do pokoju, będącego w połowie biurem, a w połowie garderobą. Główne umeblowanie jego stanowił stół do pisania, umywalnia, zwierciadło do golenia, chłopiec do zdejmowania butów, taboret, cztery krzesła i stary zegar. Nad gzymsem kominka widać było drzwi do żelaznej kasy, wpuszczonej w ścianę, a kilka półek z książkami i kalendarz ścienny i sporo warstw zakurzonego papieru zdobiło ściany.
„Przepraszam pana, iż musiał pan czekać za drzwiami“, rzekła młoda dziewczyna, zapalając lampę i zwracając się do pana Pickwicka z uprzejmym uśmiechem.
„Niema za co, kochane dziecię!“ powiedział pan Pickwick.
„Nie jesteśmy obrażeni!“ dodał Bob, wesoło rozwierając ramiona i skacząc w rozmaite strony by nie mogła wyjść z pokoju.
Młodą damę nie bawiły wcale te igraszki, gdyż jasno wyraziła swoje zdanie o panu Bobie Sawyerze, mówiąc że jest „nieznośną kreaturą“, a gdy zaczepki pana Boba stały się śmielsze, zakryła twarz rękoma i wybiegła z pokoju, nie szczędząc okrzyków oburzenia i wstrętu.
Pozbawiony jej towarzystwa, Bob Sawyer zaczął myszkować po biurku, odsuwać szuflady, próbować zamka kasy, odwrócił kalendarz „twarzą do ściany“, naciągał buty pana Winkle seniora i robił ze sprzętami, znajdującemi się w pokoju inne temu podobne dowcipne eksperymenty, napełniające trwogą i oburzeniem pana Pickwicka, ale pobudzające do hałaśliwej wesołości pana Boba Sawyera.
Nakoniec drzwi otworzyły się i wszedł przez nie do pokoju niewielki staruszek w tabaczkowym fraku, z głową i twarzą, które, pominąwszy łysinę, były prawdziwem przeciwieństwem głowy i twarzy pana Winkle juniora, i trzymał w jednem ręku bilet pana Pickwicka, w drugiem zaś srebrny lichtarz.
„Witam pana“, rzekł staruszek do pana Pickwicka, stawiając lichtarz i podając mu rękę. „Bardzo rad jestem, że widzę pana. Proszę siadać. A ten gentleman?“
„Jest to mój przyjaciel, pan Sawyer“, odpowiedział pan Pickwick, „a także przyjaciel syna pańskiego“.
„A!“ rzekł pan Winkle senjor, rzucając dość niechętne spojrzenie na Boba. „Jak się pan czuje?“
„Jak ryba w wodzie“, odpowiedział Bob.
„Ten drugi gentleman“, zaczął znów pan Pickwick, „ten drugi gentleman, jak pan się przekona, przeczytawszy list, który mu wręczę, jest bliskim krewnym... lub raczej serdecznym przyjacielem pańskiego syna. Nazwisko jego jest Allen“.
„Ten gentleman?“ zapytał pan Winkle, wskazując biletem na Bena, który zasnął na krześle i tak się pochylił, iż widać było tylko kość pacierzową i kołnierz surduta.
Pan Pickwick zamierzał właśnie odpowiedzieć na to pytanie wyliczeniem imienia pana Benjamina Allena wraz z jego szanownym zawodem, oraz innych znakomitych zalet tego młodzieńca, gdy dowcipny Bob, aby przyjaciela swego doprowadzić do przytomności, tak uszczypnął go w ramię, że Ben krzyknął i zerwał się, ale spostrzegłszy, że ma przed sobą osobę nieznajomą, przystąpił do pana Winkle, bardzo serdecznie uścisnął mu rękę, co trwało z pięć minut, wybełkotał kilka nawpół zrozumiałych frazesów o tem, że mu niesłychanie miło poznać pana Winkle, i przesłyszał uprzejme pytanie, czy nie zechce się czego napić po tak długiej podróży, czy też woli zaczekać na obiad. Potem usiadł i począł wodzić dokoła tak błędnym wzrokiem, jak gdyby nie miał najmniejszego pojęcia o tem, gdzie się znajduje, czego też rzeczywiście nie wiedział.
Wszystko to stawiało pana Pickwicka w bardzo kłopotliwem położeniu, tembardziej, że pana Winkle senjora widocznie dziwiło niepomiernie takie ekscentryczne, by nie powiedzieć nieprzyzwoite, zachowanie jego towarzyszy. Aby położyć temu kres, wyjął list z kieszeni i podając go, powiedział:
„Jest to list od pańskiego syna. Z niego przekona się pan, iż szczęście i przyszłość Nataniela zależy od dobrotliwego i ojcowskiego przyjęcia treści tego listu. Bardzo mię pan zobowiąże, gdy przeczyta pan ten list ze spokojem, a następnie zechce pan ze mną pomówić o tym przedmiocie w tonie i duchu, w jakim tego rodzaju sprawy omawiać należy. Jak ważna jest pańska decyzja dla syna pańskiego i z jakim niepokojem jej oczekuje, o tem niech świadczy to, że ośmieliłem się panu złożyć wizytę bez uprzedniego porozumienia, o tak późnej godzinie i —“ dodał pan Pickwick, rzucając przelotne spojrzenie na swych towarzyszy, „w tak nieprzychylnych okolicznościach“.
Po tem preludjum, pan Pickwick wręczył zdziwionemu staruszkowi cztery szczelnie zapisane stronice najdelikatniejszego, najcieńszego papieru listowego, a sam usiadł znów w fotelu i począł przypatrywać się panu Winkle z niepokojem wewnętrznym, ale zarazem z przeświadczeniem uczciwego człowieka, który wie, że nie zrobił nic, co wymagałoby usprawiedliwiania lub ukrywania.
Stary kupiec, przed rozpieczętowaniem listu obejrzał go na wszystkie strony, poddał mikroskopijnemu badaniu znak na pieczątce lakowej, potem podniósł oczy na pana Pickwicka; wreszcie, przysunąwszy krzesło do lampy, usiadł przy biurku, rozłamał pieczątkę, otworzył list, podniósł go wysoko do światła i zabrał się do czytania.
Właśnie w tej chwili Bob Sawyer, którego dowcip od niejakiego czasu pozostawał w bezczynności, położył sobie ręce na kolanach i tak wykrzywił twarz, jak to widzieć można na obrazach świętej pamięci Grimaldiego, przedstawiających clownów. Na nieszczęście, tak złożyło się, że pan Winkle, zamiast zagłębić się w czytaniu, jak to Bob przypuszczał, spojrzał ponad brzeg listu i zobaczył przypadkowo nie kogo innego, jak pana Boba Sawyera. Słusznie wywnioskowawszy, że chirurg przedrzeźnia jego osobę, utkwił wzrok w Bobie tak groźnie, iż rysy uwieczniane przez świętej pamięci Grimaldiego stopniowo poczęły tracić cały swój komizm, a natomiast wyrażać wielkie zmieszanie i pokorę.
„Czy pan mówił co do mnie?“ zapytał pan Winkle, po chwili groźnego milczenia.
„Nie, panie“, odrzekł Bob, teraz w niczem już niepodobny do clowna, ale zato bardzo zaczerwieniony.
„Czy jest pan tego pewny?“
„O, tak! Najzupełniej pewny!“
„Miło mi dowiedzieć się o tem“, odrzekł starzec z wielką powagą; „ale patrzał pan na mnie?“
„Przepraszam bardzo, ale nie patrzałem“, odparł Bob z wyszukaną grzecznością.
„To bardzo mnie cieszy“, rzekł pan Winkle senjor.
Pan Pickwick przypatrywał mu się z wielkiem napięciem, gdy z ostatnich linij pierwszej strony przeszedł na najwyższe drugiej, z ostatnich drugiej na najwyższe trzeciej, z ostatnich trzeciej na najwyższe czwartej. Żadna jednak zmiana na twarzy nie mogła służyć za klucz do jego uczuć, z jakiemi przyjął wiadomość o małżeństwie syna, która, jak pan Pickwick wiedział, mieściła się w pierwszych sześciu linjach.
Pan Winkle, jak powiedzieliśmy, przeczytał list do ostatniego wyrazu. Potem złożył go starannie i właśnie w chwili, kiedy pan Pickwick spodziewał się wielkiego wybuchu uczuć, umoczył pióro w atramencie i zapytał tak spokojnie, jakgdyby chodziło o rzecz najprostszą w świecie.
„Jaki jest adres Nataniela?“
„Chwilowo oberża pod „Jerzym i Jastrzębiem“, odpowiedział pan Pickwick.
„Pod „Jerzym i Jastrzębiem“. Gdzież to jest?“
„George Yard, Lombard Street“.
„W City?“
Stary gentleman napisał metodycznie adres na liście, włożył go do biurka, zamknął biurko, klucz włożył do kieszeni i rzekł:
„Zapewne nie ma pan nic więcej do powiedzenia, panie Pickwick?“
„Zupełnie nic, drogi panie!“ zawołał nasz gorący filozof z niemiłem zdziwieniem. „Nic zupełnie! Ale czyż nie zechce pan wypowiedzieć mi swego zdania o kroku tak ważnym w życiu syna? Czy nie zechce pan za mojem pośrednictwem oświadczyć zapewnienia o pańskiej niezmiennej miłości i dalszem wspomaganiu? Czyż nie poleci mi pan, bym uspokoił jego żonę? Proszę się nad tem zastanowić, kochany panie!“
„Właśnie chcę się zastanowić. Obecnie nic powiedzieć nie mogę. Jestem człowiekiem interesu, panie Pickwick; nigdy nie biorę się z pośpiechem do żadnej sprawy, a ta, o ile ją znać mogę, nie bardzo mi się podoba. Tysiąc funtów, panie Pickwick, to niewiele“.
„Ma pan słuszność“, wyrwał się Ben Allen, który właśnie ocknął się i przypomniał sobie, że swoje tysiąc funtów przepuścił bez najmniejszej trudności. „Jest pan bardzo rozsądnym człowiekiem. Bobie! Ten człowiek ma dobrze w głowie“.
„Cieszę się bardzo, że pan wyraża się o mnie z takiem uznaniem“, odpowiedział pan Winkle pogardliwie, spoglądając na pana Allena, który z powątpiewaniem potrząsał głową. „To pewna, panie Pickwick“, mówił dalej, „że kiedy pozwoliłem memu synowi podróżować jakiś czas, by poznał świat i ludzi (co czynił pod pańskiemi auspicjami), aby nie wszedł w życie jak żółtodziob, który dopiero co wymknął się ze szkoły, i przez pierwszego lepszego dał się wodzić za nos, to nigdy podobnego wypadku nie uwzględniałem w mym rachunku. Syn mój wie o tem bardzo dobrze. I jeśli teraz cofnę swą pomoc, nie będzie miał prawa dziwić się temu. Zresztą, dowie się jeszcze, co należy. Dobrej nocy. Małgorzato! Otwórz panom drzwi“.
Przez ten czas Bob Sawyer szturchał łokciem Bena, by powiedział coś pojednawczego; Ben podniósł się i, nie czekając długo, przemówił zwięźle, ale dobitnie:
„Panie“, zaczął, utkwiwszy błędne oczy w pana Winkle i mocno gestykulując, „pan... pan powinieneś wstydzić się swego postępku“.
„Rzeczywiście“, odparł pan Winkle; „jako brat tej młodej osoby, jest pan najlepszym sędzią w tej sprawie. Ale dość tego. Ani słowa więcej, panie Pickwick. Dobranoc panu“.
To rzekłszy, stary kupiec, wziął lichtarz i otworzył drzwi, grzecznie wskazując na korytarz.
„Pożałuje pan swego postępku“, rzekł pan Pickwick, zaciskając zęby, by powstrzymać swój gniew, gdyż wiedział, jak ważne jest to pociągnięcie dla jego młodego przyjaciela.
„W tej chwili“, odpowiedział pan Winkle ze spokojem, „jestem wręcz przeciwnego zdania. Dobranoc panom“.
Pan Pickwick wyszedł na ulicę bardzo oburzony. Pan Bob Sawyer, zupełnie zgnębiony stanowczością starego gentlemana, poszedł za jego przykładem. Kapelusz pana Bena Allena potoczył się po schodach, a osoba pana Allena poszła wślad za nim. Trzej towarzysze poszli w milczeniu i bez kolacji spać. Przed zaśnięciem pan Pickwick powiedział sobie, że gdyby był wiedział, jaki formalista jest z pana Winkle senjora, nigdy nie podjąłby się był podobnej misji!

Rozdział pięćdziesiąty pierwszy.
Pan Pickwick spotyka starego znajomego, której to szczęśliwej okoliczności czytelnik zawdzięcza sprawy nadzwyczaj interesujące, a dotyczące dwóch mężów wielkiego znaczenia i potęgi.

Ranek, który ukazał się oczom pana Pickwicka, o godzinie ośmej następnego dnia, nie był obliczony na to, by podnieść go na duchu lub zmniejszyć depresję, w jaką wpadł po wczorajszej nieudanej misji. Niebo ciemne było i ponure, powietrze wilgotne i mgliste, ulice mokre i śliskie. Dym wisiał leniwo nad kominami, jak gdyby brakło mu odwagi unieść się wgórę, a deszcz siąpił wolno i smutno, jak gdyby nie chciało mu się nawet padać. Na dziedzińcu, przed stajnią, kogut kołysał się na jednej nodze, pozbawiony zwykłego ożywienia. Pod niski dach przybudówki schronił się osioł z taką miną, jak gdyby nosił się z zamiarem popełnienia samobójstwa. Na ulicach nie widziałeś nic prócz parasoli i nie słyszałeś nic prócz uderzania kropel deszczowych.
Przy śniadaniu prawie nie rozmawiano. Nawet pan Bob Sawyer odczuwał tego dnia wpływ pogody i skutki poprzednich wzruszeń. Według jego własnego kwiecistego określenia był „przyćmiony“. Pan Ben Allen również, pan Pickwick również.
W napięciu oczekiwania, że się wkońcu nieco wypogodzi, przeczytano kilkakrotnie ostatnie pisma londyńskie z zainteresowaniem, dobrze znanem w chwilach ostatecznego przygnębienia. Każdy cal dywana został schodzony z podobną wytrwałością. Oknem wyglądano jedynie z obowiązku. W rozmowie poruszano wszelkie możliwe tematy, które natychmiast gasły. Wreszcie koło południa, pan Pickwick widząc, że się nie zanosi na żadną zmianę, rezolutnie zadzwonił i kazał zaprzęgać.
Chociaż drogi były grząskie a deszcz rozpadał się jeszcze gwałtowniej, chociaż w okna karety uderzały grudy błota i strumienie wody a jazda dla pasażerów wewnątrz wehikułu była prawie tak przykra, jak dla siedzących zewnątrz, ruch i poczucie, że się coś robi, okazały się czemś nieskończenie wyższem od siedzenia w nudnym pokoju, patrzenia na nudny deszcz padający na nudne ulice; wszyscy przyznali zgodnie, iż dobrze robią, że jadą, i nie mogli się sobie dość nadziwić, dlaczego odkładali odjazd, mogąc odjechać już oddawna?
Kiedy stanęli w Coventry, by zmienić konie, para buchająca z nich stała się tak gęsta, że nie było poza nią widać chłopca stajennego, słyszano tylko jego głos, którym oznajmił, że należy mu się Złoty Medal przy następnem rozdawaniu nagród przez Human Society za to, że zdjął pocztyljonowi kapelusz, ponieważ woda lała się z niego strumieniami, co groziło (mówił ów niewidzialny jegomość) zatopieniem jego (pocztyljona), gdyby stajenny nie był człowiekiem wielkiej przytomności umysłu i przez zdjęcie kapelusza i wytarcie twarzy słomą nie uratował mu życia.
„Bardzo przyjemnie!“ powiedział pan Bob Sawyer, nastawiając kołnierz płaszcza i zakrywając usta szalikiem w celu umiejscowienia oparów wódki, którą właśnie przełknął.
„Bardzo!“ przyznał grzecznie Sam.
„Nie mówisz tego szczerze!“ powiedział Bob.
„Nie wiem, czy to konieczne, jeżeli już pan był szczery“, odrzekł Sam.
„To żadna wymówka!“ powiedział Bob.
„Tak, panie“, odrzekł Sam. „Jest dobrze jak jest! jak powiedział młody szlachcic, gdy przyznano mu pensję, ponieważ dziadek wuja jego matki zapalił kiedyś fajkę Jego Królewskiej Mości, bo miał przy sobie krzesiwo!“
„Niezły powód!“ powiedział pan Bob pobłażliwie.
„Młody szlachcic powtarzał to co kwadrans do końca swego życia!“ dodał Sam.
„Czy wzywano pana kiedy“, zapytał Sam, zniżając głos do tajemniczego szeptu, „czy wzywano pana kiedy, odkąd pan został rzezignatem, do pocztyljona?“
„Nie przypominam sobie!“ odrzekł Bob.
„A widział pan kiedy, grasując (jak się to mówi o duchach) po szpitalu, pocztyljona?“ pytał Sam dalej.
„Nie, nie przypominam sobie!“ odrzekł Bob.
„Nigdy nie widział pan na cmentarzu mogiły pocztyljona, ani trupa pocztyljona?“ katechizował go Sam w dalszym ciągu.
„Nie!“ odrzekł Bob. „Nigdy!“
„Nigdy!“ z triumfem zawołał Sam. „I nigdy pan nie zobaczy! Jest coś jeszcze, czego nie widział nikt w świecie: zdechłego osła! Nikt nigdy nie widział zdechłego osła, z wyjątkiem gentlemana w czarnych jedwabnych pantalonach, którego znała młoda niewiasta, właścicielka kozy. Ale to był francuski osioł, więc trzeba do niego przykładać inną miarę
„No, a co to ma wspólnego z pocztyljonem?“ spytał Bob.
„Bardzo dużo!“ powiedział Sam. „Nie będę szedł tak daleko, by zacząć od tego, jak to czyni wielu rozumnych ludzi, że i pocztyljon i osioł jest nieśmiertelny. Ale ja powiadam, że jak tylko poczują, że z nimi szlus — obaj dają nura niewiadomo dokąd i ślad po nich zanika. Co się z nimi dzieje — nikt nie wie! Przypuszczam jednak, że idą szukać przyjemności na drugim świecie, bo na tym nie widziano jeszcze, by pocztyljon albo osioł mieli jaką przyjemność!“
Wykładaniem tej ciekawej teorji i popieraniem jej wieloma faktami i danemi statystycznemi Sam Weller skracał sobie czas podróży do Dunchurch gdzie zjawił się suchy pocztyljon i świeże konie. Następną stacją był Daventry, potem Towcester. A gdy wyjeżdżali z każdej z tych stacyj, lało jeszcze gorzej niż gdy zajeżdżali przed nią.
„Powiadam“, odezwał się Bob Sawyer, zaglądając w okno karety, gdy stanęli przed oberżą pod „Głową Saracena“ w Towcester, „że tak dalej nie pójdzie!“
„Jak Boga kocham!“ zawołał pan Pickwick budząc się z drzemki. „Obawiam się, że pan zmókł!“
„Doprawdy? Rzeczywiście“, odpalił Bob. „Tak, odrobinę! Czuję niemiłą wilgoć!“
Bob miał wygląd „wilgotny“, gdyż deszcz spływał mu z płaszcza, z rękawów, z kolan, z kołnierza. Cała jego postać tak błyszczała od wilgoci, że można ją było wziąć za kawał ceraty.
„Trochę zmokłem“, przyznał Bob, wstrząsając się i lejąc wodę jak hydrant albo pies nowofundlandzki, który tylko co wylazł z wody.
„Sądzę, że niepodobna jechać w nocy!“ powiedział pan Ben.
„Niema mowy!“ powiedział Sam Weller, mieszając się do rozmowy. „To poprostu okrucieństwo wymagać czegoś podobnego od zwierząt! — Mają tu łóżka, proszę pana“, dodał, zwracając się do pana Pickwicka. „Zajazd czysty i wygodny. Za pół godzinki mogą sporządzić smaczny obiadek, proszę pana! Parę ptaszków i smaczny kotlecik, groszek francuski, torcik, różne delikatesy. Radziłbym panu zatrzymać się, gdzie stoimy. Radzę słuchać, jak mawiał pewien lekarz!“
Na szczęście ukazał się właściciel oberży pod „Głową Saracena“, potwierdzając informacje pana Wellera dotyczące urządzeń jego zakładu; poparł też zdanie Sama co do złego stanu dróg, wątpliwości, czy na następnej stacji dostanie się świeże konie, dodając zapewnienie, że przez całą noc będzie lało — pewne to, jak śmierć! — że ranek będzie taki sam — z tą samą śmiertelną pewnością! — oraz poruszył inne tematy nieobce właścicielom zajazdów.
„Dobrze“, powiedział pan Pickwick. „Ale muszę koniecznie wysłać list do Londynu, by go wręczono jutro raniutko! Jeżeli nie znajdę posłańca, muszę jechać!“
Gospodarz uśmiechnął się z zadowoleniem. Nic łatwiejszego! Gentleman owinie list w szary papier i wyśle go pocztą nocną albo nocnym dyliżansem z Birmingham! Jeżeli gentlemanowi chodzi o to, by list został zaraz doręczony, niech napisze na kopercie: „Doręczyć zaraz!“, co wystarczy. Jeszcze lepiej, jeżeli gentleman dopisze: „Oddawcy dać pół korony za odniesienie!“
„Dobrze!“ powiedział pan Pickwick. „Zostajemy!“
„Światła, John! I napalić w piecu! Gentlemani przemokli!“ zawołał gospodarz. „Tędy panowie! Proszę się nie troszczyć o pocztyljona, panowie! Przyślę go, kiedy panowie zażądacie! John! świece“.
Przyniesiono świece, zapalono w kominku, dorzucono kilka polan. W dziesięć minut później garson rozkładał już na stole biały obrus, zapuszczono firanki, ogień trzeszczał wesoło i wszystko przybrało taki wygląd (jak zwykle zresztą w każdej gospodzie angielskiej), jak gdyby oddawna oczekiwano podróżnych i przygotowano wszystko dla ich wygody już poprzedniego dnia.
Pan Pickwick zajął miejsce przy bocznym stoliku i nakreślił parę słów do pana Winkle, zawiadamiając go, że zatrzymała ich niepogoda, i że następnego dnia będzie z pewnością w Londynie. Przedtem nie chce mówić o rezultacie swojej wyprawy. List ten szybko włożono do koperty i odesłano do baru przez pana Wellera.
Sam zostawił list pod opieką gospodyni i osuszywszy się przed ogniem w kuchni, szedł ściągać swemu panu przemokłe buty, gdy nagle zatrzymał go widok gentlemana łysego, który siedział nad stosem gazet przy stoliku. Czytał z przejęciem jakiś artykuł, przyczem marszczył nos i wykrzywiał twarz, co nadawało mu majestatyczny wyraz bezbrzeżnej pogardy.
„Ho, ho!“ zawołał Sam. „Znam skądcić ten łeb i te rysy! Okulary i daszek również! Eatanswill — albo jestem kiep!“
Sam zakasłał się nagle, a to dlatego, by zwrócić uwagę gentlemana; gentleman spojrzał, podniósł głowę i okazał głębokie i myślące rysy pana Potta z „Gazety Eatanswillskiej“.
„Przepraszam pana“, powiedział Sam zbliżając się. „Mój pan jest tutaj!“
„Ts! ts!“ zawołał pan Pott, wciągając Sama do izby i zamykając drzwi z wyrazem tajemniczego niepokoju i przejęcia.
„Co się stało, proszę pana?“ spytał Sam, rozglądając się bezmyślnie.
„Ani mi się waż szepnąć, jak się nazywam!“ zawołał pan Pott. „To żółta okolica! Gdyby rozwścieczona ludność dowiedziała się, że tu jestem, rozszarpanoby mię w kawały!“
„Nie, doprawdy?!“ spytał Sam.
„Padłbym ofiarą ich wściekłości“, ciągnął pan Pott. „A jakże tam twój pan, młodzieńcze?“
„Zatrzymał się tu na nocleg z kilkoma przyjaciółmi, w drodze do miasta!“ odrzekł Sam.
„Czy i pan Winkle należy do nich?“ zapytał pan Pott marszcząc się lekko.
„Nie, proszę pana! Pan Winkle nie rusza się teraz z domu. Ożenił się“.
„Ożenił się!“ zawołał pan Pott bardzo gwałtownie. Potem umilkł i dodał wolno, mściwym głosem: „To mu się należało!“
Dawszy upust złośliwości i bezlitosnemu triumfowi nad pokonanym wrogiem, pan Pott zapytał, czy pan Pickwick i jego przyjaciele należą do „błękitnych?“ Otrzymawszy zadawalniającą odpowiedź od Sama, który wiedział o tem akurat tyle, co i pan Pott, pan Pott zgodził się pójść do pokoju pana Pickwicka, gdzie przyjęto go bardzo serdecznie. Natychmiast postanowiono też zjeść wspólnie obiad.
„Jakże tam sprawy w Eatanswill?“ spytał pan Pickwick, gdy pan Pott usiadł przy ogniu a całe towarzystwo zrzuciło przemokłe obuwie i wciągnęło suche pantofle. „Czy „Niepodległość“ jeszcze istnieje?“
„Niepodległość“, odrzekł pan Pott, „wciąż jeszcze prowadzi swój niecny i nędzny żywot, pogardzana i nienawidzona nawet przez tych nielicznych, którzy wiedzą o jej marnem istnieniu. Zduszona własnem plugastwem, które tak popierała! Oślepiona i ogłuszona wyziewami brudu, który wyhodowała. Wstrętna ta szmata, nie zdająca sobie na szczęście sprawy ze swego upadku, grzęźnie szybko w zdradliwem błocie, łudząc się, że daje twarde i nowoczesne podstawy niższym warstwom społeczeństwa. Błoto, w którem grzęźnie, podnosi się już nad jej głowę i wkrótce pochłonie ją nazawsze!“
Wygłosiwszy ów manifest (wyjątek z artykułu wstępnego z przed tygodnia!) z wielką siłą przekonania, wydawca zatrzymał się, by złapać oddech i spojrzał majestatycznie na pana Boba Sawyera.
„Jest pan młodym człowiekiem, panie!“ powiedział pan Pott.
Bob przytaknął.
„Pan również!“ zwrócił się pan Pott do pana Allena.
Ben przyjął do wiadomości ten delikatny wyrzut.
„I obaj wyznajecie szczerze te zasady, które przez tyle lat głosiłem ku zbudowaniu i pożytkowi mieszkańców tego królestwa?“ poddał pan Pott.
„Doprawdy nie wiem“ powiedział Bob Sawyer. „Ja...“
„Przyjaciel pański, panie Pickwick, nie dał się chyba zatruć?“ zawołał pan Pott. „Jest błękitny!“
„Nie, nie“ powiedział pan Bob. „Jestem obecnie pewnego rodzaju tęczą. Wszystkie barwy!“
„Chwiejny, chwiejny!“ uroczyście oznajmił pan Pott. „Żałuję, że nie mogę pokazać panu serji pięciu artykułów, jakie ukazały się w „Gazecie Eatanswillskiej“. Ośmielam się twierdzić, że niebawem oprze pan swoje poglądy na zdrowych zasadach błękitnych!“
„Przypuszczam, że wkońcu zupełnie zsinieję!“ powiedział pan Bob.
Pan Pott spojrzał nieufnie na pana Boba, potem zwrócił się do pana Pickwicka.
„Widział pan, oczywiście, artykuły literackie, które ukazały się w „Gazecie“ w ostatnich trzech miesiącach, a które narobiły tyle hałasu... powiedziałbym uniwersalnego hałasu na całym świecie!“
„Byłem tak zajęty rozmaitemi sprawami w ostatnich czasach“, tłumaczył się pan Pickwick „że nie mogłem śledzić..“
„Szkoda! Powinien pan był śledzić!“ surowo powiedział pan Pott.
„Poprawię się“, powiedział pan Pickwick.
„Zjawiły się w formie obszernego przeglądu z zakresu metafizyki w Chinach“, powiedział pan Pott.
„O!“ zawołał pan Pickwick. „Pańskie pióro, mam nadzieję?“
„Pióro mego krytyka“, z godnością odpowiedział pan Pott.
„Zawiły temat, powiedziałbym“, rzekł pan Pickwick.
„Ogromnie!“ Powiedział pan Pott, robiąc bezgranicznie uczoną minę. „Nagłowił się nad nim, że pozwolę sobie użyć wyrażenia technicznego. Na moje żądanie przeczytał nawet Encyclopoedia Britannica“.
„Naprawde?“ zawołał pan Pickwick. „Nie wiedziałem nawet że bezcenne to dzieło zajmuje się również metafizyką w Chinach!“
„Czytał, panie“, powiedział pan Pott, kładąc rękę na kolanie pana Pickwicka i spoglądając z uśmiechem intelektualnej wyższości. „Czytał o metafizyce pod literą „M“, a o Chinach pod „C“, i skombinował jedno z drugiem. Rozumie pan?“
Oblicze pana Potta tchnęło taką grandeur na wspomnienie potężnych wyników owego naukowego przedsięwzięcia, że minęło parę dobrych chwil, zanim pan Pickwick był w stanie podjąć rozmowę. Wreszcie, gdy oblicze redaktora przyjęło stopniowo wyraz właściwej mu moralnej supremacji, pan Pickwick ośmielił się podtrzymać rozmowę, pytając:
„Czy wolno zapytać, jaka wielka sprawa zagnała pana tak daleko od domu?“
„Ta sama sprawa, która przyświeca mi we wszystkich moich pracach“, odrzekł pan Pott. „Dobro kraju!“
„Przypuszczam, że to sprawy publiczne“, powiedział pan Pickwick.
„Tak panie“, powiedział pan Pott, „tak“. Tu, nachyliwszy się nad panem Pickwickiem, szepnął: „Jutro moi przeciwnicy urządzają w Birmingham bal. Z kolacją!“
„Dobry Boże!“ zawołał pan Pickwick.
„Tak, panie, z kolacją!“ dodał pan Pott.
„Pan nie mówi chyba serjo!“ zawołał pan Pickwick.
Pan Pott skinął złowróżebnie.
Chociaż pan Pickwick udawał, że go wielce zdumiała ta wiadomość, tak jednak mało był uświadomiony politycznie, że nie mógł zdać sobie sprawy, dlaczego fakt ten ma być trzymany w takiej tajemnicy? Zauważywszy to, pan Pott wyciągnął ostatni numer „Gazety Eatanswillskiej“ i odwołał się do następnego artykułu:

Pokątne knowania Żółtków.

„Gad współczesności zieje zatrutym jadem bezskutecznie i beznadziejnie, pragnąc skazić szanowne nazwisko naszego elekta, czcigodnego pana Slumkey — tego samego Slumkey, o którym pisaliśmy, nadługo, zanim objął swoje odpowiedzialne i wyjątkowe stanowisko, że przyjdzie dzień, kiedy pan Slumkey stanie się jednocześnie najpiękniejsza ozdobą i najszczytniejszą dumą naszego kraju! Nasz współczesny gad, jakeśmy powiedzieli, wydrwiwa dar, złożony naszemu sławnemu kompatrjocie przez oczarowanych wyborców: mosiężny kubełek na węgle, — przyczem zaznacza, że sam obdarowany złożył na ten cel anonimowo przez zaufanego przyjaciela swego piwniczego prawie trzy czwarte potrzebnej sumy. Czyż ten podły gad nie rozumie, że, jeżeli to prawda, pan Slumkey ukazuje się w jeszcze piękniejszem świetle (jeśli to możliwe)! Czyż nawet gadzinowa tępość nie jest w stanie pojąć, że to delikatna i subtelna pomoc wyświadczona ciału wyborczemu, pozyskać musi panu Slumkey nawet serca i dusze tych współmieszkańców, których wartość moralna da się porównać z wartością świni? Czyli, innemi słowy, którzy nie upadli tak nisko, jak nasz przeciwnik?! Oto podłość naszych przewrotnych żółtych! Ale to nie wszystko jeszcze! Zdrada czyha za murami! Twierdzimy śmiało, a mamy dowody nieomylne, i prosimy cały naród o wzięcie nas pod swe opiekuńcze skrzydła, otóż twierdzimy, że w całej pełni trwają przygotowania do Balu Żółtych, mającego się odbyć w jednem z Żółtych Miast, będącem sercem i duszą żółtych! Prowadzić go będzie żółty mistrz ceremonji! Uświetnią go swoją obecnością trzej żółci członkowie parlamentu, a prawo wejścia da posiadanie żółtego biletu! Bardzośmy nasolili naszemu żółtemu kompatrjocie? Niech się pocieszy! Niech pęknie z bezsilnej złości, gdy pióro nasze pisze te słowa: Będziemy na balu!“
„Tak, panie“, powiedział pan Pott składając gazetę, „tak się rzeczy mają!“
Ponieważ w tej samej chwili gospodarz i garson wnieśli obiad, pan Pott położył palec na wargach, na znak, że składa swoje życie w ręce pana Pickwicka i że powierzył mu swoją tajemnicę. Pan Ben Allen i pan Bob Sawyer, którzy zdrzemnęli się podczas odczytywania artykułu i dyskusji, jaka się po nim wywiązała, zerwali się na dźwięk magicznego słowa „Obiad!“, który doszedł ich uszu: do tego obiadu zasiedli z systemem trawiennym podnieconym przez dobry apetyt, ze zdrowym zapałem, z niecierpliwem oczekiwaniem.
W czasie obiadu i podczas sjesty, która po nim nastąpiła, pan Pott przeszedł na tematy domowe i poinformował pana Pickwicka, iż powietrze eatanswillskie nie służyło jego żonie i dama ta wyjechała w objazd do rozmaitych kąpieli, w celu ozdrowienia na duchu i ciele. Była to delikatna wersja faktu, że pani Pott wprowadziła wreszcie w czyn swoją stałą pogróżkę separacji i, działając przez brata, porucznika, rozstała się z małżonkiem, przyczem pan Pott zobowiązał się do wypłacenia jej połowy dochodów czerpanych z wydawania i sprzedaży „Gazety Eatanswillskiej“.
Podczas gdy wielki pan Pott poruszał ten i inne tematy, ożywiając rozmowę rozmaitemi wyjątkami ze swoich własnych elukubracyj, jakiś dziwaczny jegomość zapukał z okna dyliżansu, który zatrzymał się przed zajazdem i wyładowywał paczki, czy może liczyć na odpowiednie wygody, w postaci łóżka i pościeli, jeżeli zatrzyma się na nocleg?
„Naturalnie, proszę pana“, odpowiedział gospodarz.
„Rzeczywiście? Mogę na to liczyć? Mogę liczyć?“ dopytywał się jegomość, widocznie podejrzliwy z natury.
„Niewątpliwie, proszę pana“, mówił gospodarz.
„Dobrze“, powiedział nieznajomy. „Stangret! Zostaję! Posługacz! Waliza!“
Życząc pozostałym pasażerom dobrej nocy w sposób nieco zgryźliwy, nieznajomy wysiadł. Był to przykrótki jegomość, z czarnemi, twardemi włosami, przyciętemi na jeża czyli „à la szczotka“ i stojącemi sztywno i równo na głowie; wygląd miał pompatyczny i groźny, maniery stanowcze, oczy surowe i niespokojne, a całe zachowanie zdradzało silną wiarę w siebie i świadomość swojej wyższości nad innymi.
Nieznajomy został wprowadzony do pokoju zajmowanego uprzednio przez patrjotycznego pana Potta. Garson zauważył ku swemu niepomiernemu zdumieniu, że zanim zdarzył zapalić świecę, nieznajomy wyciągnął z pod kapelusza plikę gazet i zaczął je czytać z wyrazem tłumionej wściekłości, która przed godziną jeszcze paraliżowała majestatyczne rysy pana Potta. Garson zauważył również, że gdy gniew pana Potta wywoływała „Niepodległość Eatanswillska“, nieznajomy gniewał się na „Gazetę Eatanswillską“.
„Przyślij gospodarza“, powiedział nieznajomy.
„Słucham pana!“
Przysłany gospodarz zjawił się.
„Pan jest gospodarzem?“ zapytał nieznajomy.
„Tak, proszę pana!“
„Zna mię pan?“
„Nie mam przyjemności!“ odparł gospodarz.
„Nazywam sie Slurk!“ ciągnął nieznajomy.
Gospodarz zlekka pochylił głowę.
„Slurk!“ powtórzył gentleman. „Teraz wiesz pan, kim jestem?!“
Gospodarz podniósł głowę, spojrzał na sufit, potem na gentlemana i uśmiechnął się niewyraźnie.
„Znasz mię, człowieku?“ pytał nieznajomy.
Gospodarz zebrał się na odwagę i odparł:
„Nie, nie znam pana“.
„Dobre nieba!“ zawołał nieznajomy tłukąc pięścią w stół. „I to jest popularność!“
Gospodarz cofnął się o krok do drzwi — nieznajomy nie spuszczał z niego oczu.
„Oto“, powiedział nieznajomy, „wdzięczność za całe lata pracy i znoju dla dobra mas! Przyjeżdżam zziębnięty i mokry! Rozentuzjazmowany tłum nie wita mię przy wjeździe! Dzwony kościelne milczą! Nawet dźwięk mego nazwiska nie budzi żadnego oddźwięku w sprzedajnych piersiach! Dość!“ dodał pan Slurk przechadzając się po pokoju. „To wystarczy człowiekowi, by złamał pióro i zrzekł się roli obrońcy tych niewdzięczników!“
„Mówił pan: brandy i woda?“ wtrącił gospodarz, chcąc przerwać djalog.
„Rum!“ gniewnie zawołał pan Slurk. „Macie tu gdzie ogień?“
„Możemy napalić tutaj!“ odrzekł gospodarz.
„Pójdę spać, nim się ogrzeje!“ zawołał pan Slurk. „Jest kto w kuchni?“
„Żywej duszy. Ale pali się doskonały ogień. Wszyscy się już rozeszli, dom zamknięty na cztery spusty.“
„Wypiję swój rum z wodą w kuchni, przy ognisku kuchennem“, powiedział pan Slurk. Zabrawszy kapelusz i gazety, poszedł za gospodarzem do skromnej izby i, rzuciwszy się na fotel przy kominie, przybrał, jak poprzednio, wściekłą minę i zaczął czytać.
Trzeba wypadku, że demon niezgody, włócząc się po oberży pod „Głową Saracena“, dojrzał pana Slurka, siedzącego wygodnie przy kominku, i pana Potta, nieco podnieconego winem, w sąsiednim pokoju. Wobec tego demon wślizgnął się do wyżej wymienionego apartamentu z niebywałą szybkością i umiejscowił się w głowie pana Boba Sawyera, poczem zmusił go (on, demon) do wypowiedzenia następujących słów:
„Zgapiliśmy się! Ogień wygasł! Strasznie tu zimno, co?“
„Rzeczywiście“, powiedział pan Pickwick otrząsając się.
„Czy nie dobrzeby było wypalić cygaro w kuchni, co?“ poddał pan Bob, wciąż kuszony przez wyżej wymienionego demona.
„Rzeczywiście, należałoby“, powiedział pan Pickwick. „Jak pan sądzi, panie Pott?“
Pan Pott ziewnął w odpowiedzi. Wszyscy więc czterej podróżni razem udali się ze szklankami w ręku do kuchni, na czele stąpał Sam Weller.
Nieznajomy wciąż czytał. Podniósł głowę i oniemiał. Pan Pott oniemiał również.
„Co się stało!“ szepnął pan Pickwick.
„Gad!“ zawołał pan Pott.
„Co za gad?“ odpowiedział pan Pickwick, oglądając się trwożnie, by nie nadeptać jeśli nie na węża, to przynajmniej na karalucha lub pająka.
„Ten gad!“ szepnął pan Pott, chwytając pana Pickwicka za ramię i pokazując mu oczyma nieznajomego. „Ten gad Slurk! Z „Niepodległości!“
„Może się cofniemy lepiej...“ szepnął pan Pickwick.
„Nigdy, panie!“ powiedział pan Pott, gotując się z gniewu jak prawdziwy garnek[1]. „Nigdy!“ Z temi słowy pan Pott zajął miejsce po przeciwnej stronie kominka i, wyciągnąwszy paczkę gazet, zaczął czytać, siedząc naprzeciw swego wroga.
Pan Pott, naturalnie, czytał „Niepodległość“, a pan Slurk, oczywiście, „Gazetę Eatanswillską“. Każdy z nich wyrażał swą pogardę dla elukubracji wroga głośnym śmiechem, i ironicznemi drwinami, co się wyrażało w słowach takich, jak: „bzdury!“ „podłość!“ „barbarja!“ „humbug!“ „bandytyzm!“ „błoto!“ „brudy!“ „ślina!“ „ciepła woda!“ i innych uwagach krytycznych tegoż pokroju.
Zarówno pan Ben Allen, jak pan Bob Sawyer śledzili owe oznaki nienawiści i gniewu z niekłamaną rozkoszą, którą wyrażali puszczaniem wielkich kłębów dymu z cygar. W chwili, gdy wyżej przytoczone argumenty osłabły, pan Bob Sawyer zwrócił się do pana Slurk z pytaniem:
„Czy mogę prosić o gazetę, gdy pan skończy?“
„W tej szmacie nie znajdzie pan nic, czem mógłby pan zaspokoić swoją ciekawość!“ powiedział pan Slurk, uśmiechając się satanicznie do pana Potta.
„Za chwilę będę służył panu tem tutaj“, powiedział pan Pott blady z gniewu i jąkając się z tego samego powodu. „Ha, ha, ha! Uśmieje się pan z zuchwalstwa tego draba!“
Słowa „szmata“ i „drab“ powiedziane były ze specjalnym naciskiem a oblicza obu redaktorów przybrały wyraz zaczepny.
„Rubaszność tego nędznika jest wprost ohydna!“ powiedział pan Pott, podając gazetę Bobowi i wykrzywiając się w kierunku Slurka.
Tu pan Slurk wybuchnął śmiechem i, składając gazetę w ten sposób, by móc odczytać nową kolumnę, powiedział, że ten półgłówek jest naprawdę ogromnie zabawny.
„Bezwstydny głupiec!“ powiedział pan Pott, stając się z czerwonego purpurowy.
„Czytał pan kiedy bzdurstwa tego pana?“ zapytał pan Slurk Boba.
„Nigdy“, powiedział Bob. „Straszna marnota, co?“
„Ohydne! Ohydne!“ odrzekł pan Slurk.
„Słowo daję! Tego już za wiele!“ zawołał na to pan Pott, udając, że ciągle czyta.
„Jeżeli potrafi pan przebrnąć przez bezmiar złośliwości, podłości, kłamstw, łgarstw, kalumnij i hipokryzyj“, ciągnął pan Slurk, podając gazetę panu Bobowi, „to może wynagrodzi to panu śmiech z głupoty tego niegramatycznego gryzipiórka!“
„Co pan powiedział?“ spytał pan Pott, drżąc z wściekłości.
„Czy do pana mówiłem?“ odpalił pan Slurk.
„Ten pan powiedział: niegramatyczny gryzipiórek!“ wyjaśnił Bob.
„Tak, panie, tak“, odpowiedział pan Slurk. „I niebieski ptak, na dodatek! Ha, ha, ha!“
Pan Pott nie odpowiedział ani jednem słowem na tę żartobliwą obelgę, ale ruchem niewymuszonym zmiął egzemplarz „Niepodległości“, rzucił ją pod nogi, podeptał, opluł z miną wielce dostojną i wrzucił w ogień.
„Oto odpowiedź!“ powiedział pan Pott, odchodząc od kominka. „W taki sam sposób postąpiłbym z gadem, który zapisuje tę szmatę, gdyby nie prawa mego kraju, które przywykłem szanować!“
„Nie krępuj się!“ zawołał pan Slurk. „Nie krępuj się pan! Zrób z nim, co chcesz! Nie zasłaniaj się prawem! No, jazda!“
„Słuchajcie! Słuchajcie!“ zawołał Bob Sawyer.
„Czy może być coś piękniejszego?!“ zawołał Ben Allen.
„Proszę! Proszę!“ zachęcał pan Slurk.
Pan Pott rzucił spojrzenie wzgardy, pod którem ugięłaby się nawet kotwica.
„Proszę! Proszę!“ coraz głośniej wołał pan Slurk.
„Nie chcę!“ odpowiedział pan Pott.
„A, pan nie chce? Nie chce pan?“ dopytywał się pan Slurk kuszącym głosem. „Słyszycie panowie! Nie chce! Nie boi się, nie! Ale nie chce! Ha, ha, ha!“
„Uważam pana“, powiedział pan Pott, poruszony tym sarkazmem, „uważam pana za gadzinę! Uważam, że jest pan kreaturą, która przez swoje podłe, bezwstydne zachowanie postawiła się poza nawias społeczeństwa! W sensie politycznym i prywatnym uważam pana poprostu za zwykłą żmiję!“
Oburzony „Niepodległy“ nie czekał końca tego osobistego oskarżenia. Schwyciwszy swoją torbę podróżną, wypełnioną rozmaitemi ruchomemi przedmiotami, cisnął ją w pana Potta właśnie w chwili gdy Pott odwrócił się, a ponieważ w tym kącie torby zapakowana była twarda szczotka do włosów, rozległo się głośne uderzenie i pan Pott zwalił się na podłogę.
„Panowie!“ krzyczał pan Pickwick. „Panowie!“ zawołał, widząc, że pan Pott chwyta za łopatkę do węgli. „Panowie! Umitygujcie się — na miłość Boga! Sam! Na pomoc! Ratujcie, kto może!“
Wydając te i tym podobne okrzyki, pan Pickwick rzucił się między walczących i dostał łopatką w jeden bok a torbą w drugi. Może to nienawiść oślepiła tłumaczy uczuć publicznych miasta Eatanswill (obaj byli za sprawiedliwością!), a może zrozumieli korzyści, wynikające z wmieszania się między nich osoby trzeciej, na którą spadną wszystkie razy, dość, że nie zwrócili najmniejszej uwagi na pana Pickwicka i walczyli dalej przy pomocy torby i łopatki. Pan Pickwick ucierpiałby też niemało z powodu swego humanitaryzmu, gdyby nie wbiegł wierny Sam, zwabiony krzykami swego pana o pomoc, nie okręcił głowę pana Potta workiem od mąki i worek ów nie zaciągnął mocno aż na plecy potentata.
„Odbierzcie tamtemu torbę!“ zawołał Sam do pana Bena Allena i pana Boba Sawyera, którzy uwijali się po pokoju z lancetami w ręku, gotowi wpakować go pierwszej napotkanej osobie, która nawinie im się pod rękę.
„Oddawaj, pokrako, bo się z tobą porachuję!“.
Nieco przerażony tą groźbą i zmęczony walką, przedstawiciel „Niepodległości“ pozwolił się rozbroić. Pan Weller odebrał łopatkę Pottowi i uwolnił go od worka, mówiąc z naciskiem:
„A teraz obaj pójdziecie do łóżka, albo sam was ułożę z zakneblowanemi ustami! Wtedy możecie wrzeszczeć, ile wlezie! Pan będzie łaskaw tędy, proszę pana!“
Tu Sam zwrócił się do pana Pickwicka i wskazał mu drogę, a obaj wrodzy redaktorzy zostali zaprowadzeni przez gospodarza do łóżek, pod eskortą Boba i Bena. Odchodząc, mruczeli coś groźnie i zapowiadali śmiertelną walkę na jutro. Namyśliwszy się jednak, doszli obaj do przekonania, że daleko lepiej potrafią to zrobić — w druku. Więc Eatanswill rozbrzmiewało echem ich walki — na papierze!
Odjechali nazajutrz oddzielnemi dyliżansami, zanim reszta pasażerów się zbudziła. A ponieważ pogoda poprawiła się, więc i nasi podróżni odjechali do Londynu.

Rozdział pięćdziesiąty drugi,
opisujący ważną zmianę w rodzinie Wellerów i przedwczesny upadek czerwonosego.

Uważając, że jest rzeczą delikatności nie przedstawiać młodej pary panu Benowi Allenowi i panu Bobowi Sawyerowi bez uprzedniego przygotowania, i chcąc równocześnie oszczędzać Arabellę, pan Pickwick zaproponował, by on i Sam zatrzymali się w pobliżu oberży pod „Jerzym i Jastrzębiem“, zaś młodzi ludzie poszukali sobie kwatery gdzieindziej. Wszyscy zgodzili się na ten układ; pan Ben i pan Bob udali się do wiadomej sobie garkuchni na krańcach Borough, gdzie za dawnych czasów nazwiska ich nieraz figurowały na szczycie długich i zawiłych rachunków, zapisywanych kredą.
„Ach, to pan panie Weller! Dzień dobry, panie Weller!“ zawołała piękna pokojówka, spotkawszy Sama w korytarzu.
„Dla mnie zawsze jest dzień dobry, gdy pannę widzę“, odpowiedział Sam, zostając nieco wtyle, by pan jego nic nie słyszał. „O! Jakie z panny śliczne stworzenie!“
„No! Panie Weller! Co też pan mówi? I daj mi pan pokój, panie Weller!“
„Czemu mam dać pokój, moja droga?“
„A temu, co pan robisz!... Puśćże mnie pan!“ dodała piękna dziewczyna, uśmiechając się, a odpychając Sama do ściany, oświadczyła, że pomiął jej czepek i potargał włosy. „Nie daje pan sobie powiedzieć“, dodała, „że od trzech dni czeka tu na pana list. Przysłano go zaraz po pańskim wyjeździe, a na kopercie napisano: pilno“.
„Gdzież ten list, moja droga?“
„Wzięłam go, inaczej pewnoby zaginął. Ale doprawdy, nie jest pan wart tego“.
Po tych słowach i po wielu małych, zalotnych, miłych wątpliwościach i obawach, czy aby nie zgubiła go, Mary wydobyła z za prześlicznego swego gorsu list i podała Samuelowi; ten naprzód ucałował go z wielką galanterją i szacunkiem.
„Oho!“ zawołała Mary, poprawiając sobie chustkę na gorsie i udając, że nie wie o co chodzi, „czy nie zakochał się pan w tym liście?“
Sam odpowiedział tylko wzrokiem, o którego wyrazie żaden opis nie może dać najsłabszego nawet wyobrażenia, potem, usiadłszy koło Mary pod oknem, otworzył list i przejrzał jego treść.
„Oho!“ zawołał, „a to co znaczy?“
„Spodziewam się, że nic złego?“ rzekła Mary, zaglądając mu przez ramię.
„Niech Bóg błogosławi twoje piękne oczy!“ rzekł Sam, odwracając się.
„Nie troszcz się pan o moje oczy, a lepiej czytaj, co tam piszą!“ odparła piękna pokojówka, rzucając przy tem tak zalotnie oczyma, że nie podobna było oprzeć się temu.
Sam orzeźwił się pocałunkiem i począł czytać co następuje:

„Markiz Granby obok Darken. Środa.

„Mój kochany Samuelu!
„Przykro mi, iż mam przyjemność uwiadomić cię o złych wiadomościach. Twoja macocha dostała kataru a wskutek tego była o tyle nieostrożna, że długo siedziała na wilgotnej łące podczas deszczu, ażeby czekać na pasterza, który pokazał się bardzo późno w nocy, gdyż upił się grogiem i nie mógł prędko wytrzeźwieć. Doktor mówi, że gdyby wtenczas napiła się grogu gorącego a nie przedtem, toby jej nie zaszkodziło. Koła jej zostały zaraz posmarowane i zrobiono, co tylko można było, by się dalej toczyły. Twój ojciec spodziewał się, że będzie toczyła się jak zwykle, ale właśnie na skręcie, mój synu, pojechała złą drogą i potoczyła się z góry z wielką szybkością i chociaż doktor chciał ją zahamować, ale to się na nic nie zdało i odjechała do ostatniej stacji wczoraj wieczorem o godzinie szóstej bez dwudziestu minut ukończywszy podróż daleko prędzej niż zwykle, może dlatego, że nie brała wielu pakunków w drogę. Ojciec twój mówi, że jeżeli chcesz mnie odwiedzić, Sammy, to będzie bardzo kontent, bo jestem bardzo samotny, Samiwelu. N. B. Chce, żeby ci mógł coś powiedzieć, bo inaczej nie będzie dobrze, a ponieważ wiele jest rzeczy do załatwienia, jest pewny, że gubernator nie odmówi. Pewno, że nie odmówi Sammy, bo ja go znam dobrze, więc posyłam mu moje uszanowanie, do którego przyłączam się na całe życie piekielnie przywiązany Twój ojciec

Tony Weller“.
„Dziwny list“, rzekł Sam. „Kto tu z tego może być mądry? To nie jego ręka, wyjąwszy podpis. To nabazgrał sam, bo litery, jak konie“.

„Może kazał napisać komu, a potem podpisał“, zauważyła piękna pokojówka.
„Zaczekajno panna trochę“, odpowiedział Sam, raz jeszcze przeglądając list. „Tak, tak, ma panna słuszność. Gentleman, który to pisał, pisał o tem nieszczęściu jak należy, ale nadszedł mój ojciec, zaczął mu zaglądać przez ramię i wszystko pomieszał przez swoje dodatki. On tak zawsze robi. Masz słuszność, kochana Mary“.
Uspokoiwszy się i co do tego punktu, Sam jeszcze raz odczytał list i teraz dopiero zrozumiawszy dokładnie jego treść, złożył go i powiedział smutno:
„A więc biedna kobiecina umarła. Szkoda; nie miałaby złego charakteru, gdyby ci pasterze dali jej spokój. Bardzo mię to zasmuciło“.
Sam powiedział te słowa tak poważnie, iż piękna Mary spuściła oczy i także bardzo spoważniała.
„No“, zawołał wkońcu Sam, kładąc list do kieszeni z lekkiem westchnieniem, „tak stać się musiało i teraz stało się; niema na to rady, jak powiedziała pewna stara dama, poślubiwszy swego lokaja. Nieprawdaż, Mary?“
Mary pochyliła głowę i westchnęła.
„Teraz muszę prosić imperatora o urlop“.
Mary znów westchnęła; list tak był rozczulający.
„Adieu!“ rzekł Sam.
„Adieu!“ odpowiedziała piękna pokojówka, odwracając głowę.
„Podasz mi przecież rękę na pożegnanie?“
Piękna dziewczyna podała mu rękę, bardzo drobną, chociaż była to ręka pokojówki. Potem wstała, by odejść.
„Niedługo zabawię“, rzekł Sam.
„Pana nigdy niema w domu“ odpowiedziała Mary, trochę niechętnie rzucając głowę. „Zaledwie pan wróci, zaraz znów wyjeżdża“.
Sam pociągnął ku sobie garderobianą piękność i począł jej coś szeptać; nie trwało długo a Mary przestała odwracać twarz i znów zaczęła na niego patrzeć. Gdy się rozstali, musiała zajść do swego pokoiku, by tam poprawić sobie po raz drugi czepek i włosy, zanim pokaże się swej rozkazodawczyni. Gdy w tym celu wchodziła po schodach, lekko stąpając, uszczęśliwiła Sama mnóstwem pozdrowień i uśmiechów, rzucanych przez barjerę.
„Zabawię najwyżej dzień lub dwa, panie“, powiedział Sam do pana Pickwicka, zawiadomiwszy go o stracie, jaką poniósł jego ojciec.
„Zabaw ile wypadnie, mój kochany“, odrzekł filozof; „zgóry pozwalam ci na to“.
Sam ukłonił się.
„Powiedz twemu ojcu, że jeżeli mogę mu się jakoś przydać w obecnem jego położeniu, to gotów jestem zrobić wszystko, co będzie w mojej mocy“, dodał pan Pickwick.
„Bardzo dziękuję panu; powiem mu“.
Po takich oświadczeniach obustronnej przychylności i obustronnego zrozumienia, pan i sługa rozstali się.
Była siódma wieczorem, gdy Samuel Weller wysiadł z dyliżansu, idącego przez Dorking, o kilkaset kroków od „Markiza Granby“. Wieczór był zimny i smutny, mała ulica ciemna i pusta, i nawet mahoniowa twarz szlachetnego i mężnego markiza, kołysanego przez wiatr, miała wyraz jakby bardziej niż zwykle ponury i melancholijny. Firanki w oberży były pozapuszczane, okiennice w części pozamykane; przed drzwiami nie było ani śladu próżniaków, którzy zwykle się tu gromadzili; wszystko było smutne i puste.
Widząc, że niema nikogo, kogoby się można zapytać, jak i co się stało, Sam wszedł pocichu do domu i wkrótce ujrzał szanownego swego ojca.
Wdowiec siedział przy niewielkim, okrągłym stole, w pokoiku za bufetem, i palił fajkę z oczyma wlepionemi w ogień. Widocznie pogrzeb odbył się w dniu dzisiejszym, gdyż krepowa szarfa, długa na półtora łokcia, zdobiła jeszcze kapelusz, który pan Weller miał na głowie i niedbale spadała na oparcie krzesła. Weller był tak głęboko zamyślony, iż Sam napróżno wołał go kilkakrotnie po imieniu. Stary ciągle palił fajkę z nieruchomą i spokojną twarzą i obejrzał się dopiero wówczas, gdy syn położył mu wkońcu rękę na ramieniu.
„Sammy“, rzekł wtedy, „dobrze, żeś przyszedł“.
„Odzywałem się już kilka razy“, odparł Sam, wieszając kapelusz, „aleś mię nie słyszał“.
„Tak“, odrzekł stangret, znów w zamyśleniu wpatrując się w ogień; „byłem w marzeniu, Sammy“.
„A o czemże tak myślałeś?“ zapytał syn, przysuwając sobie krzesło do kominka.
„Myślałem o niej“, odparł wdowiec i zwrócił głowę w stronę cmentarza w Dorking, by dać tem do zrozumienia, iż słowa jego odnoszą się do zmarłej pani Weller.
„Nie spodziewałem się“, mówił dalej, z wielką powagą wpatrując się w syna, jakby chciał zapewnić, iż to, co powie, chociaż brzmi to nieprawdopodobnie, jest jednak całkowicie prawdą; „nie spodziewałem się, by, pomimo wszystko, tak mię to obeszło, że odjechała“.
„Powinno cię też obejść“, rzekł Sam.
Weller kiwnął głową i znów utkwił oczy w ogień, otoczył się obłokiem dymu i zapadł w głębokie rozmyślania. Po długiem milczeniu zaczął znów, ręką odganiając dym.
„Ach, mówiła jeszcze tak mądrze, Sammy“.
„Co mówiła?“
„Myślę wówczas, kiedy leżała chora“, odparł stary.
„Ale co takiego?“
„Zaraz ci powiem. „Weller“, powiedziała mi, „obawiam się, iż nie byłam dla ciebie taka, jaka być powinnam. Ty jesteś dobry człowiek, z najlepszem sercem — mogłam zrobić dom twój daleko przyjemniejszym dla ciebie. Teraz, kiedy już zapóźno“, powiedziała, „przekonywam się, iż jeżeli kobieta zamężna chce być miłą Bogu, to naprzód powinna wypełniać wszystkie swe obowiązki w domu, aby tym, którzy ją otaczają, uczynić życie szczęśliwem i przyjemnem. Może wprawdzie chodziła do kościoła, do kaplicy, czy gdzie tam, ale nie może uważać, że w ten sposób opłacze swe lenistwo, albo sobkostwo, ale coś jeszcze gorszego. Ja postępowałam przeciwnie i straciłam czas i pieniądze dla ludzi, używających czasu i pieniędzy na jeszcze gorsze cele. Ale gdy mnie już nie stanie, Wellerze, sądzę, że pozostanę w tej pamięci taka, jaka byłam z natury, przed poznaniem tych ludzi“. „Zuzanno“, powiedziałem jej. Właściwie nie wiedziałem, co powiedzieć, Samiwelu, bo byłem bardzo wzruszony; niema co temu przeczyć. „Zuzanno“, powiedziałem, „jedno z drugiem wziąwszy, byłaś bardzo dobrą żoną, więc nie mówmy o tem. Nabierz odwagi, moja kochana, a dożyjesz jeszcze tego, że rozwalę głowę temu Stigginsowi“. „Uśmiechnęła się na te słowa, Samiwelu“, rzekł stary stangret, tłumiąc fajką westchnienie, „ale pomimo to umarła“.
Po trzech czy czterech minutach, podczas których zacny pan Weller senjor nieustannie kiwał powoli głową, uroczyście paląc przytem fajkę. Sam odważył się na kilka słów pociechy:
„No, ojcze, wszyscy pomrzemy, jeden prędzej, drugi później“.
„Tak, wszyscy, Sammy“, rzekł pan Weller.
„Tak już Opatrzność rozrządziła“, rzekł Sam.
„Naturalnie“, odpowiedział ojciec, kiwając głową na znak potwierdzenia, „bo w przeciwnym razie cóżby robili przedsiębiorcy pogrzebowi?“
Wpadłszy na niezmierne pole przypuszczań i domysłów z racji tej ostatniej refleksji, stary Weller położył fajkę i poprawił ogień z zamyśloną miną.
Gdy był tem zajęty, tłuściuchna kucharka w żałobie, która dotąd porządkowała coś na bufecie, wsunęła się do pokoju i ukłoniwszy się kilkakrotnie Samowi, stanęła w milczeniu za krzesłem Wellera, oznajmiając mu swą obecność lekkim kaszlem, po którym, gdy go nie zauważono, nastąpił mocniejszy.
„A to co?“ zawołał stangret, odsuwają pospiesznie swe krzesło, i odwracając się tak prędko, iż opuścił pogrzebaczkę. „Cóż tam?“
„Napije się pan może filiżankę herbaty, kochany panie Weller?“ zapytała tłuściutka kucharka przymilającym się głosem.
„Nie chcę“, odpowiedział krótko stangret. „Niech pani idzie na spacer...“ Tu nagle zatrzymał się i dodał cicho: „gdzie pieprz rośnie“.
„Ach, jak to nieszczęście zmienia ludzi!“ zawołała kucharka, podnosząc oczy w górę.
„Ale przynajmniej nie doprowadzi mię do zmiany stanu“, mruknął Weller.
„Doprawdy, nigdy nie widziałam człowieka z takiemi humorami“, rzekła otyła kucharka.
„To nic nie szkodzi! To dla mego dobra, jak mówił pewien uczeń, pocieszając się, gdy go oćwiczono“, rzekł pan Weller.
Tłuściuchna kucharka potrząsnęła głową z wielkiem współczuciem i zwracając się do Sama zapytała, czy nie sądzi, iż ojciec jego powinien jakoś zebrać się w sobie i walczyć ze swem przygnębieniem.
„Sam pan widzi, panie Samuelu“, dodała, „a ja mówiłam mu to jeszcze przedwczoraj, że prędko poczuje się samotnym i że nie potrafi tego znieść; ale powinien dać sobie z tem jakoś radę; bo to pewna, iż szczerze go żałujemy i gotowiśmy zrobić wszystko, by mu było dobrze. Bo niema przecież takiej sytuacji w życiu, by nie można było jej polepszyć, jak mi mówiła jedna bardzo godna osoba, gdy umarł mój mąż“.
Tu tłuściutka oratorka, przyłożywszy rękę do ust, znów odkaszlnęła i czule spojrzała na Wellera.
„W tej chwili nie potrzebuję gadaniny pani“, rzekł stangret głosem poważnym i stanowczym; „proszę więc być tak dobrą i odejść!“
„Dobrze, dobrze, panie Weller! Mówiłam do pana, kierując się jedynie miłością chrześcijańską“.
„O tak, wiem“, rzekł pan Weller. „Samuelu, pokaż pani drogę i zamknij drzwi“.
Aluzja ta nie poszła na marne, gdyż tłuściutka kucharka bezzwłocznie wyszła, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Wtedy Weller, spocony, znów padł na krzesło i zawołał:
„Sammy! Jeżeli tydzień pozostanę tu, tylko jeden tydzień, mój chłopcze, to jestem pewny, że ta kobieta przed jego upływem wyjdzie za mnie gwałtem“.
„Tak jest w tobie zakochana?“ zapytał Sam.
„Co tam zakochana! Nigdzie nie mogę ukryć się przed nią. Gdybym był zamknięty w żelaznej skrzyni z patentowanym zamkiem, ona i wtedy znalazłaby sposób, by dostać się do mnie“.
„To wspaniale, być tak pożądanym!“ zauważył Sam z uśmiechem.
„Nie bardzo mi to pochlebia, Sammy“, odrzekł Weller, poprawiając ogień. „To okropne położenie. Poprostu nie mogę siedzieć w domu. Zaledwie twoja biedna macocha zamknęła oczy, już jedna baba przysłała mi słoik konfitur, druga słoik korniszonów, trzecia ugotowała dzban rumianku i wręczyła mi go własnoręcznie“.
Tu Weller zatrzymał się z oznakami wielkiego niesmaku, a potem dodał, zniżając głos:
„Wszystko to były wdowy, Sammy, z wyjątkiem tej z rumiankiem, która była pięćdziesięcioletnią panną“.
Sam odpowiedział swemu ojcu łobuzerskiem spojrzeniem a stary stangret począł rozbijać wielki kawał węgla, z tak mściwym wyrazem twarzy, jakby to była głowa jednej z wyżej wymienionych wdów.
„Jednem słowem“, powiedział wkońcu, „nigdzie nie czuję się bezpiecznie, tylko na koźle“.
„Dlaczego miałbyś tam czuć się bezpieczniej, aniżeli gdzieindziej?“ zapytał Sam.
„Bo stangret jest to istota uprzywilejowana“, odrzekł Weller, wpatrując się w syna. „Bo stangret może, nie budząc podejrzenia, robić to, czego inny człowiek robić nie może; bo stangret może być na najprzyjaźniejszej stopie z osiemdziesięcioma tysiącami podróżnych płci pięknej, a nigdy nikt nie pomyśli, że może mieć chęć do żeniaczki z którą z nich. Czy jest jaki inny śmiertelnik, któryby to mógł o sobie powiedzieć, Sammy?“
„Jest w tem coś“, odrzekł Sam z zamyśloną miną.
„Gdyby twój gubernator był stangretem, czy myślisz, iż przysięgli zasądziliby go? Przypuszczając nawet, iż doszło już do ostateczności, to i wtedy nawet nie ośmieliliby się!“
„A dlaczegożby nie?“ zapytał Sam z powątpiewaniem.
„Dlaczego? Boby to było przeciw ich sumieniu. Prawdziwy stangret jest rodzajem łącznika między bezżeństwem a małżeństwem; wszyscy praktyczni ludzie wiedzą o tem“.
„Chcesz przez to powiedzieć, iż są faworytami wszystkich i że żadnej kobiece nie przyjdzie na myśl zachować go tylko dla siebie?“
Weller kiwnął głową, potem dodał:
„Czemu to się dzieje — sam nie wiem. Ale tak jest. Stangret, który objeżdża swoje stacje, ma tyle miłych przymiotów, że wszystkie młode dziewczęta we wszystkich miastach, przez które przejeżdża, zawsze oglądają się za nim, ba, powiedziałbym, że niemal modlą się do niego. Dlaczego, nie wiem, ale wiem, że tak jest. To jest prawo natury, dispensarium Opatrzności, jak zwykła była mawiać twoja biedna Macocha“.
„Dyspozycja“, zauważył Sam, poprawiając ojca.
„Bardzo dobrze, Samie, niech będzie dyspozycja; powiedziałem dispensarium, bo wszędzie tak napisano, gdzie dostaje się lekarstwa za darmo i trzeba tylko przynieść flaszkę. Więcej nie mówię“.
Po tych słowach pan Weller nałożył sobie i zapalił fajkę, poczem, przybierając znów myślącą twarz, mówił jak następuje:
„Dlatego też, mój chłopcze, ponieważ nie widzę korzyści z pozostawania tu i narażania się na ożenienie gwałtem, i ponieważ nie chcę rozstawać się z najprzyjemniejszymi członkami naszego towarzystwa, postanowiłem jechać dalej starym dyliżansem i przenieść się z powrotem pod „Dziką Dziewczynę“, która jest moim naturalnym żywiołem“.
„A cóż będzie z zakładem?“ zapytał Sam.
„Zakład, mój chłopcze, ze wszystkiem, co do niego należy, sprzedam, i tak, jak twoja macocha przed śmiercią życzyła sobie dwieście funtów z sumy otrzymanej za sprzedaż, umieści się na twoje imię w tych... jakże to nazywają się te historje?“
„Jakie historje?“
„Te, co to codzień podnoszą się i spadają w City?“
„Omnibusy?“
„Nie, te... co to ciągle są w ruchu i ciągle plączą się z długiem państwowym, bonami skarbowemi i t. d.?“
„A! Fundusze publiczne?“
„Tak, tak! Fundusze publiczne. Dwieście funtów szterlingów umieścimy w tych funduszach na twoje imię, w obligacjach na cztery i pół procent, Sammy“.
„Bardzo to pięknie ze strony macochy, że pamiętała o mnie, bardzo jej jestem za to wdzięczny“, rzekł Sam.
„Resztę złoży się na moje imię, a gdy otrzymam kartę podróżną, tobie się to dostanie. Więc uważaj, abyś odrazu nie przepuścił wszystkiego, mój chłopcze, i uważaj, by jaka wdowa nie zwietrzyła twoich pieniędzy, bo jesteś zgubiony“.
Dawszy synowi tę ojcowską przestrogę, Weller wypogodził nieco czoło. Widocznie ulgę mu przyniosło, iż powiedział synowi co chciał.
„Ktoś puka“, rzekł Sam po chwili.
„Niech sobie puka“, rzekł Weller z godnością.
Sam nie ruszył się. Zapukano powtórnie, potem znów, potem pukano bez przerwy, tak, że Sam wkońcu zapytał, czy możeby wpuścić pukającą osobę?
„Ts!“ szepnął Weller, patrząc z przerażeniem; „nie zważaj na to, Sammy, może znów jaka wdowa“.
Ponieważ nie zwrócono na pukanie uwagi, po niejakim czasie, niewidzialny gość spróbował sam otworzyć drzwi i zajrzeć do pokoju. Wtedy ukazała się nie głowa kobieca, ale długie czarne włosy i czerwona twarz pana Stigginsa.
Staremu stangretowi fajka wypadła z ręki.
Wielebny gentleman otworzył drzwi ruchem prawie niedostrzeżonym, aż otwór stał się tak wielki, że mógł przepuścić wysoką powłokę cielesną przybysza, poczem wśliznął się do pokoju i równie cicho zamknął drzwi. Następnie, zwróciwszy się do Sama, podniósł ręce i oczy do sufitu na znak niepocieszonego smutku, który go ogarnął z powodu rodzinnego nieszczęścia Wellerów; potem wziął z kąta wielki fotel, zaniósł go przed kominek, usiadł i, wydobywszy z kieszeni chustkę, przyłożył ją do oczu.
Podczas gdy to się działo, Weller siedział nieruchomo, z wytrzeszczonemi oczyma, oparłszy rękę o kolana, a cała jego postawa wyrażała bezgraniczne zdumienie. Sam, siedząc naprzeciw ojca, w milczeniu i z ogromną ciekawością czekał na dalszy przebieg tej sceny.
Pan Stiggins przez kilka minut trzymał chustkę przy oczach, wielokrotnie wydając bolesne jęki. Potem, pokonawszy swój smutek z ogromnym wysiłkiem, włożył chustkę do kieszeni, zapiął guziki, poprawił ogień, potarł sobie ręce i spojrzał na Sama.
„O mój miody przyjacielu!“ zawołał, przerywając milczenie, ale głosem bardzo cichym; „cóż to za okropne zmartwienie i boleść“.
Sam lekko pochylił głowę.
„I dla męża złości także! O! Od tego krwawi serce wybrańca bożego!“
Samowi zdawało się, że ojciec jego coś mruknął o nosie wybrańca, który także można zakrwawić; ale pan Stiggins nie dosłyszał tego.
Wielebny przysunął sobie krzesło do Sama.
„Nie wiesz, młody człowieku“, powiedział, „czy nie zapisała czego dla Emanuela?“
„Co to jest?“ zapytał Sam.
„Kaplica... nasza kaplica... nasza trzoda, kochany panie“.
„Nic nie zapisała ani dla trzody, ani dla pasterza, ani dla żadnego bydła, nawet dla psa nic nie zapisała“, odrzekł Sam stanowczo.
Pan Siggins podejrzliwie spojrzał na Sama, a potem na starego Wellera, który zamknął oczy i jakby spał. Po chwili, przysunął krzesło jeszcze bliżej i zapytał znów:
„A dla mnie nic, panie Samuelu?“
Sam potrząsnął głową.
„Pomyśl pan tylko, może przecież coś“, rzekł Stiggins blady jak papier. „Przypomnij pan sobie, panie Samuelu; nic nawet na pamiątkę?“.
„Nic, coby warte było choćby tyle, co pański stary parasol...”
„Może“, zaczął znowu pan Stiggins z wahaniem i po kilku minutach namysłu, „może poleciła mnie opiece męża złości, panie Samuelu?“
„To być może, wnosząc z tego, co mi powiedział. Niedawno właśnie mówił o panu“, odparł Sam.
„Doprawdy!“ zawołał pan Stiggins, nabierając otuchy. „Ach! Może się odmieni! Będziemy mogli bardzo wygodnie żyć razem, panie Samuelu. Gdy pan wyjedzie, będę się opiekował sprawami — a z pewnością będę się opiekował dobrze“.
Wydawszy z głębi piersi długie westchnienie, pan Stiggins zatrzymał się, czekając na odpowiedź. Sam pochylił głowę, a Weller, wydał jakiś niezwykły głos, który nie był ani jękiem, ani warczeniem, ani chrapaniem, ale w którym, zdawało się, zawarte są wszystkie te odcienie.
Ośmielony tym głosem, który wziął za oznakę skruchy, lub wyrzutów sumienia, pan Stiggins spojrzał dokoła, zatarł ręce, zapłakał, uśmiechnął się, znów zapłakał, a potem, zwolna przeszedłszy przez pokój, wziął szklankę z dobrze sobie znanej półki i ostrożnie włożył do niej cztery kawałki cukru. Po spełnieniu tej pierwszej czynności, znów spojrzał dokoła i westchnął ponuro; następnie posunął się wilczym krokiem ku bufetowi i powracając z tą samą szklanką, do połowy napełnioną arakiem, przybliżył się do kociołka, wesoło kipiącego na kominku, przyrządził sobie grog, zamieszał, skosztował, usiadł, pociągnął długi łyk i zatrzymał się, by odetchnąć.
Weller, który czynił różne, dziwne i niezwykłe wysiłki, by udawać śpiącego, nie zrobił żadnej uwagi podczas wszystkich tych czynności; ale gdy pan Stiggins zatrzymał się, by odetchnąć, rzucił się na niego, wyrwał mu szklankę z rąk, bryznął w twarz resztą grogu, szklankę cisnął w kominek i porwawszy wielebnego gentlemana za kołnierz, zaczął go tłuc i kopać nogami, przyczem każdemu ruchowi nogi towarzyszyły mocne, choć bez związku, przekleństwa na wszystkie członki pana Stigginsa, na jego oczy i jego ciało.
„Sammy!“ zawołał potem, zatrzymawszy się na chwilę, „osadźno mi należycie kapelusz na głowie!“
Jako posłuszny syn, Sam osadził ojcu kapelusz, ozdobiony czarną krepą, a dzielny stangret zaczął tłuc pana Stigginsa jeszcze energiczniej niż przedtem, powlókł go przez salę, sień i drzwi aż na ulicę, przyczem uderzenia nogami nie ustawały ani na chwilę przez całą drogę, a gwałtowność ich, zdawało się, zwiększała się coraz bardziej.
Pyszny to był i wesoły widok, gdy czerwononosy, drżąc całem ciałem, wił się w żylastych rękach Wellera, podczas gdy uderzenia nogą następowały po sobie ze zdumiewającą szybkością. Ale widok stał się jeszcze wspanialszy, gdy potężny stangret, po przezwyciężeniu rozpaczliwego oporu swej ofiary, zanurzył głowę pana Stigginsa w stągiew pełną wody i trzymał ją tam, dopóki omal się nie udusił.
„Masz“, rzekł nakoniec, pozwalając wielebnemu wydobyć głowę ze stągwi i zadając mu ostateczne, energiczne uderzenie nogą. „Przyślij mi tu jeszcze kilku takich próżniackich pasterzy, a zrobię z nich miazgę, a potem utopię. Sammy, pomóż mi wejść do domu i nalej szklankę wódki; zadyszałem się, mój chłopcze“.

Rozdział pięćdziesiąty trzeci,
opisujący ostateczne rozstanie się z panem Jingle i Hiobem Trotterem, zawierający opis pamiętnego poranka, poświęconego interesom w Gray’s Inn Square, a zakończony kilkakrotnem stukaniem do drzwi pana Perkera.

Gdy pan Pickwick po długiem przygotowaniu i licznych zapewnieniach zawiadomił Arabellę o niezadawalniającym wyniku jego wizyty u pana Winkle starszego w Birmingham, nadmieniając przytem, iż niema najmniejszego powodu, by oddawać się rozpaczy, biedna kobieta zalała się łzami, wyrzucając sobie, iż stała się powodem nieporozumienia między ojcem a synem.
„Moje dziecię“, rzekł z dobrocią pan Pickwick, „tyś tu nic nie winna. Trudno było przewidzieć, iż pan Winkle tak źle odniesie się do małżeństwa swego syna. A jestem pewny“, dodał, wpatrując się w jej piękną twarz, „iż nawet nie przypuszcza, jakiej sobie odmawia radości“.
„Ach! Kochany panie Pickwick, cóż my poczniemy, gdy on nie przestanie się na nas gniewać?“
„Będziemy cierpliwie czekać, aż się opamięta, moje kochane dziecię“, rzekł z zadowoleniem pan Pickwick.
„Ale cóż zrobi Nataniel, gdy ojciec odmówi mu swej pomocy?“
„W takim razie, moja droga, gotów jestem założyć się, iż znajdzie jakiego innego przyjaciela, który mu dopomoże do utorowania sobie drogi w świecie“, odparł filozof.
Znaczenie tej odpowiedzi było dość jasne, by Arabella zrozumiała ją. Rzuciła się więc panu Pickwickowi na szyję, serdecznie go ucałowała i zapłakała jeszcze mocniej.
„No, no, uspokój się pani“, rzekł filozof biorąc ją za obie ręce, „poczekamy jeszcze kilka dni i zobaczymy, czy odpisze, lub czy da Natanielowi jaką inną odpowiedź. Jeżeli nie da żadnej, to mam w głowie tuzin planów, z których każdy zapewni wam szczęście. Uspokój się, moja droga“.
To powiedziawszy, pan Pickwick uścisnął rękę Arabelli i poprosił ją, by przestała płakać, gdyż może tem zmartwić męża. Gdy tylko Arabella, najlepsza w świecie istota, usłyszała to, schowała chustkę; a gdy przyszedł pan Winkle, ukazała mu ten sam jaśniejący uśmiech i te same błyszczące oczy, które na początkach ich znajomości zawładnęły jego sercem.
„Przykre jest położenie tego młodego małżeństwa“, powiedział do siebie pan Pickwick na drugi dzień, ubierając się rano. „Muszę iść do Perkera i zasięgnąć jego rady!“
Ponieważ panu Pickwickowi bardzo się śpieszyło pomówić o tym interesie, jak również załatwić swoje rachunki z poczciwym panem Perkerem, kazał prędko podawać śniadanie i tak szybko wykonał swój zamiar, że jeszcze nie wybiła dziesiąta a już był w biurze.
Brakowało całych dziesięciu minut do tej godziny, a pan Pickwick szedł już po schodach, prowadzących do mieszkania adwokata. Dependenci jeszcze nie nadeszli, więc filozof nasz skracał sobie czas wyglądaniem przez okno.
Zdrowe światło październikowego poranka nawet starym domom nadawało wesoły wygląd: niektóre brudne okna miały wyraz prawie przyjemny, gdy padały na nie promienie słońca. Tłumy dependentów adwokackich pokazywały się i znikały w rozmaitych zaułkach. Każdy z nich patrzył na zegar ratuszowy i zwalniał lub przyśpieszał kroku w zależności od pory, w jakiej nominalnie zaczynały się jego godziny biurowe; panowie „od wpół do dziesiątej“ stawali się nagle bardzo ruchliwi, zaś panowie „od dziesiątej“ — bardzo arystokratycznie powolni. Zegar wydzwonił dziesiątą, urzędnicy przyśpieszyli kroku, jeden chciał wyminąć drugiego. Wszędzie rozlegało się echo odmykanych i zamykanych drzwi. W każdem oknie, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, pokazywały się głowy. Portjerzy zajmowali miejsca przy drzwiach. Gospodynie w przydeptanych pantoflach biegły na miasto. Pocztyljon szedł od domu do domu. Wszędzie zawrzało życie.
„Wczesny z pana ptak, panie Pickwick!“ zawołał jakiś głos.
„A, pan Lowten!“ powiedział filozof, oglądając się i poznając starego znajomego.
„Trochę za gorąco, by spacerować“, powiedział pan Lowten.
„Tak możnaby sądzić po panu“, powiedział pan Pickwick, patrząc na purpurowe oblicze dependenta.
„Miałem kawał drogi“, objaśnił pan Lowten. „Biło wpół, kiedy byłem jeszcze przy Polygonie! Ale zdążyłem przed nim, więc mniejsza o to!“
Pocieszywszy się tą refleksją, pan Lowten wyjął klucz, otworzył biuro, schował klucz do kieszeni i wyjął listy, które pocztyljon wrzucił do skrzynki, poczem wprowadził pana Pickwicka do biura. Tu w mgnieniu oka uwolnił się od marynarki, włożył stare ubranie, które chował w biurku, powiesił kapelusz, poukładał kilka stosów papierów i dokumentów w równoległe rzędy i, założywszy pióro za ucho, zatarł ręce z miną wielce zadowoloną.
„Jużem gotów, jak pan widzi“, powiedział. „Zdjąłem kurtkę spacerową, przebrałem się po biurowemu — jak chce, niech przychodzi! Ma pan przy sobie szczyptę tabaki?“
„Nie“, odpowiedział pan Pickwick.
„Mocno żałuję!“ powiedział pan Lowten. „Mniejsza o to! Skoczę po butelkę wody sodowej! Czy nie wyglądam trochę nie tego koło oczu?“
Indywiduum, do którego zwrócone były te słowa, przyjrzało się panu Lowtenowi z pewnej odległości, poczem stwierdziło, że koło oczu nie ma nic „nie tego“.
„Bardzom rad!“ zawołał pan Lowten. „Zabawiliśmy się wczoraj zbyt długo pod „Ogarkiem“ i zawsze na drugi dzień czuję się niewyraźnie... Pan Perker zajmuje się już pańską sprawą!“
„Jaką sprawą?“ zapytał pan Pickwick. „Kosztami procesu z panią Bardell?“
„Nie, sprawą tego jegomościa, za którego weksel płaciliśmy na pański rachunek po dziesięć szylingów za sto, aby, jak pan wie, wydobyć go z więzienia Fleet-street i wyprawić do Demeraru“.
„A! Pana Jingle!“ zawołał żywo pan Pickwick. „Jakże poszło?“
„Wszystko już ułożone. Nasz ajent w Liwerpoolu pisze, iż niejednokrotnie doznawał uprzejmości od pana, gdyś pan zajmował się jeszcze interesami, i że wyśle pana Jingle do Ameryki, jeżeli pan poleci“.
„Bardzo mię to cieszy“, rzekł pan Pickwick.
„Ale“, dodał pan Lowten, skrobiąc pióro na razie po drugiej stronie, by zrobić nowe nacięcie, „ale ten drugi, cóż to za wrażliwy pan?“
„Jaki drugi?“
„Ten służący, czy przyjaciel... ten... pan wie przecież: Trotter.“
„Ba!“ zawołał pan Pickwick, „o tym zawsze myślałem coś wprost przeciwnego“.
„I ja także. Sądziłem z tego tylko, co o nim wiedziałem. Ale to dowodzi tylko, jak łatwo można się mylić. Coby pan powiedział na to, gdyby i Trotter pojechał do Ameryki?“
„Co? Nie chce przyjąć tego, co mu tu daję?“ zawołał pan Pickwick.
„Nie chce. Propozycja pana Perkera, że da mu osiemnaście szylingów tygodniowo, z przyrzeczeniem podwyżki, jeżeli się będzie dobrze sprawował, nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia“, odparł pan Lowten. „Powiada, że musi jechać z tamtym. Namówili więc Perkera, by raz jeszcze napisał, no i wpakowaliśmy go również tam, gdzie, jak powiada pan Perker, ani w przybliżeniu nie będzie mu się powodzić tak dobrze, jak przestępcy w Nowej Walji, gdy staje przed sądem w nowem ubraniu“.
„Co za szaleństwo!“ zawołał pan Pickwick z rozpromienioną twardą. „Co za szaleństwo!“
„To, panie, gorzej niż szaleństwo!“ odrzekł pan Lowten pogardliwie. „To ciężka głupota. Mówi, że to jego jedyny przyjaciel, że całą duszą jest do niego przywiązany, i t. d. Przyjaźń, to piękna rzecz! Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi pod „Ogarkiem“, zwłaszcza przy grogu i gdy każdy płaci za siebie! Ale djabłaby tam chciał się kto poświęcać za innych! Człowiek powinien mieć tylko dwa rodzaje przywiązania: pierwsze do zaimka osobowego w pierwszej osobie, drugie do dam w ogólności! Taki jest mój system! Ha, ha, ha!“ Pan Lowten zakończył śmiechem pół drwiącym, pół wesołym, który nagle urwał się na dźwięk kroków pana Perkera; na ten dźwięk bardzo zręcznie usiadł na krzesło i zaczął usilnie machać piórem.
Przywitanie pana Pickwicka z jego doradcą prawnym było serdeczne i ciepłe; zaledwie jednak klijent usiadł w fotelu adwokata, gdy jakiś głos spytał, czy pan Perker przyjmuje.
„To, panie, jeden z naszych wagabundów“, rzekł pan Perker, „czy chce pan go widzieć?“
„Jak pan myśli?“ rzekł pan Pickwick z wahaniem.
„Ja myślę, że tak będzie najlepiej. No, panie, jak się tam pan nazywa... proszę wejść“.
Na to swobodne zaproszenie weszli pan Jingle i Hiob Trotter, ale ujrzawszy pana Pickwicka, stanęli zmieszani.
„No?“ zapytał pan Perker, „poznajesz pan tego gentlemana?“
„O!“ zawołał pan Jingle, podchodząc, „niemało mam do tego powodów. Panie Pickwick; najszczersze dzięki; uratowany od śmierci; oswobodzony; wyzwolony. Nigdy pan nie pożałuje tego“.
„Miło mi to słyszeć od pana“, odrzekł pan Pickwick. „Teraz wygląda pan lepiej“.
„Wszystko z łaski pana. Wielka zmiana. Więzienie Jej Królewskiej Mości jest niezdrowe, bardzo niezdrowe“.
Pan Jingle był ubrany skromnie i przyzwoicie, również Hiob, stojący za nim i wpatrujący się w pana Pickwicka.
„Kiedy jedziecie do Liwerpoolu?“ zapytał pan Pickwick.
„Dziś, o siódmej wieczorem“, rzekł Hiob, występując naprzód; „dyliżansem pocztowym z City“.
„Macie już miejsca?“
„Tak jest“, rzekł Hiob.
„Więc stanowczo jesteś zdecydowany jechać?“ zapytał pan Pickwick.
„Zupełnie, proszę pana“.
„Co do pana Jingle“, rzekł pan Perker głośno, zwracając się do pana Pickwicka, „to ułożyliśmy się, że co trzy miesiące będzie mu się potrącać pewną kwotę z jego pensji, celem opłacenia wydatków, co nastąpi w ciągu roku. Jestem stanowczo przeciwko temu, byś pan robił coś dla niego, mój drogi panie, na co nie zasłużył pracowitością i dobrem prowadzeniem“.
„Rozumie się“, przerwał pan Jingle stanowczo. „Uwaga słuszna; człowiek praktyczny; sądzi zdrowo, bardzo zdrowo“.
„Zaspakajając wierzycieli, wykupując zastawione suknie, żywiąc w więzieniu, opłacając przejazd do Ameryki, stracił pan już około pięćdziesięciu funtów...“ mówił dalej pan Perker, nie zwracając uwagi na to, co powiedział pan Jingle.
„Nie stracił!“ zawołał energicznie pan Jingle; „wszystko będzie zapłacone. Będę pracował jak koń. Może żółta febra... to trudno... ale jeżeli nie...“
Tu pan Jingle zatrzymał się, uderzył mocno dłonią po kapeluszu, podniósł rękę do oczu, potem usiadł.
„Chce przez to powiedzieć“, dodał Hiob, „że jeżeli go nie zabierze żółta febra, to zapłaci wszystko. Jeżeli będzie żył, panie Pickwick, to dotrzyma słowa; daję na to moją rękę. Jestem pewny, że dotrzyma“, powtórzył Hiob z wielkim zapałem; „przysięgam“.
„Dobrze, dobrze“, odrzekł pan Pickwick, który rzucił Perkerowi kilkadziesiąt gniewnych spojrzeń, by dać mu do poznania, że nie życzy sobie wyliczania swych dobrodziejstw, na co jednak mały adwokat nie zwracał najmniejszej uwagi. „Radzę panu tylko“, dodał z uśmiechem, zwracając się do pana Jingle, „byś pan nie brał udziału w takich niezwykłych meczach krokietowych i nie zadawał się z sir Tomaszem Blazo. Wtenczas, nie wątpię, że nie straci pan zdrowia“.
Pan Jingle uśmiechnął się, ale miał minę trochę głupią, więc pan Pickwick zmienił temat rozmowy.
„Nie wie pan przypadkiem, co się stało z drugim naszym przyjacielem, tym skromniejszym, którego widziałem w Rochester?“
„Z ponurym Jemmy?“ spytał pan Jingle.
„Tak“.
Pan Jingle pokiwał głową.
„Mądry łotr, zabawny facet, genjalny kpiarz, brat Hioba“.
„Brat Hioba!“ zawołał pan Pickwick. „Tak, teraz nawet widzę podobieństwo!“
„Często biorą nas jednego za drugiego“, powiedział Hiob z chytrym uśmiechem w kątach ust. „Ale ja byłem zawsze poważniejszy od niego. Wyemigrował do Ameryki, proszę pana, zabardzo dał się tu we znaki, żeby mu pozwolili żyć spokojnie! I nie dał więcej o sobie znaku życia!“
„To tłumaczy, dlaczego nigdy nie otrzymałem obiecanych „Kartek z prawdziwego życia“, które miał mi dostarczyć w ów dzień, kiedy to podejrzewano, że popełnił samobójstwo“, powiedział pan Pickwick z uśmiechem. „Na Rochester Bridge! Nie potrzebuję pytać, czy jego posępne usposobienie było udane, czy szczere!“
„On potrafi wszystko udać“, powiedział Hiob. „Pańskie szczęście, proszę pana, że się pan tak tanio od niego wykupił! Przy bliższem poznaniu mógł być nawet niebezpieczniejszy od... od...“ Hiob spojrzał na pana Jingle, zawahał się i dodał: „ode mnie nawet!“
„Obiecująca rodzinka, panie Trotter“, powiedział pan Perker, zalakowując napisany właśnie list.
„Tak, panie“ odpowiedział Hiob. „I bardzo!“
„No“, powiedział mały adwokat z uśmiechem. „Mam nadzieję, że pan nie spełni nadziei pokładanej w panu! Proszę oddać ten list agentowi po przybyciu do Liverpoolu, i jeśli mi wolno radzić, nie dajcie się panowie zbyt szybko poznać w Indjach Zachodnich. Jeżeli zmarnujecie tę sposobność, zasługujecie obaj na stryczek, który, według mnie, słusznie wam się należy! A teraz zostawcie nas z panem Pickwickiem, mamy ze sobą jeszcze inne interesy, a czas jest drogi!“ To mówiąc, Perker spojrzał na drzwi, starając się jak można skrócić pożegnanie.
Ze strony pana Jingle nie trwało ono długo. W krótkich słowach podziękował adwokatowi za życzliwość i szybkość, z jaką pokierował jego interesami, potem, zwróciwszy się do swego dobroczyńcy, stał przez kilka chwil jakby niezdecydowany, co ma zrobić lub powiedzieć. Hiob zakończył tę niepewność, skłoniwszy się nisko i z wdzięcznością panu Pickwickowi, poczem uprzejmie ujął pod rękę swego przyjaciela i wyprowadził go.
„Godna siebie para!“ powiedział pan Perker, gdy drzwi zamknęły się za nimi.
„Mam nadzieję, że tem się staną“, odrzekł pan Pickwick. „Jak pan przypuszcza? Czy jest możliwe, że ich nawrócenie będzie stałe?“
Perker wzruszył ramionami z powątpiewaniem, ale widząc przerażone i rozczarowane spojrzenie pana Pickwicka, powiedział:
„Oczywiście, że jest to możliwe! W obecnej chwili są bezwzględnie skruszeni i dobrze pamiętają, co niedawno wycierpieli. Co się z nimi stanie, gdy pamięć tego osłabnie, tego nie możemy odgadnąć, ani pan, ani ja! W każdym razie, kochany panie“, dodał Perker, kładąc rękę na ramieniu pana Pickwicka, „pański czyn przynosi panu zaszczyt, bez względu na skutek, jaki przyniesie. Czy ten rodzaj uczynności, tak dalekowzroczny i wspaniałomyślny, że aż rzadko stosowany, może być nazwany prawdziwem miłosierdziem, czy omamieniem siebie samego, pozostawiam do rozstrzygnięcia mądrzejszym ode mnie. Ale nawet gdyby te dwa daraby zaraz jutro dokonały napadu bandyckiego, sąd mój o pańskim czynie nie zmieni się przez to!“
Wypowiedziawszy powyższe uwagi w ów uroczysty i natchniony sposób, właściwy gentlemanom jego profesji, pan Perker przysunął sobie krzesło do biurka i wysłuchał opowieści pana Pickwicka o tem, jak się uparł pan Winkle.
„Dajcie mu tydzień do namysłu!“ rzekł mały adwokat, proroczo kiwając głową.
„Czy myśli pan, że ustąpi?“
„Rozumie się. Jeżeli nie, uciekniemy się do zdolności przekonywania, jakie posiada ta młoda dama, od czego każdy inny, a nie pan, byłby zaczął zaraz na początku“, odparł pan Perker.
Po wynurzeniu takiego zdania, pan Perker zażył ogromną szczyptę tabaki, wzruszając ramionami na dowód, jak wysoce ceni przekonywawcze zdolności młodych dam. Wtem, w pierwszym pokoju dały się słyszeć głosy, a następnie pan Lowten zapukał.
„Proszę wejść!“ rzekł mały adwokat.
Dependent wszedł i zamknął za sobą drzwi z miną tajemniczą.
„Co tam?“ zapytał pan Perker.
„Pytają o pana“.
„Kto?“
Lowten spojrzał na pana Pickwicka i kaszlnął.
„Mów pan, kto o mnie pyta?“
„Panowie Dodson i Fogg“.
„Ach prawda!“ zawołał pan Perker spoglądając na zegarek; „umówiłem się z nimi, by przyszli tu o pół do dwunastej, celem zakończenia pańskiej sprawy, panie Pickwick. Dałem im rewers, za który przysłali mi pańskie zwolnienie z więzienia. Przychodzą mi teraz bardzo nie w porę; cóż pan zrobi teraz ze sobą, drogi panie? Może zechce pan przejść do drugiego pokoju?“
Pan Pickwick z wyraźnie powstrzymywanem wzruszeniem oświadczył, iż zostanie tam gdzie jest; że to panowie Dodson i Fogg powinni wstydzić się spojrzeć mu w twarz, ale że on może patrzeć na nich nie rumieniąc się. Z rumieńcami na twarzy i wszystkiemi oznakami oburzenia prosił pana Perkera, by zechciał o tem nie zapominać.
„Bardzo dobrze, panie“, odrzekł pan Perker. „Ale muszę panu powiedzieć: jeżeli pan przypuszcza, że Dodson i Fogg okażą jakąkolwiek skruchę i żal, ponieważ przyszło panu czy komu innemu spojrzeć w twarz, to jest pan w swoich przypuszczeniach największym optymistą, jakiego kiedykolwiek widziałem. Lowten! Niech ci panowie wejdą“.
Lowten znikł, uśmiechając się, a po chwili wrócił, by, według obowiązujących form, wprowadzić firmę, najpierw Dodsona, potem Fogga.
„Sądzę, że panowie znacie już pana Pickwicka“, rzekł pan Perker, wskazując piórem w kierunku, gdzie siedział filozof.
„Jak się pan ma, panie Pickwick!“ zawołał Dodson donośnym głosem.
„Jak się pan ma?“ powtórzył Fogg. „Przypuszczam, że dobrze. Mam wrażenie, że znam pana“, dodał, biorąc krzesło i oglądając się dokoła z uśmiechem.
Pan Pickwick bardzo lekko kiwnął głową, potem, widząc, że Fogg wyjmuje z kieszeni papiery, cofnął się we wnękę okna.
„Pan Pickwick nie potrzebuje się oddalać“, rzekł Fogg do pana Perkera, uwalniając papiery z czerwonego sznurka i uśmiechając się jeszcze przyjemniej; „pan Pickwick zna tę sprawę dość dokładnie; między nami niema tajemnic, ha, ha, ha!“
„Niema“, dodał Dodson, „ha, ha, ha!“
Potem obaj sprzymierzeni roześmiali się razem z zadowoleniem i wesoło, jak zazwyczaj czynią to ludzie, gdy mają otrzymać pieniądze.
„Pan Pickwick będzie musiał żałować swej ciekawości“, rzekł pan Fogg z bardzo swobodnym humorem, gdy porządkował papiery. „Suma kosztów wynosi sto trzydzieści trzy funty, sześć szylingów i cztery pensy, panie Perker“.
Podczas gdy panowie Perker i Fogg zajęli się sprawdzaniem rachunków celem ustalenia zysków i strat, i obracali kartki, pan Dodson odezwał się z wielką uprzejmością do pana Pickwicka:
„Nie wygląda pan obecnie tak dobrze, jak wówczas, gdy miałem zaszczyt widzieć pana ostatni raz“.
„Bardzo być może“, odrzekł pan Pickwick, który już rzucił na obydwóch łobuzów tysiące spojrzeń pełnych oburzenia, co jednak nie sprawiło najmniejszego wrażenia; „w ostatnich czasach byłem prześladowany przez łotrów“.
Pan Perker kaszlnął głośno i spytał pana Pickwicka, czyby nie zechciał przeczytać porannych gazet? Ale pan Pickwick stanowczo odmówił.
„Racja!“ powiedział pan Dodson. „Założę się, żeś pan miał wiele przykrości w więzieniu! Straszne tam towarzystwo! Gdzie pan mieszkał, panie Pickwick?“
„Miałem pokój na tem samem piętrze, co kawiarnia!“ objaśnił nie posiadający się z oburzenia pan Pickwick.
„Naprawdę? Zdaje się, że to najsympatyczniejsza część gmachu“.
„Rzeczywiście“, sucho odpowiedział pan Pickwick.
Zimna krew tego nędznika na gentlemana o wybuchowym temperamencie mogła podziałać dość podniecająco. Pan Pickwick nadludzkim wysiłkiem powstrzymywał swój gniew. Ale gdy pan Perker wypisał przekaz na całą sumę, a Fogg schował go do kieszonki od kamizelki z triumfalnym uśmiechem na swojem obleśnem obliczu, który to uśmiech natychmiast znalazł odzwierciadlenie na twarzy pana Dodsona, filozof poczuł, że krew uderza mu do głowy.
„Panie Dodson!“ powiedział pan Fogg, chowając notes i naciągając rękawiczki, „jestem na pańskie rozkazy!“
„Służę panu“, odpowiedział pan Dodson wstając.
„Jestem bardzo rad“, powiedział pan Fogg, złagodzony nieco posiadaniem przekazu, „że miałem sposobność poznać pana, panie Pickwick! Przypuszczam, że nie myśli pan już o nas tak nieżyczliwie jak wtedy, gdyśmy się po raz pierwszy widzieli!“
„Mam nadzieję!“ powiedział pan Dodson tonem obrażonej cnoty. „Pan Pickwick miał sposobność poznać nas lepiej! Bez względu na to, co pan sądzi o ludziach naszej profesji, zapewniam pana, że nie czuję żalu ani chęci zemsty za uczucia, jakie uważał pan za stosowne okazać nam w naszem biurze na Freeman Courts, Cornhill, o czem raczył wspomnieć mój wspólnik“.
„Nie, nie! I ja!“ dodał pan Fogg, tonem wybaczającym.
„Postępowanie nasze mówi za siebie i usprawiedliwi nasze stanowisko jak w tym tak w każdym wypadku. Pracujemy w naszym zawodzie od lat już kilku, szanowny panie, i cieszymy się poważaniem wielu bardzo szanownych klijentów. Dowidzenia panu!“
„Dowidzenia panu, panie Pickwick!“ powiedział pan Fogg. To mówiąc, włożył parasol pod pachę, zdjął rękawiczkę z prawej ręki i wyciągnął dłoń do gotującego się z gniewu pana Pickwicka. Filozof natychmiast schował obie ręce do kieszeni i obrzucił go wzrokiem pełnym bezgranicznej pogardy.
„Lowten!“ zawołał w tej chwili pan Perker. „Otwórz pan drzwi!“
„Zatrzymaj się pani“ zawołał pan Pickwick. „Teraz ja chcę mówić!“
„Mój kochany panie“, przerwał mały adwokat, który przez cały ten czas stał jak na rozżarzonych węglach, „niech już będzie temu koniec; proszę pana, panie Pickwick...“
„Panie!“ odpowiedział żywo pan Pickwick; „nikt mię nie zmusi do milczenia! — Panie Dodson“, mówił dalej, „pan zwrócił się do mnie z pewnemi uwagami...“
Dodson odwrócił się, pochylił grzecznie głowę i uśmiechnął się.
„Tak, z pewnemi uwagami...“ ciągnął dalej pan Pickwick zadyszany, „wspólnik pana podał mi rękę, a obaj panowie stosowaliście do mnie wybaczający, wspaniałomyślny ton, co jest taką bezczelnością, jakiej nawet u panów nie spodziewałem się“.
„Co, panie?“ zapytali razem Dodson i Fogg.
„Czy wiecie, że padłem ofiarą waszych haniebnych sposobów i sztuczek? Czy wiecie, iż jestem właśnie tym, którego uwięziliście i ograbiliście? Czy wiecie, iż jesteście pełnomocnikami pani Bardell?“
„Wszystko to jest nam wiadome“, odrzekł Dodson.
„Wiadome!“ dodał Fogg, uderzając się — może przypadkiem — po kieszeni...
„Widzę, że pamięć o tem miła jest panom“, powiedział pan Pickwick, usiłując uśmiechnąć się z goryczą, co mu się zresztą nie udało. „Chociaż dawno chciałem panom w słowach dobitnych wytłumaczyć, co o panach myślę, wyrzekłbym się tej przyjemności przez wzgląd na mego przyjaciela, Perkera, gdyby nie trudny do zniesienia ton panów i ta bezczelna poufałość!... Powtarzam: bezczelna poufałość!“ dodał, odwracając się do pana Fogga ruchem tak gniewnym, że Fogg uważał aż za stosowne jak najszybciej cofnąć się w kierunku drzwi.
„Zastanów się pan, co mówisz!“ zawołał pan Dodson, który, aczkolwiek ważniejsza osobistość od swego towarzysza, przezornie ukrył się za plecami pana Fogga i mówił nad jego głową, blady jak kreda. „Pozwól mu, niech cię obraża, Fogg! Nie przeszkadzaj mu!“
„Nie mam tego zamiaru“, odpowiedział pan Fogg, cofając się trochę dalej jeszcze, ku wielkiemu zadowoleniu swego partnera, który w ten sposób znalazł się poza obrębem biura.
„Jesteście“, mówił dalej pan Pickwick, podchwytując nić przerwanej mowy, „jesteście dwaj doskonale dobrani złodzieje, łotry, oszuści!“
„Czy to już wszystko?“ wmieszał się pan Perker.
„Wszystko się w tem zawiera!“ odrzekł pan Pickwick. „Łotry, oszuści!“
„Dobrze, dobrze“, powiedział adwokat pojednawczym tonem. „Moi kochani panowie, pan Pickwick powiedział wszystko, co miał do powiedzenia! Teraz proszę, byście wyszli. — Czy drzwi otwarte, Lowten?“
Lowten uśmiechem odpowiedział, że tak jest.
„Więc żegnam panów, dowidzenia, dowidzenia, proszę panów, proszę panów! Panie Lowten! Drzwi!“ mówił mały adwokat, wypychając Dodsona i Fogga za drzwi. „Tędy, kochani panowie, tędy, proszę, nie zatrzymujcie się, tędy, Lowten, drzwi, dlaczego nie otwiera pan drzwi?!“
„Jeżeli jest prawo w Anglji“, powiedział pan Dodson, patrząc na pana Pickwicka i nakładając kapelusz, „zapłaci nam pan za to!“
„Złodzieje!“ krzyknął pan Pickwick.
„Pamiętaj pan! Drogo za to zapłacisz!“
„...Łotry! Oszuści!“ wołał za nimi pan Pickwick, nie zwracając najmniejszej uwagi na groźby.
„Bandyci!“ zawołał pan Pickwick, wybiegając na schody, któremi schodzili obaj adwokaci.
„Bandyci!“ wołał pan Pickwick, wyrywając się panu Perkerowi, oraz panu Lowtenowi i biegnąc do okna.
Gdy cofnął swą głowę od okna, twarz jego była uśmiechnięta, rozpromieniona i pogodna. Spokojnie wszedł do biura i oświadczył, że wielki kamień spadł mu z serca i obecnie czuje się bardzo zadowolony.
Perker milczał z początku, potem wziął niuch tabaki z tabakierki, posłał Lowtena po nowy zapas tabaki, i dopiero wtedy wybuchnął śmiechem, który wstrząsał nim przez dobre pięć minut. Gdy się wreszcie uspokoił, oznajmił, że czuje, iż powinien bardzo się gniewać, ale nie może o tej sprawie myśleć poważnie, a jak będzie mógł, to pomyśli!
„Teraz, kochany panie“, powiedział pan Pickwick, „musimy załatwić ze sobą rachunki!“
„W taki sam sposób jak tamte?“ zapytał pan Perker, na nowo wybuchając śmiechem.
„Niezupełnie“, powiedział pan Pickwick, wyciągając notes i serdecznie ściskając dłoń plenipotenta. „Miałem na myśli rachunki finansowe. Zrobił pan dla mnie bardzo wiele — nigdy panu za to nie będę w stanie zapłacić! I nie chcę zapłacić! Wolę być pańskim dłużnikiem!“
Po tej rozmowie dwaj przyjaciele zagłębili się w bardzo poważne i zawiłe rachunki, które przedstawił pan Perker, a pan Pickwick natychmiast uregulował z oznakami wielkiej wdzięczności i życzliwości.
Zaledwie skończyli, rozległo się silne pukanie do drzwi. Nie było to zwykle podwójne pukanie, ale nieprzerwany szereg jednostajnych uderzeń, jak gdyby pukający bez przerwy ruszał rękami lub zapomniał co robi.
„A to co takiego?“ zdumiał się Perker.
„Zdaje mi się, że pukają do drzwi!“ odrzekł pan Pickwick, jak gdyby ktoś mógł mieć co do tego najmniejszą wątpliwość.
Pukający dał odpowiedź głośniejszą niż dać mógł jakiemikolwiek słowami, nie przestając pukać — coraz głośniej i coraz mocniej.
„Słowo daję!“ zawołał pan Perker, chwytając za dzwonek. „Poruszymy cały gmach! Panie Lowten, słyszy pan pukanie?“
„Zaraz otworzę, proszę pana!“ odpowiedział dependent.
Zdawało się, że pukający słyszy odpowiedź i pragnie dać dowód, że nie może czekać tak długo. Wyraził to z niemożliwym hałasem.
„To niemożliwe!“ zawołał pan Pickwick, zatykając sobie uszy.
„Spiesz się pan, panie, Lowten, bo nałożą nam karę!“ zawołał Perker.
Pan Lowten, który właśnie mył ręce w ciemnej alkowie, pobiegł do drzwi i, otworzywszy je, ujrzał to, co opiszemy w następnym rozdziale.

Rozdział pięćdziesiąty czwarty
zawiera szczegółowe sprawozdanie z pukania, oraz inne rzeczy, między innemi ciekawe dane, dotyczące pana Snodgrassa i pewnej młodej damy a będące w związku z tą historją.

Przedmiot, który przedstawił się oczom zdumionego dependenta, był to chłopiec — cudownie tłusty chłopiec — ubrany za grooma, stojący na słomiance z oczyma przymkniętemi, jak gdyby spał. Pan Lowten nigdy w życiu nie widział tak pyzatego chłopca. A postawa pukającego i jego śniąca mina były czemś wręcz przeciwnem temu, czego było można po takiem pukaniu oczekiwać! Nic więc dziwnego, że się zdumiał.
„Co się stało?“ spytał pan Lowten.
Dziwny chłopiec nie odpowiedział, ale kiwnął się kilka razy i wydał z siebie dźwięk podobny do chrapnięcia.
„Skąd się tu wziąłeś?“ pytał dependent.
Chłopiec nie odpowiedział. Sapał jak miech — ale trwał w miejscu nieruchomo.
Dependent powtórzył pytanie trzy razy i już miał zamknąć drzwi, kiedy chłopiec nagle podniósł głowę, otworzył oczy, otrząsnął się i zrobił ruch, jakgdyby na nowo chciał się zabrać do pukania. Widząc otwarte drzwi, obejrzał się zdumiony i spojrzał na pana Lowtena.
„Czego u djabła tak się dobijasz?“ gniewnie spytał pan Lowten.
„Jakto tak?“ spytał chłopiec śpiącym i niewyraźnym głosem.
„Jak pijany pocztyljon!“ wypalił pan Lowten.
„Bo mi pan kazał stukać, aż otworzą, żebym czasami nie zasnął“, odpowiedział pyzaty chłopiec.
„Dobrze“, odrzekł dependent. „Od kogo przychodzisz?“
„Jest na dole“.
„Kto?“
„Pan. Kazał zapytać, czy pan w domu“.
Pan Lowten uważał za stosowne wychylić się przez okno. Ujrzawszy w powozie starego, rzeźkiego gentlemana, dał mu znak, by poszedł na górę. Stary gentleman lekko wyskoczył z karety.
„To tamten twój pan — w karecie?“ zapytał Lowten.
Chłopiec skinął głową.
Dalsze wyjaśnienia były zbyteczne, jegomościem tym okazał się bowiem pan Wardle, który wbiegł po schodach, minął Lowtena i wpadł do pokoju pana Perkera.
„Pickwick!“ zawołał pan Wardle. „Podaj mi rękę, mój chłopcze! Dopiero wczoraj dowiedziałem się, że osadzono cię w klatce! Jakże pan mógł dopuścić do tego, panie Perker?“
„Nie mogłem nic na to poradzić, mój panie!“ odrzekł pan Perker z uśmiechem i zażył tabaki. „Pan nie wie, jaki to uparciuch!“
„Wiem, wiem, naturalnie!“ odpowiedział pan Wardle. „Ale strasznie się cieszę, że go widzę i nieprędko zgodzę się stracić go z oczu!“
„To mówiąc, pan Wardle raz jeszcze uścisnął rękę pana Pickwicka potem pana Perkera i rzucił się na fotel. Wesoła i czerwona jego twarz jaśniała jak zawsze zdrowiem i dobrym humorem.
„A to śliczne historje się tutaj dzieją! Dajno tabaki Perker. To dopiero czasy!“
„O czem myślisz?“ zapytał pan Pickwick.
„O tem, że widocznie wszystkie dziewczęta, razem i zosobna, potraciły głowy. Zaraz powiecie, że to nic nowego, i chociaż może to rzeczywiście nic nowego, to w każdym razie jest to prawda“.
„Chyba nie przyjechał pan poto wyłącznie do Londynu, by nam to powiedzieć, mój drogi panie?“ zapytał pan Perker.
„Nie, nie tylko poto“, odparł pan Wardle, „chociaż to jest głównym powodem mojej podróży. Jak się ma Arabella?“
„Bardzo dobrze“, odrzekł pan Pickwick; „jestem pewny, że się bardzo ucieszy, gdy cię zobaczy“.
„A! Czarnooka kokietka! Sam miałem ogromny gust z nią się ożenić i w tych wariackich czasach grać warjata. No, ale i z tego jestem zadowolony; bardzo mię to cieszy“.
„Skąd dowiedziałeś się o tem?“ zapytał pan Pickwick.
„Rozumie się, że od moich córek. Arabella napisała do nich przedwczoraj, że potajemnie i bez zezwolenia swego teścia wyszła zamąż za obecnego jej męża, lecz pan Pickwick wyjechał, by uzyskać przyzwolenie ojca na coś, czego już nie może zmienić. Usłyszawszy o tem, uznałem, że nadarza się dobra sposobność do dania małej nauki moim pannom, do wskazania im, jak okropną jest rzeczą, gdy dzieci zawierają małżeństwa bez zezwolenia rodziców. Ale gdzie tam! Nie zrobiłem żadnego wrażenia. Powiedziały, że daleko okropniejszą jest rzeczą, gdy wesele odbyło się bez drużek, i było zupełnie tak, jak gdyby mój Joe wygłosił kazanie“.
Tu stary gentleman zaczął śmiać się, a gdy naśmiał się dowoli, mówił dalej:
„Ale to bynajmniej jeszcze nie wszystko. To dopiero połowa miłosnych spisków, które potworzono. Od sześciu miesięcy stąpaliśmy po minach, a teraz miny wkońcu wybuchły!“
„Co chcesz pan przez to powiedzieć?“ zapytał pan Pickwick, blednąc; „spodziewam się, że nie potajemne małżeństwo?“
„Nie, nie“, odrzekł pan Wardle. „Tak źle jeszcze nie jest!“
„Więc cóż? Czy jetem interesowany w tej sprawie?“ dopytywał się filozof.
„Mam mu odpowiedzieć na to pytanie, Perker?“ spytał pan Wardle.
„Jeżeli przez to nie kompromituje pan siebie, kochany panie!“
„Więc dobrze! Jesteś interesowany!“
„Jakto?“ zapytał filozof z niepokojem. „W jaki sposób?“
„Z ciebie taki zapalony młodzieniec, że, doprawdy, boję się mówić. Ale, jeżeli pan Perker zechce usiąść między nami, by zapobiec nieszczęściu, to może odważę się“.
Zamknąwszy drzwi i pokrzepiwszy się nową szczyptą tabaki pana Perkera, stary gentleman rozpoczął opowiadanie w następujący sposób:
„Rzecz się ma tak: córka moja Bella... Bella, co wyszła za pana Trundle... wiecie?“
„Wiemy, wiemy!“ zawołał niecierpliwie pan Pickwick.
„Nie przestraszajcie mię na samym początku. Córka moja, Bella, siadła tedy koło mnie przedwczoraj wieczór, gdy Emilja poszła spać z bólem głowy, po odczytaniu listu Arabelli; otóż Bella powiedziała: „Cóż myślisz o tem ojcze?“ „Spodziewam się, moja kochana, że wszystko pójdzie dobrze“, odpowiedziałem. A trzeba wam wiedzieć, że odpowiedziałem tak, ponieważ siedziałem przed dobrym ogniem, popijając sobie grog w spokoju ducha, a wiedziałem, że wystarczy, bym tylko od czasu do czasu rzucił słówko, aby szczebiotała bez końca. Bo moje dziewczęta, to żywe portrety ich nieboszczki matki, a teraz, gdy jestem stary, chętnie przesiaduję z niemi; ich głosy i ich spojrzenia przypominają mi najszczęśliwszy okres w mojem życiu i na chwilę czynią mnie znów tak młodym, jak byłem wówczas, chociaż serce już nie może być takie lekkie. „To prawdziwe małżeństwo ze skłonności“, zaczęła Bella po chwili milczenia. „Tak jest, drogie dziecię“, odrzekłem; „ale takie małżeństwa nie zawsze się udają...“
„Ja twierdzę przeciwnie!“ zawołał pan Pickwick z ogniem.
„Bardzo dobrze, będziesz sobie twierdził, co ci się podoba, gdy na ciebie przyjdzie kolej mówić; a teraz nie przerywaj“.
„Przepraszam“, rzekł pan Pickwick.
„Przebaczam ci“, odparł pan Wardle. „Ojcze“, powiedziała Bella, rumieniąc się nieco, „przykro mi, że takiego jesteś zdania o małżeństwie ze skłonności“. „Źle się wyraziłem“, odrzekłem, klepiąc ją po policzku, jak sobie na to tylko taki stary jegomość, jak ja, pozwolić może, „źle, bo i twoja matka wyszła zamąż ze skłonności, i ty także“. „Ja nie to miałam na myśli“, przerwała Bella; „chciałam pomówić z tobą, ojcze, o Emilji“.
Pan Pickwick drgnął.
„A tobie co znowu?“ zapytał Wardle, przerywając opowiadanie.
„Nic, nic“, odrzekł filozof, „mów dalej“.
„Nigdy nie umiałem rozciągać żadnego opowiadania“, rzekł szybko Pan Wardle. „Prędzej czy później musi wyleźć szydło z worka, a gdy wylezie, znacznie oszczędza to czasu, Krótko mówiąc: Bella zebrała się wkońcu na odwagę, by mi powiedzieć, że Emilja jest bardzo nieszczęśliwa, że od ostatniego Bożego Narodzenia prowadzi korespondencję z naszym młodym przyjacielem, Snodgrassem, i że w poczuciu obowiązku postanowiła z nim uciec, naśladując chwalebny postępek swej przyjaciółki; czując jednak pewne w tym względzie skrupuły, ponieważ byłem niezłym ojcem, uznała, iż wypada zrobić mi ten zaszczyt i zapytać, czy też nie mam nic przeciwko temu, by się pobrali w sposób zwyczajny i pospolity. A teraz, mój kochany Pickwick, jeżeli możesz doprowadzić swe oczy do ich zwyczajnych rozmiarów i poradzić mi, co mam z tem zrobić, to będę ci za to bardzo obowiązany“.
Ten dziwny sposób, w jaki poczciwy stary gentleman odezwał się, był zupełnie na miejscu, gdyż twarz pana Pickwicka wyrażała ogromne zdumienie i zmieszanie, co robiło bardzo komiczne wrażenie.
„Snodgrass?... Od Bożego Narodzenia?“ te słowa wybiegły wkońcu z ust stropionego pana Pickwicka.
„Oczywiście, że od Bożego Narodzenia“, odparł pan Wardle. „Wszystko to jest dość wyraźne, a my musieliśmy nosić bardzo kiepskie okulary, żeśmy prędzej tego nie dostrzegli“.
„Naprawdę, że nie rozumiem“, rzekł pan Pickwick zamyślony; „poprostu nie rozumiem“.
„Ależ to nietrudno zrozumieć!“ zawołał jowialny Wardle. „Gdybyś był młodszy, byłbyś już dawno wtajemniczony we wszystko. A poza tem“, mówił stary gentleman dalej, z pewnem wahaniem, „trzeba wam wiedzieć, że ja, nie wiedząc o niczem, od czterech czy pięciu miesięcy nalegałem nieco na Emilję, by przyjęła rękę jednego z naszych sąsiadów, oczywiście, jeśli go może pokochać, bo nigdy nie zamierzałem jej zmuszać. Jestem pewny, że ona, jak zwykle dziewczyna, by podnieść własną wartość i spotęgować uczucia Snodgrassa, przedstawiła mu to w bardzo ponurych barwach i że następnie oboje doszli ostatecznie do przekonania, iż są parą okrutnie prześladowanych kochanków i że pozostaje im zatem tylko potajemne małżeństwo albo śmierć. Teraz, pytanie, co tu robić?“
„A cóźeś zrobił?“ zapytał pan Pickwick.
„Ja?“
„To znaczy, coś zrobił, gdy ci to wszystko powiedziała pani Trundle?“
„O, rozumie się, że narobiłem głupstw“.
„Oczywiście“, wtrącił pan Perker, który słuchał całej rozmowy, kręcąc łańcuchem od zegarka, drapiąc się po nosie i okazując inne oznaki zniecierpliwienia. „To bardzo naturalne. Ale jakiego rodzaju głupstw narobił pan?“
„Naprzód okropnie się rozgniewałem i tak tem przestraszyłem matkę, że się aż rozchorowała“.
„To bardzo rozumne“, zauważył pan Perker; „a dalej co, kochany panie?“
„Zrzędziłem i wściekałem się przez cały następny dzień, aż wkońcu, zmęczony tem, że trapię wszystkich i sam siebie, wziąłem powóz w Muggleton i przyjechałem tu, pod pozorem, by Emilja odwiedziła Arabellę“.
„Więc panna Wardle jest tu?“ zapytał pan Pickwick.
„Oczywiście“, odparł Wardle, „a w tej chwili powinna być w hotelu Osborne, na Adelphi, o ile twój przedsiębiorczy przyjaciel nie porwał jej, gdym wyszedł“.
„Pogodziliście się?“ zapytał pan Perker.
„Wcale nie. Emilja przez cały czas robi miny i płacze, a tylko wczoraj wieczorem, między podwieczorkiem a kolacją, zabrała się z wielką ostentacją do pisania listu. Ja udałem, że nie zauważam tego“.
„Czy chcecie wysłuchać mego zdania o tem wszystkiem?“ zapytał pan Perker, spoglądając kolejno to na zamyśloną twarz pana Pickwicka, to na niespokojne rysy pana Wardle — i energicznie zażywając swą ulubioną tabakę.
„Pewnie“, odpowiedział pan Wardle, spoglądając na pana Pickwicka.
„Oczywiście“, rzekł pan Pickwick.
„Otóż moje zdanie jest takie“, rzekł mały adwokat, wstając i odsuwając krzesło, „że najlepiej zrobicie, gdy się stąd wyniesiecie. Przejedźcie się albo przejdźcie się piechotą, jak wam będzie wygodniej, boście mnie znudzili. Na przechadzce pomówcie sobie o całej sprawie; a jeżeli odrazu wszystkiego nie ułożycie, to powiem wam, co należy zrobić, gdy się zobaczymy drugi raz“.
„Naprawdę, doskonała rada!“ zawołał pan Wardle, nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy gniewać.
„Ba, ba! Kochany panie! Znam ja was lepiej, niż wy sami“, odparł pan Perker. „Wiem, żeście już wszystko ułożyli sobie w swych głowach“.
To mówiąc, mały adwokat szturchnął tabakierką najpierw w pierś pana Wardle, a potem w kamizelkę pana Pickwicka, poczem wszyscy trzej poczęli śmiać się, a zwłaszcza dwaj ostatni gentlemani, którzy uścisnęli sobie ręce, bez żadnego wyraźnego powodu.
„Będzie pan dziś u mnie na obiedzie, Perker!“ rzekł pan Wardle.
„Nie mogę obiecywać! Nie mogę obiecywać!“ odpowiedział pan Perker, „ale w każdym razie wpadnę wieczorem!“
„Czekam do piątej“, powiedział pan Wardle. „Joe!“
Obudziwszy wkońcu Joego, obaj przyjaciele odjechali powozem pana Wardle, powóz ten miał oparcie ztyłu dla pyzatego chłopca — gdyby bowiem nie to humanitarne urządzenie, Joe niezawodnie wypadłby i zabiłby się na pierwszym zakręcie.
Przybywszy pod „Jerzego i Jastrzębia“, dowiedzieli się, że Arabella i jej pokojówka kazały sobie sprowadzić powoź i pojechały do Adelphi — otrzymały bowiem wiadomość od Emilji, że bawi w mieście. Ponieważ Wardle miał jeszcze interesy, odesłał więc powóz wraz z pyzatym chłopcem do hotelu i kazał powiedzieć, że on i pan Pickwick przyjdą na obiad o piątej.
Obarczony tem zleceniem, pyzaty chłopiec spał sobie wygodnie w powozie jak w łóżku, nie zwracając uwagi na wyboje i kałuże. Cudownem zrządzeniem losu zbudził się sam, bez niczyjej pomocy, gdy powóz stanął. Otrząsnął się, by doprowadzić do jakiego takiego stanu swoje władze umysłowe, i polazł po schodach.
Otóż, czy ów wstrząs, zamiast orzeźwić pyzatego chłopca, wprowadził jego głowę w zamęt, czy też sprawił to nagły napływ myśli i nowych idej, dość, że pyzaty chłopiec zapomniał o zwykłych ceremonjach, czy (co również jest możliwe) poprostu zdrzemnął się, idąc po schodach, wszedł bowiem do saloniku, nie zapukawszy poprzednio. Tam ujrzał natychmiast gentlemana, który siedział na kanapie i obejmował pewną młodą damę, podczas gdy Arabella i jej piękna pokojówka udawały, że z wielkiem zajęciem wyglądają oknem. Na ten widok pyzaty chłopiec pisnął, panie krzyknęły, a gentleman zaklął — wszystko to odbyło się niemal jednocześnie!
„Czego tu chcesz, nędzniku?“ zawołał gentleman. Nie potrzebujemy dodawać, że był to pan Snodgrass.
Pyzaty chłopiec, bardzo wystraszony, zdobył się tylko na jedną odpowiedź:
„Panienko!“
„Czego chcesz, głuptasie?“ zapytała Emilja, odwracając głowę.
„Mój pan i pan Pickwick przyjdą na obiad o piątej“, odpowiedział pyzaty chłopiec.
„Wynoś się!“ zawołał pan Snodgrass do zdumionego chłopca.
Arabella, Emilja, pan Snodgrass i pokojówka niezwłocznie udali się na naradę w kąt pokoju, i szeptali coś parę minut, podczas gdy pyzaty chłopiec drzemał.
„Joe“, powiedziała Arabella z czarującym uśmiechem. „Jak się masz, Joe?“
„Joe!“ zawołała panna Emilja. „Poczciwy z ciebie chłopak! Nie zapomnę o tobie!“
„Joe“, powiedział pan Snodgrass, zbliżając się do zdziwionego chłopaka i podając mu rękę. „Nie poznałem cię w pierwszej chwili; masz pięć szyllingów!“
„I ja ci będę winna piątkę“, dodała Arabella, „na rachunek dawnej znajomości!“ I obdarzyła korpulentnego młodzieńca nowym czarującym uśmiechem.
Ponieważ pyzaty chłopiec myślał powoli, więc z początku dziwił się tym nagłym oznakom przyjaźni i obejrzał się trwożliwie. Wreszcie twarz jego rozjaśniła się uśmiechem od ucha do ucha, schował do każdej kieszeni po półkoronówce, a za nią całą łapę, i wybuchnął końskim śmiechem: pierwszy i jedyny raz w życiu!
„Widzę, żeś nas zrozumiał“, powiedziała Arabella.
„Trzeba mu zaraz dać coś zjeść“, powiedziała Emilja.
Pyzaty chłopiec prawie roześmiał się znów, usłyszawszy te słowa. Mary poszeptała jeszcze chwilę z państwem, poczem odezwała się:
„Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, to razem zjemy obiad!“
„Dobrze!“ energicznie powiedział pyzaty chłopak. „Mają tu doskonały pasztet!“
Z temi słowy pyzaty chłopak poszedł po schodach, za nim piękna pokojówka, czarując wszystkich posługaczy i narażając się na gniew wszystkich pokojówek.
Znalazł się pasztet, o którym pyzaty chłopiec mówił z takiem uczuciem, a prócz tego kawał wołowiny, półmisek kartofli i flaszka porteru.
„Niech pani siada“, powiedział pyzaty chłopak. „Ależ to pyszna wsuwa! Taki jestem głodny!“
Rzuciwszy parę razy łakomym wzrokiem po stole, pyzaty chłopiec zajął miejsce u szczytu, zaś Mary naprzeciw niego.
„Pozwoli pani kawałek?“ zapytał pyzaty chłopiec, zagłębiając w pasztet nóż i widelec.
„Kawałeczek, jeśli pan łaskaw“, odrzekła Mary.
Pyzaty chłopiec ukrajał dla Mary kawałeczek, a sobie kawał pasztetu, i już miał go podnieść do ust, gdy nagle z rąk wypadł mu widelec i nóż; chłopak odsunął krzesło i, opuściwszy ręce na kolana, zawołał:
„Jaka pani śliczna!“
Było to powiedziane głosem zachwyconym, a więc nie miało w sobie nic zatrważającego. A jednak w spojrzeniu pyzatego chłopca było coś tak kanibalskiego, że komplement ten wydał się Mary conajmniej dwuznaczny.
„Panie Joe!“ zawołała Mary, rumieniąc się. „Co to ma znaczyć?“
Pyzaty chłopiec wolno przyjął poprzednią pozycję i w odpowiedzi westchnął głęboko. Przez chwilę milczał zamyślony, potem pociągnął łyk porteru. Dokonawszy tego, znowu westchnął, i zabrał się z zapałem do pasztetu.
„Bardzo ładna panienka, ta panna Emilja!“ powiedziała Mary po jakimś czasie.
Właśnie pyzaty chłopiec skończył jeść pasztet. Utkwił spojrzenie w Mary i odpowiedział:
„Znam ładniejszą!“
„Nie może być!“
„Może być!“ zawołał pyzaty chłopiec z niezwykłem ożywieniem.
„Jak się nazywa?“
„A jak pani?“
„Mary“.
„Ona tak samo“, odrzekł pyzaty chłopiec. „Pani jest tą panną“; pyzaty uśmiechnął się, mówiąc ten komplement i zrobił coś pośredniego między „zezem“ i „okiem“, co według wszelkiego prawdopodobieństwa, miało być kokieteryjnem zerknięciem.
„Pan nie powinien tak do mnie mówić“, zawołała Mary. „Pan tak nie myśli!“
„Nie myślę?“ zapytał pyzaty chłopiec. „Ale mówię!“
„No, dobrze!“
„Czy pani często będzie tu przychodzić?“
„Nie“, odrzekła Mary, potrząsając głową. „A dlaczego pan pyta?“
„Och!“ powiedział pyzaty chłopak. „To szkoda! Gdyby pani nie wyjeżdżała, raczylibyśmy się doskonałemi obiadkami!“
„Może czasem i będę przyjeżdżać dla pańskiej przyjemności“, powiedziała Mary, głaszcząc obrus. „Jeżeli pan wyświadczy mi pewną łaskę!“
Pyzaty chłopiec przeniósł wzrok z pasztetu na wołowinę, jak gdyby w jego umyśle słowo „łaska“ musiało być w ten czy w inny sposób związane z jedzeniem. Potem wyjął jedną półkoronówkę i przyjrzał jej się uważnie.
„Zrozumiał mię pan?“ zapytała Mary, patrząc mu chytrze w twarz.
Pyzaty chłopiec znów spojrzał na półkoronówkę i powiedział niewyraźnie:
„Nie...“
„Panie proszą, by pan nic nie mówił starszemu panu, że tamten młody pan był na górze... I ja proszę pana o to samo!“
„Tylko tyle?“ spytał pyzaty chłopiec, z widoczną ulgą chowając półkoronówkę do kieszeni. „Naturalnie, że nie powiem!“
„Widzi pan“, tłomaczyła Mary. „Pan Snodgrass bardzo kocha pannę Emilję, a panna Emilja bardzo kocha pana Snodgrassa, ale gdyby starszy pan się o tem dowiedział, wywiózłby was wszystkich do jakiegoś zapadłego kąta i tylebyśmy was widzieli!“
„Nie, nie powiem“, stanowczo powiedział pyzaty chłopiec.
„Strasznie pan jest kochany“, zawołała Mary. „Ale na mnie czas! Muszę iść na górę i ubrać moją panią do obiadu!“
„Niech pani jeszcze nie odchodzi!“ prosił Joe.
„Muszę!“ odrzekła Mary. „Dowidzenia — tymczasem!“
Pyzaty chłopiec ze zręcznością słonia rozpostarł ramiona, by objąć i pocałować Mary. Ale ponieważ nie trzeba było wielkiej żywości, by mu się wymigać, piękna Mary uciekła zanim się spostrzegł. Wtedy sentymentalny młodzieniec zabrał się do wołowiny i zjadłszy dobry funt, zasnął.
Na górze tyle miano do omówienia, tyle robiono planów ucieczki i potajemnego ślubu na wypadek, gdyby pan Wardle w dalszym ciągu trwał w okrutnym uporze, że pozostało zaledwie pół godziny do obiadu, kiedy pan Snodgrass zaczął się żegnać. Panie poszły przebrać się do sypialni, a pan Snodgrass wziął kapelusz i skierował się ku schodom. Zaledwie jednak wyszedł za drzwi, usłyszał donośny głos pana Wardle, a przechyliwszy się przez poręcz schodów, ujrzał go w towarzystwie innego gentlemana. Nie znając rozkładu domu, pan Snodgrass cofnął się szybko do pokoju, który właśnie opuścił, i cofając się jeszcze dalej, trafił do sypialni pana Wardle, i ostrożnie zamknął drzwi właśnie w chwili, gdy osoby, które dojrzał przed chwilą, weszły do bawialni. Byli to Panowie Wardle, Winkle, Pickwick i Benjamin Allen — bez trudu poznał ich wszystkich po głosach.
„Całe szczęście, żem się zdobył na tyle przytomności umysłu, by przed nimi uciec“, powiedział pan Snodgrass i na palcach podszedł do drugich drzwi. „Muszą wychodzić również na korytarz, więc wymknę się niepostrzeżenie!“
Ale jedna okoliczność przeszkodziła mu wymknąć się niepostrzeżenie: drzwi zamknięte były na klucz, a klucz wyjęto...
„Garson“, rzekł pan Wardle, zacierając ręce. „Dziś dacie nam najlepszego wina, jakie macie!“
„Podam najlepsze, proszę pana!“
„A paniom powiedz, że już jesteśmy!“
„Słucham pana!“
Pan Snodgrass szczerze i gorąco pragnął, by damy wiedziały, że i on jest także! Miał zamiar szepnąć przez dziurkę od klucza „Garson“, ale potem przestraszył się, że może przyjść niewłaściwy garson; przypomniał sobie również, że przed paru dniami, w sąsiednim hotelu, znaleziono pewnego gentlemana w bardzo podobnej sytuacji (wypadek ten pod rubryką „Z policji“ szczegółowo podały poranne dzienniki), usiadł więc, drżąc, na walizce.
„Na Perkera nie będziemy czekać ani minuty“, powiedział stary gentleman. „Przyjdzie albo o piątej, albo wcale nie. Więc nie warto czekać! A! Arabella!“
„Moja siostra!“ zawołał pan Ben Allen, obejmując ją bardzo dramatycznie.
„A Ben! Ale jakże cię czuć tytoniem!“ zawołała Arabella, krztusząc się.
„Naprawdę?“ rzekł pan Benjamin Allen. „Czuć mnie tytoniem? Bardzo być może“.
Było to rzeczywiście bardzo możliwe, gdyż właśnie z dwunastoma studentami medycyny odbył w tylnym pokoju, przy wesołym dymie, wielkie wspólne zebranie, na którem palono co niemiara.
„Bardzo się cieszę, że cię widzę“, rzekł pan Ben Allen. „Daj ci Boże wszystkiego najlepszego!“
„Ach“, odrzekła młoda kobieta, nadstawiając mu twarz do pocałunku, „tylko nie ściskaj mnie tak mocno, bo mi pomniesz suknię“.
Po tej scenie pojednania, pan Ben Allen, rozczulony porterem i cygarami, spojrzał dokoła siebie przez wilgotne okulary.
„A mnie nic się nie dostanie?!“ zawołał pan Wardle, roztwierając ramiona.
„Owszem“, szepnęła Arabella, przyjmując pieszczoty i serdeczne gratulacje pana Wardle, „ale pan jest zły, okrutny, bez serca; jest pan potwór!“
„A ty jesteś mała buntownica!“ odrzekł pan Wardle tym samym tonem. „Powinienbym zabronić ci bywać w moim domu! Osoby, które wychodzą zamąż bez pozwolenia, należy wykluczyć z towarzystwa! Ale mniejsza o to“, dodał stary gentleman. „Obiad na stole! Usiądź przy mnie! Joe! Ależ ten przeklęty chłopak nie śpi!“
Ku wielkiemu zdumieniu swego pana, pyzaty chłopiec miał wygląd niezwykle przytomny. Oczy jego były szeroko otwarte i nie zdradzały chęci do szybkiego zamknięcia się, a nic też nie nasuwało przypuszczenia, że się wkrótce zamkną. Ruchy jego miały szybkość, która również wydać się mogła podejrzana. Za każdym razem, gdy spojrzenie jego spotkało Arabellę lub Emilję, pyzaty chłopiec wykrzywiał się i uśmiechał. Pan Wardle mógłby przysiąc, że raz nawet pyzaty chłopiec mrugnął...
Tę zmianę w zachowaniu pyzatego chłopca wywołało nagłe poczucie ważności jego osoby oraz to, że go młode damy dopuściły do tajemnicy. Uśmiechy, grymasy j mrugnięcia miały być zapewnieniem, że się na nim nie zawiodą i mogą polegać na jego wierności. Wszystkie te jednak znaki budziły raczej, niż usypiały podejrzliwość, więc Arabella od czasu do czasu dawała mu odpowiedni znak głową, na co pyzaty chłopiec odpowiadał zdwojonem mruganiem, grymasami i wykrzywianiem się.
„Joe“, powiedział pan Wardle, bezskutecznie przeszukawszy kieszenie. „Przynieś moją tabakierkę! Leży na sofie!“
„Niema jej tam, proszę pana“, odrzekł Joe.
„Ach! Przypominam sobie“, zawołał pan Wardle, „położyłem ją na tualecie dzisiaj rano! Kropnij no się do sypialni i przynieś!“
Pyzaty chłopiec poszedł i wrócił z tabakierką i twarzą tak bladą, jakiej nie widziano jeszcze u tego chłopca!
„Co się stało temu chłopcu?“ zapytał pan Wardle.
„Nic mi się nie stało“, nerwowo odpowiedział pyzaty chłopiec.
„Widziałeś ducha koło pieca?“ zapytał pan Wardle.
„A może sobie dał na piec?“ dodał pan Allen.
„Bodaj czy pan nie zgadł“, powiedział pan Wardle. „On jest chyba pijany!“
Pan Ben Allen powiedział, że Joe pewnie się upił, a że się znał na ludziach pijanych, więc pan Wardle upewnił się w swoich podejrzeniach, które męczyły go już od godziny, że pyzaty chłopak chyba się upił.
„Nie spuszczajcie z niego oka przez jakiś czas“, powiedział pan Wardle. „Zobaczymy, czy rzeczywiście jest pijany!“
Nieszczęśliwy chłopiec zamienił zaledwie tuzin słów z panem Snodgrassem: pan Snodgrass prosił Joego, aby go w jakiś sposób wybawił, potem kazał mu wracać z tabakierką, by zbyt długa jego nieobecność nie zbudziła podejrzeń. Joe pokręcił się chwilę z bardzo podejrzaną miną i poszedł na poszukiwanie Mary.
Ale Mary, ubrawszy swoją panią, poszła do domu, pyzaty chłopak wrócił więc do pokoju jeszcze bardziej markotny, niż poprzednio.
Wardle i Allen wymienili spojrzenia.
„Joe!“ zawołał pan Wardle.
„Słucham pana!“
„Gdzie idziesz?“
Pyzaty chłopiec spojrzał beznadziejnie po wszystkich obecnych i mruknął, że wcale nie miał zamiaru wyjść.
„A, nie miałeś zamiaru, co? Podaj ten ser panu Pickwickowi“, powiedział pan Wardle.
Pan Pickwick, w dobrem zdrowiu i doskonałym humorze, był niebywale miły przez cały czas obiadu. Właśnie zajęty był wielce energiczną rozmową z Emilją i panem Winkle; uprzejmie pochylił głowę, kurtuazyjnie, w gorączce dyskusji, kiwał lewą ręką i cały roztopił się w miłych uśmiechach. Wziął kawałek sera z talerza i miał zamiar podjąć przerwaną rozmowę, gdy pyzaty chłopiec palcem wskazał po za siebie, jakby chciał coś napomknąć, przyczem wykrzywił się najszkaradniej jak umiał.
„A to co?“ zawołał zaniepokojony filozof. „Co to ma być?“ Urwał, bo pyzaty chłopiec cofnął się nagle, i udał — a może nie udał — że zasnął.
„Co takiego?“ zapytał pan Wardle.
„Twój Joe jest dziś bardzo dziwny!“ powiedział pan Pickwick, patrząc niechętnie na pyzatego chłopca. „Bardzo to przykre, ale, naprawdę, chwilami obawiam się, czy nie dostał bzika!“
„Och, panie Pickwick! Niech pan tego nie mówi!“ zawołały Arabella i Emilja jednogłośnie.
„Oczywiście, nie jestem tego pewien“, ciągnął pan Pickwick, wśród ogólnego milczenia i konsternacji, „ale jego zachowanie, choćby względem mnie, było naprawdę niepokojące. O!“ zawołał nagle pan Pickwick, „przepraszam panie! Wsadził mi jakiś ostry przedmiot w łydkę!“
„Upił się!“ zawołał pan Wardle z wściekłością. „Zadzwońcie! Zawołajcie służbę! Upił się!“
„Nie upiłem się“, ryczał pyzaty chłopiec, padając na kolana, gdy pan Wardle porwał go za kołnierz. „Nie upiłem się!“
„Więc zwarjowałeś! To jeszcze gorzej! Zawołajcie na służbę!“
„Nie zwarjowałem! Jestem przy zdrowych zmysłach!“ zaczął wołać pyzaty chłopiec, prawie z płaczem.
„Więc po jakiego djabła wpakowałeś panu Pickwickowi w łydkę jakiś ostry przedmiot?“ surowo pytał pan Wardle.
„Nie chciał na mnie patrzeć“, tłumaczył pyzaty chłopiec, „a ja musiałem zwrócić na siebie jego uwagę!“
„Co chciałeś powiedzieć panu Pickwickowi?“ pytało jednocześnie z tuzin głosów.
Pyzaty chłopiec spojrzał na drzwi sypialń, i wytarł palcami parę łez.
„Co chciałeś powiedzieć?“ pytał pan Wardle, potrząsając nim.
„Czekaj pan!“ zawołał pan Pickwick. „Pozwól, niech ja go wybadam. Co mi chciałeś powiedzieć, moje dziecko?“
„Chciałem coś panu szepnąć!“ odpowiedział pyzaty chłopiec.
„Prawdopodobnie chciał ugryźć pana w ucho!“ zawołał Pan Wardle. „Niech pan do niego nie podchodzi! Zadzwoń Pan! Niech go stąd zabiorą!“
W chwili, gdy pan Winkle miał już pociągnąć za dzwonek, powszechne zdumienie powstrzymało go od tej czynności, gdyż drzwi od sypialnego pokoju otworzyły się a uwięziony kochanek wszedł do sali, mocno zaczerwieniony ze wstydu, i oddał ukłon całemu towarzystwu.
„Do stu piorunów! A to co?“ zawołał pan Wardle, puszczając kołnierz pyzatego chłopca i cofając się o parę kroków.
„Panie“, rzekł pan Snodgrass, „byłem ukryty w sypialnym pokoju od czasu pańskiego powrotu“.
„Emiljo, moje dziecko“, rzekł pan Wardle tonem wyrzutu, „wiesz jak nie lubię wszelkich ukrywań i kłamstw! Na to nie zasłużyłem, doprawdy!“
„Drogi ojcze“, odrzekła Emilja. „Arabella wie, każdy tu wie, Joe wie, że nie przykładałam do tego ręki. Auguście! Na miłość boską, wytłumacz się!“
Pan Snodgrass, któremu nie o takie posłuchanie chodziło, począł opowiadać w jaki sposób znalazł się w tak przykrem położeniu; jak pragnąc nie wywołać zatargu domowego, usiłował sam uniknąć spotkania z panem Wardle, jak mu się zdawało, że wymknie się przez inne drzwi, ale te były zamknięte, wskutek czego był zmuszony pozostać tu wbrew swej woli. Położenie jego było bardzo przykre, ale nie żałuje tego, gdyż korzysta teraz ze sposobności, by oznajmić zgromadzonym tu wszystkim przyjaciołom, iż głęboko i szczerze kocha córkę pana Wardle, że dumny jest z tego, iż może powiedzieć, że panna Emilja podziela to uczucie, że chociażby tysiące mil ich rozdzielały, choćby cały ocean toczył między nimi swe fale, on nie zapomni nigdy, i t. d. i t. d.
To powiedziawszy, ukłonił się powtórnie, wziął kapelusz i podszedł ku drzwiom.
„Stój pan!“ krzyknął pan Wardle; „dlaczego do wszystkich tysięcy...“
„Fur beczek“, pochwycił pan Pickwick z obawy, by nie nastąpiło co gorszego.
„Niech będzie fur beczek“, mówił dalej pan Wardle, podchwytując wyrażenie, „dlaczego do wszystkich tysięcy fur beczek nie powiedział pan tego naprzód mnie?“
„Albo czemu mnie się nie zwierzyłeś?“ dorzucił pan Pickwick.
„Mój Boże“, zaczęła Arabella, podejmując się obrony, „poco te wszystkie pytania? Zwłaszcza ze strony pana, panie Wardle, który, jak wiemy, kierując się swem starem i zachłannem sercem, przeznaczałeś dla Emilji pewnego znacznie bogatszego sąsiada, a który przytem jesteś tak gwałtowny i opryskliwy, że wszyscy boją się pana, oprócz mnie. Podaj pan rękę panu Snodgrassowi i każ mu, na miłość boską, dać co jeść, bo widzi pan, jaki jest wygłodzony! A potem każ pan przynieść te doskonałe wina; bo dopiero wtedy się staje pan znośniejszy, kiedy wypijesz przynajmniej dwie butelki“.
Poczciwy, stary gentleman pokręcił Arabellę zlekka za ucho, potem ucałował ją bez najmniejszego skrupułu, wreszcie uściskał swoją córkę z wielkiem uczuciem i podał rękę panu Snodgrassowi.
„W jednym punkcie“, powiedział wesoło, „Arabella ma niezawodnie słuszność; zadzwoń, niech przyniosą wina“.
Razem z winem pojawił się pan Perker. Pan Snodgrass dostał na boku coś do zjedzenia, o potem siadł obok Emilji, już bez najmniejszej opozycji ze strony pana Wardle.
Wieczór przeszedł bardzo wesoło. Szczególnie pan Perker odznaczał się doskonałym humorem. Opowiadał mnóstwo komicznych historyj i śpiewał poważną pieśń, która robiła wrażenie prawie tak komiczne, jak historja. Arabella była bardzo zachwycającą, pan Wardle bardzo jowialny, pan Pickwick bardzo harmonijny, pan Ben Allen bardzo hałaśliwy, kochankowie bardzo milczący, pan Winkle bardzo gadatliwy, a całe towarzystwo bardzo ożywione.

Rozdział pięćdziesiąty piąty.
Pan Salomon Pell, w asystencji komitetu stangretów, urządza interesy pana Wellera starszego.

„Samiwelu“, rzekł pan Weller, zwracając się do swego syna nazajutrz po pogrzebie, „znalazłem go; byłem pewny, że tam być musi“.
„Co znalazłeś?“ zapytał Sam.
„Testament twojej macochy, Sammy, według którego należy tak zarządzić jak ci wczoraj o tem mówiłem, a mianowicie, co do funduszów“.
„Jakto? więc ci nie powiedziała, gdzie był schowany?“ zapytał Sam.
„Ani pisnęła“, odparł pan Weller. „Zajęci byliśmy usuwaniem naszych małych nieporozumień a ja starałem się jakoś jej dogodzić i rozweselić ją, jakoś więc ze wszystkiem zapomniałem o tem. Zresztą, nie wiem, czybym powiedział, hoćbym i pamiętał“, dodał pan Weller, „bo to głupia rzecz, Sammy, nudzić kogoś gadaniem o majątku, gdy dana osoba leży chora. To tak, jakbyś wsuwał rękę do kieszeni, pomagając wsiadać podróżnemu, który spadł z wierzchu dyliżansu, tymczasem pytasz go niby z westchnieniem, jak się czuje“.
Wyjaśniwszy w ten obrazowy sposób swoją myśl, Weller otworzył pugilares i wydobył z niego arkusz listowego papieru, dość brudnego i zabazgranego dziwnem pismem.
„To jest ten dokument, Sammy; znalazłem go w małym imbryku od herbaty, na półce w bufecie. Tam zawsze chowała banknoty, zanim się z nią ożeniłem. Ze sto razy widziałem, jak podnosiła nakrywkę, by płacić rachunki. Biedna istota, mogłaby śmiało napełnić testamentami wszystkie imbryki w całym domu i nicby jej to nie zaszkodziło, bo mało używała herbaty w ostatnich czasach z wyjątkiem zgromadzeń towarzystwa wstrzemięźliwości, gdzie zawsze piją naprzód herbatę, by podtrzymać ducha“.
„Cóż w nim jest?“ zapytał Sam.
„To, com ci już powiedział, mój chłopcze: przekaz na dwieście funtów szterlingów memu pasierbowi, Samuelowi, a cała reszta majątku, w każdej postaci i rodzaju, memu mężowi, panu Tony Wellerowi, którego mianuję moim wykonawcą testamentu“.
„I to wszystko?“
„Wszystko. A ponieważ wszystko jest w porządku i ku memu i twemu zadowoleniu, my zaś jesteśmy jedynemi interesowanemi stronami, więc sądzę, że możemy najspokojniej rzucić ten świstek w ogień“.
„Co robisz, lunatyku?!“ zawołał Sam, chwytając testament, w chwili właśnie, gdy ojciec, w swej nieświadomości, miał go już cisnąć w komin. „A to piękny z ciebie wykonawca testamentu!“
„Dlaczegożby nie?“ zapytał Weller, zwracając się szybko do syna z pogrzebaczem w ręku.
„Dlaczego? Dlatego, że testament musi być sprawdzony, uprawomocniony, zaprzysiężony, słowem powinien przejść wszystkie formalności“.
„Naprawdę?“ zapytał Weller starszy.
Sam wziął testament, włożył go ostrożnie do kieszeni i spojrzeniem odpowiedział, że tak jest naprawdę.
„W takim razie, powiem ci“, zaczął znów pan Weller, pomyślawszy chwilkę, „że to jest coś dla bliskiego przyjaciela kanclerza. Pell musi tu wetknąć swój nos. To jedyny człowiek do załatwiania wszelkich prawnych trudności. Nie tracąc czasu, zaraz przedstawimy to wszystko trybunałowi bankrutów“.
„Nigdy nie widziałem takiej pomylonej, starej głowy!“ zawołał Sam. „Ciągle w niej się plączą jakieś trybunały, bankruty, wszelkiego rodzaju alibi i tym podobne głupstwa. Weź lepiej porządny surdut i chodźmy do miasta załatwić całą sprawę, zamiast mówić tu o rzeczach, których nie rozumiesz“.
„Bardzo dobrze, Sammy; na wszystko się zgadzam, co prowadzi do załatwienia sprawy, ale uważaj, co ci powiem, mój chłopcze: w rzeczach prawnych niemasz jak Pell“.
„Ja też nie mam nic przeciw niemu“, rzekł Sam.
„A więc zaczekaj chwilę“, odrzekł Weller, zapiąwszy halsztuk przy pomocy małego lusterka, wiszącego na oknie, teraz z wielkim trudem wciągając na siebie wierzchnie ubranie. „Gdy będziesz taki stary, jak twój ojciec, nie tak łatwo potrafisz wleźć w surdut jak teraz“.
„Gdyby mi to trudniej przychodziło, niż teraz, to niech mię powieszą, jeżelibym go kiedy nosił“, odparł Sam.
„Tak myślisz teraz“, odrzekł Weller z powagą właściwą jego wiekowi, „ale przekonasz się, że nabierzesz więcej rozumu, gdy nabierzesz ciała. Otyłość i mądrość, Sammy, zawsze idą w parze“.
Wypowiedziawszy tą nieomylną zasadę, będącą wynikiem długoletnich osobistych spostrzeżeń i doświadczeń, pan Weller, zapomocą zręcznego ruchu ciałem, zdołał zapiąć najniższy guzik u surduta, zgodnie z jego przeznaczeniem. Potem, wypocząwszy przez chwilę, by zaczerpnąć oddechu, oczyścił kapelusz rękawem i oświadczył, że jest gotów.
„Ponieważ cztery głowy warte więcej niż dwie, Samiwelu“, rzekł, gdy jechali do Londynu, „i ponieważ majątek twojej macochy, to łakoma rzecz dla gentlemana handlującego prawem, więc weźmiemy z sobą kilku z moich przyjaciół, którzy prędko dadzą sobie z nim radę, gdyby pozwolił sobie na jaką nieprawidłowość; weźmiemy dwóch z tych, którzy cię kiedyś odprowadzali do więzienia. To najlepsi znawcy koni, jakich kiedykolwiek w życiu mojem widziałem“.
„A czy tacy sami znawcy adwokatów?“ zapytał Sam.
„Człowiek, który zdrowo sądzi o koniach, sądzi zdrowo o wszystkiem“, odpowiedział Weller tak dogmatycznym tonem, iż Sam nie ośmielił się zaprzeczyć temu aforyzmowi.
Wobec tej godnej uwagi zasady zabrano z sobą po drodze jednego pucołowatego i dwuch niezmiernie otyłych stangretów, co pan Weller uczynił zapewne w myśl tego, że otyłość i mądrość zawsze chodzą w parze. Towarzystwo udało się potem do szynku przy ulicy Portugalskiej, skąd bezzwłocznie posłano do pana Salomona Pella.
Posłaniec zastał go w sądzie, lecz nie przy nazbyt wytężającej pracy, gdyż przy zimnej przekąsce, składającej się z grzanek i kurczęcia. Ledwie posłaniec oznajmił mu, poco przyszedł, gdy pan Pell, włożywszy do kieszeni przekąskę razem z rozmaitemi dokumentami, ruszył bezzwłocznie w drogę i tak żwawo, że stanął w oberży, zanim posłaniec zdołał opuścić gmach sądu.
Gentlemani“, rzekł, wchodząc do sali i dotykając kapelusza, „witajcie mi. Mówię to nie dlatego, by wam pochlebiać, ale niema na świecie drugich pięciu osób, dla którychbym dziś wyszedł z trybunału“.
„Tyle zajęcia?“ zapytał Sam.
„Po same uszy, jak mi zwykł był mawiać nieboszczyk lord kanclerz, gdy go powoływano do Izby wyższej, gdzie stawiano mu różne pytania. Nie był on bardzo wielkich sił a takie pytania bardzo mu szkodziły na serce. Nieraz myślałem, doprawdy, że nie wytrzyma“.
Tu Pell pochylił głowę i umilkł. Weller trącił łokciem swego sąsiada, by zwrócić jego uwagę na to, jakich wysokich znajomych ma prawnik, poczem zapytał, czy praca wywarła jakiś zły wpływ na zdrowie jego znakomitego przyjaciela.
„Nigdy nie mógł przyjść do siebie“, odrzekł zapytany. „Myślę, że to go dobiło. „Pell“, mawiał mi często, „w jaki sposób u djabła możesz wytrzymać tyle pracy? Doprawdy, że to dla mnie zagadka!“ „Szczerze mówiąc“, odpowiadałem, „ja sam nie wiem“. „Pell“, dodawał kanclerz, wzdychając i patrząc na mnie jakby z zazdrością... ale zazdrością przyjacielską, gentlemani, czystą, przyjacielską, zazdrością, w której niema nic złego, „Pell“, mówił „doprawdy, że jesteś zdumiewającym człowiekiem“. O! gentlemani! Gdybyście go znali, z pewnością bardzobyście go polubili. Przynieś mi araku za trzy pensy, moja kochana“.
Zwróciwszy to ostatnie zdanie do kelnerki, pan Pell westchnął, spojrzał na swe buty, potem na sufit, wreszcie powiedział:
„W każdym razie człowiek mojej profesji nie powinien myśleć o prywatnej rozmowie, gdy wezwany jest do udzielenia pomocy prawnej. Nie mogę jednak nie nadmienić, że odkąd widzieliśmy się ostatni raz, zaszedł bardzo melancholijny i opłakany wypadek“. Doszedłszy do słowa „opłakany“, pan Pell wyjął chusteczkę, ale otarł nią tylko kroplę rumu która mu zawisła na górnej wardze.
„Czytałem o tem w Advertiser, panie Weller“, ciągnął pan Pell. „Dobry Boże! Tylko pięćdziesiąt dwa lata... Pomyśl pan!“
Smutne te refleksje zwrócone były do jegomościa z centkowaną twarzą, którego spojrzenie pan Pell pochwycił przypadkiem, na co jegomość z centkowaną twarzą, który wogóle miał ponury pogląd na świat, poruszył się niezręcznie na krześle i oznajmił, że, o ile jemu wiadomo, rzeczywiście tak pisano. Uwaga ta, zawierająca subtelną aluzję do czegoś, na co trudno znaleźć argument, została pominięta milczeniem.
„Słyszałem, że to była piękna niewiasta, panie Weller“, ciągnął pan Pell ze współczuciem.
„Tak, panie“, odrzekł pan Weller który nie bardzo lubił mówić o tej materji, uważał jednak, że adwokat, dzięki znajomości z lordem kanclerzem, musi się znać na dobrem wychowaniu. „Bardzo piękna niewiasta, panie! Była wdową jak ją poznałem!“
„To ciekawe“, powiedział pan Pell, oglądając się dokoła, „pani Pell była również wdową!“
„To rzeczywiście bardzo interesujące!“ przyznał jegomość z centkowaną twarzą.
„Bardzo dziwny zbieg okoliczności“, podjął pan Pell.
„Wcale nie dziwny“, odrzekł niechętnie pan Weller. „Czy to jedna kobieta wychodzi zamąż?“
„Słusznie, słusznie, panie Weller, ma pan najzupełniejszą słuszność! Pani Pell była to bardzo elegancka i wykształcona niewiasta, jej maniery były przedmiotem zachwytu całego sąsiedztwa! Dumny byłem, patrząc, jak ta niewiasta tańczy! W ruchach jej było coś tak solidnego i godnego, a zarazem taka lekkość! Powiadam panom — wcielenie prostoty! Ach, czasy, czasy! Przepraszam, że pana o to pytam, panie Samuelu: czy pańska macocha była wysoka?“
„Niebardzo“ odparł Sam.
„Pani Pell była wysoka“, powiedział pan Pell. „Wspaniała niewiasta, szlachetna w każdym calu, z nosem jakby stworzonym, by rozkazywać. Bardzo była do mnie przywiązana, panowie! A jaka przy tem ustosunkowana! Brat jej matki, moi panowie, miał około ośmiuset funtów rocznie!“
„No“, powiedział pan Weller, który niespokojnie przysłuchiwał się dyskusji. „Teraz przystąpmy do rzeczy!“
Słowa te były najsłodszą muzyką dla uszu Pella. Od samego początku starał się on odgadnąć, czy wezwano go do jakiej sprawy, czy też tylko, by wypić szklankę ponczu lub grogu, lub też dla oddania mu jakiego innego hołdu, a teraz wątpliwości ustąpiły, choć z jego strony nie było żadnego w tym względzie nacisku. Położył więc kapelusz na stole, a oczy mu błyszczały, gdy mówił:
„Cóż to za sprawa, hm? Czy który z gentlemanów życzy sobie ogłosić się bankrutem? Zażądamy orzeczenia sądowego, a takie przyjacielskie orzeczenie sądowe załatwia wszystko, musicie wiedzieć. My tu wszyscy żyjemy w przyjaźni“.
„Podajno mi dokument, Sammy“, rzekł Weller do syna, a wziąwszy dokument zwrócił się do adwokata i dodał: „żądamy wytryfikacji tego tu“.
„Weryfikacji kochany panie, weryfikacji“, zauważył Pan Pell.
„Niech i tak będzie“, odrzekł Weller cierpko; „weryfikacja czy wytryfikacja na jedno wyjdzie. Jeżeli pan mię nie rozumie, to znajdzie się drugi, co mnie zrozumie“.
„Bez urazy, panie Weller“, odrzekł pan Pell łagodnie. „Pan, jak widzę, jesteś wykonawcą“, dodał, spojrzawszy na papier.
„Tak, panie“, odparł pan Weller.
„A ci gentlemani są zapewne legatarjuszami?“ rzekł znów Pell z uprzejmym uśmiechem.
„Nie, Sammy jest jedynym lokotarjuszem“, odrzekł Weller. „Ci gentlemani, to moi przyjaciele, którzy przyszli dopilnować, by wszystko było zrobione jak należy; rodzaj arbitrów“.
„O! Bardzo dobrze! Nic nie mam przeciw temu. Ale prosiłbym o zaliczkę pięciu funtów, zanim zacznę“.
Ponieważ komitet zadecydował, że pięć funtów można zaryzykować, pan Weller wypłacił żądaną sumę. Poczem wywiązała się długa dyskusja o niczem właściwie, poczem pan Pell dowiódł ku ogólnemu zadowoleniu gentlemanów, którzy umieli patrzeć w przyszłość, że gdyby nie powierzono mu tej sprawy, wszystko poszłoby na opak z powodów, których nie podawał bliżej, ale które nie mniej jednak były niewątpliwe. Następnie prawnik zjadł trzy kotlety z odpowiednim dodatkiem piwa i wódki — na rachunek przyszłych dochodów. Wreszcie wszyscy udali się do Doctors Commons.
Na drugi dzień powtórzono wizytę w Doctors Commons, gdzie miano wiele do roboty z pewnym parobkiem powołanym na świadka, który upił się i ku wielkiemu zgorszeniu prokuratora i pełnomocnika nie chciał złożyć innej przysięgi, tylko świecką. Następnego tygodnia znowu trzeba było udać się do Doctors Commons, potem do urzędu opieki nad sierotami, potem trzeba było zredagować kontrakt sprzedaży oberży, ratyfikować rzeczony kontrakt, spisać inwentarz, zjeść niemało śniadań i obiadów, tudzież zrobić wiele innych rzeczy, zarówno korzystnych jak i potrzebnych, przyczem zagryzmolono tyle papieru, że pan Salomon Pell i jego pisarek, a nawet ich niebieska torba, tak się wypełnili, iż trudno było poznać, że to ten sam człowiek, ten sam pisarek i ta sama torba, których widzieć można było przed paroma dniami w okolicach ulicy Portugalskiej.
Nakoniec, gdy wszystko już zostało uporządkowane, wyznaczono dzień dla sprzedaży oberży i zamienienia gotówki na papiery funduszów publicznych, co stało się za pośrednictwem maklera papierów państwowych, pana Wilkinsa Flashera esq., w pobliżu banku miasta Londynu. Polecił go pan Salomon Pell. Był to pod pewnym względem dzień uroczysty i zainteresowane osoby przystroiły się odpowiednio. Pan Weller kazał się ufryzować a ubranie oczyścił ze szczególną pieczołowitością; jegomość z centkowaną gębą zatknął sobie w pętelkę wspaniałą georginię z liśćmi a ubrania dwóch innych przyjaciół przyozdobione były w bukiety laurowe i inne niewiędnące ziele. Wszyscy przywdziali paradne ornaty, pozapinali się aż po samą szyję i włożyli na siebie możliwie największą ilość ubrania, co od czasu wynalezienia dyliżansów należało i należy w pojęciu stangretów do najwyższej elegancji.
Pan Pell czekał o oznaczonej godzinie w omówionem miejscu. Nawet pan Pell włożył rękawiczki i czystą koszulę, bardzo przetartą koło kołnierza i mankietów od częstego prania.
„Za kwadrans druga“, powiedział pan Pell, patrząc na zegar. „Jeżeli spotkamy się z panem Flasher o kwadrans po drugiej, będziemy w sam czas!“
„Cobyście panowie powiedzieli, gdybyśmy tak wstąpili na jedno piwko?“ spytał jegomość z centkowaną twarzą.
„I kawałek zimnej wołowiny“, dodał drugi stangret.
„Albo kilka ostryg“, poddał trzeci jegomość ochrypły i na bardzo krótkich nóżkach.
„Słuchajcie! Słuchajcie!“ zawołał pan Pell. „Miałożby to być uczczenie pana Wellera, że wszedł w posiadanie majątku! Ha, ha, ha!“
„Bardzo mi przyjemnie, panowie“, rzekł pan Weller. „Sammy, zadzwońno!“
Sammy usłuchał. A ponieważ z podaniem porteru, wołowiny i ostryg nie zwlekano, przeto złożyło się wcale niezłe śniadanie. Że wszyscy brali w niem czynny udział, nie potrzebuję chyba mówić. Ale, jeżeli kto okazał większe zdolności od innych, był to stangret z ochrypłym głosem, który suto polał octem ostrygi i nie zachłysnął się nawet.
„Panie Pell“, powiedział pan Weller starszy, mieszając szklankę gorącej wody z wódką (przed każdym gościem postawiono szklankę}, „Panie Pell, ja sam myślałem, by jakoś uczcić ten dzień, ale Sammy szepnął mi...“
Tu pan Samuel Weller, który w milczeniu pożerał ostrygi, zawołał: „Słuchajcie!“ bardzo głośno.
...szepnał mi“, ciągnął pan Weller starszy, „że należałoby użyć tych płynów na wzniesienie pańskiego zdrowia, żeś pan, panie Pell, tak zręcznie i umiejętnie rzecz przeprowadził. Pańskie!“
„Stój!“ zawołał jegomość z twarzą centkowaną. „I wszyscy niech na mnie patrzą!“
To mówiąc centkowany wstał, a za nim inni gentlemani. Centkowany spojrzał na towarzystwo, i wolno podniósł rękę, poczem wszyscy obecni (nie wykluczając centkowanego}, wciągnęli również powietrze i przyłożyli szklanki do warg. Centkowany znów poruszył ręką i wszystkie szklanki wyróżniły się. Niepodobna opisać wrażenia, jakie robi podobna ceremonja! Jest ona jednocześnie poważna, uroczysta, budująca i pełna grandeur.
„Moi panowie“, powiedział pan Pell. „Mogę tylko powiedzieć, że taki dowód zaufania jest bardzo miły człowiekowi mego zawodu. Nie chcę pokazać się egoistą, panowie, ale mogę tylko powiedzieć, że rad jestem, żeście się do mnie zwrócili: ze względu na was. Tyle tylko. Gdybyście się zwrócili do człowieka mniej wyrobionego ode mnie, zapewniam was, z całą stanowczością, że znaleźlibyście się na Queer street. Żałuję że mój szanowny przyjaciel już nie żyje i nie może wiedzieć, jak wybrnąłem z tej sprawy. Nie mówię tego powodowany dumą, nie zawracałbym wam głowy podobnemi rzeczami! Zawsze możecie mię tu znaleźć, ale gdyby mię tu przypadkiem nie było — oto mój adres! Przekonacie się, że żądania moje są rozsądne i niewygórowane, że nikt nie jest życzliwiej usposobiony dla swoich klijentów, a przytem znam się cokolwiek na swojej specjalności! Jeżeli panowie, zechcecie polecić mię swoim przyjaciołom, będę niezmiernie zobowiązany, a oni również, gdy poznają mię bliżej! Wasze zdrowie, panowie!“
To powiedziawszy, pan Salomon Pell położył przed każdym gościem pana Wellera drukowaną kartę z adresem, poczem spojrzał znów na zegar i oznajmił, że już chyba czas. Wtedy pan Weller uregulował rachunek i cała paczka — doradca, świadkowie, wykonawca testamentu i obdarowany — udali się do City.
Biuro pana Wilkinsa Flashera esq. znajdowało się na pierwszem piętrze, o trzy domy od Banku Angielskiego. Dom pana Wilkinsa Flashera esq. był na Brixton Surrey. Koń pana Wilkinsa Flashera esq. stał w wynajętej stajni, groom pana Wilkinsa Flashera esq. został właśnie posłany na West End. Dependent pana Wilkinsa Flashera esq. poszedł na obiad. Więc pan Wilkins Flasher esq. osobiście zawołał „Proszę!“, kiedy pan Pell i jego przyjaciele zastukali do drzwi.
„Dzień dobry panu!“ powiedział pan Pell, kłaniając się pokornie. „Chcielibyśmy załatwić z panem małą tranzakcyjkę“.
„Proszę, proszę“, zawołał pan Flasher. „Wejdźcie panowie! Służę za chwilę!“
„Dziękujemy panu“, powiedział pan Pell. „Nie śpieszno nam. Niech pan siada, panie Weller!“
Pan Weller usiadł na krześle, Sam na skrzyni, świadkowie usiedli, gdzie który mógł, i zabrali się do oglądania kalendarza oraz kilku ogłoszeń, wiszących na ścianie, z taką ciekawością, jak gdyby to były arcydzieła starych mistrzów.
„Gotów jestem założyć się o pół tuzina flaszek klaretu“, powiedział pan Flasher esq., podejmując rozmowę, którą przerwało na chwilę wejście pana Pell.
Słowa te były zwrócone do szykownego młodzieńca, który nasunął kapelusz aż na prawy wąs i łapką bił na biurku muchy. Wilkins Flasher esq. kołysał się na krześle, bardzo zręcznie, przebijając pudełko opłatków, scyzorykiem, którym od czasu do czasu rzucał w sam środek czerwonego opłatka przylepionego na etykiecie. Obaj ci panowie mieli bardzo wycięte kamizelki, bardzo wykładane kołnierze przy koszulach, bardzo niskie trzewiki, bardzo wielkie pierścionki, bardzo małe zegareczki, bardzo grube łańcuchy i bardzo wyperfumowane chustki do nosa.
„Nigdy nie zakładam się o pół tuzina, tylko o tuzin“, odpowiedział tamten.
„Zrobione, Simmery, zrobione!“ zawołał pan Flasher.
„Pamiętaj!“ powiedział tamten.
„Oczywiście“, odpowiedział pan Wilkins Flasher esq. i wpisał to złotym ołóweczkiem do małego notesika, co również zrobił pan Simmery, również w małym notesiku i złotym ołówkiem.
„Widzę że jest już wzmianka o Bofferze“, zauważył pan Simmery. „Biedak. Wyrzucili go!“
„Założę się o dziesięć gwinej przeciw pięciu, że sobie poderżnie gardło“, powiedział pan Wilkins Flasher esq.
„Zrobione!“ zawołał Simmery.
„Stój!“ powiedział pan Wilkins. „Zmieniam zdanie! Może się powiesi!“
„Doskonale!“ powiedział pan Simmery, wyjmując notes i ołówek. „Godzę się i na to! Nie mam żadnej pretensji! Niech będzie i tak! Powiedzmy, popełni samobójstwo!“
„To jest, zabije się!“
„Doskonale!“ powiedział pan Simmery. „Flasher pięć gwineji przeciw dziesięciu, że Boffer się zabije! W jakim czasie?“
„Dwa tygodnie, powiedzmy!“ poddał pan Flasher.
„Za długo“, powiedział pan Simmery, bijąc muchę. „Powiedzmy — tydzień!“
„Powiedzmy pośrodku: dziesięć dni?“
„Dobrze. Niech będzie dziesięć dni!“
A więc zapisano do notesika, że Boffer zabije się w ciągu dziesięciu dni, w przeciwnym zaś razie Wilkins Flasher esq. ma wręczyć Frankowi Simmery esq. sumę dziesięciu gwinej. A jeżeli Boffer zabije się w ciągu tych dziesięciu dni, Frank Simmery esq. płaci Wilkinsowi Flasher esq. pięć gwinej.
„Bardzo żałuję, że wpadł!“ powiedział Wilkins Flasher. „Kapitalnie dawał jeść!“
„I miał doskonałe porto“, dodał pan Simmery. „Muszę posłać jutro służącego, kiedy go będą licytowali, niech kupi parę butelek dla mnie!“
„Takiś sprytny!“ zawołał pan Wilkins Flasher esq. „Poślę także mojego! Założę się, że lepiej i taniej kupi!“
„Zrobione!“
Znowu zapisano coś w notesikach złotemi ołówkami. Pan Simmery, po zabiciu kilkunastu much i zrobieniu kilka zakładów, pobiegł do Stock Exchange, by dowiedzieć się, co tam słychać.
Wilkins Flasher esq. teraz mógł już wysłuchać, co mu miał do powiedzenia pan Pell, a wypełniwszy odpowiedni papier, zażądał, by całe towarzystwo poszło z nim do banku, co też uczyniono. Pan Weller i jego trzej przyjaciele przyjmowali to wszystko z największem zdumieniem, Sam zaś z obojętnością, której nic nie było w stanie poruszyć.
Przeszedłszy dziedziniec pełen ruchu i gwaru, i minąwszy dwuch odźwiernych, ubranych tak, że sam ich widok mógł wzbudzić pożar, weszli do biura, gdzie sprawa miała być załatwiona; tu pan Pell i pan Flasher opuścili na jakiś czas towarzystwo, by zajść do urzędu opieki.
„Co to za biuro?“ zapytał centkowany jegomość pana Wellera starszego.
„Biuro konsolidów“, rzekł wykonawca testamentu.
„A cóż to za gentlemani siedzą przy biurkach? — zapytał jegomość z chrypką.
„Sądzę, że to zredukowane konsolidy“, odrzekł pan Weller. „Czy tak, Sammy?“
„Jakto, myślisz, że zredukowany konsolid może żyć?“ spytał Sam z pogardą.
„Skądże mam wiedzieć?“ powiedział pan Weller. „Myślałem, że to konsolidy. Tak wyglądają. Więc któż to taki?“
„Urzędnicy“.
„Dlaczegóż wszyscy jedzą chleb z szynką?!“
„Może to jest ich obowiązek“, powiedział Sam. „Zapewne należy to do systemu, bo cały dzień to tylko robią“.
Weller i jego przyjaciele mieli czas zastanowić się nad tą szczególną właściwością angielskiego systemu finansowego, gdy Pell i pan Wilkins Flasher esq. zaprowadzili ich do biura, na którem, na wielkiej tablicy, było napisane ogromne „W“.
„A to na co?“ spytał pan Weller, zwracając uwagę pana Pella na ten napis.
„Pierwsza litera nazwiska nieboszczki!“ odrzekł pan Pell.
„Tak być nie może“, rzekł stangret, zwracając się do arbitrów. „To coś nie w porządku! Nasze nazwisko zaczyna się od V!“
Arbitrowie wyrazili zdanie, że sprawa nie może być legalnie załatwiona pod literą „W“ i niezawodnie wszystko odwlekłoby się na jaki dzień lub dwa, gdyby nie stanowcza i na pierwszy rzut oka bezceremonjalna postawa Sama, który schwycił ojca za połę, wciągnął go do biura i zmusił do podpisania wszystkiego, co należało. Przy umiejętności pana Wellera okazało się to pracą tak trudną i żmudną, że obecny przy tem urzędnik miał czas obrać i zjeść trzy jabłka.
Ponieważ pan Weller starszy nalegał na to, by oberża została niezwłocznie sprzedana, więc z banku poszli wszyscy na giełdę — po krótkiej zaś chwili Wilkins Flasher esq. wrócił z mandatem na dom Smyth, Payne i Smyth, na pięćset trzydzieści funtów szterlingów, jako część renty przekazanej przez panią Wellerową mężowi. Dwieście funtów Sama zostało przepisane na jego imię. Wilkins Flasher esq., otrzymawszy komisowe, niedbale włożył pieniądze do kieszeni i poszedł z powrotem do biura.
Zrazu pan Weller uparł się, by wypłacono mu wszystko w suwerenach. Ale gdy arbitrowie wyjaśnili mu, że w takim razie musiałby kupić mały worek, by miał w czem zanieść pieniądze do domu, zgodził się przyjąć sumę w banknotach pięciofuntowych.
„Mój syn!“ powiedział pan Weller, gdy wyszli z banku, „mój syn i ja mamy dzisiaj po południu ważny interes do załatwienia, chciałbym więc zakończyć nasze rachunki. Może wstąpimy gdzieś, gdzie nam nie będą przeszkadzać“.
Znaleziono zaciszny pokoik, wysłuchano sprawozdania pana Pella, wyrażono swoją o tem opinję. Sam sprawdzał rachunki, niektóre pozycje zostały zakwestjonowane przez arbitrów. Ale pomimo zapewnień pana Pella, że są zbyt bezwzględni wobec niego, był to jeden z najlepszych interesów, jaki udało mu się zrobić w ciągu następnych sześciu miesięcy.
Po załatwieniu wszelkich formalności, arbitrowie pożegnali się, gdyż musieli tej samej nocy wyjechać z miasta. Salomon Pell, widząc, że nic nie da się już wymamić — ani do jedzenia ani do picia — pożegnał się przyjaźnie i pan Weller został sam z synem.
„Samiwelu!“ powiedział pan Weller, chowając notes do peszeni. „Mam tu w pugilaresie tysiąc sto osiemdziesiąt funtów szterlingów, licząc w to już i odstępne za prawo trzymania oberży. Teraz mój chłopcze, idźmy pod „Jerzego i Jastrzębia!“

Rozdział pięćdziesiąty szósty.
Ważna konferencja pana Pickwicka z Samuelem Wellerem, w obecności jego ojca. Przybycie gentlemana w tabaczkowym fraku.

Pan Pickwick siedział samotnie i rozmyślał o wielu rzeczach, między innemi, w jaki sposób mógłby pomóc młodemu małżeństwu, którego niepewna przyszłość była powodem nieustannej jego troski i zmartwienia, gdy Mary wpadła szybko do pokoju i zbliżywszy się do stołu, powiedziała z ożywieniem:
„Proszę pana! Pan Samuel jest na dole i zapytuje, czy może wejść ze swoim ojcem?“
„Naturalnie“, odpowiedział pan Pickwick.
„Dziękuję panu“, powiedziała Mary, idąc ku drzwiom.
„Sam nie dawno tu jest, co?“ zapytał pan Pickwick.
„Niedawno, proszę pana“, zapewniała Mary gorąco. „Przyszedł przed chwilą! Powiedział, że już nie będzie prosił więcej o urlop!“
Mary albo spostrzegła się, że oznajmiła tę ostatnią wiadomość z większym zapałem, niż wymagała tego konieczność, albo może zauważyła życzliwy uśmiech na obliczu pana Pickwicka — ale nagle przestała mówić. Spuściła głowę i bardzo uważnie zaczęła się przyglądać swemu malutkiemu fartuszkowi, z o wiele większem zajęciem, niż miała po temu powody.
„Powiedz mu niech zaraz przyjdzie!“ powiedział pan Pickwick.
Mary, najwyraźniej bardzo zadowolona, wybiegła z pokoju.
Pan Pickwick przeszedł się parę razy po pokoju, gładząc podbródek, potem powiedział do siebie głosem melancholijnym i łagodnym:
„Ha! Będzie to najlepsza nagroda za jego wierność. Niech tak się stanie, w imię Boże. Taki już los starych kawalerów, że muszą patrzeć, jak osoby otaczające ich, zawierają inne związki i oddalają się. Nie mam prawa żądać, by ze mną stało się inaczej. Nie, nie!“ dodał weselej, „byłoby to egoizmem i niewdzięcznością. Powinienem się cieszyć, że mi się nadarza sposobność, by się nim zająć. Bardzo się cieszę“.
Pan Pickwick był jeszcze pogrążony w tych rozmyślaniach, gdy zapukano do drzwi trzy czy cztery razy, zanim pukanie usłyszał. Filozof szybko usiadł, przybrał natychmiast wesołą twarz, i zawołał:
„Proszę wejść“.
Po chwili ukazał się Sam Weller, w towarzystwie swego ojca.
„Cieszę się, żeś powrócił, Samie. Jak się pan ma, panie Weller?“
„Bardzo dobrze, dziękuję panu“, odrzekł wdowiec. „Spodziewam się, że i panu dobrze się wiedzie?“
„O, doskonale! Dziękuję panu“.
„Chciałbym pomówić z panem parę słów, jeżeli może mi pan udzielić jakich pięciu minut“, rzekł pan Weller.
„Dlaczegożby nie?“ rzekł pan Pickwick. „Samie, podaj ojcu krzesło“.
„Dziękuję ci, Samiwelu, mam już“, rzekł pan Weller, biorąc sobie krzesło. „Bardzo dziś mamy piękny dzień“, dodał stary gentleman, kładąc kapelusz na podłodze zanim usiadł.
„Bardzo piękny, jak na tę porę“, odpowiedział pan Pickwick.
„Prześliczna pogoda, dawno takiej nie pamiętam“, zaczął znów pan Weller. Doszedłszy do tego punktu rozmowy, dostał gwałtownego napadu kaszlu, a gdy ten ustał, zaczął głową i mruganiem dawać znaki, to groźne, to błagalne, swemu synowi, który uparcie ich nie dostrzegał.
Pan Pickwick, zauważywszy, iż stary woźnica jest zakłopotany, udał, iż bardzo jest zajęty rozcinaniem kart jakiejś książki i czekał cierpliwie, aż Weller wyjaśni cel swej wizyty.
„Nigdy nie widziałem tak nieznośnego chłopca, jak ty, Sammy“, powiedział wreszcie wdowiec, spoglądając na syna z wielkiem oburzeniem. „Nigdy w życiu“.
„Cóż on zrobił?“ zapytał pan Pickwick.
„Nie chce zacząć, panie; wie dobrze, iż nie umiem należycie wyrazić się, gdy trzeba powiedzieć coś szczególnego, a stoi jak słup. Widzi, żem ugrzązł na samym początku drogi, że zajmuję panu drogi pański czas, robi ze mnie śmieszną figurę, że się aż wstydzić muszę, a nie chce mi dopomóc ani słowem. To nie po synowsku, Samiwelu“, dodał, ocierając pot z czoła, „wcale nie po synowsku“.
„Powiedziałeś, że chcesz mówić“, odrzekł Sam, „a skądże mogłem wiedzieć, że uwięźniesz, zanim jeszcze zaczniesz?“
„Widziałeś dobrze, że nie mogę ruszyć z miejsca, że jadę złą drogą, że włażę między płoty, rowy i tym podobne historje, a nie chcesz mi podać ręki, by pomóc. Wstydzę się za ciebie, Samiwelu“.
„Rzecz ma się tak, proszę pana“, zaczął Samuel z ukłonem; „mój ojciec podniósł swój fundusz...“
„Bardzo dobrze, Samiwelu! Bardzo dobrze!“ przerwał Weller, kiwając z zadowoleniem głową. „Nie miałem zamiaru być dla ciebie surowym, Sammy! Bardzo dobrze! Tak należało zacząć! Teraz dojdziemy do końca!“
Pan Weller kiwnął kilkanaście razy głową dla okazania swojej wdzięczności, i ze skupioną miną czekał na dalsze sprawozdanie Sama.
„Możesz usiąść, Samie“, powiedział pan Pickwick, widząc, że się zanosi na dłuższą rozmowę niż przypuszczał.
Sam znowu się skłonił i usiadł. Gdy ojciec obejrzał się, ciągnął dalej:
„Ojciec podniósł pięćset trzydzieści funtów!“
„Wszystko skonsolidowane“, dodał pan Weller starszy.
„To nic nie znaczy, czy skonsolidowane, czy nie“, powiedział Sam. „Pięćset trzydzieści funtów — tyle wynosi suma, co?“
„Gadasz jak z nut, Samie“, powiedział pan Weller.
„Do tego dołączył sumę ze sprzedaży oberży i domu...“
„Statki, zapasy, prawo trzymania oberży...“, dodał Weller.
„...co stanowi razem“, ciągnął Sam, „tysiąc sto siedemdziesiąt funtów“.
„Naprawdę?“ zdumiał się pan Pickwick. „Cieszę się, że pan zrobił tak dobry interes!“
„Niech pan zaczeka jedną minutę“, rzekł Weller, błagalnie wznosząc rękę. „Wal dalej, Samiwelu“.
„I bardzo życzy sobie“, zaczął Sam z widocznem wahaniem, „życzy sobie bardzo ulokować tę kwotę w pewnem miejscu, bo jeżeli będzie ją nosił przy sobie, to albo pożyczy ją pierwszemu lepszemu, albo wyda wszystko na konie, albo zgubi gdzie pugilares w drodze, słowem, w ten czy inny sposób zrobi z siebie mumję egipską“.
„Bardzo dobrze, Samiwelu“, przerwał Weller, z takiem zadowoleniem, jak gdyby syn oddawał najwyższe pochwały jego rozsądkowi i przezorności. „Bardzo dobrze“.
„Otóż z tych powodów“, mówił Sam dalej, mnąc swój kapelusz, „stary zebrał wszystkie pieniądze... i przyszedł tu ze mną, by powiedzieć... to jest, by ofiarować — czyli, innemi słowami...“
„By powiedzieć“, zawołał Weller zniecierpliwiony, „że moneta ta na nic mu się nie przyda. Będę teraz regularnie jeździć dyliżansem, a ponieważ nie wiem, gdzieby ją podziać, chyba że będę płacił konduktorowi, by mi jej pilnował, albo włożę w jaką kieszeń w dyliżansie, coby mogło się stać pokusą dla przejeżdżających. Jeżeliby pan zechciał się nią zaopiekować, tobym był panu wielce obowiązany. Może“, dodał Weller, wstając i szepcząc do ucha panu Pickwickowi, „może posłuży ona do spłacenia części tej kary sądowej... Słowem, proszę, byś pan zechciał zatrzymać ją u siebie, dopóki jej nie zażądam“.
To rzekłszy, Weller położył swój pugilares na kolanach pana Pickwicka, chwycił za kapelusz i wybiegł z pokoju z szybkością, której nie można było spodziewać się po człowieku takiej tuszy.
„Samie! Zatrzymaj go!“ zawołał pan Pickwick spiesznie. „Biegnij i zaraz mi go tu przyprowadź. Panie Weller! Stój pan!“
Sam zrozumiał, iż nie może nie usłuchać rozkazu pana Pickwicka. Pochwycił więc ojca za ramię, gdy ten chciał już schodzić nadół, i przyprowadził go z powrotem.
„Mój drogi przyjacielu“, rzekł filozof, biorąc go za rękę; „takie zaufanie wzrusza mię“.
„Niema powodu, proszę pana“, odrzekł Weller z uporem.
„Ale zapewniam pana, mój przyjacielu, iż mam więcej pieniędzy, niż mi potrzeba; daleko więcej, aniżeli człowiek w moim wieku wydawać może“.
„Nikt nie wie, ile może wydać, dopóki nie spróbuje“, filozoficznie zauważył pan Weller.
„Być może; ale ponieważ nie chcę robić takiej próby, nie mogę więc przypuszczać, by mi zabrakło pieniędzy, i proszę, byś pan wziął je z powrotem, panie Weller“.
„Bardzo dobrze“, odparł stary stangret z kwaśną miną. „Tylko uważaj, Samiwelu, co mówię: zrobię z temi pieniędzmi jakiś krok rozpaczliwy, zupełnie rozpaczliwy, Samiwelu!“
„Tego nie radzę“, odrzekł Sam.
Weller pomyślał chwilkę, potem zapiął surdut z stanowczą miną i powiedział:
„Wydzierżawię rogatkę[2]“.
„Co?!“ zawołał Sam.
„Rogatkę“, odrzekł Weller, zaciskając zęby. „Będę celnikiem przy rogatce. Pożegnaj twego ojca, Samiwelu; resztę życia poświęcę rogatce“.
Była to groźba tak straszliwa, a Weller powiedział tak stanowczo, że ją wykona, i tak głęboko był zmartwiony odmową pan Pickwicka, iż zacny filozof po krótkim namyśle powiedział:
„No, no, panie Weller, zatrzymam pańskie pieniądze. Rzeczywiście, może będę umiał lepiej ich użyć, niż pan.“
„Rozumie się!“ odrzekł Weller, wypogadzając czoło. „O to mi chodziło“.
„Nie mówmy o tem więcej“, odrzekł pan Pickwick, chowając pugilares do swego biurka. „Serdecznie jestem panu zobowiązany. A teraz niech pan usiądzie; chciałbym zasięgnąć pańskiej rady“.
Uśmiech triumfu, który wykrzywił nietylko twarz, ale ręce, nogi i całą osobę Wellera, gdy pugilares został zamknięty, ustąpił miejsca najmajestatyczniejszej powadze, gdy usłyszał te słowa.
„Sam“, rzekł pan Pickwick, „zostaw nas na chwilę“.
Sam wyszedł natychmiast.
Potężny stangret miał minę niezwykle myślącą, ale zarazem i zdumioną, gdy pan Pickwick zaczął w następujący sposób:
„Nie jest pan, jak sądzę, wielkim zwolennikiem małżeństwa?“
Weller potrząsnął głową; nie był poprostu w stanie przemówić, gdyż myśl, iż może jaka niegodziwa wdowa zawróciła głowę panu Pickwickowi, sparaliżowała mu język.
„Idąc tu po schodach“, mówił filozof dalej, „zapewne zauważył pan pewną młodą dziewczynę?“
„Widziałem“, odpowiedział Weller krótko.
„Co pan o niej sądzi? Mówiąc szczerze, czy podoba się panu?“
„Zbudowana dobrze, więź proporcjonalna, miarę trzyma“, odrzekł stangret z miną znawcy.
„Tak, tak, to ładna dziewczyna, ale co pan sądzi o jej zachowaniu z tego, co pan widział?“
„Hm! Ruchy dobre, panie, posuwiste“.
Pan Pickwick niebardzo rozumiał, co Weller chciał przez to powiedzieć, ale z tonu domyślił się, iż były to ulubione wyrażenia stangreta, gdy kogo chciał pochwalić, i dlatego był tak zadowolony, jakby otrzymał dodatnią odpowiedź.
„Ta dziewczyna bardzo mię interesuje“, powiedział pan Pickwick.
Weller odkaszlnął.
„Chcę przez to powiedzieć, że interesuje mię o tyle, że chciałbym, by była szczęśliwą; rozumie mię pan?“
„Najzupełniej“, odrzekł Weller, który nierozumiał nic a nic.
„Dziewczyna ta jest zakochana w Samie“.
„W Samiwelu?“ zapytał ojciec.
„Tak“.
„To rzecz naturalna“, rzekł po chwili namysłu, „to rzecz naturalna, ale trochę niepokojąca. Trzeba, by Sammy miał się na ostrożności“.
„Co pan przez to rozumie?“ zapytał pan Pickwick.
„Musi uważać, by nic jej nie przyrzekł“, odparł pan Weller. „Musi uważać, by w chwili czułości nie przyrzekł jej czego, coby potem służyć mogło za pretekst do procesu o złamanie przyrzeczenia małżeństwa. Z temi rzeczami igrać nie można, panie Pickwick. Kobiety, kiedy raz na kogo zarzucą sieć, to już potem niewiadomo jak się wywikłać; ani się człowiek opatrzy, a już go złapały. Ja tak samo ożeniłem się pierwszy raz, panie Pickwick; a Samiwel jest następstwem tego błędu“.
„Niebardzo mi pan dodaje tem otuchy“, rzekł pan Pickwick, „ale sądzę, że najlepiej załatwić tę rzecz odrazu. Nietylko ta młoda dziewczyna jest zakochana w pańskim synu, ale i Samuel jest w niej zakochany, panie Weller“.
„A to miłe rzeczy dla ojcowskiego ucha!“ odezwał się pan Weller.
„Przekonałem się o tem niejednokrotnie“, mówił dalej filozof, nie zważając na wykrzyknik Wellera, „i nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Teraz wyobraź pan sobie, że chciałbym, by się pobrali, i zająłbym się ich losem? Co pan myślałby o tem, panie Weller?“
Najpierw Weller skrzywił się okropnie, usłyszawszy propozycję, zmierzającą do małżeństwa człowieka, którym się bądź co bądź interesował; ale gdy pan Pickwick przedstawił mu całą rzecz, kładąc nacisk na ten fakt, że Mary nie jest wdową, stary stał się przystępniejszy, tembardziej, że Mary bardzo przypadła mu do gustu i, mówiąc nawiasem, nawet już zerkał na nią wcale nie po ojcowsku; wkońcu oświadczył więc, iż nie chce bynajmniej sprzeciwiać się życzeniom pana Pickwicka i zawsze z przyjemnością pójdzie za jego radą. Wtedy nasz zacny przyjaciel przywołał swego służącego.
„Samie“, powiedział odkaszlnąwszy, „twój ojciec i ja rozmawialiśmy tu o tobie“
„O tobie, Samiwelu“, powtórzył Weller, tonem protekcyjnym.
„Nie jestem tak ślepy, Samie“, mówił dalej filozof, „by oddawna nie dostrzec, iż do pokojówki pani Winkle czujesz coś więcej niż przyjaźń“.
„Słyszysz, Samiwelu?“ dodał Weller, tym samym tonem arbitralnym, co przedtem.
„Sądzę, panie“, odrzekł Samuel, zwracając się do pana Pickwicka, „iż niema w tem nic złego, gdy młody człowiek okazuje pewne względy młodej dziewczynie, która niewątpliwie jest ładna i przyzwoita“.
„Oczywiście“, rzekł pan Pickwick.
„Ani odrobiny“, dodał Weller głosem przyjaznym, ale poważnym.
„Nietylko, że nie widzę nic złego w tej rzeczy tak naturalnej“, zaczął znów pan Pickwick, „ale chciałbym poprzeć twoje zamiary i pomóc ci. Dlatego to rozmawiałem z twoim ojcem, a ponieważ jestem zdania...“
„Wobec tego, że rzeczona osoba nie jest wdową“, wtrącił Weller w formie komentarza.
„I wobec tego, że osoba ta nie jest wdową“, powtórzył z uśmiechem pan Pickwick, „pragnę okazać ci wdzięczność za twe przywiązanie, umożliwiając ci poślubienie tej dziewczyny, i chcąc zająć się tem, byś mógł zapewnić twej rodzinie niezależny byt. Dumny będę“, mówił dalej pan Pickwick, którego głos, drżący dotąd, powrócił znów do swego zwykłego brzmienia, „dumny będę i szczęśliwy, gdy będę mógł twoje dalsze życie uczynić przedmiotem mej wdzięcznej i żywej troski“.
Przez kilka minut trwało głębokie milczenie, po którem Sam przemówił głosem cichym i przerywanym, pomimo to jednak, stanowczym.
„Bardzo jestem panu obowiązany za tę propozycję, prawdziwie godną pana, ale nic z tego nie będzie“.
„Nic nie będzie?“ zawołał pan Pickwick ze zdumieniem.
„Samiwelu!“ zawołał Weller z godnością.
„Powiadam, że nic z tego nie będzie“, powtórzył Sam głosem nieco podniesionym. „Bo cóżby się z panem stało?“
„Mój kochany chłopcze“, rzekł pan Pickwick, „zmiany, które ostatnio zaszły w życiu moich przyjaciół, zmienią zupełnie i mój tryb życia w przyszłości. A przytem starzeję się i potrzebuję wypoczynku i spokoju; podróże moje skończyły się Samie“.
„Skąd to można wiedzieć, panie?“ odparł Sam. „Teraz się panu tak wydaje; ale przypuśćmy, że zmieni pan zdanie, co jest bardzo możliwe, gdyż ma pan w sobie ogień dwudziestopięcioletniego młodzieńca; cóż wtedy zrobi pan beze mnie? Nie, panie, to nie może być, nie może!“
„Bardzo dobrze, Samiwelu! W tem, co mówisz, jest wiele racji“, zauważył Weller zachęcającym tonem.
„Mówię po długim namyśle, Samie, i pewny, że słowa dotrzymam“, zaczął znów pan Pickwick, pochyliwszy głowę. „Nowe widownie owych wędrówek są dla mnie zamknięte! Moje włóczęgowskie życie skończyło się“.
„Niech będzie, panie“, odparł Sam. „A więc tem bardziej będzie pan potrzebował kogoś, kto pana rozumie, kto wie, jak pana rozweselić. Jeżeli chce pan mieć jakiegoś bardziej gładkiego, obytego służącego ode mnie, to zgoda, niech go pan bierze; ale czy mi pan będzie płacił, czy nie, czy da mi pan mieszkanie, czy będę miał u pana co jeść, czy nie, czy spotkam się z pańskiem uznaniem, czy nie, — Sam Weller, którego pan wziął ze starej oberży w Borough, zawsze będzie przy panu, niech się dzieje, co chce. I choćby było najgorzej a ludzie byli dla mnie jeszcze bardziej bezwzględni, nic mi w tem nie przeszkodzi“.
W końcu tej deklaracji, wygłoszonej z wielkiem wzruszeniem przez Sama, ojciec jego zerwał się z krzesła i zapomniawszy o wszelkich względach na czas, miejsce i przyzwoitość, podniósł kapelusz do góry i trzykrotnie krzyknął:
„Hurra!“
„Mój kochany Samie“, rzekł pan Pickwick, gdy pan Weller usiadł, nieco zawstydzony swym entuzjazmem; „mój kochany Samie, powinienbyś też mieć wzgląd i na tę dziewczynę“.
„Ja, panie, mam wzgląd na nią; opowiedziałem jej, w jakiem znajduję się położeniu, a ona przyrzekła mi czekać, aż będę się mógł z nią ożenić. Spodziewam się, że dotrzyma słowa (gdyby nie dotrzymała to nie byłaby kobietą, jakiej mi potrzeba, a w takim razie nie będzie czego żałować!) Pan zna mnie dawno; jestem zdecydowany i nic nie zmieni mego postanowienia“.
Któżby mógł zwalczać takie postanowienie? W każdym razie nie pan Pickwick. Bezinteresowne przywiązanie tych dwóch skromnych przyjaciół napełniało w tej chwili pana Pickwicka większą dumą i radością, aniżeli dziesięć tysięcy zapewnień przyjaźni najznakomitszych osób w świecie.
Podczas gdy ta rozmowa odbywała się w pokoju pana Pickwicka, przy drzwiach oberży zatrzymał się mały jegomość w tabaczkowym fraku, a za nim szedł służący z walizeczką. Zamówiwszy sobie łóżko na noc, jegomość zapytał garsona czy niejaka pani Winkle mieszka tutaj? na co garson odpowiedział, oczywiście, twierdząco.
„Czy jest sama?“ zapytał jegomość.
„Zdaje mi się, że tak“, odpowiedział garson. „Zaraz zawołam jej pokojówkę...“
„Nie potrzebuję pokojówki“, szybko zawołał jegomość. „Zaprowadź mię do jej pokoju, nie anonsując!“
„Ależ, panie!“
„Czyś głuchy?“
„Nie, proszę pana!“
„Więc słuchaj uważnie, jeśli łaska. Słyszysz, co mówię?“
„Słyszę, proszę pana“.
„Doskonale! Zaprowadź mię do pokoju pani Winkle, nie anonsując!“
To mówiąc, staruszek wsunął garsonowi pięć szylingów i szybko spojrzał mu w oczy.
„Doprawdy panie“, powiedział garson. „Nie wiem czy...“
„Przecież zrobisz to, co mówię!“ powiedział jegomość. „Lepiej zrób to zaraz! Oszczędzimy drogiego czasu!“
Było coś tak spokojnego i stanowczego w mowie starca, że garson wsadził pięć szylingów do kieszeni i bez słowa zaprowadził go na górę.
„Ten pokój?“ zapytał staruszek. „Możesz odejść!“
Garson odszedł, dziwiąc się, ktoby to mógł być i czego mógł tu chcieć? Staruszek zaczekał, aż garson zniknie mu z oczu, poczem zapukał.
„Proszę!“ powiedziała Arabella.
„Hm, głos miły“, mruknął staruszek, „ale to jeszcze nic!“ To mówiąc otworzył drzwi i wszedł. Arabella, która siedziała z robótką, wstała i spojrzała na nieznajomego, nieco zmieszana — ale ze zmieszaniem było jej bardzo do twarzy.
„Proszę, niech pani nie wstaje“, powiedział nieznajomy, zamykając drzwi. „Pani Winkle, jeżeli się nie mylę?“
Arabella skinęła głową.
„Która wyszła za mąż za Nataniela Winkle, syna kupca z Birmingham?“ mówił dalej nieznajomy, przypatrując się jej z wyraźnem zaciekawieniem.
Arabella znów skinęła głową i niespokojnie spojrzała dokoła, jakby chciała kogo przywołać na pomoc.
„Widzę, że moja wizyta dziwi panią“, rzekł stary.
„Nie mogę temu zaprzeczyć“, odpowiedziała młoda kobieta.
„Pozwoli pani, że wezmę sobie krzesło“, rzekł nieznajomy, siadając i najspokojniej wyjmując z kieszeni okulary. „Pani mnie nie zna?“ mówił dalej, wpatrując się w nią tak uważnie, aż poczuła się nieswojo.
„Nie, panie“, odrzekła nieśmiało.
„Tak“, rzekł stary, lekko kołysząc lewą nogą. „Pani nie może mnie znać. Ale może zna pani moje nazwisko?“
„Bardzo pana przepraszam“, odpowiedziała Arabella, drżąc cała, chociaż nie wiedziała, dlaczego. „Czy nie zechce mi go pan przypomnieć?“
„Zaraz, droga pani, zaraz“, odpowiedział nieznajomy, który wciąż jeszcze nie odwracał oczu od jej twarzy. „Pani niedawno wyszła zamąż?“
„Tak, panie“, rzekła Arabella ledwo dosłyszalnym głosem, poczem odłożyła robótkę; lecz zdenerwowanie jej jeszcze wzrosło, gdy myśl, która jej już przedtem zaświtała, zaczęła się jej narzucać coraz mocniej.
„Nie zwracając uwagi mężowi swemu na to, iż wypada naprzód powiadomić o tem jego ojca, od którego w zupełności zależy?“
Arabella przyłożyła chustkę do oczu.
„Nie zadawszy sobie nawet tyle trudu, by się jaką boczną drogą dowiedzieć, co stary myśli o tej sprawie, która przecież i jego może w wysokim stopniu interesować?“ ciągnął dalej nieznajomy.
„Temu nie mogę zaprzeczyć“, rzekła Arabella.
„I nie będąc ze swej strony w stanie zapewnić mężowi dostatecznych dochodów, któreby mogły być rekompensatą za środki utrzymania, jakich oczywiście nie cofniętoby mu, gdyby ożenił się w myśl życzeń jego ojca?“ dodał stary gentleman. „Chłopcy i dziewczęta nazywają to bezinteresownem przywiązaniem, aż dopóki sami nie mają chłopców i dziewcząt, a wtenczas patrzą na to innem, nie tak pogodnem okiem“.
Arabella gorzko płakała, a na swe usprawiedliwienie przytoczyła, że jest młoda i niedoświadczona; tylko miłość skłoniła ją do tego kroku, a niemal od dzieciństwa pozbawiona była rad i opieki rodziców.
„To źle“, zaczął znów stary, ale już łagodniejszym tonem, „to bardzo źle. To było romantyczne, ale to nie jest godne człowieka interesu; to głupie“.
„Ja sama jestem temu winna, tylko ja“, odrzekła biedna Arabella, płacząc.
„Nonsens! Sądzę, że pani temu niewinna, iż on się w pani zakochał... Ale zresztą“, dodał nieznajomy, wpatrując się w Arabellę, „i on nie bardzo winien: bo co mógł innego zrobić?“
Ten mały komplement, a może dziwny sposób, w jaki go stary pan wypowiedział, a może inny ton w odnoszeniu się do Arabelli — znacznie bardziej przyjazny, niż przedtem — może wreszcie wszystkie te trzy okoliczności razem, sprawiły, że pani Winkle uśmiechnęła się przez łzy.
„Gdzie jest mąż pani?“ zapytał nagle stary, chcąc ukryć śmiech, który omal nie rozjaśnił jego twarzy.
„Spodziewam się go lada chwila... Namówiłam męża, by się trochę przeszedł dziś rano. Bardzo jest nieszczęśliwy i przygnębiony tem, że niema wiadomości od ojca.
„Przygnębiony?“ rzekł stary pan. „A dobrze mu tak!“
„Obawiam się, że to przeze mnie“, rzekła Arabella; „naprawdę, bardzo mi ciężko na sercu, bo tylko ja ponoszę winę za jego obecne położenie“.
„Niech się nim pani tak bardzo nie przejmuje“, odparł stary gentleman. „Dobrze mu tak. Bardzo mię to cieszy — jesli chodzi o jego osobę“.
Zaledwie stary pan wymówił te słowa, gdy na schodach dały się słyszeć kroki, które, zdawało się, i Arabella i nieznajomy poznali odrazu. Staruszek zbladł, lecz zadał sobie trud, by wyglądać spokojnie, potem wstał, gdy pan Winkle wszedł do pokoju.
„Mój ojciec!“ zawołał, cofając się.
„A tak, ojciec!“ odrzekł stary. „No, co mi masz do powiedzenia?“
Pan Winkle milczał.
„Myślę, że wstydzisz się twego postępowania?“ ciągnął stary dalej.
Pan Winkle wciąż jeszcze nic nie mówił.
„Czy wstydzisz się twego postępowania?“ powtórzył stary. „Odpowiadaj: tak czy nie?“
„Nie, ojcze“, odrzekł pan Winkle, obejmując Arabellę; „nie wstydzę się ani za siebie, ani za moją żonę“.
„Doprawdy?!“ zawołał starzec ironicznie.
„Przykro mi, że zrobiłem coś, czem mogłem osłabić życzliwość ojca dla mnie; ale muszę powiedzieć zarazem, iż nie mam powodów, by wstydzić się mego wyboru, tak, jak ojciec nie może mieć powodu, by wstydzić się takiej synowej“.
„Daj mi rękę, Natanielu“, powiedział staruszek wzruszonym głosem, „A ty chodź, niech cię uściskam, mój aniele! Bo, pomimo wszystko, śliczna z ciebie synowa!“
Po paru minutach pan Winkle poszedł do pana Pickwicka i przedstawił go swemu ojcu, poczem obaj gentlemani przez dobre pięć minut ściskali sobie ręce.
„Panie Pickwick“, rzekł staruszek otwarcie i bez ceremonji. „Serdecznie dziękuję panu za pańską dobroć wobec mego syna! Jestem żywego charakteru, a gdy był pan u mnie, byłem zirytowany niespodziewaną wiadomością. Teraz przekonałem się osobiście, jak rzeczy stoją, i jestem bardzo zadowolony. Czy mam pana przeprosić, panie Pickwick?“
„O bynajmniej“, zawołał pan Pickwick. „Gdyż obecnie zrobił pan to, czego jedynie brakowało do mego szczęścia“.
Tu nastąpiło nowe ściskanie rąk, trwające przez nowe pięć minut, oraz wzajemne komplementy, które pozatem, że były komplementami, miały tę szczególną wartość, że były szczere.
Sam odprowadził ojca, jak mu nakazywał obowiązek, do Belle Sauvage, a wróciwszy, spotkał na podwórzu pyzatego chłopca, który przyniósł list od panny Emilji Wardle.
„Słuchajno“, powiedział Joe, wyjątkowo jak na niego rozmowny. „Śliczna dziewczyna z tej Mary? Co? Bardzo ją kocham!“
Pan Weller nie dał słownej odpowiedzi, ale nadzwyczaj zdziwiony tem, co usłyszał, zrazu wpatrywał się w pyzatego chłopca około minuty. Potem wziął go za kołnierz, odprowadził do rogu ulicy, kopnął go kolanem w sposób niewinny i najzupełniej ceremonjalny, poczem pogwizdując wrócił do hotelu.

Rozdział pięćdziesiąty siódmy
w którym klub Pickwicka zostaje rozwiązany a wszystko kończy się ku zadowoleniu wszystkich.

Przez cały tydzień po przybyciu pana Winkle starszego z Birmingham, pan Pickwick i Sam po całych dniach nie bywali w oberży, przychodząc tylko na obiad, a jeden i drugi mieli poważne i tajemnicze miny, zupełnie niezgodne z ich charakterem. Widocznem było, iż przygotowuje się jakiś ważny wypadek, ale gubiono się w domysłach, jakiej może on być natury. Niektórzy — między nimi pan Tupman — skłonni byli przypuszczać, że pan Pickwick myśli o ożenku, lecz myśl ta została przez damy odrzucona w sposób stanowczy. Inni skłaniali się do mniemania, że nosi się z projektem wielkiej podroży i że obecnie zajęty jest przygotowaniami do niej. Temu jednak kategorycznie zaprzeczył Sam, który po krzyżowych pytaniach, zadanych mu przez Mary, oświadczył niedwuznacznie, że nowych podróży pan Pickwick nie podejmie. Wreszcie, gdy wszyscy przyjaciele przez sześć dni suszyli sobie mózgi, postanowiono jednogłośnie zawezwać pana Pickwicka do wytłumaczenia swego postępowania i zapytać wprost, dlaczego tak stroni od miłego towarzystwa zdziwionych przyjaciół.
W tym celu pan Wardle zaprosił wszystkich na obiad do „Adelphi“, a gdy wino dwa razy obeszło kolej, postawił to wielkie pytanie.
„Mój kochany Pickwicku! Radzibyśmy dowiedzieć się, czem mogliśmy cię obrazić, że tak stronisz od nas i poświęcasz cały swój czas jakimś samotnym wycieczkom“.
„Chcecie wiedzieć?“ odrzekł pan Pickwick. „To dziwne; właśnie dziś chciałem wam to wyjaśnić. Daj mi więc wina, a zaspokoję waszą ciekawość“.
Butelka obeszła kolejkę z niezwykłą szybkością, a pan Pickwick z wesołym uśmiechem spojrzał kolejno w twarze przyjaciół i tak zaczął:
„Wszystkie zmiany, jakie w naszem towarzystwie zaszły w ostatnich czasach (mówię tu o małżeństwach już zawartych oraz tych, które będą zawarte, wraz ze skutkami, jakie to za sobą pociąga), zniewoliły mię do pomyślenia o planie mego własnego życia w przyszłości. Postanowiłem osiąść w okolicy Londynu, w jakiem zaciszu, pięknem i przyjemnem. Znalazłem dom, jakiego mi było trzeba, kupiłem go i urządziłem tak, że mogę się wprowadzić, kiedy zechcę. Zamierzam więc w najbliższym czasie odbyć tam intromisję i mam nadzieję, będę mógł jeszcze spędzić kilka lat w tem miłem ustroniu, ciesząc się za życia towarzystwem moich przyjaciół i pewny, iż po śmierci będę żył w ich wspomnieniach“.
Tu pan Pickwick zatrzymał się. Dokoła stołu przebiegł pomruk łagodny i smutny.
„Dom, który kupiłem“, mówił dalej pan Pickwick, „znajduje się w Dulwich, w najpiękniejszej miejscowości, jaką można znaleść w okolicach Londynu. Mam wielki ogród, a samo mieszkanie nie tylko jest urządzone wygodnie, ale nawet, mogę powiedzieć, z pewnym wykwintem. Sami to zresztą osądzicie. Sam będzie mi towarzyszył. Za radą Perkera zgodziłem gospodynię, kobietę bardzo starą i przyjmę jeszcze tyle służby, ile będzie mi potrzeba. Chciałbym jednak, by to moje ustronie poświęcono jakimś obchodem, który chętniebym u siebie widział. Jeśli mój przyjaciel, Wardle, niema nic przeciwko temu, to prosiłbym go, by zaślubiny jego córki odbyły się w moim domu i to w tym dniu, w którym obejmę go w posiadanie. Szczęście młodych ludzi“ mówił pan Pickwick wzruszony, „było zawsze największą rozkoszą mego życia; serce moje odmłodnieje, gdy pod moim dachem spełnią się najgorętsze życzenia moich przyjaciół“.
Tu pan Pickwick znów zatrzymał się, wzruszony. Emilja i Arabella głośno płakały.
„Osobiście i pisemnie“, mówił dalej filozof, „porozumiałem się z naszym klubem i zawiadomiłem go o mych zamiarach. Podczas długiej mojej nieobecności zakradła się tam niezgoda, moje usunięcie się i rozmaite inne okoliczności przyspieszyły tylko jego rozwiązanie się. Klub Pickwicka już nie istnieje“.
„Poszukiwania i badania moje niejednemu mogą się wydać błahe“, mówił dalej filozof z powagą; „a jednak nigdy nie będę żałował“, dodał pan Pickwick cichym głosem, „że około dwóch lat poświęciłem przestawaniu z rozmaitemi gatunkami i odmianami ludzkich charakterów. Całe prawie życie poświęciłem praktycznym zabiegom w celach majątkowych, podczas tych badań widziałem jednak sceny, o których przedtem nie miałem najmniejszego pojęcia, co — jak sądzę — rozszerzyło mój horyzont umysłowy i udoskonaliło mój rozum. Jeżeli niewiele zrobiłem dobrego, to sądzę, żem jeszcze mniej zrobił złego. Dlatego przypuszczam, że u schyłku życia wszystkie moje przygody będą mi źródłem miłych wspomnień. A teraz, drodzy przyjaciele, niech was Bóg błogosławi!“
To rzekłszy, pan Pickwick nalał sobie szklankę i drżącą ręką podniósł ją do ust, a oczy jego napełniły się łzami, gdy ujrzał, iż nagle wszyscy wstali, by go uczcić.
Układy przedślubne pana Snodgrassa z panem Wardle nie zajęły wiele czasu. Narzeczony nie miał ani ojca ani matki a podczas swej małoletności pozostawał pod opieką pana Pickwicka, który najdokładniej znał stan jego interesów. Rachunki złożone przez pana Pickwicka panu Wardle najzupełniej zadowolniły tego gentlemana, zresztą wszystkie rachunki byłyby go zadowolniły, gdyż zacny człowiek miał serce przepełnione radością i weselem. Dał on Emilji piękny posag i postanowiono, że ślub odbędzie się za cztery dni. Ten krótki termin do rozpaczy doprowadził trzy krawcowe i jednego krawca!
Kazawszy założyć do karety pocztowe konie, stary pan Wardle pojechał nazajutrz po matkę. Kiedy zakomunikował starej damie wiadomość z wrodzoną sobie gwałtownością, natychmiast zemdlała. Odzyskawszy przytomność, kazała zapakować suknię z jedwabnego brokatu i opowiedziała kilka szczegółów, dotyczących ślubu najstarszej córki Lady Tollimglower, która wyszła zamąż w podobnych okolicznościach. Opowiadanie zajęło około trzech godzin i nie zostało nigdy skończone.
Należało jeszcze powiadomić o tem, co się stało, panią Trundle, ponieważ jednak była w stanie błogosławionym, mąż miał jej sam to powiedzieć, by się zbytnio nie przejęła wiadomością. Widocznie nie zaszkodziło jej to wzruszenie, gdyż natychmiast napisała do Muggleton, zamawiając sobie nową pelerynę i jedwabną suknię, przyczem oznajmiła, że będzie na weselu. Na to pan Trundle wezwał lekarza, a lekarz oświadczył, że pani Trundle wie najlepiej jak się czuje, na co znowu pani Trundle powiedziała, że czuje się dość silna i postanowiła być na weselu; na co znowu lekarz, człowiek rozumny i dyskretny, który wiedział, co potrzeba temu, a co innym, powiedział, że gdyby pani Trundle została w domu, to zmartwienie mogłoby jej więcej zaszkodzić niż jazda, lepiej więc niech jedzie. I pojechała. Lekarz przezornie zapisał jej pół tuzina recept na wszelki wypadek w drodze.
Gwoli większego zamieszania, pan Wardle otrzymał polecenie, by wręczył dwa liściki dwom młodym damom, które miały wystąpić jako druchny. Otrzymawszy zaproszenie, obie młode damy zaczęły desperować, że nie mają co na siebie włożyć, i że niema również czasu, by coś zrobić. Okoliczność ta, zdaje się, napełniła obu ojców młodych dam niesłychaną radością. Ostatecznie odświeżono stare sukienki, uszyto nowe kapelusiki, i obie młode damy wyglądały tak pięknie, jak tylko można. A ponieważ podczas ceremonji płakały w odpowiedniej chwili, i cieszyły się w odpowiednim czasie, zachowanie ich wszystkim się niezmiernie podobało.
W jaki sposób ubodzy krewni dostali się do Londynu — czy szli piechotą, czy przyjechali dyliżansem, czy uczepili się karety, czy nieśli jeden drugiego na zmianę — niewiadomo. Przybyli tam jednak jeszcze przed panem Wardle. Pierwszemi osobami, które w ów pamiętny dzień zastukały do drzwi pana Pickwicka, byli ubodzy krewni, cali w uśmiechach i wielkich kołnierzach.
Przywitano ich serdecznie, gdyż bogactwo czy ubóstwo nie grało żadnej roli u pana Pickwicka. Nowi służący okazali się uosobieniem zręczności i ruchliwości. Z Samem trudno było rywalizować w dowcipie. Mary jaśniała urodą i pięknemi wstążkami.
Oblubieniec, który od paru dni nie wychodził z domu, pojechał na spotkanie oblubienicy do Dulwich Church w asyście pana Pickwicka, pana Bena Allena, pana Boba Sawyera i pana Tupmana. Na koźle jechał Sam Weller, ubrany w nowa liberję, umyślnie na ten dzień wymyśloną, z wielką kokardą w klapie — dar pani jego serca. Przywitali ich państwo Wardle, państwo Winkle, narzeczona i druchny w mieszkaniu państwa Trundle. Po skończonej ceremonji wszyscy udali się na śniadanie do pana Pickwicka, gdzie ich już oczekiwał mały pan Perker.
Tu ostatecznie rozwiały się wszystkie chmurki. Wszystkie oblicza promieniały. Słychać było wokoło tylko życzenia i pochwały. Wszystko tu było prześliczne! Łąka przed domem, ogródek za domem, jadalnia, sypialnia, bawialnia, sypialnia, palarnia, a nadewszystko pokój do pracy, pełen malowideł, wygodnych foteli, starych gablotek, śmiesznych stoliczków, niezliczonych ksiąg, wielkich okien, wychodzących na piękną łąkę, usianą tu i ówdzie małemi domkami, skrytemi wśród drzew. A dywany, a firanki, a sofy, a fotele! Wszystko tu było tak wygodne, tak wykwintne, że niewiadomo było, co najbardziej podziwiać?!
Pośród wszystkich tych pięknych rzeczy stał pan Pickwick, z twarzą opromienioną uśmiechem, któremu nie był nikt w stanie oprzeć się: ani mężczyzna, ani niewiasta, ani dziecko. Zdawało się, że pan Pickwick był najszczęśliwszy ze wszystkich: co chwila ściskał komuś ręce — czasami dwa razy temu samemu, a kiedy nie miał kogo ściskać za ręce, zacierał dłonie z wyrazem niewysłowionej radości, oglądał się na każdy okrzyk zdumienia, czy zadowolenia i obdarzał wszystkich uradowanem spojrzeniem.
Oznajmiono, że śniadanie podano. Pan Pickwick prowadził starą damę (bardzo wymowną na temat lady Tollimglower) do szczytu stołu. Wardle siada na przeciwnym końcu. Reszta — gdzie kto chciał. Sam stanął za krzesłem swego pana. Śmiech i rozmowy ustały. Pan Pickwick, odmówiwszy modlitwę, zrobił małą pauzę i obejrzał się. Łzy płyną mu przy tem z oczu — łzy radości!
Niech nam wolno będzie pożegnać naszych przyjaciół w jednej z owych rzadkich chwil niezmąconego niczem szczęścia, które, o ile ich szukamy, zjawiają się czasem, by rozjaśnić nasze doczesne życie. Są na ziemi mroczne cienie, ale światło jest silniejsze — choćby przez sam kontrast. Niektórzy ludzie lepiej widzą w ciemności, niż za dnia — jak sowy i nietoperze. My, którzy nie posiadamy takich optycznych zdolności, wolimy rzucić ostatnie spojrzenie na naszych przyjaciół w jednej z owych chwil, gdy słońce świeci najjaśniej.
Jest losem większości ludzi, którzy żyją na świecie i osiągają wybitne stanowiska, że nawiązują prawdziwe przyjaźnie i z biegiem czasu tracą je. Jest losem wszystkich autorów i kronikarzy, że tworzą wyimaginowanych przyjaciół, by stracić ich po skończeniu swojej twórczej pracy. Ale to nie wyczerpuje jeszcze miary nieszczęść, gdyż nieraz żąda się od autora, by opowiedział, co się z wszystkimi stało.
Posłuszni temu zwyczajowi, bezsprzecznie złemu — podajemy krótką biograficzną notatkę o dalszych kolejach gości i znajomych pana Pickwicka.
Państwo Winkle, przywróceni przez ojca zupełnie do łask, wkrótce po opisanych wypadkach przenieśli się do małego domku w odległości niecałej mili od pana Pickwicka. Pan Winkle, który pracuje jako korespondent swego ojca w City, zmienił swój dawny strój na zwykłe ubranie Anglika i wygląda obecnie, jak przystało na chrześcijanina.
Państwo Snodgrassowie osiedli w Dingley-Dell, gdzie kupili sobie niewielką posiadłość, raczej dla przyjemności, niż dla zysku. Pan Snodgrass bywa czasami roztargniony i dotąd uchodzi za wielkiego poetę między swymi znajomymi, chociaż wiemy, iż nigdy nic nie napisał dla podtrzymania tej opinji. Ale znamy niejedną osobistość słynną w filozofii, literaturze i innych dyscyplinach, której wysoka wziętość nie na lepszych opiera się podstawach.
Pan Tupman, gdy przyjaciele jego pożenili się a pan Pickwick przeniósł się do swego własnego domku, zamieszkał w Richmond, gdzie mieszkał poprzednio. Latem przechadza się po tarasie z miną młodzieńczą i ujmującą, dzięki której jest przedmiotem uwielbienia wielu dam w pewnym już wieku, zamieszkujących tę okolicę. Ale nigdy już się nikomu nie oświadczył.
Pan Bob Sawyer najpierw ogłaszał się w gazetach a potem pojechał do Bengalu w towarzystwie pana Bena Allena. Obaj dostali posady chirurgów Kompanji Wschodnio Indyjskiej, obaj mieli po czterdzieści razy żółtą febrę, wobec czego postanowili spróbować, czy nie wyjdzie im na zdrowie pewna wstrzemięźliwość. Odtąd mają się dobrze.
Pani Bardell znów odnajmuje pokoje rozmaitym kawalerom. Zarabia na tem nieźle, ale nie wytacza już procesów o złamanie przyrzeczenia małżeństwa. Adwokaci jej, panowie Dodson i Fogg ciągle mają nawał pracy, z której ciągną wielkie dochody, i poczytywani są za najzręczniejszych między zręcznymi.
Sam Weller dotrzymał słowa i przez dwa lata był jeszcze kawalerem. Po dwóch latach, gdy gospodyni pana Pickwicka zmarła, filozof podniósł do tej godności Mary pod warunkiem, że niezwłocznie wyjdzie zamąż za Sama, co też spełniła bez szemrania. Mamy wszelkie powody przypuszczać, że związek ten nie został bezowocny, ponieważ w ogrodzie pana Pickwicka często widzieć można, jak bawi się dwóch ładnych chłopczyków.
Weller starszy jeździł dyliżansem przez rok jeszcze; potem wskutek napadów podagry zmuszony był do opuszczenia kozła raz na zawsze. Na szczęście, pieniądze powierzone panu Pickwickowi zostały tak dobrze umieszczone, że wystarczają mu na przyzwoite życie i utrzymanie w doskonałej oberży niedaleko Shooter’s Hill. Jest tam szanowany jak wyrocznia; chełpi się przyjaźnią z panem Pickwickiem i zachował niczem nieprzezwyciężony wstręt do wdów.
Pan Pickwick wciąż mieszka w swym nowym domu. Wolne chwile poświęca porządkowaniu pamiętników, które przedstawia następnie sekretarzowi tego ongiś znakomitego Klubu, lub słucha, gdy mu Sam czyta głośno i cieszy się, jak zwykle, uwagami Sama, których ten nigdy nie szczędzi. Z początku nabawiały go pewnego kłopotu prośby to pana Snodgrass, to pana Winkle, to pana Trundle, by trzymał do chrztu ich dzieci. Ale obecnie przywykł do tej ceremonji i wykonywa ją, jak coś bardzo zwykłego. Nigdy nie miał powodu żałować tego, co uczynił dla pana Jingle. Obaj bowiem — zarówno pan Alfred Jingle, jak pan Hiob Trotter — stali się porządnymi członkami społeczeństwa, ale za nic w świecie nie chcą powrócić na widownię dawnych swych czynów i pokus. Pan Pickwick podupadł nieco na siłach, ale umysł jego pozostał jak dawniej młodzieńczy. Często widzieć go można, jak podziwia obrazy w Dulwich Gallery lub przechadza się w pogodny dzień po okolicy. Znają go dobrze ubodzy w całem sąsiedztwie i nigdy nie omieszkają zdjąć kapelusza, gdy przechodzi. Sąsiedzi, a zwłaszcza dzieci, uwielbiają go. Co rok bywa na wielkiem zebraniu rodzinnem u pana Wardle. W podróży tej, jak wogóle w każdej okoliczności, towarzyszy mu wierny Sam, gdyż miedzy panem i sługą istnieje wzajemne i głębokie przywiązanie, które tylko śmierć rozerwie.


KONIEC.






  1. Pot — garnek.
  2. Zawód celnika uchodził wówczas za hańbiący. Słowa starego Wellera zawierają więc groźbę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.