Klub Pickwicka/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


KAROL DICKENS
KLUB PICKWICKA
TOM I
WARSZAWA 1936

WYDAWNICTWO J. PRZEWORSKIEGO



ZAKŁADY GRAFICZNEFENIKS“, WARSZAWA
6122

Rozdział pierwszy.
Pickwickczycy.

Pierwsze promienie światła, które rozjaśniły grube ciemności, towarzyszące ukazaniu się nieśmiertelnego Pickwicka na horyzoncie uczonego świata, pierwszą urzędową wzmiankę o tym niepospolitym mężu, znajdziemy w protokółach Klubu Pickwicka. Wydawca niniejszego dzieła szczęśliwym się mieni, że może przedstawić je swym czytelnikom, jako dowód sumienności, uwagi, usilnej pracy i zdolności badawczych, jakie rozwinął przy poszukiwaniach w licznych powierzonych mu starych dokumentach.
„Posiedzenie dnia 12 Maja 1827, pod prezydencją Józefa Smiggera Esq. D. W. P. C. K. P.[1] Jednogłośnie postanowiono co następuje:
„Towarzystwo z uczuciem niczem niezamąconego zadowolenia i bezwzględnego uznania wysłuchało czytania dokumentów, udzielonych przez Samuela Pickwicka, Esq. D. P. C. K. P.[2], a zatytułowanych:
Badania spekulatywne stawów hampstedzkich, tudzież niektóre spostrzeżenia nad teorią skakania żab“.
„Towarzystwo wyraża swoje najszczersze podziękowanie rzeczonemu Samuelowi Pickwickowi Esq. D. P. C. K. P.
„Towarzystwo, uznając wielkie korzyści jakie nauka odnieść powinna z wyżej przytoczonego dzieła, jak również z niezmordowanych poszukiwań Samuela Pickwicka w Hornsey, Highgate, Brixton i Camberwell[3], nie może także nie uznać nieobliczalnych skutków, jakieby, o ile sobie pochlebiać można, miało to dla rozpowszechnienia pożytecznych wiadomości i rozwoju oświaty, gdyby prace tego znakomitego męża przeniesione zostały na rozleglejsze pole, to jest gdyby podróże jego i spostrzeżenia obszerniejszy obejmowały zakres.
„Dlatego też Towarzystwo poddało gruntownej rozwadze wniosek wyżej wymienionego Samuela Pickwicka Esq. D. P. C. K. P. i trzech innych pickwickczyków wymienionych poniżej, mający na celu utworzenie nowego związku zjednoczonych pickwickczyków pod nazwą: Korespondujący oddział Klubu Pickwicka“.
„Po przyjęciu i zatwierdzeniu wzmiankowanego wniosku przez Towarzystwo, oddział korespondujący Klubu Pickwicka uznaje się niniejszem za ukonstytuowany. Samuel Pickwick Esq. D. P. C. K. P., August Snodgrass Esq. C. K. P., Nataniel Winkle C. K. P., Tracy Tupman Esq. C. K. P. zostają również wybrani i mianowani członkami rzeczonego Stowarzyszenia korespodentów, z zaleceniem, ażeby od czasu do czasu przesyłali Towarzystwu Klubu Pickwicka w Londynie autentyczne szczegóły o swych podróżach i poszukiwaniach, spostrzeżenia nad charakterem i obyczajami, na koniec opisy przygód, jak również opowiadania i inne utwory, będące wynikiem uwag nad miejscowemi wydarzeniami lub wynikiem wspomnień w związku z niemi pozostających.
„Towarzystwo z wdzięcznością zatwierdza zasadę, że członkowie oddziału korespondującego sami będą ponosić koszty podróży, i niema nic przeciw temu, ażeby członkowie rzeczonego stowarzyszenia robili swe poszukiwania, dopóki im się będzie podobać, byle poszukiwania te odbywały się na tych samych warunkach.
„Nakoniec uwiadamia się niniejszem członków wyżej wymienionego oddziału, że wniosek ich na opłacanie portorji od listów i posyłek roztrząsany był przez Towarzystwo, że Towarzystwo wniosek ten poczytuje za godny wielkich umysłów, z których łona wyszedł, i udziela mu swego zupełnego zatwierdzenia“.
Powierzchowny obserwator, dodaje sekretarz, z którego papierów zaczerpujemy opowiadanie, powierzchowny obserwator możeby niedostrzegł nic nadzwyczajnego w łysej głowie i okrągłych okularach, stale zwróconych na twarz sekretarza Towarzystwa, gdy ten czytał wyżej przytoczone statuty; był to jednak widok ze wszech miar godny zastanowienia dla każdego, kto wiedział, że potężny mózg Pickwicka pracował pod tą łysiną i że wyraziste oczy Pickwicka błyszczały poza temi okularami. I w samej rzeczy, mąż, który dotarł aż do źródeł stawów hampstedzkich[4], który poruszył cały świat uczoną swoją teorją o żabim skoku, siedział tam, tak spokojny i nieruchomy, jak wody tych stawów, gdy je lód zetnie, albo raczej jak pojedyńczy egzemplarz żaby w przepaścistych głębiach gliniastych jam.
Ale o ileż widok ten stał się bardziej zajmujący, gdy na wielokrotne wołania: „Pickwick! Pickwick!“, które jednocześnie wyrwały się z ust wszystkich jego wielbicieli, znakomity ów mąż podniósł się, pełen życia i wzruszenia, wstąpił powoli na prostą ławkę, na której przedtem siedział, i przemówił do klubu, którego był założycielem. Jakiem to studjum dla artysty mogłaby być ta zajmująca scena! Wymowny Pickwick stał przed nami, jedną rękę wdzięcznie kryjąc pod połą fraka, drugą poruszając w powietrzu dla nadania większej wyrazistości swej gorącej wymowie. Wzniesione stanowisko mówcy pozwalało widzieć jego obcisłe spodnie z kamaszami, na które nie zwróconoby pewnie wielkiej uwagi, gdyby okrywały innego człowieka ale które, uświetnione, ilustrowane, jeżeli tak można wyrazić się, osobą Pickwicka, mimowolnie przejmowały widzów uszanowaniem i czcią.
Otaczali go ludzie serca, którzy oświadczyli gotowość podzielania niebezpieczeństw jego podróży a którzy mieli zarazem podzielać sławę jego odkryć. Po prawej stronie zasiadł Tracy Tupman, wielce zapalny Tupman, który z mądrością wieku dojrzałego łączył uniesienie i młodzieńczy zapał w tem, co dotyczy najbardziej zajmującej i najgodniejszej przebaczenia słabości ludzkiej — miłości! Czas i dobre jadło rozszerzyły mu kibić, niegdyś tak romantyczną, jego czarna jedwabna kamizelka stawała się coraz wypuklejsza, a złoty łańcuch od zegarka znikał cal za calem z przed jego własnych oczu, szeroki podbródek coraz więcej wyłaniał się z poza białego krawata; ale dusza Tupmana nie zmieniła się: uwielbienie dla płci pięknej było w niej zawsze górującem uczuciem.
Na lewo od mistrza siedział poetyczny Snodgrass, tajemniczo otulony w niebieski płaszcz, podszyty psami. Obok niego Winkle, myśliwiec, rybak, jeździec, bokser, sportsman, z wdziękiem ukazywał zupełnie nową kurtkę, szkocki krawat i szaraczkowe spodnie.
Mowa pana Pickwicka i rozprawy, które się wywiązały następnie, przytoczone są w protokółach klubu. Przedstawiają one uderzające podobieństwo do rozpraw najznakomitszych zgromadzeń a ponieważ budujące jest zawsze porównywanie czynów wielkich ludzi, podajemy tu protokół tego pamiętnego posiedzenia.
Pan Pickwick zrobił uwagę“, mówi sekretarz, „że sława jest droga sercu każdego człowieka. Sława poetycka jest droga sercu jego przyjaciela Snodgrassa. Sława miłosnych podbojów jest tak samo droga jego przyjacielowi Tupmanowi, a żądza zdobycia sobie sławy we wszystkich ćwiczeniach ciała płonie w wysokim stopniu w piersi jego przyjaciela Winkle. On (pan Pickwick) nie może zapomnieć, że i na niego samego wywierają wpływ namiętności ludzkie, ludzie uczucia (Oklaski), może nawet ludzie słabości (Głośne wołania: nie! nie!). Ale powie i to, że jeżeli kiedy ogień miłości własnej zapałał w jego łonie, to wnet tłumiła go żądza, aby być pożytecznym rodzajowi ludzkiemu. Chęć zjednania sobie szacunku rodu ludzkiego była zawsze jego bodźcem, filantropja jego gwiazdą przewodnią (Gwałtowne oznaki uznania). Czuł on pewną dumę, wyznaje to otwarcie, i niech jego przyjaciele zużytkują to wyznanie, jeżeli im się podoba, czuł on pewną dumę, gdy przedstawił uczonemu światu swoją teorję skoku żab. Teorja ta może być znakomitą, albo nią może nie być. (Jeden głos: jest nią! — Głośne oklaski). Zgadza się mówca ze zdaniem szanownego pickwickczyka, którego głos usłyszał. Teorja jego jest znakomita. Ale choćby sława tego traktatu doszła do krańców uczonego świata, i wtedy duma, jakąby uczuwał autor tego dzieła, nie byłaby niczem wobec uczucia dumy, jakiego doznaje w tej chwili, najszczęśliwszej w jego życiu (Oklaski). Jest on tylko bardzo mizerną jednostką (Nie! Nie!); nie może jednak nie uznać tego, że powołany został przez Towarzystwo do czynności wielkiej wagi, połączonej z pewnem narażeniem się, dziś zwłaszcza, gdy nieład panuje na wielkich drogach a woźnice są zdemoralizowani. Spojrzyjcie na stały ląd Europy i na sceny zdarzające się we wszystkich krajach. Wszędzie wywracają się dyliżanse, konie ponoszą, zagryzłszy wędzidła, statki idą na dno, kotły parowe pękają! (Oklaski. — Jeden głos: nie!) Nie!? (Oklaski). Byłażby to zbita z tropu miłość własna człowieka... nie chcę powiedzieć, niedowarzonego (żywe oklaski), który zazdroszcząc pochwał oddawanych, może niezasłużenie, uczonym pracom mówcy i urażony skarceniem, jakiego doznały jego własne słabe wystąpienia, natchniony zazdrością, powodowany zatem niskiem i potwarczem uczuciem...
Pan Botton (z Algate) powstaje i żąda przywołania pana Pickwicka do porządku oraz zapytuje, czy szanowny pickwickczyk do niego robił aluzję? (Wołania: Do porządku! Tak! Nie! Słuchajcie! Dość tego! i t d.)
Pan Pickwick oświadcza, że go nie zastraszą te hałasy. Tak, zrobił aluzję do szanownego gentlemana! (Żywe wzburzenie).
„W takim razie Pan Blotton odpowie w dwu tylko słowach: z największą pogardą odrzuca on zarzut szanownego gentlemana, jako fałszywy i oszczerczy (Głośne oklaski). Szanowny gentleman jest blagier. (Okropne wzburzenie. Wielkie krzyki: do porządku).
Pan Snodgrass wstaje, żądając przywołania do porządku pana Blottona. (Słuchajcie!) Zapytuje, czy nie zostanie zamknięta niewłaściwa dyskusja między dwoma członkami klubu. (Słuchajcie! słuchajcie!)
Prezydent jest przekonany, że szanowny pickwickczyk cofnie wyrażenie, którego użył.
Pan Blotton, pomimo całego szacunku dla prezydenta, oświadcza, że tego nie uczyni.
Prezydent jest zdania, że obowiązek nakazuje mu zapytać szanownego gentlemana, czy wyrażenia, które mu się wyrwało, użył w znaczeniu, jakie mu się nadaje pospolicie.
Pan Blotton nie waha się odpowiedzieć, że nie, i że użył tego wyrażenia w znaczeniu pickwickowskiem. (Słuchajcie! słuchajcie!) Czuje się w obowiązku oświadczyć, że osobiście przejęty jest najgłębszym szacunkiem dla tak szanownego gentlemana, jakim jest pan Pickwick. Nazwał go blagierem tylko z punktu widzenia czysto pickwickowskiego. (Słuchajcie! słuchajcie!)
Pan Pickwick oświadcza, że najzupełniej poprzestaje na szlachetnem i szczerem wyjaśnieniu swego szlachetnego przyjaciela. Życzy on sobie, by należycie zostało zrozumiane, iż własne jego spostrzeżenia powinny być także pojmowane w znaczeniu czysto pickwickowskiem (Oklaski)“.
Tu kończy się protokół. I w samej rzeczy, dyskusja nie mogła już być prowadzona dalej, doszedłszy do konkluzji tak zadawalniającej i jasnej. Nie mamy urzędowych dowodów co do faktów, jakie czytelnik znajdzie w rozdziale następnym, lecz ułożone one zostały podług listów i innych dokumentów rękopiśmiennych, których autentyczność nie podlega wątpliwości.

Rozdział drugi.
Pierwszy dzień podróży i pierwszy wieczór przygód z ich skutkami.

Słońce, ten wierny sługa świata, zaledwie poczęło oświecać poranek 13-go maja 1827 roku, gdy pan Samuel Pickwick, podobny drugiemu słońcu, wyrwał się z objęć snu, otworzył okno swego pokoju i powiódł wzrokiem po tłumie, poruszającym się pod nim. U stóp jego znajdowała się ulica Goswell, ulica Goswell znajdowała się po jego prawej stronie, ulica Goswell znajdowała się i po lewej jego stronie, jak daleko okiem sięgnąć można było...
„Takie to są“, pomyślał pan Pickwick, „ciasne poglądy filozofów, poprzestających na badaniu powierzchni rzeczy i nie usiłujących zbadać ukrytych tajemnic. I ja mógłbym tak, jak oni, poprzestać na badaniu ulicy Goswell, nie robiąc żadnych usiłowań, by dostać się do otaczających ją nieznanych okolic!“
Wynurzywszy tę szczytną myśl, pan Pickwick zajął się ubieraniem i układaniem rzeczy w torbie podróżnej. Wielcy ludzie bardzo rzadko bywają wybredni pod względem ubrania, to też golenie brody, toaleta i śniadanie następowały szybko po sobie. Po upływie godziny pan Pickwick znajdował się już na placu St. Martin le Grand z torbą podróżną pod pachą i perspektywą w kieszeni surduta, w kieszeni zaś kamizelki umieścił książeczkę do zapisywania odkryć, jakie dałyby się zrobić.
„Dorożka!“, zawołał pan Pickwick.
„Jestem panie!“ odpowiedział ten dziwny gatunek rodzaju ludzkiego, w bluzie i płóciennym fartuchu, z blachą numerowaną na szyi, jakby był skatalogowany w jakiej kolekcji osobliwości. Był to miejscowy posługacz dorożek.
„Jestem panie! Hej! Kolejna dorożka!“
Gdy woźnica wyszedł z szynku, gdzie palił fajkę, pan Pickwick i jego torba wsadzeni zostali do powozu.
„Golden-Cross“, rzekł pan Pickwick.
„Nędzny kurs szylingowy, Tomie“, zawołał woźnica w złym humorze, ku zbudowaniu posługacza, gdy powóz odjeżdżał.
„Ile lat, mój przyjacielu, ma ten koń?“ zapytał pan Pickwick, pocierając sobie nos szylingiem, przygotowanym na zapłacenie.
„Czterdzieści dwa“, odrzekł woźnica, bokiem spojrzawszy na pana Pickwicka.
„Co?“ zawołał znakomity człowiek, sięgając ręką po książkę notat.
Stangret powtórzył swe twierdzenie, pan Pickwick uważnie spojrzał mu w oczy, ale nie dostrzegł w ich wyrazie żadnego wahania, i bezzwłocznie fakt zanotował.
„I jak długo bywa w zaprzęgu?“ pytał dalej pan Pickwick, zawsze starający się o zbieranie pożytecznych wiadomości.
„Dwa albo trzy tygodnie“.
„Dwa albo trzy tygodnie w zaprzęgu!“ zawołał filozof pełen zdumienia i znowu wyciągnął książeczkę.
„Stajnie“, odrzekł obojętnie woźnica, „znajdują się w Pentonwil, ale on tam rzadko staje, z powodu osłabienia“.
„Z powodu osłabienia?“ powtórzył pan Pickwick ze zdumieniem.
„Tak, pada, jak się go tylko wyprzęże z dorożki, a przeciwnie, gdy jest zaprzężony jak należy i lejce trzyma się krótko, to nawet się nie potknie. Mamy przytem parę znakomitych kół, tak, że byle koń ruszył z miejsca, już się toczą za nim; musi więc biegnąć, nie może się oprzeć“.
Pan Pickwick zapisał każdy wyraz tego opowiadania, by udzielić klubowi wiadomości o tym szczególnym dowodzie żywotności koni w okolicznościach najmniej przyjaznych. Kończył właśnie pisać, gdy dorożka dotoczyła się do Golden-Cross. Stangret zeskoczył, pan Pickwick wysiadł z wszelką ostrożnością, panowie Tupman, Snodgrass i Winkle, z niecierpliwością oczekujący na przybycie swego znakomitego mistrza, przystąpili, by go powitać.
„Masz“, rzekł pan Pickwick, podając woźnicy szylinga.
Ale jakież było zdziwienie uczonego męża, gdy ów nieobliczalny właściciel dorożki, rzuciwszy pieniądze na bruk, oświadczył w mowie wielce wyrazistej, iż nie żąda innej zapłaty, jak tylko przyjemności przeboksowania z panem Pickwickiem całego szylinga.
„Szalony!“ zawołał pan Snodgrass.
„Pijany!“ dodał pan Winkle.
„I jedno i drugie“, dorzucił pan Tupman.
„Dalejże!“ krzyknął woźnica, rękami wyrabiając w przestrzeni mnóstwo młynków przygotowawczych. „Występujcie wszyscy czterej!“
„A to gratka!“ zawołało pół tuzina innych woźniców. „Do roboty, John!“ I z wielkiem zadowoleniem ustawili się w półkole.
„Co to, John?“ zapytał jakiś gentleman, właściciel mankietów z czarnego perkalu.
„Co to?“ odrzekł woźnica. „Ten stary zanotował mój numer“.
„Nie notowałem numeru!“ odpowiedział z oburzeniem pan Pickwick.
„A więc dlaczegoś go pan zapisywał?“ zapytał woźnica.
„Nie zapisywałem!“ zawołał pan Pickwick tonem jeszcze większego oburzenia.
„Czy uwierzycie“, ciągnął dalej woźnica, zwracając się do tłumu, „czy uwierzycie, że ten oto szpicel, siadł do mej dorożki, zapisał numer i notował każde powiedziane słowo!“ (Książka notat, jak błysk światła, przychodzi na myśl panu Pickwickowi).
„Zrobił to?“ mruknął inny woźnica.
„Tak, zrobił. A teraz, swemi szykanami doprowadziwszy mnie do wyzwania, ma gotowych trzech świadków przeciwko mnie. Ale zapłaci mi za to, choćbym miał pół roku siedzieć w więzieniu! Występuj!“
I w uniesieniu, ze szczytną obojętnością dla własnych ruchomości, woźnica cisnął swój kapelusz na bruk, zrzucił okulary panu Pickwickowi, wystosował jedno uderzenie pięścią w nos pana Pickwicka, drugie uderzenie pięścią w piersi pana Pickwicka, trzecie w oko pana Snodgrassa, czwarte, dla rozmaitości, w kamizelkę pana Tupmana, potem jednym skokiem wypadł na środek ulicy, następnie wskoczył znów na chodnik i wkońcu wyparł tę odrobinę powietrza, jaką zawierały jeszcze płuca pana Winkle. Wszystko to odbyło się w jakie dwanaście sekund.
„Czy niema tu konstabla?“ zapytał pan Snodgrass.
„Wpakujcie ich pod pompę“, doradzał jakiś przekupień z gorącemi pasztecikami.
„Zapłacisz mi za to“, zawołał pan Pickwick, oddychając z trudnością.
„Szpicel!“ krzyknęło kilka głosów z tłumu.
„Występujcie!“ bełkotał woźnica, nie przestając przez ten czas młynkować pięściami w próżni. Aż dotąd tłum zachowywał się biernie wobec tej sceny; ale gdy z ust do ust przeszła wiadomość, że pickwickczycy są policyjnymi szpiegami, obecni zaczęli roztrząsać z wielkiem roznamiętnieniem, czy nie należałoby postąpić według wniosku przekupnia gorących pasztecików. Niepodobna odgadnąć, do czegoby to doprowadziło, gdyby interwencja pewnej nowoprzybyłej osobistości nie położyła końca tej awanturze.
„Co to jest?“ zapytał młody, wysmukły człowiek w zielonym fraku, wychodząc z biura powozów publicznych.
„Szpicel!“ wrzasnął tłum.
„To fałsz“, zawołał pan Pickwick z wyrazem, który powinienby był przekonać każdego nieuprzedzonego słuchacza.
„Czy tak? Czy tak?“ zapytał, młody człowiek, torując sobie drogę przez tłum, zapomocą niezawodnego sposobu, polegającego na szturchaniu łokciami na prawo i na lewo.
Pan Pickwick w kilku zwięzłych słowach przedstawił mu rzeczywisty stan rzeczy.
„Jeśli tak, to chodźcie“, rzekł zielony frak, pociągając za sobą znakomitego człowieka i nie przestając mówić przez całą drogę. „Ty, nr. 924, weź, co ci się należy za kurs i wynoś się. To szanowny gentleman, ja odpowiadam za niego. Żadnych głupstw. Tędy panie! Gdzie pańscy przyjaciele! Jak widzę, zaszła omyłka. Mniejsza o to... wypadek... każdemu to się może zdarzyć... odwagi! Od tego nikt nie umarł... Trzeba mężnie stawić czoło przeciwnościom... Zaskarż go pan do komisarza... A to łotry!“
Wygłaszając z niepospolitą potoczystością długi szereg podobnych sentencyj, nieznajomy wprowadził pana Pickwicka i orszak jego do pokoju, gdzie zwykle podróżni czekają na odejście dyliżansów.
„Chłopcze!“ zawołał nieznajomy, targając za dzwonek z nadzwyczajną gwałtownością: „szklanek dla wszystkich, gorącego ponczu z wódką, mocno ocukrzonego i sporo. Oko podbite, panie! Chłopcze! Kawałek surowego mięsa na oko dla pana. Nic tak nie pomaga na sińce, jak surowe mięso. Słup latarni gazowej także doskonały, ale niewygodny. Strasznie głupio, stać pół godziny na ulicy, z okiem przyłożonem do latarnianego słupa. Dobry żart, co? Ha! Ha!“
I nieznajomy, nie zatrzymując się nawet dla nabrania oddechu, przełknął od razu pół kwarty gorącego ponczu, potem rozwalił się na krześle z taką obojętnością, jakby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
Pan Pickwick miał teraz czas przyjrzeć się ubiorowi i postawie tego nowego znajomego, a tymczasem trzej jego towarzysze zajęci byli wynurzaniem wybawcy swej wdzięczności.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, ale że był szczupły i miał długie nogi, wydawał się więc znacznie słuszniejszy. Jego zielony frak musiał być niegdyś bardzo elegancki, za owych pięknych dni fraków o krótkich połach: na nieszczęście w owych dniach był on pewno robiony na mężczyznę znacznie niższego, aniżeli nieznajomy, ponieważ zabrudzone rękawy dochodziły mu zaledwie do łokcia. Bez względu dla poważnych lat tego ubioru, nieznajomy zapiął go pod sam podbródek, narażając go przez to na pęknięcie na grzbiecie. Szyja nieznajomego okręcona była czarną chustką, ale nie dostrzegłbyś na niej ani śladu kołnierza od koszuli. Wąskie spodnie ukazywały tu i owdzie połyskujące miejsca, co znamionowało długą służbę; były mocno naciągnięte zapomocą strzemiączek na połatanych zapewne trzewikach, ażeby ukryć pończochy niegdyś białe, które zdradzały się jednak pomimo tej zbytecznej ostrożności. Z każdej strony jego kapelusza o podniesionych kryzach spadały w zaniedbanych kędziorach długie czarne włosy, a pomiędzy rękawiczkami a rękawami ubrania, widać było nagie części rąk. Nakoniec twarz jego była blada i wychudzona a cała osoba tchnęła bezwstydnem niedbalstwem i niczem niezachwianą zarozumiałością.
Takiemu to indywiduum pan Pickwick przypatrywał się przez okulary (które na szczęście znalazły się) i w wyborowych wyrazach wynurzał swe podziękowanie, gdy trzej jego znajomi wyczerpali już swoje dziękczynienia.
„Nie mówmy więcej o tem“, rzekł nieznajomy, przerywając komplementy, „dość tego. Zresztą woźnica dzielnie wywijał pięściami; ale gdybym był na miejscu pańskiego przyjaciela w myśliwskiej kurtce, to — niech mię Bóg skarze! — rozwaliłbym mu głowę w jednej sekundzie... i temu przekupniowi pasztecików także, słowo honoru!“
Mowa ta, wygłoszona jednym tchem, przerwana została przez konduktora z Rochester, oznajmiającego, że „Kommodor“ odjeżdża.
„Kommodor!“ mruknął nieznajomy wstając, „w tym powozie mam miejsce. Miejsce na imperjale. Płaćcie panowie za wódkę i wodę; trzebaby zmienić banknot pięciofuntowy; w obiegu jest dużo fałszywej monety, wiemy o tem!“
I potrząsnął głową z przebiegłą miną.
Właśnie pan Pickwick i jego trzej towarzysze zamierzali zrobić pierwszy przystanek w Rochester. Oświadczyli więc nowemu swojemu znajomemu, że jadą tą samą drogą, co on, i umówili się, że zajmą miejsca ztyłu powozu, gdzie pomieszczą się wszyscy pięciu.
„Hop! Do góry!“ zawołał nieznajomy, pomagając panu Pickwickowi wygramolić się na imperjał z pośpiechem, który materjalnie naruszył zwykłą powagę filozofa.
„Pakunków nie ma pan?“ zapytał woźnica.
„Kto? Ja?“ odparł nieznajomy. „Pakiecik zawinięty w papier, to wszystko! Resztę wyprawiłem wodą! Wielkie skrzynie obite gwoździami, wielkie jak domy! Ciężkie, ciężkie, djabelnie ciężkie!“
To mówiąc, wciskał do kieszeni pakiet, owinięty w papier a zawierający, jak można było wnosić z powierzchowności, koszulę i chustkę do nosa.
„Ostrożnie! ostrożnie z głowami!“ krzyczał gadatliwy nieznajomy, gdy przejeżdżali pod jednem ze sklepień; „straszne to miejsce, bardzo niebezpieczne; niedawno: pięcioro dzieci, matka, słuszna kobieta, jadła chleb z masłem... zapomniała o sklepienu; trach! dzieci oglądają się, matka bez głowy!... chleb z masłem w ręku, a niema gęby, bo go włożyć; głowa rodziny zginęła. Okropność! okropność! Pan przypatruje się pałacowi Whitehall? Piękny pałac; małe okienka; tu także zleciała jedna głowa!... Także nie pilnował się[5]. Och! och! panowie! och!“
„Myślałem właśnie“, rzekł pan Pickwick, „o dziwnej zmienności rzeczy ludzkich“.
„A! domyślam się. Dziś wchodzi się do pałacu drzwiami, jutro wylatuje się oknem. — Pan filozof?“
„Badacz natury ludzkiej, panie“.
„Ja także, jak większa część ludzi, nie mających nic lepszego do roboty a jeszcze mniej do zarobienia. Pan poeta?“
„Mój przyjaciel, pan Snodgrass, ma bardzo wybitne zdolności poetyckie“, odpowiedział pan Pickwick.
„Ja także“, rzekł nieznajomy, „napisałem poemat epiczny, dziesięć tysięcy wierszy; za rewolucji czerwcowej; stworzony na miejscu; w dzień Mars, w nocy Apollo; w dzień karabin, w nocy lira“.
„Czy był pan obecny przy tych sławnych zdarzeniach?“ zapytał pan Snodgrass.
„Obecny? Tak, cokolwiek; mierzyłem w Szwajcarów i wymierzałem wiersze; spisywałem je w handlu win; na ulicy pif“! paf! nowa myśl! wracam do handlu; pióro atrament; na ulicy siekanina. Szczytny czas, panie. Pan myśliwy?“ zapytał, zwracając się nagle do pana Winkle.
„Trochę“, odrzekł zagadnięty.
„Piękne zajęcie! Bardzo piękne! A pies?“
„Teraz nie mam“.
„Ach, powinienby pan mieć. Szlachetne zwierzę, istota inteligentna! Miałem niegdyś psa, legawca, zdumiewający instynkt. Pewnego dnia, polując, wchodzę do lasu, gwiżdżę, pies nie rusza się, gwiżdżę znowu: Ponto! nic nie pomaga; stoi jak wryty. Ponto! Ponto! ani drgnie. Skamieniał przed jakąś tablicą. Napis: Strażnicy leśni mają rozkaz zabijać wszystkie psy, które się znajdą w tym lasku. — Nie chciał iść dalej. Zadziwiający pies. Sławny pies! O tak! Sławny!“
„Szczególny wypadek!“ rzekł pan Pickwick. „Czy pozwoli pan, bym go zanotował?“
„Owszem, owszem; sto innych anegdot o tem samem zwierzęciu. Piękna dziewczyna, panie“, mówił dalej nieznajomy, zwracając się do pana Tracego Tupmana, który zajęty był antypickwickowskiem zerkaniem na młodą kobietę, idącą brzegiem drogi...
„Bardzo piękna“, odpowiedział pan Tupman.
„Angielki nie warte Hiszpanek; szlachetne istoty! Włosy hebanowe, oczy czarne, kształty ponętne, słodkie istoty, cudne!“
„Byłeś pan w Hiszpanii?“ zapytał pan Tracy Tupman.
„Wieki tam przeżyłem“.
„Musiał pan mieć wiele przygód miłosnych...“
„Przygód miłosnych? Tysiące! Don Bolaro Fizzgig, grand hiszpański; córka jedynaczka; donna Krystyna; wspaniała dziewica, kochała mię do szaleństwa. Ojciec zazdrosny; córka namiętna; Anglik piękny; donna Krystyna w rozpaczy; kwas pruski; pompa brzuszna w mojej torbie podróżnej; wykonywam operację; stary Bolaro w uniesieniu; zgadza się na nasz związek; łączy ręce; strumienie łez; historja romantyczna, bardzo romantyczna“.
„Czy dama ta znajduje się obecnie w Anglii?“ przerwał pan Tupman, na którego opis tylu wdzięków żywe wywarł wrażenie.
„Umarła, panie, umarła!“ odrzekł nieznajomy, przykładając do oczu szczątki batystowej chustki. „Nigdy nie przyszła do siebie po operacji z pompą brzuszną; delikatna konstytucja wstrząśnięta; ofiara miłości“.
„A ojciec?“ zapytał poetyczny Snodgrass.
„Wyrzuty sumienia; nagłe zniknięcie, gadanina o tem w całem mieście. Szukają po wszystkich kątach, niema! Wtem fontanna na publicznym placu zatrzymuje się; mija jakiś czas — niema wody; rzemieślnicy biorą się do roboty; mój teść w wielkiej rurze wodociągowej; w prawym bucie wyznanie, że zgryzoty skłoniły go do samobójstwa. Wydobywają go; fontanna tryska w najlepsze“.
„Pozwoli mi pan spisać ten mały romans?“ zapytał pan Snodgrass, głęboko rozczulony.
„Z największą chęcią, z największą chęcią. Pięćdziesiąt innych do usług pańskich. Dziwna to historja, nie nadzwyczajna, ale ciekawa“.
Przez całą drogę nieznajomy nie przestawał mówić w ten sposób, zatrzymując się tylko na przystankach dla przełknięcia szklanki piwa; coś w rodzaju punktacji. Toteż gdy powóz przytoczył się do Rochester, pamiętniki panów Pickwicka i Snodgrassa były całkowicie zapełnione opisem jego przygód.
Gdy ujrzano stary zamek, pan August Snodgrass zawołał z cechującym go poetycznym zapałem:
„Co za wspaniałe zwaliska!“
„Jakie studjum dla archeologa!“ to były słowa wyrzeczone przez samego pana Pickwicka w chwili, gdy przykładał perspektywę do oka.
„Piękna miejscowość“, odrzekł nieznajomy. „Wspaniała masa! Ciemne mury, zburzone arkady, ponure przejścia, zawalone schody. Stara katedra! Także zapach stęchlizny, stopnie wydeptane nogami pielgrzymów, małe furtki saksońskie, konfesjonały, jak budki kontrolerów odbierających bilety w teatrze... Dziwni to ludzie ci zakonnicy, ci papieże, ci przełożeni i wszelkiego rodzaju nieboszczyki o wielkich obliczach i zadartych nosach, których wykopują codziennie. Pasy z bawolej skóry, flinty z lontami, sarkofagi. Piękne miejsce, stare legendy, szczytne historje, zadziwiające“.
Nieznajomy ciągnął ten monolog, dopóki powóz nie zatrzymał się na wielkiej ulicy przed oberżą „Pod bykiem“.
„Czy pan stanie tutaj?“ zapytał go pan Nataniel Winkle.
„Tu? Nie panie. Ale radzę panom, byście tu się zatrzymali, dom dobry, łóżka czyste. Tuż obok jest hotel „Wright“, bardzo drogi; pół korony dopisują do rachunku za spojrzenie na garsona: każą płacić drożej, gdy się je obiad w mieście, niż gdyby się jadło w hotelu; szczególni ludzie, doprawdy“.
Pan Winkle zbliżył się do pana Pickwicka i szepnął mu parę słów do ucha. Szeptanie przeszło od pana Pickwicka do pana Snodgrassa, od pana Snodgrassa do pana Tupmana, a gdy następnie zamieniono pomiędzy sobą znaki zgody, pan Pickwick tak przemówił do nieznajomego:
„Dziś rano wyświadczył pan nam ważną usługę. Zechciej pan zatem przyjąć słaby dowód naszej wdzięczności i zrób nam zaszczyt obiadując z nami“.
„Z wielką przyjemnością. Ale pozwolę sobie wyjawić panom, jaki jest mój gust: pieczony drób i grzyby — rzecz wyśmienita; o której godzinie?“
„Teraz“, rzekł pan Pickwick wyjmując zegarek, „jest około trzeciej. O piątej, jeśli pan chce“.
„Bardzo dobrze, punkt o piątej: aż do tej chwili niech się panowie zajmą swojemi sprawami“.
Tak powiedział nieznajomy, potem podniósł o kilka cali swój kapelusz o zadartych brzegach, niedbale osadził go znowu na bakier, przeszedł dziedziniec z miną zamyśloną i skręcił w ulicę; pakiet owinięty w papier sterczał mu ciągle z kieszeni.
„Widocznie wielki to podróżnik po rozmaitych krajach i głęboki obserwator ludzi i rzeczy“, rzekł pan Pickwick.
„Chciałbym widzieć jego poemat“, dodał pan Snodgrass.
„A ja tego psa“, rzekł pan Winkle.
Pan Tupman nie mówił nic, ale myślał o donnie Krystynie, kwasie pruskim, fontannie — i oczy jego napełniły się łzami...
Zamówiwszy osobny pokój jadalny, obejrzawszy łóżka i ułożywszy dania obiadu, nasi znajomi wyszli, by przyjrzeć się miastu i jego okolicom.
Pilnie przewertowaliśmy notaty pana Pickwicka o czterech miastach: Stroud, Rochester, Chatain i Brompton, ale nie sądzimy, by zdanie jego o nich różniło się co do istotnej treści od zdania innych uczonych, którzy zwiedzali te same miejsca. Opis jego można streścić w tych wyrazach:
Głównemi produktami tych miast są zdaje się, żołnierze, majtkowie, Żydzi, kreda, raki, oficerowie i urzędnicy marynarki. Najważniejsze towary, wystawione na ulicach, to: zboże dla floty, cukier lodowaty, jabłka, ryby i ostrygi. Ulice są wielce ożywione, co jest po największej części wynikiem dobrego humoru wojskowych. Mężni ci ludzie, pod wpływem nadmiaru wesołości i napojów spirytusowych, wyśpiewując i robiąc zygzaki po ulicach, przedstawiają widok prawdziwie zajmujący dla umysłu filantropijnego zwłaszcza jeżeli zważymy, jakiej niewinnej i taniej uciechy dostarczają wszystkim miejskim ulicznikom, biegającym za nimi i przedrzeźniającym ich. — Nic (dodaje pan Pickwick) nic nie zdoła dorównać ich dobremu humorowi. W przeddzień mego przybycia, jeden z wojskowych został w pewnej oberży grubiańsko obrażony. Dziewczyna nie chciała mu pozwolić więcej pić. Wskutek tego, z prostej swawoli, żołnierz wydobył bagnet i ranił ją w ramię, lecz już nazajutrz zuch ten udał się do oberży i sam oświadczył pierwszy, że nie zachowuje żadnej urazy i zapomina o tem, co zaszło.
Konsumcja tytoniu musi być w tem mieście bardzo znaczna, pisze dalej pan Pickwick, a zapach tej rośliny, rozchodzący się po wszystkich ulicach, musi być szczególnie przyjemny dla lubiących palić. Podróżnik, nie zgłębiający istoty rzeczy, możeby krytykował błoto, charakteryzujące ulice miejskie, gdy przeciwnie, przedstawia ono prawdziwy przedmiot zadowolenia dla tych, którzy widzą w tem dowód ruchu i pomyślności handlowej.
Piąta godzina sprowadziła jednocześnie obiad i nieznajomego. Pozbył się on pakietu w szarym papierze, ale nie dokonał żadnej zmiany w swym kostjumie i jak przedtem odznaczał się gadatliwością.
„Co to jest?“ zapytał, gdy garson zdejmował srebrną pokrywę z półmiska. „Łosoś! O! Znakomita ryba; wszystkie łososie pochodzą z Londynu. Przedsiębiorcy dyliżansów popierają obiady polityczne, ażeby dowozić łososie tuzinami koszów; wiedzą dobrze, co robią. Eh! eh! Szklaneczkę wina ze mną, panie“.
„Z przyjemnością!“ odrzekł pan Pickwick. I nieznajomy napił się wina naprzód z nim, potem z panem Snodgrassem, potem z panem Tupmanem, potem z panem Winkle, potem wreszcie z całem zebranem towarzystwem, a wszystko to uczynił nie przestając mówić ani na chwilę.
„Jakieś szczególne bachanalje na schodach. Wnoszą ławki, uwijają się stolarze, lampy, szklanki, arfa. Co to znaczy, garsonie?...“
„Bal, panie“.
„Piknik?“
„Nie, panie. Bal publiczny, panie, na rzecz ubogich, panie...“
„Powiedz mi pan“, zapytał pan Tupman z żywem zajęciem. „czy w tem mieście kobiety są piękne?“
„Pyszne, wspaniałe. Kent, panie. Cały świat zna hrabstwo Kent, słynące z jabłek, wiśni, chmielu i kobiet. Szklankę wina, mój panie?“
„Z wielką przyjemnością“, odparł pan Tupman. Nieznajomy nalał swoją szklankę i wychylił.
„Bardzobym chciał pójść na ten bal“, rzeki pan Tupman, „bardzobym chciał...“
„Bilety, panie, mamy w kantorze, po pół gwinei“, rzekł garson.
Pan Tupman powtórnie wynurzył życzenie być obecnym na tej uroczystości, ale nie znajdując żadnej odpowiedzi w pociemniałem oku pana Snodgrassa ani w roztargnionym wzroku pana Pickwicka, rzucił się z nowem zajęciem do wina Porto i do deseru, który przyniesiono. Garson oddalił się, a naszych pięciu podróżnych w dalszym ciągu używało dwugodzinnej siesty poobiedniej.
„Za pozwoleniem panów“, rzekł nieznajomy, „butelka drzemie, zmuśmy ją do krążenia, jak słonce“.
I wypił szklankę, którą napełnił był przed dwiema minutami, poczem nalał sobie drugą, ze świadomością człowieka przyzwyczajonego do podobnych manipulacyj.
Wypito wino i zażądano więcej; nieznajomy rozprawiał, pickwickczycy słuchali, pan Tupman co chwila odczuwał coraz to większą ochotę pójścia na bal, twarz pana Pickwicka jaśniała wyrazem uniwersalnej filantropii, panowie Winkle i Snodgrass wpadli w głęboki sen.
„Na górze już zaczynają“, rzekł nieznajomy, „słuchajcie! Stroją skrzypce, a teraz arfę, już zaczęli!“
W samej rzeczy, dźwięki orkiestry zapowiadały początek kontredansa.
„Bardzobym chciał pójść na ten bal“, powtórzył pan Tupman.
„Ja także; przeklęte bagaże, statek spóźnił się, nie mam w co się ubrać“.
Powszechna uprzejmość była charakterystycznym rysem pickwickczyków, a pan Tupman był nią obdarzony w wyższym od innych stopniu. Przeglądając protokoły klubu, zdumiewać się trzeba, ile razy ten zacny człowiek odsyłał do innych członków Stowarzyszenia rozmaitych biedaków, udających się do niego z prośbą o stare suknie lub o pieniężną zapomogę.
„Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł panu na ten bal pożyczyć fraka“, rzekł do nieznajomego, „ale pan jest dość szczupły, a ja...“
„Dość otyły. Stary zdemontowany Bachus w pantalonach! Zlazł z beczki! Winne liście do djabła! Cha, cha! Przysuń no pan wino!“
Nie umiemy powiedzieć, czy pan Tupman był oburzony zbyt swobodnym tonem, z jakim nieznajomy wzywał go, by przysunął wino, które tak szybko przesuwało się znów przez gardło, lub też, czy był słusznie zgorszony tem, że wpływowy członek Klubu Pickwicka porównany został do zdemontowanego Bachusa — ale przysunąwszy wino, odchrząknął dwa razy i patrzał na nieznajomego przez kilka sekund z surową stanowczością. Jednak, gdy indywiduum to zachowało najzupełniejszy spokój i pogodę pod tem badawczem spojrzeniem, Tupman zmniejszył stopniowo jego natężenie i znowu zaczął mówić o balu.
„Chciałem właśnie powiedzieć panu“, odezwał się, „że gdyby moje ubranie było dla pana za przestronne, suknie mego przyjaciela, pana Winkle, mogłyby być na niego w sam raz“.
Nieznajomy jednym rzutem oka zmierzył pana Winkle i zawołał z zadowoleniem:
„Takich właśnie trzebaby było“.
Pan Tupman spojrzał dokoła. Wino, które wywarło swój wpływ usypiający na panów Snodgrassa i Winkle, ciążyło również nad zmysłami pana Pickwicka. Gentleman ten kolejno przeszedł wszystkie fazy poprzedzające obezwładnienie, wywołane obiadem i winem. Przeszedł zwykłe stopnie od nadmiaru wesołości do bezdennego smutku. Jak płomień gazowy na ulicy, gdy wiatr dostanie się do rury, roztaczał on chwilami to nadzwyczajną jasność, to znów tak malał, iż zaledwie można go było dojrzeć; po krótkiej przerwie błysnął oślepiającym blaskiem, potem drgnął i zgasł zupełnie. Głowa pochyliła mu się na piersi i jednostajne chrapanie, któremu czasem towarzyszyło głuche mruczenie, były jedynemi dowodami słuchowemi, mogącemi świadczyć o istnieniu tego wielkiego męża.
Pana Tupmana opanowała gwałtownie chęć znalezienia się na balu, aby wydać sąd o pięknościach hrabstwa Kent; chciało mu się również zaprowadzić tam znajomego, słyszał bowiem, że mówi o mieszkańcach miasta, jak gdyby żył w niem od urodzenia, gdy on sam znajdował się w miejscu zupełnie mu obcem. Pan Winkle spał głęboko, a pan Tupman zbyt dobrze znał z doświadczenia stan, w jakim się znajdował jego towarzysz, by nie wiedzieć, że według zwykłego przebiegu praw natury, przyjaciel jego, przebudziwszy się, nie będzie myślał o niczem innem, tylko o tem, by się jakoś dowlec do łóżka. Mimo to jednak był jeszcze niezdecydowany.
„Napełnij pan sobie szklankę i przysuń wino“, rzekł niezmordowany gość.
Pan Tupman spełnił to żądanie i ta ostatnia, uzupełniająca szklanka wymogła na nim postanowienie.
„Z sypialnego pokoju pana Winkle“, rzekł do nieznajomego, „są drzwi do mojego pokoju, a gdybym go teraz obudził, niepotrafiłbym mu dać do zrozumienia, czego żądam; ale wiem, że w swej torbie podróżnej ma on kompletne ubranie. Gdyby pan przywdział je na bal, a po powrocie zdjął, mógłbym je łatwo złożyć na tem samem miejscu, nie niepokojąc mego przyjaciela“.
„Doskonale“, odparł nieznajomy, „wyborny plan! Głupie położenie, śmieszne. Czternaście fraków mieć w swoim kufrze i być zmuszonym przywdziewać cudzy! Bardzo głupio! Doprawdy“.
„Trzeba wziąść bilety“, rzekł pan Tupman.
„Nie warto mieniać gwinei. Zagrajmy, kto zapłaci za obu: rzuć pan złotą monetę w górę, ją będę zgadywać. Zaczynaj pan. Kobieta, kobieta, kobieta czarodziejka!“
Złoty pieniądz upadł i ukazała się postać smoka, przez grzeczność nazywanego kobietą. Skazany losem pan Tupman zadzwonił, wziął bilety i zażądał światła. Po kwadransie nieznajomy był kompletnie ustrojony w szaty pana Nataniela Winkle.
„To frak zupełnie nowy“, rzekł pan Tupman, podczas gdy nieznajomy z zadowoleniem przyglądał się sobie: „to pierwszy frak, który został ozdobiony guzikami naszego klubu“.
I wskazał towarzyszowi duże złocone guziki, na których wyryte były litery K. P. po obu stronach popiersia pana Pickwicka.
„K. P.“. powtórzył nieznajomy, „śmieszna dewiza, portret tego dziada i K. P.! Co to znaczy to K. P.? Komiczny portret? Co?“
Pan Tupman z wielką powagą i źle ukrywanem oburzeniem objaśnił mistyczny symbol Klubu Pickwicka, a tymczasem nieznajomy wykręcił się, by zobaczyć tył fraka, którego stan dochodził mu do połowy pleców.
„Stan cokolwiek za krótki, co? Jak kurtki tragarzy: śmieszne ubiory, robi się bez miary, na hurt; tajemnicze drogi Opatrzności; wszystkim ludziom małego wzrostu dostają się długie ubrania, wszystkim słusznego, krótkie“.
Mieląc w ten sposób językiem, nowy towarzysz pana Tupmana kończył poprawiać swe ubranie, a raczej ubranie pana Winkle, i w chwilę potem dwaj miłośnicy balu weszli razem na schody.
„Nazwiska panów?“ zapytał jakiś jegomość przy drzwiach stojący. Pan Tupman podszedł, by wygłosić swe tytuły i charakter, gdy nieznajomy zatrzymał go, mówiąc:
„Żadnych nazwisk!“ i mruknął do ucha panu Tupmanowi: „Poco nazwiska? Nieznajomi! Doskonałe nazwisko, w swoim rodzaju incognito, to przyjemność! Gentlemani z Londynu, szlachetnie urodzeni, i basta“.
Po tych ostatnich wyrazach, głośno wymówionych, otworzyły się drzwi i pan Tupman wraz z nieznajomym weszli do sali balowej.
Był to długi pokój, okolony karmazynowemi ławkami i oświetlony świecami w kryształowym żyrandolu. Muzykańci byli umieszczeni na estradzie; trzy lub cztery koła kontredansowe rozwijały się i zwijały scientyficznie. W bocznym pokoju znajdowało się parę stołów do gry, przy których cztery stare damy, z takąż samą ilością otyłych mężczyzn, z całą powagą grały w wista.
Po przetańczeniu ostatniej figury, tancerze zaczęli przechadzać się po sali, a nasi dwaj znajomi stanęli w kącie by przyjrzeć się towarzystwu.
„Śliczne kobiety!“ rzekł z westchnieniem pan Tupman.
„Zaczekajno pan. Zobaczysz jeszcze. Matadory jeszcze się nie pojawiły, śmieszne zwyczaje! Wyżsi urzędnicy marynarki nie rozmawiają z urzędnikami niższymi; niżsi urzędnicy nie rozmawiają z mieszczaństwem; komisarz rządowy nie rozmawia z nikim“.
„Co to za jasnowłosy chłopak, z czerwonemi oczyma i w fantastycznem ubraniu?“
„Ts! Milcz pan, jeżeli możesz! Czerwone oczy! Fantastyczne ubranie! Chłopak!... Ho, ho! Ciszej, ciszej; to chorąży z 97-ego pułku, szanowny Wilmot-Becasse. Becassy, wielka rodzina, liczna rodzina“.
„Sir Tomasz Clubber, pani Clubber i panny Clubber“ zawołał stentorowym głosem anonsujący.
Głębokie wrażenie owładnęło całą salę, gdy wszedł ogromny gentleman w niebieskim fraku ze złotemi guzami, z nim dorodna dama w niebieskim atłasie, tudzież dwie młode panienki, wykrojone według tegoż modelu, w strojnych sukniach takiej samej barwy.
„Komisarz rządowy, naczelnik marynarki, wielki człowiek, niezaprzeczenie wielki!“ cicho mówił nieznajomy do pana Tupmana, podczas gdy gospodarze balu prowadzili sir Tomasza Clubber na drugi koniec sali. Szanowny Wilmot Becasse i znakomitsi goście pospieszyli złożyć swe uszanowanie pannom Clubber, a sir Tomasz Clubber wyprostowany jak głoska i, majestatycznie spoglądał na zgromadzonych z wysokości swego czarnego krawata.
„Pan Smithie, pani Smithie i panny Smithie“, zaanonsowano następnie.
„Co to za państwo Smithie?“ zapytał Tupman.
„Także coś z marynarki“, odpowiedział nieznajomy.
Pan Smithie ukłonił się z uszanowaniem sir Tomaszowi Clubber, a sir Tomasz Clubber oddał mu ukłon z widoczną przychylnością. Lady Clubber przez lornetkę przypatrywała się pani Smithie i jej córkom, a znowu pani Smithie z góry spoglądała na jakąś damę, której mąż nie służył w marynarce.
„Pułkownik Bulder, pani Bulder i panna Bulder“.
„Dowódca garnizonu“, rzekł nieznajomy, odpowiadając na pytający wzrok pana Tupmana.
Panna Bulder bardzo serdecznie została przyjęta przez panny Clubber; powitanie pani Bulder i lady Clubber było najczulsze, pułkownik Bulder i sir Tomasz Clubber poczęstowali się nawzajem tabaką i oba, spojrzeli dokoła, jak para Aleksandrów, władców wszystkiego, co ich otaczało.
Podczas gdy miejscowa arystokracja, Buldery, Clubbery i Becassy, zachowywała w ten sposób swoją godność na honorowem miejscu w sali, inne klasy towarzystwa naśladowały ich na szarym końcu ile tylko mogły. Najmniej arystokratyczni oficerowie 97-go pułku poświęcali się rodzinom pomniejszych urzędników marynarki, żona adwokata i żona kupca win, stały na czele dwóch osobnych frakcji, żona piwowara składała swe uszanowanie państwu Bulder a pani Tomlinson, żona dyrektora biura pocztowego, zdawało się, za powszechną zgodą obrana została na przewodniczącą partji kupieckiej.
Jedną z najpopularniejszych osobliwości w swem kółku był mały, tłusty człowieczek, o łysej głowie, otoczonej wieńcem czerwonych, twardych włosów. Był to doktór Slammer, chirurg 97-ego pułku. Doktór Slammer częstował tabaką, ze wszystkich śmiał się, tańczył, żartował, grał w wista, był wszędzie, robił wszystko. Do tych, i tak już licznych zajęć, doktór dołączał jeszcze jedno: największemi i niezmordowanemi względami otaczał starą małą wdowę, której toaleta i liczne klejnoty znamionowały znaczny majątek, co czyniło z niej partję wielce pożądaną dla człowieka mającego ograniczone dochody.
Oczy pana Tupmana i jego towarzysza były już od niejakiego czasu zwrócone na doktora i wdowę, gdy nieznajomy przerwał milczenie:
„Kupa pieniędzy, stara baba, doktór zawraca jej głowę; wyborna myśl, doskonała sztuka!“
Podczas gdy te uwagi, niezbyt zrozumiałe, wybiegały z ust nieznajomego, pan Tupman patrzał nań okiem badawczem.
„Pójdę tańczyć z wdową“.
„Kto to?“
„Nie wiem, nigdy nie widziałem. Wykurzyć doktora! Naprzód, marsz!“
Domawiając to, nieznajomy przeszedł salę, oparł się o gzyms kominka i utkwił wzrok, z wyrazem uwielbienia i melancholji, w tłuste policzki starej wdowy. Pan Tupman patrzał na to, oniemiały z podziwu. Nieznajomy robił widocznie szybkie postępy; doktór tańczył z inną damą. Wdowa upuściła wachlarz; nieznajomy zerwał się i podał go jej pospiesznie: uśmiech, ukłon, wymiana kilku grzeczności. Nieznajomy zuchwale przeszedł przez salę, by wyszukać dyrektora tańców, powrócił z nim do wdowy i po kilku chwilach przedwstępnej prezentacji, pochwycił swą zdobycz za rękę i stanął z nią do kontredansa.
Zdziwienie pana Tupmana, na widok tego summarycznego trybu postępowania, było wielkie; ale zdziwienie doktora, zdaje się, było jeszcze większe. Nieznajomy był młody, pochlebiało to wdówce; nie zwracała już teraz uwagi na nadskakiwania doktora a jego oburzenie nie wywarło żadnego wrażenia na rywalu. Doktór Slammer stał, jakby paraliżem tknięty. On, doktór Slammer, z 97-ego pułku, w jednej chwili w niwecz obrócony, przez człowieka, którego nikt dotąd nie widział, nikt nie znał! Doktór Slammer! Doktór Slammer z 97-ego pułku! To nie do uwierzenia! To być nie może! A jednak tak było! Dobrze! Oto nieznajomy przedstawia swego przyjaciela! Doktór nie wierzy własnym oczom. Patrzy znowu i znajduje się w przykrej konieczności uznania, że go nie łudzą jego nerwy wzrokowe. Pani Budger tańczy z panem Tupmanem; trudno mylić się. Jego wdowa, z ciałem i kośćmi, jest tu przed nim i hasa z niezwykłą energją! Jest tu także przed nim i pan Tupman, wyskakujący to w prawo, to w lewo, z miną pełną powagi, tańczący (co się zresztą zdarza wielu osobom) tak, jakgdyby kontredans był jakąś uroczystą próbą, dla której odbycia trzeba uzbroić swą moralną stronę w niewzruszoną stanowczość.
Doktór zniósł to wszystko w milczeniu i cierpliwie. Widział jak nieznajomy podawał wdowie chłodniki, potem odnosił szklanki, rzucił się na biszkopty; widział tysiące wzajemnych umizgów i nie powiedział nic. Ale w kilka sekund po zniknięciu nieznajomego z panią Budger, którą rywal odprowadził do powozu, doktór wyleciał z sali a każdy atom jego długo powstrzymywanego gniewu, zdawało się, tryskał mu z twarzy strumieniem potu.
Nieznajomy powrócił i począł rozmawiać po cichu z panem Tupmanem; śmiał się, był rozpromieniony i triumfował. Mały doktór zapragnął jego życia.
„Panie“, odezwał się przerażającym głosem, podając swój bilet wizytowy i odchodząc nieco na stronę; „nazwisko moje Slammer, doktór Slammer, panie! Z pułku 97-ego, koszary Chatam. Oto mój bilet, panie! Bilet mój!“
Chciał mówić dalej, ale oburzenie mowę mu odjęło.
„Al“ odrzekł nieznajomy, jakby od niechcenia, „Slammer, bardzo dobrze; dziękuję: teraz nie jestem chory. Slammer... gdy zachoruję udam się do pana“.
„Pan... jesteś intrygant... jesteś tchórz... jesteś nikczemny... jesteś głaz... jesteś... jesteś... Czy pan zdecyduje się dać mi swój bilet?“
„A! rozumiem“, rzekł nieznajomy półgłosem, „poncz za mocny, przyjęcie zbyt hojne... Lemoniada lepsza, w pokojach za gorąco — gentleman już w pewnym wieku, nazajutrz daje się to odczuć, nieznośne cierpienia...“ i zrobił kilka kroków.
„Pan mieszka w tym domu?“ krzyknął rozzłoszczony człowiek; „teraz jest pan pijany! Ale dowie się pan o mnie. Wyszukam pana, wyszukam!“
„Najlepiej zrobi pan, gdy wyszukasz sobie łóżko“, odrzekł obojętnie nieznajomy.
Doktór Slammer spojrzał na niego z nieopisaną zawziętością i oddalił się, nasuwając na głowę kapelusz w sposób wymownie świadczący o oburzeniu.
Nieznajomy poszedł do pana Tupmana, by zwrócić garderobę, pożyczoną u niewinnego pana Winkle, którego znaleziono w głębokim śnie; zwrot został niebawem dokonany. Nieznajomy był nadzwyczaj żartobliwie usposobiony a pan Tupman, oszołomiony winem, ponczem, światłem i widokiem tylu kobiet, całą tę sprawę uważał za doskonały żart. Po odejściu nowego swego przyjaciela, napotkał na pewne trudności przy szukaniu otworu szlafmycy, wywrócił lichtarz i dopiero po całym szeregu wielce skomplikowanych ewolucyj zdołał dostać się do łóżka. Pomimo tych drobnych wypadków, rychło znalazł pożądany spoczynek.
Na drugi dzień rano, zaledwie wybiła siódma, uniwersalny umysł pana Pickwicka został gwałtownem kołataniem do drzwi wyrwany ze stanu odrętwienia, w którem pogrążył go sen.
„Kto tam?!“ zawołał filozof, podnosząc się.
„Garson, panie“.
„Czego chcesz?“
„Czy nie może mi pan powiedzieć, który z towarzyszy pańskich ma niebieski frak ze złoconemi guzikami i literami na nich?“
„Zapewne wziął go do wyczyszczenia“, pomyślał pan Pickwick „i zapomniał do kogo należy“.
„Pan Winkle“, odrzekł, „trzecie drzwi na prawo“.
„Bardzo panu dziękuję,“ odpowiedział garson i odszedł.
„Co to znaczy?“ zapytał sam siebie pan Tupman, słysząc również mocne kołatanie do drzwi.
„Winkle! Winkle!“ krzyknął pan Tupman.
„A co tam?“ odezwał się słaby głos z drugiego pokoju.
„Pytają o ciebie... ktoś przy drzwiach“.
I z wysiłkiem wymówiwszy te wyrazy, pan Tupman odwrócił się i znowu zasnął.
„O mnie pytają!“ rzekł pan Winkle, wstając z łóżka i szybko ubierając się. „W takiej odległości od Londynu! Jakie licho może pytać o mnie?“
„Jakiś gentleman na dole, w kawiarni, panie. Powiada, że chce tylko chwilkę pomówić z panem, ale żadną miarą nie chce czekać“.
„To dziwne“, mruknął pan Winkle. „Powiedz mu że zaraz przyjdę“.
Zawinął się w szlafrok, szyję obwiązał chustką i poszedł.
Stara baba i dwaj chłopcy zamiatali kawiarnię. Przy oknie stał jakiś oficer, który ujrzawszy wchodzącego pana Winkle, skłonił mu się zimno, potem kazał oddalić się służącym, starannie zamknął drzwi i powiedział:
„Pan Winkle, jak sądzę?“
„Tak jest, panie, nazywam się Winkle“.
„Przychodzę tu w imieniu mego przyjaciela, doktora Slammera, z 97-ego pułku. To pana nie powinno dziwić“
„Doktora Slammera?“ powtórzył pan Winkle.
„Doktora Slammera. Polecił mi, bym oznajmił panu w jego imieniu, że postępowanie pańskie wczorajszego wieczora było niehonorowe i że człowiek honorowy darować tego nie może“.
Zdumienie pana Winkle było zbyt prawdziwe i zbyt widoczne, by go nie dostrzegł wysłannik doktora Slammera, który też tak dalej mówił:
„Przyjaciel mój, doktór Slammer, jest zdaje się, najmocniej przekonany, że przez znaczną część wieczora był pan mocno podchmielony i niemal bez zdolności zrozumienia wyrządzonej mu obrazy. Polecił mi przeto oznajmić panu, że jeżeli w ten sposób wytłómaczysz się ze swego postępowania, on przyjmie takie tłumaczenie, napisane przez pana własnoręcznie, tak, jak ja je panu podyktuję“.
„Tłumaczenie na piśmie!“ powtórzył znowu pan Winkle tonem najwyższego zdumienia.
„W przeciwnym razie“, mówił dalej oficer, „wiadomo panu, czem się to powinno skończyć“.
„Czy zlecenie, którego się pan podjął, dotyczy mnie?“ zapytał pan Winkle, którego siły umysłowe doszczętnie zdezorganizowała ta niezwykła rozmowa.
„Nie byłem obecny przy tej scenie, a więc i przy tem, jak pan uparłeś się, by nie dać swej karty doktorowi Slammer. Uprosił więc mnie, bym się dowiedział, kto jest właścicielem fraka niebieskiego ze złoconemi guzikami i literami K. P.“
Pan Winkle aż drgnął ze zdziwienia, usłyszawszy tak szczegółowy opis swego ubioru. Przyjaciel doktora Slammera mówił dalej:
„Dowiedziałem się, że właściciel rzeczonego fraka przybył tu wczoraj z trzema innymi panami. Posłałem do tego z nich, który zdaje się być przewodniczącym całego towarzystwa, a ten odesłał mię do pana“.
Gdyby wielka wieża zamku Rochester zlazła nagle ze swych fundamentów i stanęła naprzeciwko okien, zdziwienie pana Winkle nie byłoby większe nad to, jakiego doznał, usłyszawszy te wyrazy. Pierwszą jego myślą było, że mu skradziono frak; rzekł więc oficerowi.
„Czy zechce pan zaczekać tu na mnie przez chwilę?“
„Dobrze“, odpowiedział niepożądany gość.
Pan Winkle pobiegł prędko po schodach i drżącą ręką otworzył swą torbę podróżną. Niebieski frak leżał w zwykłem miejscu; ale przypatrzywszy się mu starannie, można było poznać, że niedawno był używany.
„Prawda!“ powiedział do siebie pan Winkle, opuszczając frak. „Za wiele piłem wczoraj po obiedzie i coś mi się marzy, jakbym potem chodził po mieście i palił cygaro. Faktem jest, żem był tęgo cięty. Musiałem zmienić ubranie i łazić gdzieś; musiałem kogoś obrazić — to pewna... i oto jakież okropne skutki!“
Dręczony temi myślami, zszedł do kawiarni z ponurem postanowieniem przyjęcia wyzwania śmiałego doktora i poddania się najgroźniejszym tego skutkom.
Rozmaite uwagi doprowadziły go do takiej decyzji. Naprzód dbałość o swą reputację w klubie. Tam uchodził zawsze za pierwszorzędną powagę we wszystkiem, co dotyczyło ćwiczeń ciała, tak zaczepnych, jak odpornych i bezspornych. Gdyby się cofnął przy pierwszej próbie, w oczach prezydenta klubu, stanowisko jego byłoby na zawsze stracone. Powtóre, przypomniał sobie, iż słyszał (od niewtajemniczonych), że świadkowie zwykle umawiają się i nie kładą kul do pistoletów. Nakoniec sądził, że gdy wybierze sobie za świadka pana Snodgrassa i przedstawi mu całe niebezpieczeństwo, gentleman ten uwiadomi pewno o wszystkiem pana Pickwicka, który niezawodnie da znać władzy miejscowej, zapobiegając zabiciu albo uszkodzeniu jego ucznia.
Obliczywszy wszystkie te szanse, powrócił do sali i oświadczył, iż przyjmuje wyzwanie doktora.
„Czy zechce mi pan wskazać swego świadka, bym się z nim ułożył, co do czasu i miejsca spotkania?“ zapytał wtedy oficer nader uprzejmie.
„To zbyteczne, wskaż mi pan tylko czas i miejsce, świadek przyjdzie razem ze mną“.
„Niech i tak będzie“, rzekł oficer obojętnie; „dziś o zachodzie słońca, jeżeli pan nie ma nic przeciw temu“.
„Bardzo dobrze“, odparł pan Winkle, myśląc w duchu, że bardzo źle.
„Zna pan warownię Pitt?“
„Widziałem ją wczoraj“.
„Pójdzie pan więc potem, koło wałów, potem ścieżką na lewo od rogu fortyfikacji, a potem prosto, aż tam, gdzie ja stać będę. Następnie pójdziemy razem w miejsce ustronne, gdzie rzecz odbędzie się bez żadnej przeszkody“.
„Bez przeszkody!“ pomyślał pan Winkle.
„Sądzę, że nie mamy nic więcej do omówienia“.
„Zdaje się, że nic“.
„A więc żegnam“.
„Żegnam“.
I oficer odszedł, wygwizdując jakąś wesołą melodję.
Przy śniadaniu, w dniu tym, było jakoś niewesoło naszym podróżnikom.
Pan Tupman, po niezwykłych zdarzeniach ubiegłej nocy, nie był w stanie podnieść się z łóżka; pan Snodgrass, zdawało się, doświadcza poetyckiego przyćmienia umysłu; sam pan Pickwick okazywał niezwykłą skłonność do sodowej wody i milczenia; co do pana Winkle, ten szukał przedewszystkiem sposobności do porozumienia się ze swym świadkiem. Sposobność ta wkrótce się nadarzyła; pan Snodgrass zaproponował zwiedzenie zamku, a ponieważ z całego towarzystwa jeden tylko Winkle był usposobiony do tej przechadzki, poszli więc we dwóch.
„Snodgrass“, rzekł pan Winkle, gdy znaleźli się na ulicy, „Snodgrass, mój przyjacielu! Powiedz mi, czy mogę liczyć na twoją dyskrecję?“
A mówiąc to pragnął gorąco, by na nią liczyć nie mógł.
„Możesz“, odparł pan Snodgrass. „Przysięgam“...
„Nie, nie!“ przerwał pan Winkle, przerażony myślą, iż przyjaciel jego najniepotrzebniej może się zobowiązać do niewydania go. „Nie przysięgaj, nie przysięgaj! To zbyteczne“.
Pan Snodgrass opuścił rękę, którą podniósł był poetycznie ku niebu, i przybrał postawę wyczekującą.
„Potrzebuję, mój przyjacielu, twych usług w sprawie honorowej“.
„Gotów jestem“, odparł pan Snodgrass, ściskając rękę swego towarzysza.
„Z doktorem, doktorem Slammerem, z 97-ego pułku“, dorzucił pan Winkle, chcąc przedstawić rzecz jak można najpoważniej. „Sprawa jest z oficerem, który będzie miał za świadka innego oficera; dziś, przed zachodem słońca, w ustronnem miejscu, poza warownią Pitt“.
„Możesz liczyć na mnie“, odrzekł pan Snodgrass, zdziwiony ale nie przejęty tem w żaden inny sposób. I rzeczywiście, niemasz nic godniejszego uwagi nad obojętność, z jaką dowiadujemy się o podobnego rodzaju sprawach, gdy sami nie jesteśmy główną stroną działającą.
Pan Winkle zapomniał o tem; sądził o uczuciach swego przyjaciela, według własnych uczuć.
„Skutki mogą być okropne“, przemówił pan Winkle.
„Spodziewam się, że nie“.
„Doktór, jak sądzę, strzela bardzo dobrze“.
„Większa część wojskowych strzela dobrze“, zauważył pan Snodgrass ze spokojem; „ale i ty strzelasz doskonale?“
Pan Winkle odpowiedział twierdząco, lecz widząc, że niedostatecznie przeraził swego towarzysza, zmienił artylerję.
„Snodgrass“, rzekł doń głosem drżącym ze wzruszenia, „jeżeli zginę, znajdziesz w moim pugilaresie list do... do ojca“.
Ten atak także się nie udał. Pan Snodgrass był wzruszony, ale zobowiązał się doręczyć list, i to z taką łatwością, jakby przez całe życie był listonoszem.
„Jeżeli zginę“, mówił dalej pan Winkle, „albo jeżeli doktór zginie, ty, mój przyjacielu, będziesz sądzony jako wspólnik czynu, działający z rozmysłem. Czyż mam narażać przyjaciela na wygnanie? Może dożywotne więzienie?“
Tym razem pan Snodgrass zawahał się; ale heroizm jego był niepokonany.
„Dla przyjaciela“, zawołał z zapałem, „gotów jestem na wszystkie niebezpieczeństwa“.
Bóg to jeden wie, jak nieszczęśliwy pan Winkle przeklinał w duchu poświęcenie swego przyjaciela. Przez jakiś czas szli w milczeniu, obaj pogrążeni w myślach. Dzień upływał a z nim znikała wszelka nadzieja ratunku.
„Snodgrass!“ zawołał wreszcie pan Winkle, stanąwszy nagle, „nie wydaj mię przed miejscową władzą: nie żądaj konstablów dla zapobieżenia pojedynkowi; nie staraj się o to, by przytrzymano mnie albo doktora Slammera z 97-go pułku, obecnie mieszkającego w koszarach Chatam. Proszę cię, byś nie czynił tego w zamiarze niedopuszczenia do pojedynku“.
Pan Snodgrass pochwycił rękę swego przyjaciela i zawołał z uniesieniem:
„Nie! Za nic w świecie!“
Dreszcz przeszedł po ciele pana Winkle, gdy się przekonał, że i z tej strony niema się czego spodziewać i że nieodwołalnem jego przeznaczeniem jest służyć za żywy cel.
Opowiedziawszy ze wszystkiemi szczegółami powody pojedynku, wstąpili obaj do rusznikarza. Tu wynajęli skrzynkę z pistoletami, używanemi zwykle przy dawaniu satysfakcji, i dołączyli do tego odpowiednią ilość prochu, kapsli i kul; potem powrócili do oberży: pan Winkle, by rozmyślać o mającej nastąpić walce, pan Snodgrass, by uporządkować broń.
Gdy udali się następnie na niemiłą wyprawę, nadchodził wieczór, smutny i jakiś ociężały. Pan Winkle, z obawy, by nie być spostrzeżony, owinął się w szeroki płaszcz; pan Snodgrass pod swoim płaszczem niósł narzędzia zniszczenia.
„Czyś wziął ze sobą wszystko, co potrzeba?“ zapytał pan Winkle głosem wzruszonym.
„Wszystko; mam zapasowe naboje na wypadek, gdyby pierwszy strzał nie dał rezultatu, ćwierć funta prochu w skrzynce i dwa dzienniki w kieszeni dla zrobienia przybitek, gdy będzie potrzeba“.
Były to dowody przyjaźni, za które niepodobna było nie czuć wdzięczności. Przypuszczać należy, iż wdzięczność tę pan Winkle uczuwał aż nadto żywo, aby mógł ją wyrazić, gdyż nie wyrzekł ani słowa, tylko zaczął iść nieco wolniej.
„Przybywamy w sam czas“, powiedział pan Snodgrass, przechodząc przez miedze pierwszego zagonu; „właśnie słońce zachodzi“. Pan Winkle spojrzał na czerwoną tarczę, chylącą się za widnokrąg i z boleścią pomyślał, iż może już jej nie zobaczy więcej.
„Oto oficer!“ zawołał po niejakim czasie.
„Gdzie?“ zapytał pan Snodgrass.
„Tam! Ten gentleman w niebieskim płaszczu“.
Oczy pana Snodgrassa zwróciły się w kierunku palca pana Winkle i ujrzały długą figurę, która dała znak ręką i poszła przodem. Dwaj nasi przyjaciele podążali za nią w milczeniu.
Wieczór nadchodził. Melancholijny wiatr dął po pustem polu, rzekłbyś, daleki poświst olbrzyma, nawołującego psy. Wszystko to wywarło ponure wrażenie na panu Winkle. Przechodząc obok rogu warowni, zadrżał: wydało mu się, iż widzi jakiś olbrzymi grobowiec.
Wtem oficer zeszedł ze ścieżki i, przeskoczywszy przez płot, wszedł na ustronne pole. Tu czekało dwóch panów. Jeden młody, tłusty, czerwonowłosy; drugi, słuszny i przystojny mężczyzna, w surducie z potrzebami, siedział na składanem krześle w najdoskonalszym spokoju.
„Nasi przeciwnicy“, rzekł pan Snodgrass. „jak mi się zdaje, z chirurgiem. Przełknijno łyk wódki“.
Pan Winkle chciwie chwycił oplataną butelkę, podaną mu przez towarzysza, i długim łykiem wciągnął w siebie wzmacniający płyn.
„Mój przyjaciel, pan Snodgrass“, rzekł potem do zbliżającego się oficera.
Świadek doktora Slammera ukłonił się i podał szkatułkę podobną do tej, jaką przyniósł z sobą pan Snodgrass.
„Sądzę, mój panie, że nie mamy sobie nic do powiedzenia“, zauważył zimno, otwierając szkatułkę. „Żadne tłumaczenie nie wchodzi w grę“.
„Nie wchodzi“, odpowiedział pan Snodgrass, któremu poczynało się robić niedobrze.
„Czy zechce pan rozmierzyć ze mną plac?“ zapytał oficer.
„Naturalnie“, odparł pan Snodgrass.
„Może jest pan zdania, że moje pistolety są lepsze, niż panów; widziałeś pan, jak je nabijałem; czy ma pan co przeciwko temu, byśmy się niemi posłużyli?“
„Nie mam nic“, odpowiedział pan Snodgrass. Propozycja ta wybawiła go z wielkiego kłopotu, gdyż wiadomości jego o sposobie nabijania pistoletów były cokolwiek nieokreślone i niejasne.
„Sądzę więc, iż możemy ustawić przeciwników“, mówił dalej oficer z taką obojętnością, jakby chodziło o partję szachów.
„Sądzę, że możemy“, odparł pan Snodgrass, któryby zresztą zgodził się na każdą inną propozycję, gdyż nic a nic nie znał się na tego rodzaju sprawach.
Oficer poszedł ku doktorowi Slammerowi, a tymczasem pan Snodgrass zbliżył się do pana Winkle.
„Wszystko gotowe“, rzekł, wręczając pistolet „Daj mi twój płaszcz“.
„Masz tu mój pugilares“, rzekł nieszczęśliwy pan Winkle.
„Wszystko pójdzie dobrze. Zachowaj spokój i mierz prosto w piersi“.
Pan Winkle pomyślał, iż rada ta była bardzo podobna do rady dawanej zwykle przez widzów, przypatrujących się borykaniu dwóch uliczników: „Powal go na ziemię i trzymaj pod sobą“. Doskonała rada, byle tylko wiedzieć, jak ją wykonać! Ale koniec końcem, pan Winkle zdjął płaszcz w milczeniu (płaszcz ten miał tę właściwość, iż zdejmowanie go wymagało dość długiego czasu) i wziął pistolet. Świadkowie odeszli na bok; jegomość ze składanem krzesłem, a także dwaj zapaśnicy, poczęli podchodzić ku sobie.
Pan Winkle zawsze odznaczał się wysokim humanitaryzmem. Są poszlaki pozwalające przypuszczać, że i tym razem wstręt, jakiego doznawał, widząc się zmuszonym do szkodzenia z rozmysłem jednemu ze swych bliźnich, zniewolił go do zamknięcia oczu w chwili, gdy się zbliżał do fatalnego punktu, i że ta właśnie okoliczność nie dozwoliła mu dostrzec niczem niewytłumaczonego postępowania doktora Slammera. Człowiek ten, zbliżając się do pana Winkle, zadrżał, otworzył szeroko oczy, jak tylko mógł i wkońcu zawołał:
„Stójcie! stójcie!“
„Co to ma znaczyć?“ mówił dalej, gdy pan Snodgrass wraz z jego świadkiem, nadbiegli. „To nie ten“.
„Nie ten?“ zawołał świadek doktora Slammera.
„Nie ten?“ zawołał pan Snodgrass.
„Nie ten?“ zawołał jegomość ze składanym stoikiem pod pachą.
„Nie ten“, powtórzył raz jeszcze doktór. „Tak, to nie ten człowiek, który mię wczoraj obraził“.
„To szczególne!“ zawołał oficer.
„Szczególne!“ powtórzył jegomość ze stoikiem. „Ale teraz“, dodał, „zachodzi następująca kwestja. Czy pan, znajdujący się obecnie na placu, nie powinienby być, dla zachowania formalności, uznany za osobę, która wczoraj wieczorem obraziła naszego przyjaciela, doktora Slammera?“
Rzuciwszy tę nową myśl, z miną niezwykle mądrą i tajemniczą, jegomość ze stoikiem zażył ogromną szczyptę tabaki i spojrzał dokoła z powagą osoby, przywykłej być autorytetem.
Ale teraz i pan Winkle otworzył oczy, a także i uszy, usłyszawszy, że przeciwnik jego żąda zawieszenia kroków nieprzyjacielskich. Domyśliwszy się z tego, co następnie powiedziano, iż zaszła jakaś omyłka co do osoby, pojął odrazu, ile może zyskać jego reputacja, jeżeli ukryje rzeczywiste powody, które go spowodowały do pojedynkowania się. Poszedł więc śmiało naprzód i powiedział:
„Wiem dobrze, że to nie ja jestem przeciwnikiem doktora“.
„W takim razie“ rzekł jegomość ze stoikiem, „jest to afront dla doktora Slammera, a co za tem idzie, dostateczny powód do pojedynku“.
„Daj pokój, Payne“, przerwał świadek doktora; a potem, zwracając się do pana Winkle, zapytał:
„Dlaczegóż nie powiedział mi pan tego dziś rano?“
„Tak! tak! Dlaczego nie powiedział dziś rano?“ wyrwał się znowu oburzony jegomość ze stołkiem.
„Proszę cię, Payne, daj pokój!“ odezwał się świadek i znów, zwracając się do pana Winkle, dodał: „Czy mam powtórzyć moje pytanie?“
„Ponieważ“, odrzekł pan Winkle, który miał już czas obmyśleć odpowiedź, „ponieważ powiedział mi pan, iż osoba, o którą idzie, ubraną była we frak, który ja tylko mam honor nosić, który sam wynalazłem. Jest to uniform zaprojektowany dla Klubu Pickwicka w Londynie. Czuję się w obowiązku bronić honoru tego uniformu i w takim to celu, bez dalszych wyjaśnień, przyjąłem wyzwanie“.
„Kochany panie“, odrzekł na to mały, poczciwy doktór, podając mu rękę, „szanuję pańską odwagę. Pozwól mi pan dodać, iż wysoko cenię jego postępowanie i że bardzo żałuję, żem go niepotrzebnie fatygował“.
„Nie mówmy więcej o tem“, odrzekł grzecznie pan Winkle.
„Będę miał sobie za zaszczyt bliżej zapoznać się z panem“, ciągnął dalej mały doktor.
„I dla mnie, panie, będzie to największą przyjemnością“, odpowiedział pan Winkle.
Następnie uścisnął rękę doktora, jego świadka, porucznika Tappletona, jegomościa ze składanem stołkiem, nakoniec pana Snodgrassa, który z niesłychanem uwielbieniem patrzył na szlachetne zachowanie się swego bohaterskiego przyjaciela.
„Sądzę, że teraz możemy się rozejść“, rzekł porucznik Tappleton.
„Naturalnie“, odpowiedział doktór.
„Chybaby pan Winkle“, wtrącił jegomość ze stołkiem, „chybaby pan Winkle czuł się obrażony wyzwaniem. W takim razie jestem zdania, iż ma prawo żądać satysfakcji“.
Pan Winkle, z wysoką abnegacją swego własnego „ja“, oświadczył, że czuje się najzupełniej usatysfakcjonowany.
„Może“, zaczął znowu jegomość ze stołkiem, „może świadek pana Winkle czuje się osobiście obrażony niektóremu memi uwagami w początkach tego spotkania. W takim razie gotów jestem dać mu bezzwłocznie satysfakcję“.
Pan Snodgrass pośpieszył oświadczyć, że jest wdzięczny za tę uprzejmą propozycję, i że tylko jedno stoi mu na przeszkodzie do jej przyjęcia, a mianowicie to, że czuje się wielce usatysfakcjonowany obrotem, jaki wzięła sprawa.
Po tak szczęśliwem rozwiązaniu świadkowie powkładali do skrzynek mordercze przyrządy i opuścili plac boju, nierównie weselsi, niż gdy tam szli.
„Czy pan długo tu pozostanie?“ zapytał doktor Slammer pana Winkle, gdy powracali.
„Sądzę, że odjedziemy pojutrze.“
„Bardzobym był szczęśliwy, gdybyś pan, po tem śmiesznem qui pro quo, zrobił mi ten zaszczyt i zechciał odwiedzić mię wraz ze swym przyjacielem. Czy jest pan gdzie zaproszony?“
„Mam kilku przyjaciół w oberży pod Bykiem i chciałbym być z nimi. Ale bardzoby nam było przyjemnie, gdybyście panowie spędzili wieczór z nami“.
„Z największą chęcią. Czy nie będzie późno o dziesiątej godzinie?“
„Bynajmniej. Bardzo mi będzie miło przedstawić panów moim przyjaciołom: panu Pickwickowi i panu Tupmanowi“.
„I mnie także“, odpowiedział doktór, nie przypuszczając, że zna pana Tupmana.
„Więc panowie przyjdą z pewnością?“ zapytał pan Snodgrass.
„O, najniezawodniej“.
Tak rozmawiając wyszli na gościniec. Pożegnano się z wielką serdecznością. Doktór ze swymi przyjaciółmi udał się do koszar a panowie Winkle i Snodgrass wesoło powrócili do oberży.

Rozdział trzeci.
Nowa znajomość. Opowieść włóczęgi. Niemiła przeszkoda. Przykre spotkanie.

Pan Pickwick doznawał pewnego niepokoju z powodu za długiej nieco nieobecności dwóch swoich przyjaciół, przypomniawszy sobie zwłaszcza niepojęte ich ranne zachowanie się. Toteż z prawdziwą przyjemnością powitał ich i z niezwykłem zajęciem zapytał, gdzie bawili tak długo. W odpowiedzi na to pan Snodgrass zabierał się już do treściwego opisu zaszłych wypadków, gdy spostrzegł między panem Tupmanem a towarzyszem ich podróży w zielonym fraku, jakiegoś nowego nieznajomego, wyglądającego nie mniej oryginalnie. Był to człowiek widocznie zestarzały wśród trosk, którego wychudłym policzkom, sterczącym kościom, błyszczącym, chociaż mocno zapadłym oczom, nadawały jeszcze ostrzejszego wyrazu czarne, długie włosy, spadające w nieładzie na kołnierz. Szczęki jego były tak długie i tak chude, iż możnaby sądzić, że naumyślnie je wyciągał, gdyby nieruchomość rysów i napół otwarte usta nie przekonywały, że jest to zwykły jego wygląd. Szyję miał okręconą zielonym szalem, którego szerokie końce, spadające na piersi, wyglądały z pomiędzy guzików starej kamizelki. Miał na sobie długi, czarny surdut, spodnie z grubego sukna i buty mocno wytarte.
Oczy pana Winkle zatrzymały się na tej nieumytej figurze: pan Pickwick, dostrzegłszy to, powiedział, wskazując ręką na nieznajomego:
„Przyjaciel naszego nowego przyjaciela. Dziś rano odkryliśmy, że nowy nasz przyjaciel jest zaangażowany do tutejszego teatru, chociaż nie życzy sobie, by to rozgłaszano. Gentleman należy również do tej profesji i właśnie, gdyście wchodzili, miał nam opowiedzieć pewną anegdotę“.
„Masa anegdot!“ rzekł nieznajomy w zielonym fraku, podchodząc do pana Winkle i dodając po cichu: „szczególnego rodzaju człowiek, nie artysta, grywa role drugorzędne, dziwny człowiek, wszelkiego rodzaju nędza. Nazywamy go Jakóbem Ponurym“.
Panowie Winkle i Snodgrass skłonili się gentlemanowi, noszącemu to dziwne przezwisko i, zasiadłszy do stołu, zażądali wody i wódki, naśladując w tem resztę towarzystwa.
„Teraz, panie“, rzekł pan Pickwick, „zechciej zrobić nam tę przyjemność i zacznij“.
Jakób Ponury wyjął z kieszeni zwój osmolonego papieru i, zwracając się do pana Snodgrassa, zapytał ochrypłym głosem, będącym w najdoskonalszej harmonji z jego powierzchownością:
„Czy pan jest poetą?“
„Tak... próbuję sił w tej dziedzinie“ odrzekł pan Snodgrass, nieco zmieszany niespodziewanem zapytaniem.
„O! Poezja jest dla życia tem, czem światło i muzyka dla teatru. Ogołoć pan jedno z jego fałszywych ozdób, a drugie ze złudzeń, cóż zajmującego pozostanie w obu?“
„To prawda“, rzekł pan Snodgrass.
„Tak naprzykład: przed kinkietami patrzy pan na królewski orszak, podziwia pan jedwabne szaty świetnego tłumu, a stanąwszy za kulisami, jesteś ludem, wyrabiającym te piękne stroje, motłochem nic nieznaczącym i pogardzonym, który może upadać i podnosić się, żyć i umierać, jak się podoba losowi, i nikogo to nie obchodzi“.
„Niewątpliwie“, odpowiedział pan Snodgrass, gdyż zapadłe oczy nieznajomego były weń utkwione, czuł więc potrzebę powiedzenia czegokolwiek.
„No, Jakóbie!“ zawołał hiszpański podróżnik, „nabierzno otuchy, dość tego skrzeczenia“.
„Czy pozwoli pan jeszcze jedną szklaneczkę przed zaczęciem?“ zapytał pan Pickwick.
Ponury człowiek przyjął propozycję, zmieszał sobie szklankę wody z wódką, zwolna odpił połowę, rozwinął rulon papieru i zaczął ni to czytać ni to opowiadać następujące zdarzenie, które zostało wniesione do protokułów Klubu, jako „Opowieść włóczęgi“.

Opowieść włóczęgi.

„W tem, co chcę państwu opowiedzieć, niema nic cudownego“, powiedział ponury człowiek, „nawet nic nadzwyczajnego. Niedostatek i choroba nazbyt są znane w wielu warunkach życia, aby zasługiwały na większą uwagę niż się wogóle okazuje najpowszedniejszym słabostkom natury ludzkiej. Zebrałem te luźne notatki, gdyż przedmiot ich był mi dobrze znany od wielu lat. Śledziłem jego upadek, krok za krokiem, aż wreszcie osiągnął to dno nędzy, z którego nigdy nie mógł się już podnieść.
„Człowiek, o którym mówię, był nędznym aktorem pantomimicznym. I, jak wielu ludzi tej sfery, zwyczajnym opojem; za lepszych swoich dni, zanim wyczerpały go hulanki i wyniszczyły choroby, otrzymywał dobre honorarium, które, gdyby był rozsądny i zapobiegliwy, mógłby otrzymywać jeszcze przez jakiś czas, niezbyt długi, gdyż ci ludzie albo umierają wcześnie, albo przez nadmierne opodatkowanie swojej energji cielesnej tracą przedwcześnie owe fizyczne uzdolnienia, na których wyłącznie mogą oprzeć swoje istnienie. Uparty nałóg opanował go jednak tak szybko, że było rzeczą niemożliwą używać go w sytuacjach, w których naprawdę był pożyteczny teatrowi. Karczmy miały dla niego urok, któremu nie potrafił się oprzeć. Gdyby nie zmienił na czas kursu, choroba i beznadziejna nędza oczekiwałyby go równie pewnie, jak śmierć; a że go nie zmienił, więc rezultatu łatwo się domyślić. Nie mógł otrzymać engagement i nie miał na kawałek chleba.
„Każdy, choć trochę obeznany ze sprawami teatru, wie, że całe zastępy obdartych, zjedzonych nędzą ludzi kręcą się koło sceny większych przedsiębiorstw teatralnych; nie są to aktorzy stale zaangażowani, ale baletnicy, specjaliści od pochodów, akrobaci i t. p., których się bierze do jakiejś pantominy lub przedstawienia Wielkanocnego, a potem zwalnia do czasu, aż nowe uroczyste przedstawienie da sposobność do korzystania z ich usług. Do tego rodzaju życia został zmuszony ów człowiek. Gdyby znalazł zajęcie co noc w którymś z podrzędnych teatrów, miałby o kilka szylingów więcej tygodniowo i jednocześnie mógłby hołdować swojemu dawnemu nałogowi. Ale i te źródła zawiodły go wkrótce; zanadto brykał, by mógł zarobić sobie na nędzne pokrzepienie, i wkrótce został doprowadzony do stanu graniczącego z głodem; zaledwie od czasu do czasu zdobywał marne grosze, gdy udało mu się pożyczyć od którego z dawnych kompanów, lub pozwolono mu pokazać się w którymś z mniejszych teatrów, a gdy zdobył wkońcu jakieś pieniądze, trwonił je w zwykły sposób.
„W tym czasie, kiedy mniej więcej od roku żył niewiadomo z czego, otrzymałem małe engagement w jednym z teatrów na brzegu rzeki od strony Surrey. Tam spotkałem owego człowieka, którego oddawna straciłem z oczu, gdyż ja podróżowałem po prowincji, on zaś wałęsał się po alejach i zaułkach Londynu. Ubrałem się do wyjścia i właśnie przechodziłem przez scenę, gdy uderzył mię po ramieniu. Nigdy nie zapomnę odpychającego widoku, jaki ujrzały moje oczy, gdy się odwróciłem! Był ubrany do pantominy z całą absurdalnością błazeńskiego stroju. Upiorne postacie Tańca Śmierci, najpotworniejsze kształty, jakie najbardziej utalentowany malarz kiedykolwiek rzucił na płótno, ani w połowie nie były tak upiorne. Jego zapuchłe ciało i drżące nogi — efekt ten tysiąckrotnie powiększał fantastyczny strój — szkliste oczy, stanowiły potworny kontrast z grubą warstwą białej szminki, pokrywającej twarz. Groteskowe przybranie głowy, trzęsącej się jak u paralityka, i długie kościste ręce, wysmarowane białą kredą — wszystko to nadawało mu straszny i nienaturalny wygląd. Najdokładniejszy opis nie może dać o tem właściwego pojęcia — dziś jeszcze drżę na to wspomnienie. Głos miał głęboki i tremolujący, gdy odciągnął mię na stronę. Urywanemi słowami wygłosił długa litanię chorób i braków, kończąc jak zwykle gorącą prośbą o pożyczenie mu trochę pieniędzy. Włożyłem mu kilka szylingów do ręki, a kiedym się odwrócił, usłyszałem wybuch śmiechu, towarzyszący jego skokom na scenie.
„W parę wieczorów później jakiś chłopiec wsunął mi do ręki brudny skrawek papieru, na którym było kilka słów, donoszących, że ów człowiek jest niebezpiecznie chory i prosi, abym po przedstawieniu odwiedził go w jego mieszkaniu na jakiejś tam ulicy — zapomniałem już nazwy — niezbyt odległej od teatru. Obiecałem stawić się, jak tylko się zwolnię; gdy kurtyna zapadła, poszedłem spełnić swą smutną misję.
„Było późno, gdyż grałem w ostatniej sztuce. A ponieważ był to wieczór benefisowy, przedstawienie ciągnęło się niezwykle długo. Noc była ciemna, zimna, przejmujący wicher gnał strumienie deszczu w okna i fronty domów. Kałuże wody potworzyły się w nieuczęszczanych i wąskich zaułkach, a ponieważ większość latarni olejnych zgasił wicher, przechadzka była nietylko niewygodna, ale i niepewna. Szczęśliwie poszedłem we właściwym kierunku i po pewnych trudnościach udało mi się odnaleźć dom, do którego mię skierowano — skład na węgle z jednopiętrową nadbudówką. W pokoju, w głębi, leżał przedmiot moich poszukiwań.
„Kobieta o nędznym wyglądzie, żona owego człowieka, spotkała mię na schodach i, mówiąc, że właśnie wpadł w rodzaj otępienia, wprowadziła mię ostrożnie i przysunęła mi krzesło do łóżka. Chory leżał z twarzą obróconą do ściany, a ponieważ nie zwrócił żadnej uwagi na moją obecność, miałem możność rozejrzeć się, gdzie jestem.
„Leżał na lichem łóżku; zniszczone szczątki poszarpanych firanek wisiały w głowie łóżka, aby zasłonić chorego od wiatru, który pomimo to torował sobie drogę do ubogiego pokoju przez liczne szpary we drzwiach i dął w rozmaitych kierunkach. W żelaznym koszyku tlił się ogień. Zniszczony, trójkątny stół, na nim kilka flaszek od lekarstw i stłuczona szklanka. Na prowizorycznem posłaniu na podłodze spało dziecko, przy niem na krześle siedziała kobieta. Pod ścianą — półki, na nich kilka talerzy, kubków i salaterek; obok para trzewików teatralnych i kilka blach. Z wyjątkiem garści szmat i gałganów, rzuconych niedbale w kąt, nic więcej nie było w pokoju.
„Miałem czas dostrzec te szczegóły i zauważyć ciężki oddech oraz gorączkowe ruchy chorego, zanim on zdał sobie sprawę z mojej obecności. Niespokojnie szukając miejsca, w którem mógłby położyć głowę, wyciągnął rękę z łóżka i dotknął mojej ręki. Zerwał się i spojrzał badawczo w moją twarz.
„Pan Hutley, Johnie“, powiedziała żona, „pan Hutley, po którego posyłałeś wieczorem“.
„A!“, powiedział chory, trąc ręką czoło. „Hutley... Hutley.... pozwólcie....“ Przez chwilę usiłował zebrać myśli, poczem schwytał mię za przegub dłoni i zawołał: „Nie zostawiaj mnie... nie zostawiaj mnie... Ona mię zamorduje, zamorduje mię!“
„Czy to już dawno?“, spytałem, zwracając się do płaczącej niewiasty.
„Od wczoraj wieczorem“, odpowiedziała. „John! John! Czy mnie nie poznajesz?!“
„Nie puszczaj jej do mnie!“, zawołał chory i wzdrygnął się. „Zabierz ją! Nie znoszę jej obecności“. Spojrzał na nią dziko, z wyrazem śmiertelnego przestrachu, poczem szepnął mi do ucha: „Biłem ją, Jem. Biłem ją wczoraj — i nieraz przedtem... Głodziłem ją, i małego również. A teraz, kiedy jestem słaby i bezbronny, ona mię zamorduje. Jem, wiem, że mię zamorduje! Gdybyś słyszał ją, jak płacze — ja słyszałem! — teżbyś wiedział, że mię zamorduje! Nie dopuszczaj jej do mnie!“ Zwolnił uścisk i wyczerpany opadł na poduszkę.
„Wiedziałem aż nadto dobrze, co to znaczy. Gdybym miał choć cień wątpliwości, jedno spojrzenie na bladą twarz niewiasty i na jej wychudzoną postać wytłumaczyłyby mi dostatecznie całą prawdę“. „Lepiej niech pani nie podchodzi“, powiedziałem do nieszczęśliwej. „Nic mu pani nie pomoże. Może się uspokoi, nie widząc pani“. Usunęła mu się z oczu. Otworzył powieki po chwili i obejrzał się trwożliwie.
„Poszła?“, spytał gorączkowo.
„Tak, tak!“, potwierdziłem z zapałem. „Nic ci nie zrobi!“
„Coś ci powiem, Jem“, powiedział cichym głosem. „Ona już mi coś robi... Jest w jej oczach coś, co budzi w mojem sercu taki strach, że dochodzę do szaleństwa! Przez całą zeszłą noc jej badawcze oczy i blada twarz były tuż przy mnie. Gdzie ja się obróciłem — obracały się i one. Ile razy budziłem się ze snu, siedziała przy łóżku, patrząc na mnie“. Kazał mi się przysunąć bliżej i mówił głębokim, trwożliwym szeptem: „Jem, to musi być zły duch! Djabeł! Brr! Wiem, że jest diabłem! Gdyby była kobietą, dawnoby umarła. Kobieta nie zniosłaby tego, co ona“.
„Słabo mi się zrobiło na myśl o tem potwornem zaniedbaniu i znęcaniu się nad żoną, które musiało go doprowadzić do takiego wniosku. Nie znalazłem odpowiedzi; któż bowiem znalazłby wyrazy nadziei lub pociechy dla tej nikczemnej kreatury, którą miałem przed oczyma?!
„Siedziałem przy nim około dwóch godzin; przez ten czas rzucał się, jęczał z bólu lub niecierpliwości, nieustannie wymachiwał rękami i przewracał się z jednego boku na drugi. Wkońcu popadł w stan półświadomości, w której myśli wędrują od sceny do sceny, bez kontroli rozumu. Niezdolny był jednak uwolnić się od cierpienia. Przekonawszy się ze skoków jego myśli, że zaszedł ten właśnie wypadek, i wiedząc, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, gorączka natychmiast się podniesie, opuściłem go, obiecując nieszczęsnej żonie, że ponowię swoje odwiedziny następnego wieczora a, jeżeli zajdzie tego potrzeba, będę czuwał nad chorym w nocy.
„Dotrzymałem obietnicy. Ostatnie 24 godziny sprowadziły straszliwą zmianę. Oczy, olbrzymie, głęboko zapadłe, błyszczały tak, że trudno było wytrzymać ich spojrzenie. Wargi miał spieczone i popękane w wielu miejscach. Sucha skóra była rozpalona. W twarzy tego człowieka wyczytałem jakiś niesamowity wyraz strachu, zdradzający jeszcze wyraźniej postępy choroby. Gorączka doszła do najwyższego stopnia.
„Siadłem na krześle, które zajmowałem poprzedniej nocy i siedziałem przy nim długie godziny, słuchając dźwięków, które trafić muszą do głębi serc najbardziej zatwardziałych ludzi. Było to potworne bredzenie konającego. Z tego, co usłyszałem od felczera, wiedziałem, że niema żadnej nadzieji. Siedziałem przy łóżku śmierci. Patrzyłem na schorzałe kończyny które przed kilkoma godzinami wykrzywiały się ku uciesze burzliwej galerji, wijące się w mękach gorączki, słyszałem ostry śmiech klowna poprzez charczenie konającego.
„Jest to moment wzruszający, gdy słyszy się, jak mózg czepia się zwykłych zajęć i zdrowia a ciało leży bezsilne i słabe. Ale gdy charakter owych zajęć jest najbardziej krańcowem przeciwieństwem naszych pojęć o tem, co uważamy w życiu za uroczyste i poważne — natenczas wrażenie jest jeszcze potężniejsze. Teatr i karczma — oto główne tematy majaczeń nieszczęśliwego. Zdawało mu się, że jest wieczór; ma grać tej nocy; jest już późno, musi natychmiast wyjść z domu. Dlaczego go zatrzymują?! I nie dają mu iść! Straci zarobek — musi iść! Nie! Nie! Nie puszczają go! — Ukrył twarz w rozpalonych dłoniach i słabym głosem skarżył się na swoją słabość i na okrucieństwo swego otoczenia. Krótka pauza — a potem wyrzucił z siebie kilka wierszydeł o podłych rymach — ostatnie, których się nauczył. Podniósł się na łóżku, zmógł się w sobie i przybrał dziwaczną pozycję: był w teatrze... Chwila milczenia, poczem szeptem zaczął śpiewać jakąś piosenkę. Jest znowu w swoim starym domu! Nakoniec! Jak ciepło w tym pokoju! Był chory, bardzo chory, ale już jest zdrów i bardzo szczęśliwy. Napełnić szklankę! Kto to odejmuje mu ją od warg?! Ten sam prześladowca, który dokuczał mu przedtem. Znowu opadł na poduszki, jęcząc głośno. Krótki okres zapomnienia, i oto znowu wędruje przez szereg niskich, sklepionych izb — tak niskich, że chwilami musi zginać ręce i nogi, żeby móc przejść. Ciemno tu było i ciasno, w którąkolwiek stronę się zwrócił, wszędzie napotykał przeszkody. Roiło się tam od insektów — wstrętne, pełzające stworzenia, z oczyma utkwionemi w niego, zdawało się, wypełniały powietrze — błyszczały groźnie w nieprzepartym mroku. Ściany i sufit były jakby żywe od ruszających się płazów. Sklepienie przybierało potworne rozmiary — straszne postacie uwijały się wszędzie — twarze ludzi, których znał, wykrzywione grymasem, migały między niemi. Przypiekały go rozpalonem żelazem, ściskały głowę sznurami, aż krew krzepła. Wściekle walczył o życie.
„Po jednym z takich ataków (z trudem utrzymałem go na łóżku) popadł w stan, który wydawać się mógł snem. Zmęczony czuwaniem i mocowaniem się z nim, zamknąłem na chwilę oczy, gdy nagle uczułem, że ktoś schwycił mię za ramię. Zbudziłem się natychmiast. Uniósł się tak, że prawie siedział na łóżku. Twarz miał strasznie zmienioną, ale wróciła mu przytomność — gdyż wyraźnie poznał mnie. Dziecina, którą dawno już zbudziły jego jęki, podniosła się na swem posłaniu i biegła do ojca, krzycząc ze strachu — matka szybko pochwyciła ją w ramiona, bojąc się, że ojciec skrzywdzi ją w napadzie szału. Ale przerażona zmianą, jaka w nim zaszła, stanęła nieruchomo przy łóżku. Konwulsyjnie schwycił mię za ramię i dotknął ręką piersi... Rozpaczliwie próbował wydobyć z piersi głos... Nie mógł. Wyciągnął do nich ręce — i zrobił jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek... Charkot — błysk oczów — stłumiony jęk — i opadł z powrotem — nieżywy!“
Sprawiłoby nam najwyższą radość, gdybyśmy mogli zaprotokółować opinję pana Pickwicka o opowiedzianej przed chwilą anegdocie. Nie wątpimy, że moglibyśmy przedstawić tę opinję naszym czytelnikom, gdyby nie pewne nieszczęśliwe okoliczności.
Pan Pickwick postawił na stół szklankę, której podczas ostatnich zdań opowiadania nie wypuszczał z rąk. Pan Pickwick gotował właśnie swój wzniosły umysł do wypowiedzenia w tej sprawie zdania i nawet otworzył już usta (o czem mamy wiadomości z notatek pana Snodgrassa), gdy garson wszedł do pokoju i powiedział:
„Panie, przybyło tu kilku panów“.
Pan Pickwick surowo spojrzał na garsona a potem po całem towarzystwie, jakby zapytując, ktoby to mógł przyjść.
„O!“ zawołał pan Winkle, wstając, „to moi przyjaciele, proś, niech wejdą“.
A gdy garson oddalił się, rzekł:
„Bardzo przyjemni ludzie, oficerowie z 97-ego pułku, z którymi zaznajomił mnie dość szczególny traf; pewny jestem, że będą się podobać nam wszystkim“.
Pogoda powróciła na twarz pana Pickwicka. Garson wprowadził do pokoju trzech gentlemanów i pan Winkle począł ich przedstawiać.
„Porucznik Tappleton; pan Pickwick — Doktór Payne; pan Pickwick... Panowie znają już mego przyjaciela, pana Snodgrass... Przyjaciel mój, pan Tupman. Doktór Slammer; pan Pickwick... pan Tup...“
Tu pan Winkle nagle zatrzymał się, dostrzegłszy wielkie wzruszenie doktora i pana Tupmana.
„Już spotkałem raz tego gentlemana“, rzekł doktór z energją.
„A! a!“ zawołał pan Winkle.
„I to indywiduum także, jeżeli się nie mylę“, mówił dalej doktór Slammer, utkwiwszy badawczy wzrok w nieznajomego w zielonym fraku. „Sądzę, że zeszłej nocy wystosowałem do tego indywiduum aż nazbyt dosadne wezwanie, które uznał za właściwe odrzucić“.
Wymawiając te wyrazy, doktór rzucił na nieznajomego wzrok pełen oburzenia i począł rozmawiać po cichu ale żywo z porucznikiem Tappletonem. Gdy skończył, porucznik zawołał:
„Czy tak?“
„Tak“, odpowiedział doktór Slammer.
„Trzeba z nim skończyć odrazu“, rzekł z największą powagą właściciel składanego stołka.
„Proszę cię, Payne, bądź spokojniejszy“, odezwał się porucznik, potem zwracając się do pana Pickwicka, szczególnie zaintrygowanego całem tem niegrzecznem zachowaniem, mówił dalej co następuje:
„Pozwoli pan zapytać się, czy ta osoba należy do towarzystwa panów?“
„Nie, panie“, odrzekł pan Pickwick, „to tylko jeden z naszych gości“.
„Sądzę, że jest członkiem klubu?“
„Bynajmniej“.
„I nie nosi nigdy klubowego uniformu?“
„Nigdy“, odpowiedział zdumiony pan Pickwick.
Porucznik Tappleton zwrócił się do swego przyjaciela, doktora Slammera, lekko wzruszywszy ramionami, co zdawało się wyrażać pewne powątpiewanie o dokładności wspomnień doktora.
Doktór był w najwyższym stopniu rozgniewany, ale zarazem jakby zbity z tropu; uprzejme zachowanie się pana Pickwicka doprowadziło pana Payne niemal do wściekłości.
„Pan byłeś na balu zeszłej nocy!“ wykrzyknął nagle doktór do pana Tupmana tonem, od którego ten drgnął tak widocznie, jakgdyby kto niespodzianie wsadził mu szpilkę w łydkę.
Pan Tupman odpowiedział słabym głosem: „Tak“, nie przestając patrzeć na pana Pickwicka.
„Ten jegomość był z panem?“ mówił doktór dalej, wskazując na niczem niewzruszonego nieznajomego.
Pan Tupman stwierdził to.
„Teraz, mój panie“, powiedział doktór do nieznajomego, „zapytuję pana raz jeszcze w obecności wszystkich tych gentlemanów, czy chce mi pan dać swą kartę i być traktowany jak gentleman, czy też chce mnie pan zmusić do skarcenia go osobiście, tu, w tem miejscu?“
„Za pozwoleniem“, przerwał pan Pickwick, „nie mogę zgodzić się na dalsze posuwanie się tej sprawy bez pewnych wyjaśnień. Tupman, odpowiedz, jak to było“.
Pan Tupman, wezwany w sposób tak uroczysty, opowiedział całą rzecz w niewielu słowach; lekko dotknął szczegółu wypożyczenia fraka, szeroko rozwiódł się nad tem, że stało się to po obiedzie, wynurzył nieco żalu, jeśli chodzi o jego osobę, i pozostawił nieznajomemu wydobywanie się z kłopotu, jak umie.
Ten zabierał się właśnie do przemówienia, gdy porucznik Tappleton, który przypatrywał mu się z wielką ciekawością, zapytał tonem wyniosłym:
„Czy nie widziałem pana na scenie?“
„Bardzo być może“, odrzekł nieustraszony nieznajomy.
„To wędrowny komedjant!“ zawołał porucznik z pogardą; a potem zwracając się do doktora Slammera dodał: „Gra w sztuce, którą na żądanie oficerów 52-ego pułku dają jutro. Nie możesz więc, doktorze, prowadzić dalej tej sprawy, to niepodobna...“
„Niepodobna, w żaden sposób!“ powtórzył z dumą doktór Payne.
„Przykro mi, żem wprowadził pana w tak niemiłe położenie“, rzekł następnie porucznik Tappleton do pana Pickwicka. „Ale pozwól pan powiedzieć sobie, że najlepszym sposobem uniknięcia podobnych scen w przyszłości jest zachowanie większej rozwagi w dobieraniu sobie towarzystwa. Najniższy sługa!“
I rzekłszy to, wyszedł z pokoju.
„I pozwól pan także powiedzieć sobie“, dodał drażliwy doktór Payne, „że gdybym ja był na miejscu porucznika Tappletona lub Slammera, to nakręciłbym uszu panu i wszystkim obecnym tu indywiduom. Nazwisko moje jest Payne, doktór Payne z 43-ego pułku. Dobranoc“.
Ukończywszy tę przemowę, której ostatnie wyrazy wygłoszone były głosem bardzo doniosłym, poszedł majestatycznie za porucznikiem, a za nim Slammer, który wprawdzie nic nie powiedział, ale ulżył swej żółci, rzuciwszy na całe towarzystwo wzrok pogardy.
Podczas tych długich prowokacyj niesłychane oburzenie i gniew, wzmagający się straszliwe, napełniły szlachetną pierś pana Pickwicka, tak, że omal nie pękła mu kamizelka. Stał jak skamieniały, spoglądając na miejsce, zajmowane przed chwilą przez doktora Payne, aż trzask zamykających się drzwi opamiętał go nieco. Rzucił się wtedy naprzód, z gniewną twarzą i błyskawicami w oczach. Ręka jego była już na klamce. Jeszcze chwila, a znalazłaby się była już na gardle doktora Payne z 43-ego pułku, gdyby pan Snodgrass nie pochwycił czcigodnego swego mentora za połę i nie począł ciągnąć wtył.
„Winkle! Tupman!“ zawołał z wyrazem rozpaczy, „trzymajcie go! Nie powinien narażać swego drogiego życia w podobnej sprawie“.
„Puśćcie mnie!“ krzyczał pan Pickwick.
„Trzymajcie!“ wołał pan Snodgrass. Aż dzięki połączonym wysiłkom całego towarzystwa udało się posadzić pana Pickwicka w fotelu.
„Dajcie mu spokój“, rzekł wtedy nieznajomy w zielonym traku. „Szklankę grogu! A to dzelny stary! Przełknijno pan trochę. Znakomity napój“.
Mówiąc to, i wprzód sam pociągnąwszy spory łyk dymiącego się płynu, nieznajomy przyłożył szklankę do ust pana Pickwicka, aż reszta tego, co się w niej znajdowało, znikła w niedługim czasie w gardle znakomitego filozofa. Nastąpiła krótka pauza: grog skutkował i wkrótce znowu pogoda zajaśniała na obliczu pana Pickwicka. Nieznajomy odezwał się:
„Oni nie są godni pańskiej uwagi“.
„Ma pan słuszność“, odparł pan Pickwick, „nie są godni. Wstydzę się, żem tak puścił wodze moim namiętnościom. Przysuń pan swe krzesło“.
Komedjant nie kazał się prosić dwa razy. Wszyscy zasiedli dokoła stołu i harmonja zapanowała znowu. Tylko pan Winkle, zdawało się, był nieco zirytowany. Czyżby przyczyną tego usposobienia była samowolna pożyczka fraka? Ale tak błaha okoliczność nie mogła wzbudzić uczucia gniewu, choćby przelotnego, w sercu pickwickisty. To pewna, że, wyjąwszy ten szczegół, dobry humor powrócił w towarzystwie i wieczór zakończył się wesoło, tak jak się zaczął.

Rozdział czwarty.
Mała wojna. Nowi znajomi. Zaproszenie na wieś.

Wielu autorów upiera się przy nietylko głupiej, ale, właściwie, i nieuczciwej zasadzie, żeby nie podawać źródeł, z których czerpią swoje najważniejsze informacje. Nie podzielamy tych zasad. Będziemy usiłowali wywiązać się w sposób właściwy z odpowiedzialnych obowiązków, jakie wkłada na nas nasz zawód wydawniczy. I, jakkolwiek w innych okolicznościach ambicja skłoniłaby nas, byśmy rościli sobie prawa do autorstwa tych przygód, wzgląd na prawdę każe nam jedynie przypisać sobie zasługę należytego opracowania szczegółów i nadania im formy opowieści. Dokumenty pickwickowskie służą nam tylko za źródła; można więc nas porównać z Wielką Kompanją Eksploatacyjną Źródeł Wód Mineralnych. Praca innych stworzyła dla nas olbrzymie rezerwoary doniosłych faktów. Zbieramy je poprostu i za pośrednictwem tych stronic, w postaci wesołego i wartkiego strumienia, dajemy do użytku tym, którzy są spragnieni wiedzy Pickwickistów.
Działając w tym duchu i odważnie wprowadzając w czyn postanowienie wymieniania autorytetów, do których zwracaliśmy się o radę, wyznajemy otwarcie, że notatnikowi pana Snodgrassa zawdzięczamy szczegóły umieszczone w tym rozdziale. — Szczegóły te (teraz, gdyśmy ulżyli swemu sumieniu) podamy bez dalszych komentarzy.
Cała ludność Rochester i okolicznych miasteczek zerwała się nazajutrz wcześnie z łóżek, bardzo wzruszona i podekscytowana. Wielka rewja miała się odbyć na Błoniach. Orli wzrok dowódcy miał dokonać przeglądu pół tuzina pułków. Wzniesiono tymczasową twierdzę, którą miano oblegać, zdobyć szturmem, i wkońcu wysadzić w powietrze.
Czytelnicy nasi mogli już wywnioskować z notat pana Pickwicka o mieście Chatam, że mąż ów był namiętnym wielbicielem wojska. Nic też nie mogło być przyjemniejszego, tak dla niego, jak i dla jego towarzyszy, jak widok małej wojny. Wcześnie więc zerwali się i szybkim krokiem poszli ku twierdzy, dokąd już ze wszystkich stron zdążały tłumy ciekawych.
Wszystko zapowiadało, że manewry będą niezwykle świetne. Ustawiono warty, by zabezpieczyć wolny plac dla ewolucyj. Sierżanci biegali na wszystkie strony, roznosząc kartki z rozkazami. Pułkownik Bulder, w galowym mundurze, galopował to w jedną to w drugą stronę, cofał swego konia na ciekawych, kazał mu wykonywać wolty i kurbety, i krzyczał tak głośno, iż twarz mu poczerwieniała i głos zachrypł, chociaż nikt nie mógł pojąć, naco się to wszystko przyda. Oficerowie latali tu i tam, odbierali rozkazy od pułkownika Buldera, powtarzali je sierżantom, potem znikali w galopie. Nawet szeregowcy patrzyli z poza płotu błyszczących luf z minami tajemniczo uroczystemi, co dostatecznie tłumaczył wyjątkowy charakter sytuacji.
Pan Pickwick i jego trzej towarzysze umieścili się w pierwszym rzędzie ciekawych, cierpliwie oczekując na rozpoczęcie manewrów. Tłum powiększał się ciągle a wysiłki jakie zmuszeni byli czynić dla utrzymania się na swych stanowiskach, dostatecznie zapełniły im dwie godziny oczekiwania. Czasami odczuwano nagłe pchnięcie od tyłu i pan Pickwick wylatywał naprzód z szybkością i elastycznością, niebardzo zgodną ze zwykłą powagą jego ruchów. To znowu żołnierze wzywali widzów do cofnięcia się, opuszczając kolby karabinów na nogi pana Pickwicka, by przypomnieć mu, aby się nie wysuwał naprzód, lub też rzeczone kolby przykładali mu do piersi, wzywając do trzymania się w szeregu. Innym razem żartobliwy jakiś gentleman, nacisnąwszy pana Snodgrassa, doprowadziwszy go w ten sposób do możliwie najmniejszej objętości i wystawiwszy na najostrzejsze tortury, zapytał go, dlaczego pozwala sobie tak się rozpychać. Zaledwie pan Winkle miał czas wyrazić całe swe oburzenie na tę niczem nieusprawiedliwioną pretensję, gdy jakieś indywiduum, stojące tuż za nim, wtłoczyło mu kapelusz na oczy, prosząc, by był na tyle grzeczny i schował do kieszeni swą głowę. Te dowcipy, połączone z niepokojem, jakim nabawiało ich nagłe i niepojęte zniknięcie pana Tupmana, sprawiały, że wogóle położenie naszych znajomych było bardziej niewygodne, aniżeli przyjemne.
Nakoniec rozległ się w tłumie gwar, zapowiadający, że nadchodzi to, na co tak długo czekano. Oczy wszystkich zwróciły się ku twierdzy i ujrzano bataliony, jedne po drugich rozwijające się na równinie, z wdzięcznie powiewającemi sztandarami i bronią połyskującą od słońca. Wojsko zajęło stanowiska. Zwięzłe słowa komędy przebiegły po całej linji; broń zaprezentowano ze szczękiem; naczelny dowódca, pułkownik Bulder, z licznym sztabem przejechał galopem przed frontem. Nagle zagrała muzyka wszystkich pułków, konie stanęły dęba i cofnęły się; psy poczęły szczekać, tłum krzyczeć; wojsku zakomenderowano: „Baczność!“ a jak daleko sięgał wzrok, na prawo i na lewo, widać było tylko długi szereg czerwonych mundurów i białych spodni, nieruchomych, jakby skamieniałych.
Pan Pickwick tak był zajęty cofaniem się i wymijaniem nóg końskich, iż nie miał czasu zachwycać się tym widokiem. Nakoniec, gdy udało mu się odzyskać nieco równowagi, wojsko stało już nieruchomo, jak to opisaliśmy wyżej; wtedy zachwyt filozofa doszedł do najwyższego punktu.
„Czy jest coś piękniejszego, cudniejszego?“ rzekł do pana Winkle.
„Nie, niewątpliwie“, odpowiedział ten ostatni, który od kwadransa dźwigał na sobie dwóch wyrostków.
„Tak!“ zawołał pan Snodgrass, w którego łonie zapalał nagle ogień poezji. „Tak! Wspaniałe to i wzniosłe widowisko, gdy tylu mężnych obrońców ojczyzny rozwija się w świetnych szeregach przed spokojnymi obywatelami. Twarze ich nacechowane są nietyle wojowniczą gwałtownością, ile raczej duchem cywilizacji, ich oczy nie błyszczą dzikim ogniem rozboju i zemsty, ale łagodnem światłem inteligencji i ludzkości“.
Pan Pickwick najzupełniej zgadzał się z temi pochwałami, jeśli chodzi o ducha, który je natchnął, ale niezupełnie przystawał na wyrażenia. Bo rzeczywiście, łagodne światło inteligencji błyszczało tu dość słabo, zważywszy, że znowu zakomenderowano „Baczność“ i widzowie mieli przed sobą nie mniej jak kilka tysięcy par oczu, spoglądających prosto przed siebie i najzupełniej pozbawionych wszelkiego wyrazu.
Tymczasem tłum zwolna usunął się i podróżnicy nasi pozostali prawie sami.
„Teraz jesteśmy w doskonałym punkcie“, rzekł pan Pickwick spoglądając dokoła siebie.
„Doskonałym“, odpowiedzieli panowie Winkle i Snodgrass.
„Zda... zdaje mi się...“ wybełkotał pan Winkle, blednąc, „zdaje mi się, że będą strzelać...“
„Ale cóż znowu!“ zawołał szybko pan Pickwick.
„Sądzę... sądzę że... że Winkle ma słuszność“, dodał pan Snodgrass, cokolwiek przerażony.
„To być nie może!“ powtórzył pan Pickwick.
Zaledwie jednak wymówił te słowa, gdy sześć pułków, jak jeden mąż i jakby miały jeden cel tylko, skierowało lufy na nieszczęśliwych pickwickistów i rozległ się huk, jaki może nigdy nie wstrząsał ziemią ani odwagą gentlemana w latach dojrzałych.
W tem krytycznem położeniu, wystawiony na ciągły ogień ślepych nabojów, zaniepokojony ruchami wojska, któremu nadchodziły nowe posiłki, rozwijające swe szeregi ztyłu, poza panem Pickwickiem, mąż ten okazał całą zimną krew, nieodstępną towarzyszkę wielkich umysłów. Uchwyciwszy za rękę pana Winkle i umieściwszy się między nim a panem Snodgrassem, przedstawiał im przekonywająco, że, wyjąwszy niebezpieczeństwa ogłuchnięcia od strzałów, niema się czego obawiać.
„Ale... ale...“ rzekł pan Winkle, blednąc, „przypuśćmy, że który z żołnierzy ma nabój z kulą... przez pomyłkę... Słyszałem ostry świst tuż koło...“
„Czy nie bałoby dobrze położyć się plackiem na ziemi?“ zapytał pan Snodgrass.
„Nie, nie, wszystko już się skończyło“, odrzekł pan Pickwick.
Gdy mówił to, usta jego mogły drżeć, policzki blednąć, ale żaden okrzyk strachu lub niepokoju nie wyrwał się z ust tego nieśmiertelnego męża.
Pan Pickwick miał słuszność; strzelanie skończyło się. Myślał więc już tylko o niezawodnej trafności swej hipotezy, gdy dostrzegł na całej linji szybkie ruchy. Krzyki komendy rozległy się znowu i pierwej, nim nasi podróżni mieli czas poczynić domysły, co to może być za nowy manewr, sześć pułków przyspieszonym krokiem poszło na bagnety ku miejscu, gdzie stał pan Pickwick z towarzyszami.
Człowiek jest śmiertelny a odwaga ludzka ma swe granice. Przez chwilę pan Pickwick spoglądał przez okulary na posuwającą się naprzód ściśniętą kolumnę, potem odwrócił się do niej tyłem i począł... nie powiemy uciekać, naprzód dla tego, że jest to wyrażenie ubliżające, powtóre, że sama osoba Pickwicka zupełnie nie nadawała się do tego rodzaju odwrotu, — począł tylko dreptać tak szybko, jak mu pozwalały na to niezbyt długie nogi i ciężar ciała; ale zapóźno ocenił całe niebezpieczeństwo położenia.
Wojsko, którego ukazanie się ztyłu zaniepokoiło pana Pickwicka przed kilkoma sekundami, teraz rozwinęło się w szyk bojowy dla odparcia ataku oblegających warownie, tak, że trzej nasi znajomi ujrzeli się pomiędzy dwoma długiemi rzędami bagnetów, z których jeden szybko się przybliżał, a drugi w miejscu czekał na natarcie.
„Na bok! Na bok!“ wołali oficerowie poruszającej się kolumny.
„Usuńcie się!“ krzyczeli oficerowie kolumny nieruchomej.
„Gdzie się podziać?“ krzyknęli przerażeni pickwickiści.
„Na bok! Na bok!“ było odpowiedzią. Potem nastała chwila niesłychanego zamięszania; odgłos miarowych kroków, gwałtowne uderzenia, stłumione śmiechy — wojska cofnęły się pięćset kroków a podeszwy butów pana Pickwicka ujrzeć można było w powietrzu.
Pan Snodgrass i pan Winkle wykonali również z najzupełniejszą dokładnością po jednym obowiązkowym koziołku. Właśnie pan Winkle, siadłszy na ziemi, tamował sobie chustką krew z nosa, gdy wtem ujrzeli w pewnej odległości swego czcigodnego mentora, biegnącego za kapeluszem, który oddalał się coraz bardziej, złośliwie podskakując.
Mało jest chwil w życiu, w którychby człowiek doznawał większej przykrości, nie zjednywając sobie przy tem żadnego współczucia, jak wówczas, gdy odbywa polowanie na swój własny kapelusz. Trzeba mieć wielki zasób zimnej krwi i wielką trafność sądu, by go złowić. Biegnąc zbyt szybko, wyprzedza się go; jeżeli schylamy się zbyt powolnie, gdyż sądzimy, iż go już trzymamy, kapelusz odbiega gdzieś daleko... Najlepsza metoda polega na tem, by biegnąć równolegle do przedmiotu naszych zabiegów, zachować największą przezorność, umieć skorzystać ze stosownej chwili, stopniowo wyprzedzać, potem nagle pochylić się, ująć kapelusz za rondo i mocno osadzić go na głowie, wdzięcznie uśmiechając się podczas całej gonitwy, jak gdybyśmy sami widzieli w tem żart tak dobry, jak wszyscy inni.
Lekki wietrzyk podmuchiwał i kapelusz pana Pickwicka toczył się przed nim, jakby igrając. Wiatr dmuchał, pan Pickwick sapał a kapelusz bujał jak rybka w bystrym nurcie. I pewno dotoczyłby się Bóg wie jak daleko, gdyby nie trafił na opatrznościową przeszkodzę w chwili, gdy nasz podróżnik zamyślał już pozostawić go jego nieszczęśliwemu losowi.
Pan Pickwick, niezwykle zmęczony, miał już zaniechać pogoni, gdy kapelusz wplątał się w koło jednego z kilkunastu powozów, stojących rzędem. Filozof potrafił wnet skorzystać z tej pomyślnej chwili, szybko pochylił się, pochwycił niesforne nakrycie głowy, silnie nasunął je na czoło i stanął, by odetchnąć. Upłynęło może nie więcej nad pół minuty, gdy usłyszał nazwisko swe wymówione donośnym i przyjaznym głosem. Podniósł oczy i wtedy przedstawił mu się widok, który go napełnił zarazem zdziwieniem i radością.

W wielkim otwartym powozie, od którego wyprzężono konie, stały osoby poniżej wymienione: stary dorodny gentleman w niebieskim fraku ze złoconemi guzikami, aksamitnych spodniach i długich butach; dwie młode panny w szarfach i stroikach; młody człowiek, prawdopodobnie zakochany w jednej z młodych panien; dama wieku wątpliwego, prawdopodobnie ciotka dwóch wyżej wymienionych panien, wreszcie pan Tupman, tak spokojny i swobodny, jakby
należał do rodziny od samego dzieciństwa. Z tyłu powozu przywiązane było pudło wielkich rozmiarów, jedno z tych pudeł, które przez assocjację idej wzbudzają zawsze w organizacjach spostrzegawczych myśli o kapłonach na zimno, wędzonych ozorach i butelkach dobrego wina. Nakoniec, na koźle powozu, w stanie błogiej drzemki, siedział chłopak, tłusty, czerwony i pyzaty, na którego badawczy spostrzegacz nie mógł patrzeć przez kilka minut, by nie dojść do wniosku, że jest to właśnie urzędowy rozdawca w pudle zawartych skarbów, gdy nadejdzie właściwa chwila ich spożywania.

Zaledwie pan Pickwick ogarnął wzrokiem wszystkie te zajmujące przedmioty, gdy wierny jego uczeń znów począł go nawoływać.
„Pickwick! Pickwick! Właź pan tu prędko!“
„Chodź pan! Proszę“, dodał stary gentleman. „Joe! Niech djabli porwą tego chłopca! Znowu śpi! Joe! Spuść stopień!“
Pyzaty chłopiec zwolna zsunął się z kozła, spuścił stopień i w uprzejmy sposób otworzył drzwiczki. W tej chwili nadeszli panowie Snodgrass i Winkle.
„Wszyscy się tu pomieścimy“, zaczął znowu właściciel powozu. „Dwóch wewnątrz, jeden zewnątrz. Joe! Zrób na koźle miejsce dla jednego z panów. Teraz prosimy“.
I stary gentleman, wyciągnąwszy żylastą rękę, wwindował do powozu naprzód pana Pickwicka, potem pana Snodgrassa. Pan Winkle siadł na koźle: pyzaty chłopak pochylił się ku niemu i natychmiast zasnął.
„Cieszy mię, że oglądam panów“, mówił dalej stary gentleman: „znam panów bardzo dobrze, chociaż, być może, iż panowie nie przypominacie mię sobie. Niejeden wieczór spędziłem w klubie panów ostatniej zimy. Dziś rano spotkałem mego przyjaciela pana Tupmana, co mię wielce uradowało. No i cóż, panie? Jak się pan ma! Wygląda pan dzielnie, ale to bardzo dzielnie!“
Pan Pickwick, do którego były zwrócone te ostatnie słowa, odwdzięczył się odpowiednim komplementem i silnie uścisnął dłoń starego gentlemana.
„A pan!“ ciągnął dalej mówca, spoglądając z ojcowskiem zajęciem na pana Snodgrassa. „Doskonale! Nieprawdaż? Tem lepiej, tem lepiej! A pan jak się ma, panie Winkle? Dobrze? To mię cieszy. Moje córki, panowie. A to, moja siostra, panna Rachela Wardle. Dziewica a nie dziewczątko, co? Hę?“ dodał, śmiejąc się na całe gardło i uprzejmie szturchając łokciem w bok pana Pickwicka.
„Ależ bracie!...“ zawołała miss Wardle z błagalnym uśmiechem...
„Tak, tak“, zaczął znów stary gentleman, „nikt temu zaprzeczyć nie może. Panowie! Przedstawiam wam mego przyjaciela pana Trundle. A teraz, kiedy już wszyscy znacie się, bądźmy dobrej myśli i patrzmy, co się dzieje. Takie jest moje zdanie“.
To rzekłszy, włożył okulary; pan Pickwick wydobył swój teleskop i wszyscy, stojąc w powozie, przypatrywali się manewrom wojskowym.
Były to manewry godne podziwu. Jeden szereg strzelał ponad głowami drugiego szeregu i natychmiast cofał się; potem drugi szereg strzelał ponad głowami trzeciego i także cofał się; formowano czworoboki z oficerami w środku; włażono po drabinkach na wały, burzono barykady, utworzone z koszów, a wszystko to robiono z niezrównaną odwagą. Na okopach armatnich artylerzyści pakowali ogromne naboje w działa a gdy wystrzelili, żałosny krzyk trwożliwych kobiet długo rozlegał się w powietrzu. W powozie młode panny Wardle tak były przerażone, że pan Trundle był zmuszony podtrzymywać jedną z nich a pan Snodgrass drugą. Nerwy miss Racheli Wardle były tak okropnie rozdrażnione, że pan Tupman uznał za nieodzowną konieczność ująć ją za kibić, by nie upadła. Jednem słowem, wszyscy doznali niezwykłego wzruszenia, wyjąwszy pyzatego chłopca, który przy huku dział spał tak głęboko, jak przy zwykłej piosence piastunki.
Gdy zdobyto twierdzę i tak oblężonym, jak oblegającym, zastawiono obiad, stary gentleman zawołał:
„Joe! Joe! Przeklęty chłopak, znowu śpi. Bądź pan tak dobry i uszczypnij go w łydkę: tylko w ten sposób można go obudzić. Dziękuję panu. Joe, rozpakuj pudło“.
Pyzaty chłopak, rzeczywiście zbudzony zapomocą ściśnięcia mięsnych części nogi wielkim i wskazującym palcem pana Winkle, znowu zsunął się z kozła i rozpoczął rozpakowywanie pudła z nierównie większym pośpiechem, aniżeliby to można było przypuszczać po jego poprzedniej niemrawości.
„Teraz siadajmy jak można“, rzekł gentleman.
Po wielu żartobliwych napomknięciach o szerokości kobiecych sukien, po wielu rumieńcach, spowodowanych propozycją, by damy siadły na kolanach u panów, całe towarzystwo usadowiło się w powozie, a stary gentleman jął puszczać w koło przedmioty, podawane mu przez pyzatego chłopca.
„Teraz, Joe, podaj noże i widelce“.
Rozdano noże i widelce. Damy i mężczyźni w powozie, a pan Winkle na koźle, zaopatrzeni zostali w te niezbędne narzędzia.
„Talerzy, Joe! Talerzy!“
Talerze również rozdano w ten sam sposób.
„Teraz, Joe, podaj drób. Przeklęty chłopak, znowu śpi“. Kilka energicznych szturchańców wyrwało go z letargu.
„No, dawaj jeść!“
W dźwięku tych słów było coś takiego, co zupełnie rozbudziło zaspanego chłopca. Drgnął, a jego ołowiane oczy, napół zatopione w tłustych policzkach, miłośnie spoglądały na jadło, w miarę jak je wydobywał.
„No, żywo!“ zawołał pan Wardle, bo pyzaty chłopiec pożerał wzrokiem kapłona, z którym, zdawało się, nie był w stanie rozstać się. Wreszcie westchnął głęboko, rzucił rozpaczliwe spojrzenie na pulchne pieczyste i smutno podał je panu.
„Dobrze, tylko żywiej! Teraz ozór. Teraz pasztet z gołębi. Uważaj na cielęcinę i szynkę. Pilnuj raków. Wydobądź sałatę, podaj pieprzu...“
Wydając te szybkie rozkazy, pan Wardle rozdawał wewnątrz powozu wymienione wyżej artykuły i stawiał niezliczoną ilość półmisków na kolanach biesiadników.
Gdy rozpoczęto dzieło zniszczenia, wesoły starzec zapytał:
„Co? Czy nie doskonałe?“
„Przewyborne“, odrzekł pan Winkle, krając kawał kapłona.
„Szklaneczkę wina“.
„Z wielką przyjemnością“.
„Czy nie lepiej będzie, gdy podam panu na kozioł całą butelkę?“
„O! Jeśli pan tak łaskaw!“
„Joe!“
„Słucham pana“. (Tym razem pyzaty chłopiec nie spał, gdyż zwędził kawał cielęciny).
„Butelkę wina dla pana na koźle. Za pańskie zdrowie“.
„Bardzo jestem panu wdzięczny“, odrzekł pan Winkle, stawiając butelkę przy sobie.
„Czy zechce pan wypić ze mną szklankę wina?“ zapytał pan Trundle pana Winkle.
„Z największą przyjemnością“, odpowiedział zapytany i obaj wychylili po szklance, a wszyscy obecni, nie wyłączając dam, naśladowali ten dobry przykład.
„Jak nasza kochana Emilka kokietuje tego młodego człowieka“, szepnęła panu Wardle ciotka-panna, z całą zazdrością, właściwą ciotkom-pannom.
„Ba!“ odpowiedział ojciec. „Niema w tem nic nadzwyczajnego. To rzecz całkiem naturalna. Panie Pickwick! Szklankę wina?“
Pan Pickwick, przerwawszy na chwilę głębokie poszukiwania we wnętrzach pasztetu z gołębi, przyjął propozycję z wdzięcznością...
„Emiljo, moja droga“, rzekła ciotka niezadowolona, „nie mów tak głośno, moje życie“.
„Co ciocia mówi?“
„Zdaje się, że ciotka i ten mały tłusty jegomość chcieliby, by tylko im wszystko było wolno“, szepnęła panna Izabela Wardle do swej siostry Emilji. Potem obie panny poczęły serdecznie śmiać się a stara panna wysilała się, by nadać sobie przyjemny wyraz twarzy, co się jej jednak nie udawało.
„Młode dziewczęta są zwykle takie puste!“ rzekła do Pana Tupmana z miną czułego ubolewania, jakgdyby wesołość była rodzajem kontrabandy i jakby niewolno było nosić jej z sobą bez osobnego świadectwa; ale pan Tupman nie dał odpowiedzi, jakiej żądano.
„Ma pani słuszność“, rzekł, „to bardzo miłe“.
„O!“ zawołała miss Wardle z powątpiewaniem.
„Czy pozwoli pani“, zaczął znowu pan Tupman, dotykając w sposób nadzwyczaj ujmujący lewą swą ręką dłoni ponętnej Racheli, podczas gdy prawa ręka zwolna podawała butelkę. „Czy pozwoli pani?“
„O panie!“
Pan Tupman przybrał postawę jeszcze bardziej ujmującą, miss Rachela wyraziła obawę, by nie strzelano z dział, coby naturalnie znowu zmusiło kawalera do podtrzymywania jej.
„Czy uważa pan, że moje siostrzenice są piękne?“ szepnęła następnie ciotka bardzo słodko do ucha panu Tupmanowi.
„Uważałbym je za piękne, gdyby nie było tu ich ciotki“ odpowiedział ugrzeczniony pickwickista, spoglądając namiętnie.
„O! Szkaradny z pana człowiek. Ale doprawdy, gdyby miały nieco więcej świeżości, czyż nie wyglądałyby efektownie... przy świetle?“
„Tak sądzę“, odrzekł pan Tupman obojętnie.
„Kpiarz z pana; domyślam się, co chce pan powiedzieć. Wiem, wiem! Mężczyźni mają szczególny dar dostrzegania wszystkiego! Tak! To prawda! Nie mogę temu zaprzeczyć! Bo niezawodnie, jeżeli jest coś wadliwego w młodej osobie, to trzymanie się pochyło. Często jej to powtarzam, że gdy wejdzie nieco w lata, będzie szkaradna. O! Widzę, że pan jest złośliwy!“
Pan Tupman, zachwycony zjednaniem sobie takiej opinii tak tanim kosztem, usiłował przybrać minę dyplomatyczną i uśmiechnął się tajemniczo.
„Co za sarkastyczny uśmiech!“ zawołała zapalna Rachela. „Przestrasza mnie pan“.
„Ja przestraszam?“
„O! Przede mną nic się nie ukryje. Wiem ja, co ten uśmiech znaczy!“
„Cóż takiego?“ zapytał pan Tupman, który sam nie miał o tem najmniejszego wyobrażenia.
„Chcesz pan tem powiedzieć“, rzekła miła ciocia, jeszcze więcej zniżając głos, „chce pan powiedzieć, że sztywność Izabeli jeszcze mniej podoba się panu aniżeli trzpiotowatość Emilji. To prawda, Emilja jest płocha. Nie uwierzy pan, jaką mi to nieraz sprawia przykrość; nieraz całemi godzinami płaczę z tego powodu. Brat mój jest tak łatwowierny, iż tego zupełnie nie widzi. Ale gdyby widział, jestem pewna, że serceby mu pękło. Chciałabym wmówić w siebie, iż w gruncie rzeczy niema w tem nic złego. Serdecznie pragnę, by tak było“. (Tu czuła ciotka westchnęła głęboko i smutno potrząsnęła głową).
„Pewna jestem, że ciotka mówi o nas“, szepnęła miss Emilja Wardle do swej siostry; „niema wątpliwości, bo przybrała bardzo złośliwą minę“.
„Tak sądzisz?“ zapytała Izabela. „Ciociu! Ciociu!“
„Co chcesz moja droga?“
„Ciocia dostanie kataru; proszę okręcić sobie szalem swą sędziwą główkę. W twoim wieku, ciociu, należy więcej dbać o swe zdrowie“.
Chociaż takie wet za wet było słuszne, ale było zarazem tak dokuczliwe, iż niewiadomo, jakby się przejawił gniew ciotki, gdyby pan Wardle nie zrobił był dywersji, zawoławszy donośnym głosem:
„Joe! Przeklęty chłopiec! Znów śpi!“
„Szczególny chłopak“, rzekł pan Pickwick; „czy zawsze taki zaspany?“
„Zaspany? Ciągle śpi! Śpiąc wypełnia zlecenia a przy stole chrapie“.
„To szczególne!“
„O! Bardzo szczególne!“ odpowiedział stary gentleman. „Dumny jestem z tego chłopca. Za żadną cenę nie pozbyłbym się go. Jest to w swoim rodzaju osobliwość. Hej! Joe! Zabierz to wszystko i odkorkuj jeszcze jedną butelkę! Czy słyszysz?“
Pyzaty chłopiec otworzył oczy, połknął wielki kawał pasztetu, który właśnie zaczął był przeżuwać, gdy zasnął, i wykonywając rozkazy, spoglądał czule na resztki uczty, w miarę, jak je układał w pudle. Odkorkowano nową butelkę i wypróżniono bardzo prędko, pudło przymocowano na dawnem miejscu, a pyzaty chłopak znów wlazł na kozioł; okulary i perspektywy zwrócono na wojsko, które znów rozpoczęto manewry. Było jeszcze dużo huku dział i niemało przestrachu kobiet; potem podpalono minę, ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich. Wreszcie wojsko i widzowie rozeszli się.
Kończąc rozmowę, przerwaną strzelaniem, stary gentleman rzekł do pana Pickwicka, podając mu rękę: „Pamiętaj pan, że jutro macie wszyscy nas odwiedzić“.
„Niezawodnie“, odrzekł pan Pickwick.
„Ma pan adres?“
„Manor Farm w Dingley-Dell“. odpowiedział pan Pickwick, zaglądając do swej książki notat.
„Tak. I pamiętaj pan, że zatrzymam was u siebie przynajmniej tydzień. Podejmuję się pokazać wam wszystkie osobliwości okolicy, a pozatem będziemy studjować wiejskie życie. O! Tylko przyjedźcie! Joe! Przeklęty chłopak! Znów śpi! Joe! Pomóż Tomowi zaprzęgać konie“.
Konie zaprzężono; woźnica siadł na koźle, pyzaty chłopiec umieścił się obok niego; nastąpiły pożegnania i powóz potoczył się. W chwili, gdy pickwickiści odwrócili się, by jeszcze raz spojrzeć na odjeżdżających, zachodzące słońce oświetliło oblicze starego gentlemana i tłuste policzki pyzatego chłopca; po chwili głowa tego ostatniego pochyliła się i znów zasnął.

Rozdział piąty.
Zawierający między innemi opis, jak to pan Pickwick podjął się powożenia, a pan Winkle jazdy konnej, i jak się obaj z tego wywiązali.

Niebo było jasne i spokojne, powietrze balsamiczne a wszystko jakby oblane niewysłowionym urokiem. Pan Pickwick, wsparty na poręczy mostu w Rochester, przypatrywał się krajobrazowi w oczekiwaniu śniadania.
Widok, jaki miał przed oczyma, mógłby zachwycić każdego, nawet w mniejszym stopniu zdolnego do uniesień nad wiejską przyrodą. Po lewej stronie wznosił się mur, w wielu miejscach poszczerbiony, ponurą swą masą panując nad zielonemi brzegami rzeki Medway. Zwoje bluszczu smutno wieńczyły czarne blanki a pęki morskich roślin, zwieszonych na kamieniach, drżały za powiewem wiatru. Poza temi zwaliskami wznosił się stary zamek którego wieża bez dachów i walące się mury świadczyły o ubiegłej wielkości owych chwil, gdy szczęk broni i donośne śpiewy rozlegały się pod wspaniałemi arkadami. Po obu stronach, jak daleko wzrok sięgnął, widać było brzegi rzeki, pokryte łąkami i polami, z pośród których tu i owdzie wznosiły się młyny i kościoły; bogaty i urozmaicony to krajobraz, któremu jeszcze dodawały wdzięku lekkie obłoczki, pływające w świetle porannego słońca. Rzeka Medway, odbijając lazur niebieski, płynęła w milczeniu, połyskując pod wiosłami rybaków, płynących z jej nurtami w ciężkich, ale malowniczych łódkach. Widok tego uśmiechniętego krajobrazu pogrążył pana Pickwicka w słodkie marzenie. Wyrwało go zeń głębokie westchnienie, które usłyszał tuż koło siebie, i lekkie dotknięcie ramienia. Odwrócił się i poznał Jakóba Ponurego.
„Przypatruje się pan temu krajobrazowi?“ zapytał poważnym głosem.
„Tak jest“, odparł pan Pickwick.
„I jest pan rad, żeś wstał tak rano?“
Pan Pickwick przytaknął temu skinieniem głowy.
„O! To prawda! Trzeba wcześnie wstać, by oglądać słońce w całym jego przepychu, bo jasność jego rzadko trwa cały dzień. Początek dnia i początek życia są, niestety, aż nadto podobne do siebie“.
„Ma pan słuszność“.
„Często mówią“, ciągnął dalej Jakób Ponury, „często mówią: ranek zbyt piękny — to nie potrwa długo. Jakże trafnie można zastosować tę uwagę do naszego istnienia! Czegóżbym nie dał, by mi wróciły dni mojej młodości, albo bym o nich zapomniał na zawsze!“
„Miał pan wiele smutnych przejść?“ zapytał pan Pickwick ze współczuciem.
„Miałem“, odrzekł Jakób Ponury drżącym głosem; „więcej, niżby można przypuszczać, patrząc na mnie“.
Zatrzymał się przez chwilę, a potem zapytał nagle:
„Czy nigdy w taki piękny poranek nie przychodziła panu myśl, że byłoby rzeczą bardzo miłą i błogą — utopić się?“
„Nie! Niech mię Bóg uchowa!“ zawołał pan Pickwick, cofając się nieco z obawy, by nieznajomemu nie przyszła chętka zepchnąć go na próbę do wody.
„Ja często o tem myślałem“, mówił dalej Ponury, który, zdawało się, nie dostrzegł tego ruchu; „ta woda, zimna i spokojna, szmerem swym zdaje się wzywać mię, bym w niej szukał pokoju i zapomnienia. Jeden skok!... Buch!... Szamotanie przez chwilę... Fala wznosi się nad głową... zamęt... Woda się wygładza... i koniec wszystkich cierpień!“
Zapadłe oczy błyszczały mu ponuro, gdy to mówił. Ale to chwilowe uniesienie wkrótce minęło. Jakób odwrócił się i rzekł najspokojniej:
„Dajmy temu pokój! Chcę pomówić z panem o czemś innem. Wczoraj wieczorem wezwał mię pan, bym mu odczytał powieść...“
„Tak jest“, odrzekł pan Pickwick, „i sądzę...“
„Obejdę się bez pańskich sądów“, przerwał Ponury, „niepotrzebne mi one. Pan podróżuje dla rozrywki i kształcenia się... Rękopis nienadzwyczajny, ale zajmujący, jako kartka z rzeczywistego życia; czy odda go pan klubowi, o którym mówi pan tak często?“
„Oczywiście, zamieścimy go w pamiętnikach klubu, jeżeli pan sobie tego życzy“.
„Wiec będzie go pan miał. Adres pański?“
Pan Pickwick objaśnił, dokąd mniej więcej zamierza się udać. Jakób Ponury zanotował wszystko starannie w grubym pugilaresie, odprowadził uczonego gentlemana do oberży i wymówiwszy się od śniadania, odszedł powolnym krokiem.
Dwaj towarzysze pana Pickwicka czekali właśnie na niego, by zasiąść do przekąski, ustawionej na stole w sposób bardzo ponętny. Zasiedli wreszcie, a szynka, jajka, kawa, herbata i tym podobne przysmaki, poczęły znikać z szybkością, dającą wymowne świadectwo tak o jakości jadła, jak i o apetycie podróżnych.
„Teraz“, rzekł pan Pickwick, „trzeba obmyśleć, jak dostaniemy się do Manor Farm“.
„Najlepiej zapytać garsona“, zauważył pan Tupman, i zdrowa ta rada została przyjęta, jak na to zasługiwała. Wezwano garsona.
„Dingley Dell, panie? Piętnaście mil, panie, droga boczna, zła... Może bryczkę pocztową?“
„W bryczce mogą się pomieścić tylko dwie osoby“, odparł pan Pickwick.
„To prawda; przepraszam; ale mamy bardzo piękną czterokołową bryczkę podwójną z siedzeniem dla gentlemana powożącego... Ale przepraszam, i w tej mogą się pomieścić tylko trzy osoby“.
„Cóż więc poczniemy?“ zapytał pan Snodgrass.
„Może który z panów zechce odbyć drogę konno“, rzekł garson, spoglądając na pana Winkle. „Mamy doskonałego wierzchowca. Ludzie pana Wardle, idąc do Rochester, mogliby go nam odprowadzić“.
„Bardzo dobrze!“ zawołał pan Pickwick. „Winkle, chcesz jechać konno?“
W najgłębszych tajnikach swej duszy pan Winkle żywił wielką wątpliwość co do swej umiejętności konnej jazdy; ale ponieważ za nic w świecie nie chciał, by ktokolwiek go o to podejrzywał, więc natychmiast odpowiedział zuchowato:
„I owszem, bardzo mnie to cieszy!“ Sam rzucił rękawicę swemu losowi i niepodobna było się cofnąć.
„Sprowadź konia i bryczkę na jedenastą“, rzekł pan Pickwick do garsona.
„Dobrze, panie“.
Po śniadaniu podróżni rozeszli się do swoich pokoi, by spakować rzeczy, które mieli zabrać ze sobą.
Pan Pickwick, ukończywszy te przygotowania, stał przed oknem w kawiarni i spoglądał na ulicę, gdy wszedł garson z wiadomością, że wszystko gotowe, co rzeczywiście potwierdziło ukazanie się bryczki przed domem.
Było to małe, zielone pudło, ustawione na czterech kołach; na przodzie znajdowało się wysokie siedzenie dla woźnicy, wtyle wąska ławka dla dwóch pacjentów. Interesujący ten mechanizm wprowadzany był w ruch zapomocą ogromnego, karego konia, na którym z zupełną łatwością możnaby było studjować osteologję. Chłopak stajenny trzymał dla pana Winkle drugiego ogromnego konia, prawdopodobnie bliskiego krewnego zwierzęcia zaprzęgniętego w powozie.
„Niech nas Bóg ma w swojej opiece!“ zawołał pan Pickwick, podczas gdy układano rzeczy w bryczce. „Niech nas Bóg ma w swojej opiece! A kto będzie powoził? Nie pomyślałem o tem“.
„Naturalnie że pan“, odrzekł pan Tupman.
„Naturalnie“, dodał pan Snodgrass.
„Ja!?“ zawołał pan Pickwick.
„Niema najmniejszego niebezpieczeństwa, panie“, odezwał się chłopiec stajenny. „Zaręczam panu, że koń jest spokojny; dziecko mogłoby nim kierować“.
„A czy nie jest lękliwy?“
„Lękliwy? Nie drgnie, choćby widział przejeżdżający cały wóz małp z ognistemi ogonami“.
„Teraz, świetny Wiljamie“, rzekł chłopak stajenny do mana i Snodgrassa starannie usadowiono na ławce, pan Pickwick siadł na koźle.
„Teraz, świetny Wiljamie“, rzekł chłopak stajenny do swego pomocnika, „podaj lejce gentlemanowi“.
Świetny Wiljam, nazywany tak zapewne dlatego, że twarz i włosy świeciły mu się od tłuszczu, umieścił lejce w lewej ręce pana Pickwicka, a tymczasem jego przełożony wpakował bicz w prawą rękę filozofa.
„Hola!“ krzyknął pan Pickwick, bo wielki czworonóg okazywał stanowczą skłonność wjechania oknem do kawiarni.
„Hola!“ zawołali panowie Tupman i Snodgrass z powozu.
„Bawi się trochę — ot i wszystko“, rzekł chłopak dla ośmielenia. „Przytrzymajno go, Wiljamie“.
Pomocnik poskromił zapędy konia a naczelny koniuszy pobiegł, by dopomóc panu Winkle siąść na siodle.
„Nie z tej strony, panie“
„Niech mnie powieszą, jeżeli ten gentleman nie zamierzał siąść twarzą do ogona“, rzekł wykrzywiając się jakiś pocztyljon do garsona hotelowego, który z nieopisaną rozkoszą przypatrywał się całej tej scenie.
Pan Winkle, otrzymawszy powyższą przestrogę, wgramolił się na siodło z taką niemal trudnością, jakiejby doznał wchodząc po raz pierwszy na okręt wojenny.
„Czy już wszystko dobrze?“ zapytał pan Pickwick, dręczony wewnętrznem przeczuciem, że wszystko źle.
„Wszystko dobrze“, odrzekł słabym głosem pan Winkle.
„W drogę!“ krzyknął posługacz stajenny. „Trzymaj go pan mocno!“
I, wśród głośnego śmiechu obecnych, bryczka i wierzchowiec ruszyli z miejsca, z panem Pickwickiem na koźle jednej, a panem Winkle na grzbiecie drugiego.
„Dlaczego on tak bokiem idzie?“ zapytał pan Snodgrass pana Winkle z głębi pudła.
„Albo ja wiem!“ odpowiedział nieszczęśliwy jeździec, którego koń w samej rzeczy kroczył bokiem w sposób wielce ekscentryczny, z głową zwróconą w jedną stronę ulicy a ogonem w drugą.
Pan Pickwick nie miał czasu zwracać uwagi na to, co się działo poza nim, gdyż sam musiał wytężyć wszystkie siły umysłowe, by zdać sobie sprawę z postępowania zwierzęcia zaprzężonego do bryczki. Stworzenie to wyrabiało szczególne jakieś sztuki, mogące bardzo ubawić widza bezinteresownego, ale wcale nieuspakajające tych, którzy znajdowali się w pewnej od niego zawisłości. Potrząsając nieustannie głową w sposób niesmaczny i niewłaściwy, koń szarpał zarazem tak gwałtownie, iż pan Pickwick zaledwie był w stanie utrzymać lejce. Na domiar nieszczęścia, tenże koń znalazł szczególne upodobanie w rzucaniu się ku jednej stronie ulicy, gdzie nagle stawał, poczem znów ruszał nagle z miejsca z szybkością, którą pokonać było fizycznem niepodobieństwem. Już po raz dwudziesty wykonywał ten manewr, gdy pan Snodgrass zapytał swego towarzysza:
„Co temu koniowi?“
„Nie pojmuję“, odparł pan Tupman. „Czy nie jest czasem płochliwy! Coś tak mi się widzi“.
Pan Snodgrass chciał odpowiedzieć, gdy wtem przerwał mu krzyk pana Pickwicka.
„Aj!“ zawołał mistrz, „upuściłem bicz!“
W tej chwili pan Winkle, w kapeluszu nasuniętym po same uszy, nadjechał na olbrzymim koniu, który wstrząsał nim z taką gwałtownością, iż zdawało się, że jeździec się rozsypie.
„Winkle!“ krzyknął pan Snodgrass, „tyś dobry chłopak, podnieśno bicz!“
Pan Winkle pochylając się wtył, ściągnął konia tak silnie, że aż sam poczerwieniał. Gdy udało mu się wreszcie zatrzymać olbrzymiego rumaka, zlazł, podał bicz panu Pickwickowi i, ująwszy cugle, zamierzał znowu wsiąść.
Nie umiemy tego powiedzieć (jak łatwo się domyśleć), czy wielki koń, z niewinnej tylko wesołości, chciał poigrać nieco z panem Winkle, czy też wyobraził sobie, że większą będzie miał przyjemność, gdy odbędzie podróż bez jeźdźca, ale czy takie, czy inne były jego motywy, faktem jest, że zaledwie pan Winkle dotknął cugli, zwierzę, pochyliwszy głowę, cofnęło się o całą swą długość.
„Kosiu, dobry kosiu!“ odezwał się pan Winkle ujmującym głosem, „dobry, stary kosiu!“
Ale dobry kosio nie dał się uwieść tym pochlebstwom i im więcej pan Winkle usiłował zbliżyć się do niego, tem uporczywiej koń się odsuwał, tak, że w ciągu dziesięciu minut, pomimo pieszczot i podstępów, pan Winkle i wielki koń, obracając się ciągle jeden dokoła drugiego, znajdowali się zawsze w jednem i tem samem położeniu. Była to sytuacja wielce nieprzyjemna pod każdym względem, zwłaszcza na bezludnej drodze, gdzie niepodobna było znaleźć żadnej pomocy.
Gdy wirowanie to nie ustawało, pan Winkle krzyknął na swych towarzyszy:
„Co tu robić? Nie mogę dosiąść konia“.
„Najlepiej doprowadzić go gdzie do jakiego płotu“, odpowiedział pan Pickwick z kozła.
„Ale kiedy nie chce iść!“ zawołał pan Winkle, „chodźcie-no, proszę, przytrzymajcie go“.
Pan Pickwick był prawdziwem uosobnieniem uprzejmości i ugrzecznienia. Zsiadł więc z kozła, odprowadził konia wraz z bryczką pod płot, by nie zagradzać drogi i zwrócił się ku swemu towarzyszowi gwoli dopomożenia mu w jego kłopocie, pozostawiając panów Tupmana i Snodgrassa w bryczce.
Gdy tylko koń ujrzał pana Pickwicka, podchodzącego z wielkim biczem, wnet zaniechał ruchu kolistego, w który się dotąd bawił, i rozpoczął ruch wsteczny, tak stanowczy, iż zmusił pana Winkle, niechcącego wypuścić cugli, do biegnięcia za nim z nadzwyczajną szybkością w kierunku Rochester. Pan Pickwick pospieszył z pomocą; ale im prędzej biegł pan Pickwick, ten szybciej koń się cofał. Kopyta jego dźwięczały po bitej drodze, kurzawa wznosiła się w górę; wkońcu pan Winkle, któremu ręka zdrętwiała od trzymania, zmuszony był puścić lejce. Koń stanął, spojrzał ze zdziwieniem dokoła, odwrócił się i pokłusował spokojnie ku stajni, pozostawiając pana Winkle i pana Pickwicka spoglądających na siebie i mocno skonfundowanych. W tem jakiś niedaleki łoskot zwrócił ich uwagę. Odwrócili głowy.
„Tego tylko brakowało!“ zawołał pan Pickwick rozpaczliwie, „i drugi koń ucieka!“
Tak było rzeczywiście. Bucefał zaprzężony do bryczki, przeraził się hałasu, sprawionego przez towarzysza; lejce miał zarzucone na grzbiet, więc nie trudno wyobrazić sobie wynik tego. Rzucił się naprzód, szybko unosząc panów Tupmana i Snodgrassa. Niestety! trwało to niedługo. Pan Tupman, przerażony, wyskoczył z bryczki a pan Snodgrass instynktownie poszedł za jego przykładem. Koń rozbił powóz, uderzywszy nim o poręcz mostu, aż pudło oddzieliło się od kół; potem stanął, nieruchomy, przypatrując się ruinom, które sprawił.
Pierwszem staraniem dwóch nieuszkodzonych przyjaciół, było wydobycie z pomiędzy krzaków dwóch innych przyjaciół. Po dokonaniu tego spostrzeżono z zadowoleniem, trudnem do opisania, iż ci dwaj drudzy nie ponieśli żadnego ważniejszego szwanku i tylko w wielu miejscach porozdzierali sobie ubranie i własną skórę. Natenczas wszyscy razem zajęli się wyplątaniem konia ze szczątków powozu; a ukończywszy tę skomplikowaną operację, wzięli go pomiędzy siebie i poszli wolnym krokiem, pozostawiając resztki bryczki ich smutnemu losowi.
Po godzinie drogi, podróżni nasi znaleźli się przed małą oberżą, stojącą pomiędzy dwoma wiązami przy drodze. Zprzodu widać było wielką stągiew i ogromny szyld, ztyłu kilka popsutych narzędzi rolniczych, z jednego boku ogród warzywny, z drugiego napół rozwalone budynki gospodarcze, porosłe mchem. Wieśniak o rudych włosach pracował w ogrodzie. Pan Pickwick, ujrzawszy go, zawołał:
„Hej, ty!“
Wieśniak podniósł się zwolna, przetarł oczy ręką i z najzimniejszą krwią począł przyglądać się panu Pickwickowi i jego towarzyszom.
„Hej, ty!“ powtórzył pan Pickwick.
„A co tam?“ zapytał rudowłosy.
„Daleko ztąd do Dingley Dell?“
„Siedm dobrych mil“.
„A droga dobra?“
„Nie!“ odparł krótko wieśniak.
Potem raz jeszcze bacznie obejrzawszy naszych podróżników, wziął się do roboty, nie zajmując się nimi więcej.
„Chcielibyśmy zostawić tu tego konia“, zaczął znów pan Pickwick.
„Konia zostawić?“ zapytał wieśniak, oparłszy się na łopacie.
„Tak“, odrzekł pan Pickwick, podsunąwszy się wraz z rumakiem do samego płotu.
„Jejmość!“ krzyknął rudowłosy, wychodząc z ogrodu i podejrzliwem okiem spoglądając na konia. „Jejmość!“
Wysoka, koścista i wyprostowana jak tyka kobieta odezwała się na to wołanie.
„Dobra kobieto“, zaczął znowu pan Pickwick, podchodząc bliżej i nadając swemu głosowi ton ujmujący, „czy nie moglibyśmy zostawić tu tego konia?“
Wieśniak powiedział coś do ucha kobiecie. Ta spojrzała z góry na całą karawanę i pomyślawszy chwilę, odrzekła:
„Nie! Nie mam jakoś do tego serca“
„Serca!“ powtórzył pan Pickwick; „co ona mówi tu o sercu?“
„Już raz mieliśmy z tem kłopot“, odrzekła kobieta, odchodząc do domu, „i drugi raz mieć nie chcemy“.
„To szczególne!“ zawołał pan Pickwick, mocno zdziwiony, „w żadnej mojej podróży nie zdarzyło mi się nic podobnego.“
„Zdaje mi się... doprawdy, zdaje mi się“, szepnął pan Winkle do swych przyjaciół, „iż baba ta podejrzewa nas, że tego konia skradliśmy“.
„Co?!“ krzyknął pan Pickwick z oburzeniem.
Pan Winkle skromnie powtórzył swe zdanie.
„Hej, ty! Rudy!“ zawołał pan Pickwick na wieśniaka, „czy sądzisz, żeśmy tego konia skradli?“
„Nie sądzę, ale jestem tego pewny“, odpowiedział rudowłosy z uśmiechem, który mu rozszerzył usta od ucha do ucha. Powiedziawszy to, wszedł do domu i starannie zamknął drzwi za sobą.
„To jakby sen!“ zawołał pan Pickwick, „szkaradny sen! O nieba, wystawcie sobie człowieka, idącego pieszo cały dzień, i ściganego przez straszliwego konia, którego nie może się pozbyć!“
Zmartwieni pickwickiści poszli dalej drogą ze zwieszonemi głowami; ogromny czworonóg, do którego czuli głęboką odrazę, kroczył zwolna wślad za nimi.
Już było dobrze po południu, gdy czterej nasi przyjaciele, wciąż w towarzystwie nieznośnego zwierzęcia, doszli do drogi, skręcającej ku Manor Farm. Ale chociaż byli już prawie u kresu podróży, zadowolenie ich znacznie słabło na myśl, jak głupio będą wyglądać, gdy się pokażą. Podarta odzież, podrapane twarze, powalane buty, wycieńczone postacie, a na domiar wszystkiego, ten koń okropny! O! Jakże go przeklinał pan Pickwick! Od czasu do czasu rzucał on na niego wzrokiem, w którym wyrażała się cała nienawiść i żądza straszliwej zemsty. Niejednokrotnie obliczał, ile mniej więcej wypadłoby zapłacić za przyjemność poderżnięcia mu gardła; chęć zamordowania go i porzucenia w pustem polu zajmowały gwałtownie jego umysł. Pomimo to szedł ciągle, aż wreszcie na jednym z zakrętów drogi okropne te myśli rozwiały się na widok dwóch osób. Był to pan Wardle i wierny jego sługa, pyzaty chłopak.
„Gdzieżeście to przepadli?“ zapytał gościnny gentleman. „Czekałem na panów dzień cały. Widzę, żeście zmęczeni. Co? Podrapani? Ale spodziewam się, żeście nie ranni? Nie? To mię cieszy. Wywróciliście się? Nie myślmy o tem więcej; to rzecz zwyczajna w tych stronach. — Joe! Przeklęty chłopak! Znowu śpi! Joe! Zaprowadź konia do stajni“.
Joe, ujął za uzdę fatalnego rumaka i powlókł się leniwym krokiem, a tymczasem stary gentleman pocieszał swych gości...
Przybywszy do Manor Farm, zaprowadził ich najpierw do kuchni, mówiąc:
„Tu wszystko naprawimy a potem zaprowadzę was do salonu. Emmo! Przynieś no wiśniówki! Joanno! Igły i nici! Marjo! Wody i ręczników! — No! dziewczęta! Żywo!“
Służące szybko pobiegły po żądane przedmioty a tymczasem dwaj słudzy rodzaju męskiego, o szerokich obliczach, wstali z ławek przedpiecka, gdzie siedzieli jakby w zimie, pogrążyli się w ciemności różnych zakątków i wkrótce znów ukazali się uzbrojeni w pół tuzina szczotek.
„Żywo! Żywo!“ powtarzał stary gentleman. Ale to wezwanie było zbyteczne, gdyż już jedna służąca nalewała wiśniówki, druga podawała ręczniki, a jeden ze sług, pochwyciwszy pana Pickwicka za nogę i narażając filozofa na utracenie równowagi, czyścił mu buty z taką gorliwością, że aż poczerwieniały odciski. Jednocześnie drugi służący ogromną szczotką czyścił pana Winkle, wydając rodzaj świstu, właściwego masztalerzom czyszczącym konie.
Co do pana Snodgrassa, ten, dokonawszy ablucyj, odwrócił się tyłem od pieca i z błogością pociągając z kieliszka, począł oglądać kuchnię.
Według jego opisu, była to obszerna komnata, wyłożona czerwoną cegłą. Piec miała ogromny; sufit zdobiły pęki cebul, szynki i słonina; na ścianach wisiały bicze, uzdy, siodła i stara, zardzewiała strzelba; nad nią mieścił się napis wielkiemi literami: „Nabita“, co musiało być wypisane, sądząc z powierzchowności, może przed półwiekiem. Stary zegar z kukułką poważnie stukał w kącie.
„Czyście już gotowi?“ zapytał swych gości stary gentleman, gdy byli już umyci, wyczyszczeni i połatani jak należy.
„Zupełnie gotowi“, odrzekł pan Pickwick.
„A więc chodźmy!“
Trzej podróżni poszli licznemi korytarzami; dopiero przed drzwiami salonu przyłączył się do nich pan Tupman, który pozostał ztyłu w zamiarze skradzenia całusa Emmie, ale otrzymał tylko kilka szturchańców. Stary gentleman wprowadził gości do salonu, mówiąc: „Panowie! Witam was w Manor Farm“.

Rozdział szósty.
Jak za dawnych czasów przepędzano wieczór na wsi. Wiersz wikarego. Powrót skazańca.

Liczni goście, zgromadzeni w salonie, powstali dla przywitania nowoprzybyłych. Gdy odbywały się ceremonjalne formalności przyjęcia, pan Pickwick miał czas obejrzeć obecnych i poczynić wnioski co do ich charakterów i zajęć. Był to rodzaj rozrywki, której chętnie się oddawał, jak i wielu innych wielkich ludzi.
Bardzo stara dama, w ogromnym czepku i jedwabnej, wypłowiałej sukni, zajmowała honorowe miejsce z prawej strony komina. Była to ni mniej ni więcej, jak tylko matka pana Wardle. Liczne dowody, że była dobrze wychowana i że starzejąc się nie zboczyła z dobrej drogi, porozwieszane były na ścianach, w postaci wyszywanych krajobrazów, haftowanych liter, równie starych jak tamte, i czerwonych frendzli, z nowszego nieco okresu. Ciotka-panna, dwie młode panienki i pan Wardle, ugrupowani dokoła starej damy, współzawodniczyli w okazywaniu jej nieustających względów. Jedna trzymała jej akustyczną trąbkę, druga pomarańcz, trzecia flakonik z pachnidłami, sam zaś pan Wardle starannie poprawiał poduszki, na których była wsparta.
Z drugiej strony komina siedział stary gentleman, obdarzony uprzejmą postawą i łysą głową; był to wikary z Dingley Dell; koło niego mieściła się jego żona, zacna, stara kobieta, której czerstwa twarz i ożywione rysy zdawały się świadczyć, że jeżeli była wysoce biegłą w wyrabianiu rozmaitych kordjałów, jak przystoi na dobrą gospodynię, to znała się również i na właściwem ich użyciu. Mały człowieczek, właściciel głowy podobnej do jabłka, rozmawiał w kącie ze starym, tłustym gentlemanem, a dwaj czy trzej inni starcy i tyleż starych pań, siedziało sztywno i nieruchomo na krzesłach, litośnie spoglądając na pana Pickwicka i towarzyszy jego podróży.
„Matko!“ rzekł pan Wardle, mocno natężając głos; „pan Pickwick“.
„Och!“ zawołała stara dama, potrząsając głową, „nie słyszę“.
„Pan Pickwick, babciu“, krzyknęły razem dwie młode panny.
„A!“ odrzekła stara dama, „to wszystko jedno. I tak niewiele dba o taką starą kobietę jak ja; jestem tego pewna“.
„Zapewniam panią“, powiedział pan Pickwick, ujmując rękę starej damy i mówiąc tak głośno, iż łagodna twarz jego nabrała szkarłatnej barwy, „zapewniam panią, iż nic mnie tak nie zachwyca, jak oglądanie, na czele tak pięknej rodziny, osoby w jej wieku, która przytem wygląda tak młodo i zdrowo“.
„Ach!“ zaczęła znowu stara dama, po krótkiem milczeniu, „wszystko to bardzo pięknie, jestem tego pewna, ale nic nie słyszę“.
„Babcia jest teraz źle usposobiona“, rzekła łagodnie miss Izabela Wardle, „ale po niejakim czasie będzie rozmawiać z panem“.
Pan Pickwick okazał znakiem swą gotowość uwzględnienia ułomności wieku; potem odwrócił się i przyjął udział we wspólnej rozmowie.
„Śliczne mieszkanie! Cudna okolica!“ zawołał.
„Prześliczna!“ powtórzyli panowie Snodgrass, Tupman i Winkle.
„O! Pochlebiam sobie!“ odrzekł pan Wardle.
„Panie“, rzekł właściciel głowy podobnej do jabłka, „niema lepszego gruntu w całem hrabstwie Kent; doprawdy panie, że niema. Jestem tego pewny, że niema!“
I spojrzał dokoła z miną triumfującą, jakgdyby ktoś zaprzeczał mu gwałtownie i jakgdyby on zmusił go do milczenia.
„Niema lepszego gruntu w całem hrabstwie Kent“, po krótkiej pauzie powtórzył raz jeszcze właściciel głowy podobnej do jabłka.
„Wyjąwszy Mullins“, wygłosił uroczyście tłusty gentleman.
„Mullins!“ wykrzyknął pierwszy z głęboką pogardą.
„To bardzo piękna ziemia“, dodał inny tłusty gentleman.
„O! Piękna!“ dorzucił trzeci tłusty gentleman.
„Wszyscy o tem wiedzą“, nadmienił zamaszysty gospodarz.
Właściciel głowy podobnej do jabłka spojrzał z powątpiewaniem dokoła, ale znalazłszy się stanowczo w mniejszości, przybrał minę zapoznanej wyższości i nie powiedział nic więcej.
„O czem mówią?“ zapytała stara dama jednej ze swych wnuczek, głosem mocno podniesionym, gdyż według zwyczaju głuchych nie mogła wyobrazić sobie, by ją mógł kto usłyszeć inaczej.
„O gruntach, babciu“.
„Co mówią o gruntach? Czy co się stało?“
„Nie, nie. Pan Miller mówi, że nasze grunta są gorsze aniżeli w Mullins“.
„Któż to utrzymuje?“ zapytała dama z oburzeniem. „Miller jest samochwał i impertynent, powiedzcie mu to ode mnie“.
Wypowiedziawszy takie zdanie, stara dama podniosła się i spojrzała surowo na delikwenta, nie wątpiąc ani na chwilę, iż mówiła tak, że wszyscy mogli ją słyszeć.
„No! No!“ zawołał pan Wardle, usiłujący naturalnie zmienić temat rozmowy; „co powie pan o wiście, panie Pickwick?“
„Lubię tę grę nadewszystko; ale proszę, byś jej pan nie aranżował dla mnie jedynie“.
„O! Zapewniam pana, że moja matka bardzo lubi wista. Prawda, matko?“
Stara dama, która co do tego punktu była nierównie mniej głucha, odpowiedziała twierdząco.
„Joe! Joe!“ zawołał stary gentleman. „Joe! Przeklęty chłopak!... A! Jesteś! Przygotuj stoły do gry“.
Flegmatyczny młodzieniec postawił dwa stoły; jeden do wista, drugi do „pół do dwunastej“. Do wista zasiedli: pan Pickwick, stara dama, pan Miller i tłusty gentleman. Reszta towarzystwa zajęła się drugą grą.
Wist prowadzony był z całą ścisłością i powagą, jakich wymaga ten uroczysty akt, który, według naszego zdania, niewłaściwie i krzywdząco nazwano grą. Ale przy okrągłym stole weselono się tak hałaśliwe, iż to przeszkadzało widocznie kombinacjom pana Millera. Nieszczęśliwy ten człowiek, nie mogąc zająć się gra jakby należało, popełniał błędy nie do przebaczenia, wzbudzając w wysokim stopniu gniew tłustego gentlemana i w tej samej mierze dobry humor starej damy.
„Aha!“ zawołał pan Miller zwycięskim tonem, biorąc siódmą lewę. „Myślę, że nie można było lepiej zagrać; niepodobna było wziąć ani jednej lewy więcej“.
Stara dama niedługo go pozostawiła w tem szczęśliwem przekonaniu.
„Miller, powinien był bić dzwonkę“, powiedziała, „prawda panie?“
Pan Pickwick skłonił się twierdząco.
Nieszczęśliwy gracz odwołał się do swego partnera, mówiąc z powątpiewaniem:
„Czy tak, panie?“
„Naturalnie“, odpowiedział sucho tłusty gentleman.
„Bardzo tego żałuję“, odrzekł Miller zbity z tropu.
„W samą porę“, mruknął jego partner.
„Dwa honory, to czyni razem osiem“, rzekł pan Pickwick.
Znowu rozdano karty.
„Czy może pan zrobić jeszcze jedną lewę?“ zapytała stara dama.
„Mogę“, odrzekł pan Pickwick. „Dubla, sympl i rober“.
„Nigdy nie widziałem takiego szczęścia!“ zauważył pan Miller.
„Ani ja takich nędznych kart“, dodał tłusty gentleman.
Nastąpiło uroczyste milczenie. Pan Pickwick był ożywiony, stara dama bardzo uważna, tłusty gentleman złośliwy a pan Miller w ciągłej trwodze.
„Jeszcze jedna dubla, panie“, rzekł pan Pickwick.
„Wiem o tem“, odrzekł cierpko tłusty gentleman.
W ciągu drugiej partji, której rezultat był taki sam, pan Miller miał nieszczęście zrobić renons. Tłusty gentleman nie mógł dłużej powstrzymać swego gniewu. Stara dama, przeciwnie, słyszała coraz lepiej, gdy tymczasem pan Miller, zdawało się, był tak mało w swym żywiole, jak delfin w klatce.
Gdy wista skończono, tłusty gentleman usunął się w kąt i tam przesiedział w najzupełniejszem milczeniu dwadzieścia siedem minut, poczem, wyszedłszy ze swego ustronia, podał panu Pickwickowi szczyptę tabaki ze wspaniałomyślnością człowieka, któremu miłość bliźniego nakazuje przebaczać doznane urazy.
Podczas tych wypadków gra przy okrągłym stole szła dalej wesołym trybem. Izabela Wardle stowarzyszyła się z panem Trundle, Emilia Wardle z panem Snodgrassem: pan Tupman z ciotką-panną utworzyli także spółkę co do punktów i wzajemnych grzeczności. Stary Wardle był u szczytu dobrego humoru; prowadził bank tak przebiegle, damy okazywały taką chęć wygrania, że grzmoty śmiechu rozlegały się prawie nieustannie. Była tam stara dama, ciągle płacąca najmniej za sześć kart. Wszyscy śmiali się z tego regularnie za każdym razem, a gdy stara dama, płacąc, krzywiła się, śmiano się jeszcze głośniej. Wtedy twarz jej rozpromieniała się stopniowo i kończyło się na tem, że sama śmiała się w ogólnym chórze. Gdy ciotka-panna dostawała króla do damy, inne panny parskały śmiechem a ciotka-panna wpadała w bardzo zły humor, zaraz jednak czuła rękę pana Tupmana, ściskającą jej rękę pod stołem, i twarz jej wypogadzała się natychmiast; potem przybierała minę, jakby chciała powiedzieć, że marjaż nie był bynajmniej tak daleki, jak sądzono.
Wtedy wszyscy znów śmiać się poczynali, zwłaszcza pan Wardle, którego każdy żart rozweselał przynajmniej w tym stopniu, co najmłodszych.
Pan Snodgrass tymczasem ciągle szeptał do ucha swojej partnerce coś wielce poetycznego, co spowodowało pewnego starego gentlemana do robienia rozmaitych uwag nad stowarzyszeniami w kartach i stowarzyszeniami w życiu, uwag żartobliwych i złośliwych nieco, którym towarzyszyły zerkania, trącania łokciem i uśmiechy. Wesołość grających wzrastała jeszcze wskutek tego; szczególnie zaś cieszyła się żona wzmiankowanego gentlemana.
Pan Winkle od czasu do czasu rzucał żarty, dobrze znane w Londynie, które jednak były nowością na prowincji, a ponieważ wszyscy śmiali się z nich serdecznie i uważali je za doskonałe, pan Winkle jaśniał humorem i sławą.
Zacny duchowny spoglądał na te sceny z zadowoleniem, gdyż dobrego starca cieszył widok tylu szczęśliwych twarzy dokoła; wesołość bowiem, choć hałaśliwa, szła z serca, nie z ust tylko, a na tem właśnie polega prawdziwa, szczera wesołość.
Wśród takich rozrywek wieczór upłynął szybko. Po prostej lecz posilnej wieczerzy zebrano się wkoło kominka; pan Pickwick oświadczył, że nigdy w życiu nie czuł się tak szczęśliwym i nigdy nie był tak usposobiony do używania teraźniejszości, niestety! tak szybko przemijającej.
„To właśnie“ — powiedział gościnny gospodarz, który, umieściwszy się wygodnie w pobliżu fotela matki, ujął jej rękę, „to właśnie lubię. — Najszczęśliwsze lata mego życia upływały przy tym starym kominku... Tak jestem do niego przywiązany, że każę rozpalać co wieczór ogień, chyba, że upał czyni to niemożliwem. Stara matuchna, tu obecna, siadywała na tym małym taburecie, gdy jeszcze była dzieckiem. Prawda, matko?“
Łzy, które napływają do oczu na niespodziewane wspomnienie dawnych czasów i minionego szczęścia, spływały po policzkach starej damy, gdy z melancholijnym uśmiechem pochyliła głowę.
„Musi mi pan wybaczyć, panie Pickwick, że ciągle mówię o tej starej dziurze“, podjął po krótkiej pauzie gospodarz. „Ale kocham ją nadewszystko i nie znam innej; stare domy i pola są dla mnie jak żywi przyjaciele, i kościołek obrosły bluszczem również... Nasz doskonały przyjaciel napisał o nim wiersz, gdy przyjechał do nas po raz pierwszy. Panie Snodgrass, czy ma pan co w szklance?“
„Pełno, dziękuję“, powiedział ów gentleman, którego poetycka ciekawość została silnie podrażniona ostatniem zdaniem przedmówcy. „Przepraszam pana, ale pan wspomniał o pieśni o bluszczu.“
„Musi pan zapytać o to naszego przyjaciela, siedzącego tam, naprzeciw“, powiedział gospodarz, pochyleniem głowy znacząco wskazując wikarego.
„Czy wolno mi powiedzieć, że pragnąłbym usłyszeć tę pieśń?“ zapytał pan Snodgrass.
„Co, naprawdę?“ zapytał wikary. „To taka drobnostka! Mogę tylko powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, że byłem wtedy bardzo młody. Ale jeżeli pan chce, może ją pan usłyszeć!“
Odpowiedzią był oczywiście szmer zaciekawienia, i stary gentleman zaczął, ponaglany przez żonę, recytować następujące wiersze:

BLUSZCZ.
Dziwne to ziele, ów bluszcz zielony.

Co stare oplata mury!
Starannie strawę dobiera sobie
W swej celi zimnej, ponurej!
Wszystko w proch zmienić, zetlić się musi,
By mu do smaku przypadło,
A pleśń wiekowa, pleśń dawnych czasów —
Najmilsze jego jadło.
Tam, gdzie już życie zgasło w popiele,
Bluszcz pnie się, — Dziwne, dziwne to ziele!

Rzekłbyś, że leci, choć skrzydeł nie ma,
Lecz serce, jakież ma czułe!
Jak tuli, pieści swojego druha,
Starego dęba-gadułę!
Wesoło błyszczą mu liście szklane
Chociaż pełzanie go trudzi —
Lecz nic to — kiedyś otuli wszystkie
Mogiły pomarłych ludzi.
Tam, gdzie śmierć przeszła na swych wojsk czele,
Bluszcz pnie się. — Dziwne, dziwne to ziele!

Mijają wieki, narody giną
I w grób się kładą miljony.
Ale bluszcz stary nie więdnie nigdy,
Liść jego zawsze zielony.
Tuczy się stary bluszcz jadłem ruin,
Przeszłością tuczy się krwawą:
Gdyż najdumniejszy twór ludzki wkońcu
Dla bluszczu tylko jest strawą.
I tam gdzie Czas w swym królował kościele,
Bluszcz pnie się. — Dziwne, dziwne to ziele!

Kiedy stary gentleman powtórzył wiersz po raz drugi, aby ułatwić panu Snodgrassowi notowanie, pan Pickwick nadał rysom swojego oblicza wyraz największego zainteresowania. Gdy stary gentleman skończył dyktować, a pan Snodgrass schował notatnik do kieszeni, pan Pickwick oznajmił:
„Wybaczy pan, że pozwolę sobie na zrobienie uwagi, pomimo tak krótkiej znajomości. Taki jednak gentleman, jak pan, nie mógł, sądze, pełniąc przez długie lata służbę Bożą, nie zaobserwować wielu scen i wydarzeń godnych zapamiętania“.
„Niejedno, oczywiście, widziałem“, odrzekł stary gentleman. „Ale ludzie i wypadki były, powiedziałbym, natury codziennej i domowej, gdyż sfera mego działania jest bardzo ograniczona“.
„Sądzę, iż zanotował pan wypadek Johna Edmundsa, prawda?“ zapytał pan Wardle, którego pożerała chęć wyciągnięcia na słowa przyjaciela ku zbudowaniu nowych gości. Stary gentleman wolno pochylił głowę na znak potwierdzenia, i już chciał zmienić temat, gdy głos zabrał pan Pickwick:
„Proszę mi wybaczyć, ale czy wolno mi zapytać, kto to był John Edmunds?“
„Właśnie to miałem na końcu języka“, dodał gorąco pan Snodgrass.
„Nie wywinie się pan“, powiedział jowialny gospodarz. „Wcześniej czy później będzie pan musiał zaspokoić ciekawość tych gentlemanów. Radzę skorzystać z miłej sposobności i opowiedzieć to zaraz“.
Stary gentleman uśmiechnął się pogodnie i wysunął nieco swój fotel; całe towarzystwo zbliżyło krzesła, zwłaszcza pan Tupman i ciotka-panna (możliwe, że słuchanie sprawiało im pewną trudność); gdy podano trąbkę starej damie, a pana Millera (który zasnął podczas recytowania wierszy) zbudzono ze snu wymownym kuksańcem, który mu wymierzył eks-partner, tłusty gentleman, stary pan bez dalszych wstępów zaczął poniższe opowiadanie, któremu pozwoliliśmy sobie nadać tytuł:

Powrót skazańca.

„Kiedym po raz pierwszy przybył do tego miasteczka“, powiedział stary gentleman, „to jest równo przed 25-ciu laty, najgorzej notowanym między moimi parafianami był człowiek nazwiskiem Edmunds, który dzierżawił małą fermę niedaleko stąd. Był to ponury, zatwardziały leniuch i rozpustnik, okrutny i zawzięty z natury. Z wyjątkiem kilku leniwych i niespokojnych włóczęgów, z którymi łaził po polach lub zalewał pałę w piwiarni, nie miał przyjaciół ani znajomych. Nikt nie chciał mówić z tym drabem, wielu się go bało, a wszyscy nienawidzili go. Kto żyw unikał Edmundsa.
„Człowiek ten miał żonę i jednego syna, który, gdym tu przybył, liczył około 12-tu lat. Trudno wyobrazić sobie ogrom cierpień tej kobiety oraz pogody i pokory, z jaką je znosiła, wreszcie troskliwości, z jaką wychowywał chłopca. Niech Bóg wybaczy mi moją podejrzliwość, jeżeli nie ma ona litości, ale mocno wierzę, że człowiek ów przez wiele lat systematycznie usiłował złamać serce swej żony. Ale ona znosiła wszystko ze względu na malca i, jakkolwiek wielu wyda się to dziwne, ze względu na ojca. Chociaż bowiem był to brutal i okrutnie się z nią obchodził, kochała go niegdyś, a wspomnienie, czem był wtedy dla niej, budziło w jej zbolałem sercu cierpliwość i powolność — uczucia obce wszystkim stworzeniom ludzkim z wyjątkiem niewiast.
„Byli ubodzy. Nie mogło być inaczej skoro człowiek ów wybrał taki sposób postępowania. Ale ciągła i nieustanna praca tej kobiety, od rana do nocy, w świątek i w piątek, broniła ich od ostatecznej nędzy. Za trudy te otrzymywała nędzne wynagrodzenie... Ludzie, którzy mijali ich dom wieczorem, a czasami późną nocą, opowiadali, że słyszeli jęki i szlochy nieszczęśliwej kobiety, oraz odgłosy razów. Nieraz dobrze już po północy chłopczyna pukał do drzwi sąsiada, wysłany przez matkę, która chciała go ochronić przed pijaną furją nieprzytomnego ojca.
„Przez cały ten czas nieszczęśliwa ta kobieta chodziła stale do naszego kościołka, chociaż często nie mogła ukryć śladów znęcań i razów męża. Regularnie każdej niedzieli, zrana i popołudniu, zajmowała tę samą ławkę. Chłopiec siadał przy niej, i chociaż oboje odziani byli ubogo, o wiele gorzej, niż sąsiedzi, którzy byli w gorszej sytuacji, zawsze wyglądali czysto i schludnie. Każdy miał przyjacielski ukłon i uprzejme słówko dla „biednej pani Edmunds“ i często, gdy po nabożeństwie zatrzymywała się, by zamienić z kim kilka słów w aleji brzostowej, prowadzącej do drzwi kościoła, albo z dumą i miłością matczyną patrzyła na swego chłopaka, bawiącego się opodal z towarzyszami, jej stroskane oblicze jaśniało wyrazem głębokiej wdzięczności; miała wówczas uśmiech jeżeli nie wesoły, to w każdym razie spokojny i pogodny.
„Upłynęło pięć czy sześć lat. Chłopak wyrósł na silnego i dorodnego młodzieńca. Czas, który wzmocnił delikatne członki chłopca i nadał męski wygląd jego kształtom, zgiął postać matki i osłabił jej kroki. Ale ramię, w którem powinna była znaleść oparcie, nie podtrzymywało jej. Oblicze, które powinno było ją rozweselać, nie zwracało się do niej. Zajmowała tę samą ławkę. Ale miejsce obok niej było puste. Biblia była przechowywana starannie jak zawsze, odpowiednie miejsca zakreślone, kartki zagięte ale nie miał kto czytać matce Pisma, więc łzy, ciężkie i obfite, padały na księgę i zalewały słowa przed oczyma biedaczki. Sąsiedzi byli uprzejmi jak dawniej. Skończyły się jednak pogawędki w aleji brzostowej... i radosne oczekiwanie szczęścia, które przyjść miało. Nieszczęśliwa kobieta nasuwała głębiej czepek na oczy i szybko odchodziła.
„Czy mam wam powiedzieć, że młodzieniec, spoglądając wstecz na lata swego dzieciństwa (do czego zmuszała go pamięć i sumienie), wracając wspomnieniami do tych chwil, w których nie mógł sobie przypomnieć nic, co nie było, w ten czy inny sposób, związane z długą serją ofiar dobrowolnych, jakie matka przyjmowała na siebie przez wzgląd na niego, z krzywdą i cierpieniem swojem... wszystko dla niego?! Czy mam państwu powiedzieć, że lekkomyślnie lekceważąc jej zbolałe serce, umyślnie nie pamiętając o niczem, co uczyniła dla niego, wdał się ze zdeprawowanymi i zepsutymi ludźmi, i po warjacku, bez opamiętania, zanurzył się w życie, które miało przynieść wyrok śmierci jemu a hańbę jej! Niestety! Taka jest natura ludzka! Domyśliliście się tego zanim wam powiedziałem!
„Miara udręczeń i cierpień nieszczęśliwej kobiety miała się przepełnić. W okolicy popełniono kilka zbrodni. Sprawców niewykryto, więc czelność ich wzrosła. Napad niezwykle śmiały i zuchwały wzmógł czujność. Złoczyńcy nie przeczuwali tego. Młody Edmunds został ujęty wraz z trzema towarzyszami. Schwytano go, aresztowano, stawiono przed trybunał, osądzono na śmierć.
„Dziki i przejmujący krzyk kobiety, który rozległ się w sali sądowej, gdy uroczyście przeczytano wyrok, dotychczas dźwięczy mi w uszach! Krzyk ten przejął strachem serce zbrodniarza. Nie dokonał tego sąd ani wyrok, ani pewność śmierci. Wargi zaciśnięte aż do tej chwili z upartym gniewem, zadrżały i rozchyliły się teraz wbrew jego woli. Twarz nabrała ziemistej barwy. Nogi ugięły się pod zbrodniarzem aż zwalił się na ławę oskarżonych.
„W pierwszym przystępie rozpaczy zbolała matka upadla u moich nóg, gorąco błagając Wszechmocnego, który dotychczas ratował ją w każdem nieszczęściu, aby zabrał ją z tego świata udręki i bólu wzamian za życie jej syna. Potem nastąpił wybuch rozpaczy takiej, jakiej nigdy nie widziałem. Czułem, że od tej chwili serce w niej umarło, ale nigdy nie słyszałem z jej ust skargi...
„Codziennie zjawiała się na dziedzińcu więziennym, gorąco i serdecznie usiłując zmiękczyć syna. Widok ten był zaiste żałosny, bo wszystko okazało się daremnem! Był wciąż ponury, uparty, niewzruszony... Nawet niespodziewana wiadomość, że wyrok śmierci zamieniono na 14 lat zesłania, ani na chwilę nie zmieniła jego ponurej zatwardziałości.
„Ale duch rezygnacji i wytrwania, który tak długo podtrzymywał ją, nie mógł oprzeć się niemocy i chorobom ciała. Zaniemogła. Zwlokła się z łóżka, żeby raz jeszcze odwiedzić syna, ale siły ją zawiodły i bezsilnie upadła na podłogę.
„Wtedy uparty chłód i obojętność młodzieńca wystawione zostały na ciężką próbę. Cios, który weń uderzył, doprowadził go niemal do szaleństwa. Dzień minął... matka nie przyszła. Minął dzień drugi... a ona się nie zjawiła... Zapadł trzeci wieczór a on jej nie widział... A za 24 godziny miał się z nią rozstać — może na zawsze! Dawno wygasłe wspomnienia wirowały mu w mózgu, gdy biegał tam i z powrotem po ciasnym dziedzińcu, jakgdyby to bieganie mogło przyśpieszyć pracę myśli! Ileż goryczy było w uczuciu beznadziejności i rozpaczy, gdy serce pojęło prawdę! Matka, jedyna krewna, leży chora — w odległości mili od tego miejsca! Gdyby był wolny, w jednej chwili znalazłby się przy niej! Biegł do furty i, schwyciwszy za żelazne sztaby z taką siłą, jaką daje rozpacz, potrząsał niemi, tłukł głową o mur, jakgdyby w ten sposób mógł utorować sobie drogę! Ale twardy kamień urągał jego słabym siłom, więc gryzł ręce i płakał jak dziecko.
„Przyniosłem mu do więzienia przebaczenie i błogosławieństwo matki. Zaś jej do łoża zaniosłem jego uroczyste zapewnienie poprawy i gorące modły o przebaczenie. Słuchałem z litością i współczuciem, kiedy skruszony zbrodniarz robił tysiące planów, jaką otoczy ją troskliwością, gdy powróci, ale wiedziałem, że na parę miesięcy przedtem, zanim dojedzie do miejsca swego przeznaczenia, matka jego odejdzie z tego świata.
„Zabrano go tejże nocy. W parę tygodni później dusza nieszczęśliwej kobiety uleciała, ufam i wierzę głęboko — do miejsca wiecznej szczęśliwości. Pochowałem szczątki jej doczesnej powłoki. Na mogile jej nie leży kamień: smutki jej były znane ludziom, zasługi — Bogu.
„Umówiłem się ze skazańcem, zanim go zabrali, że napisze do matki, jak tylko otrzyma pozwolenie, i że list adresowany będzie do mnie. Ojciec stanowczo odmówił widzenia się z synem. Było mu obojętne, czy syn żyje, czy nie. Kiedy minęła prawie połowa czasu, na jaki został zesłany, a ja nie odebrałem żadnej wieści o nim, doszedłem do przekonania że umarł; nie ukrywam: miałem nadzieję, że się tak rzeczywiście stało.
„Edmunds został jednak wysłany daleko wgłąb kraju, do którego go deportowano. Temu, być może, przypisać należy fakt, że chociaż kilka listów wysłał, ani jeden nie doszedł moich rąk. Pozostał na tem samem miejscu przez całe 14 lat. Kiedy się skończył czas kary, wierny swemu postanowieniu i przysiędze danej matce, udał się w powrotną drogę do Anglji i po wielu trudach, piechotą, wrócił do rodzinnej wioski.
„Pewnego pięknego sierpniowego wieczora, była to niedziela, John Edmunds zjawił się we wsi, którą, przed siedemnastu blisko laty opuścił z hańbą i wstydem. Najbliższa droga prowadziła przez cmentarz. Serce mu biło, gdy wszedł na schody. Wysokie stare brzosty zbudziły wspomnienie dawnych lat.. Słońce przeświecało gdzieniegdzie przez gałęzie... Wyobraził sobie teraz, jak trzymając rękę matki, jako mały chłopak, szedł do kościoła. Wspomniał, jak patrzał na jej bladą twarz i jak oczy jej napełniały się łzami, gdy spoglądała mu w oczy... jej gorące łzy, które nieraz spadały mu na czoło... i jak płakał on sam, nie rozumiejąc jednak, jak gorące były jej łzy! Przypomniał sobie, ile razy wesoło biegał po tych ścieżkach z kolegami, odwracając się raz po raz, by pochwycić uśmiech matki i posłyszeć jej miły głos! A potem... jakgdyby nagle z pamięci jego spadła zasłona: zrozumiał niedocenione słowa dobroci, zlekceważone przestrogi, niedotrzymane obietnice, aż serce nie wytrzymało i załamał się...
„Wszedł do kościołka. Nabożeństwo popołudniowe już się skończyło, pobożni wyszli, ale kościół był jeszcze otwarty. Kroki jego dźwięczały głucho pod niskiem sklepieniem. Cisza i spokój świątyni przerażały go prawie. Nic się nie zmieniło... Kościołek tylko wydał mu się mniejszy niż dawniej. Ale stare nagrobki, na które nieraz jako dziecko patrzył z zachwytem, były na dawnem miejscu... mały pulpit z wygniecioną poduszką... Stół Ofiarny, przed którym tyle razy powtarzał przykazania: szanował je jako chłopiec, zlekceważył jako mężczyzna... Zbliżył się do starej ławki. Wydała mu się zimna i opuszczona. Usunięto poduszki, zabrano Biblję... może matka zajmowała inną, uboższą ławkę, a może jest tak schorowana, że nie może chodzić na nabożeństwa. Nie miał odwagi myśleć o tem, czego się obawiał. Poczuł nagły chłód, zadrżał, wyszedł.
„W chwili gdy zbliżył się do drzwi, zobaczył jakiegoś staruszka. Znał go dobrze. Ileż razy przypatrywał mu się, gdy kopał groby na cmentarzu! Jak ten przywita zbrodniarza?
„Stary podniósł oczy, spojrzał w twarz przybysza i z cichem dobry wieczór przeszedł... Nie poznał go!
„Poszedł wdół pagórka, potem przez wieś. Wieczór był ciepły, mieszkańcy siedzieli przed drzwiami domów lub w ogródkach, rozkoszując się piękną pogodą i odpoczynkiem po ciężkim trudzie dnia. Niejedno spojrzenie biegło ku niemu a on patrzył na nich, czy czasem nie odwrócą się, gdy go poznają. Prawie przed każdym domem widział obce twarze. Tu i ówdzie poznawał dawnych kolegów.... znał ich, gdy byli małymi chłopcami, a teraz każdy z nich siedzi w otoczeniu gromadki malców... Tam znowu zobaczył na fotelu staruszka; pamiętał go, jak był młodym i silnym robotnikiem. Ale wszyscy zapomnieli o nim i przeszedł niepostrzeżenie.
„Ostatnie promienie zachodzącego słońca upadły na ziemię, nadając czerwony odcień żółtym łanom zboża i wydłużając cienie drzew. Stanął przed swoim starym domem, domem lat dziecinnych, do którego serce rwało mu się z nieopisaną tęsknotą przez długie miesiące smutków i udręki. Ogrodzenie było niskie (pamiętał jednak, że kiedyś wydawało mu się ogromnie wysokie), spojrzał w ogródek. Nie było w nim, jak dawniej, klombów wesołych kwiatów, ale stare drzewa pozostały te same... i to, pod którem kładł się setki razy, żeby odpocząć po gonitwie w słońcu, pod którem zasypiał szczęśliwym snem dziecka! Z domu dochodziły jakieś głosy. Słuchał, ale dźwięk ich wydał mu się obcy... Były wesołe, a on wiedział, że matka jego nie może być wesoła, zwłaszcza odkąd go zabrano. Drzwi się otworzyły i gromadka dzieci, krzycząc i śmiejąc się, wybiegła z izby. Ojciec z małem dzieciątkiem na ręku zjawił się na progu, więc obstąpiły go klaszcząc w rączęta i prosząc, żeby szedł się z niemi bawić. Skazaniec przypomniał sobie, że na tem samem miejscu on, jako dziecko, chował się przed ojcem... Przypomniał sobie, jak często ukrywał drżącą głowinę pod kołdrą, żeby nie słyszeć głośnych słów, donośnych razów i płaczu matki. I, chociaż jęknął głośno opuszczając to miejsce, pięście miał zaciśnięte i zęby zwarte w dumnej pasji.
„Taki był jego powrót, o którym marzył przez tyle lat, dla którego tyle przecierpiał! Nikt go nie wita, nikt nie ma dlań słowa przebaczenia, nikt mu nie pomoże — i to tutaj, w jego rodzinnej wiosce! Czem wobec tego była samotność w dziewiczych lasach, gdzie nie spotkałeś żywej duszy?...
„Czuł, że na wygnaniu myślał o swojej wiosce takiej, jaką porzucił, nie jaką zastanie. Smutna rzeczywistość przeniknęła mu serce, upadł na duchu. Nie miał odwagi o nic pytać, ani stawić się przed jedynym człowiekiem, który przyjąłby go z miłością i wyrozumieniem. Odszedł wolnym krokiem, unikając gościńca jak zbrodniarz. Skręcił na dobrze znajomą łąkę. Ukrywszy twarz w dłoniach, rzucił się na trawę.
„Nie zauważył, że obok leży jakiś starzec. Łachmany zaszeleściały, gdy się odwrócił, aby spojrzeć na przybysza. Edmunds podniósł głowę.
„Człowiek ów przyjął pozycję siedzącą. Postać miał zgarbioną, twarz w zmarszczkach. Suknie wskazywały, że był pensjonarzem przytułku; wyglądał na bardzo starego, ale miało się wrażenie, że choroby i nałogi wyniszczyły go więcej niż lata. Patrzał surowo na przybysza i, chociaż na pierwszy rzut oka wzrok jego zdawał się jasny, wyczytać w nim mogłeś jakiś nienaturalny lęk. Edmunds wolno podniósł się na kolana, badawczo przyglądając się starcowi. Patrzyli na siebie w milczeniu.
„Stary był upiornie blady. Drgnął i zerwał się na nogi. Edmunds uczynił to samo. Stary cofnął się parę kroków, Edmunds postąpił ku niemu.
Niech usłyszę twój głos“ powiedział skazaniec grubym, łamiącym się głosem.
Nie podchodź!“ zawołał stary. Wściekły z gniewu podniósł laskę i uderzył Edmundsa w twarz.
Ojciec! Djabeł!“ zawołał skazaniec przez zaciśnięte zęby. Jak oszalały rzucił się naprzód i schwycił starego za gardło. Ale był to ojciec, więc ręka opadła...
„Stary wydał przeciągły krzyk, który dźwięczał na pustem polu jak wycie złego ducha. Twarz mu sczerniała. Krew rzuciła się nosem i ustami... upadł na twarz, barwiąc trawę... Pękło mu jakieś naczynie krwionośne — umarł zanim syn zbliżył się do niego...“
„W tym kącie cmentarza“, ciągnął dalej stary gentleman po krótkiej pauzie, „w tym kącie cmentarza, o którym mówiłem, leży pochowany człowiek, który po tem zdarzeniu służył u mnie przez trzy lata. Okazywał szczery żal i skruchę. Był pokorny, jak tylko człowiek pokorny być może. Nikt prócz mnie nie wiedział, skąd przyszedł ani jak się nazywa. Był to nawrócony zbrodniarz, John Edmunds“.

Rozdział siódmy.
Jak pan Winkle zamiast mierzyć do gołębia i trafić wronę, mierzył do wrony a zranił gołębia. Jak klub graczy w piłkę z Dingley Dell walczył z klubem z Muggletonu i jak Muggleton jadł obiad na koszt Dingley Dellu, tudzież rozmaite inne materie, pouczające a zarazem ciekawe.

Nużące przygody dnia poprzedniego tak oddziałały na nerwy pana Pickwicka, iż, znalazłszy się w łóżku, w pięć minut zasnął głębokim snem. Obudziły go dopiero nazajutrz świetne promienie wschodzącego słońca, które, wdarłszy się do sypialni, zdawały się czynić mu wyrzuty.
Pan Pickwick nie był leniwy; jak dzielny wojownik, wyskoczył ze swego namiotu... chciałem powiedzieć z łóżka.
„Cudny krajobraz!“ zawołał w uniesieniu, otwierając okno. „O! Kto raz widział taki krajobraz, czyż może przystać na to, by żyć, nie widząc nic codziennie, oprócz cegieł i bruku? Czy podobna istnieć w miejscu, gdzie siano można widzieć tylko w stajni, roślinność tylko na dachu, krowy tylko na szyldach? Czy można wlec życie w takiem miejscu? Pytam się, czy można wytrzymać takie istnienie?“
Przez długi czas zadając sobie, obyczajem wszystkich wielkich poetów, takie pytania w samotności, pan Pickwick wysunął głowę za okno i spojrzał dokoła.
Ostry i zarazem przyjemny zapach siana, tylko co skoszonego, dochodził aż do niego. Tysiączne kwiaty w ogrodzie napełniały balsamiczną wonią powietrze; zielona łąka błyszczała od rosy i każde źdźbło połyskiwało, poruszane lekkim wietrzykiem. Wreszcie ptaki śpiewały, jakby każda łza poranna była dla nich źródłem natchnienia. Przypatrując się temu, pan Pickwick wpadł w słodką i tajemniczą zadumę.
„Hej! hej!“
Dźwięki te przywołały go do rzeczywistego życia. Wzrok jego zwrócił się nagle w prawo i nic nie odkrył. Więc skierował się w lewo, ale napróżno błądził w przestrzeni, śmiałem okiem zmierzył firmament, ale nie stamtąd go wołano. Nakoniec uczynił to, co pospolity umysł uczyniłby odrazu: spojrzał prosto w ogród i zobaczył pana Wardle.
„Jakże się pan miewa?“ zapytał wesoły gospodarz. „Piękny poranek, prawda? Cieszę się, żeś pan wstał tak rano. Ubieraj się pan, zaczekam tu na niego“.
Pan Pickwick nie potrzebował, by go zapraszano dwa razy. W dziesięć minut był gotów i stał już przy starym gentlemanie.
„Co to będzie?“ zapytał, widząc, że gospodarz uzbrojony jest w strzelbę, a druga leży tuż koło niego na trawie.
„Przyjaciel pański i ja“, odrzekł pan Wardle, „chcemy przed śniadaniem strzelać do wron. Jest on doskonałym strzelcem, prawda?“
„Słyszałem, że mówił o tem, ale nigdy nie widziałem, by co trafił“.
„Ale dlaczego nie przychodzi?“ zapytał pan Wardle i zawołał: „Joe! Joe!“
Wkrótce ujrzano wychodzącego z domu pyzatego chłopca, który pod orzeźwiającym wpływem poranka był zaspany tylko w trzech czwartych.
„Idź, zawołaj gentlemana“, rzekł mu jego pan, „i powiedz mu, że znajdzie mnie z panem Pickwickiem w lasku. Pokażesz mu drogę, rozumiesz?“
Joe oddalił się, by wykonać to zlecenie, a pan Wardle, niby jaki drugi Robinzon Kruzoe, wyprowadził pana Pickwicka za ogród, zabrawszy z sobą obie strzelby.
„Jesteśmy na miejscu“, rzekł po kilku chwilach, zatrzymując się wśród alei. Było to zresztą zbyteczne wyjaśnienie, gdyż ciągłe krakanie biednych wron najdokładniej wskazywało miejsce ich pobytu.
Stary gentleman położył jedną strzelbę na ziemi, a drugą nabił...
„A, otóż i nasi!“ rzekł pan Pickwick. Rzeczywiście zdaleka ukazali się pan Tupman, pan Snodgrass i pan Winkle, gdyż Joe, nie wiedząc, którego mianowicie z tych trzech gentlemanów miał sprowadzić, osądził w swej głębokiej mądrości, iż, dla zapobieżenia omyłkom, najlepiej będzie zawołać wszystkich razem.
„Chodź że pan, chodź!“ wolał stary gentleman na pana Winkle. „Taki znakomity strzelec, jak pan, powinien był być gotów oddawna, nawet i dla tak drobnej zwierzyny“.
Pan Winkle odpowiedział wymuszonym uśmiechem, i strzelbę dla niego przeznaczoną podniósł z wyrazem twarzy, któryby przystał raczej wronie, obdarzonej darem jasnowidzenia i dręczonej myślą o gwałtownym i bliskim zgonie. Może to była obojętność, ale w każdym razie niezwykle podobna do upadku na duchu.
Stary gentleman dał znak i dwóch obdartych chłopaków zaczęło zwolna gramolić się na drzewo.
„Poco te dzieci?“ zapytał nagle pan Pickwick.
Dobre jego serce opanowała trwoga; słyszał bowiem o nędzy wieśniaków i niedaleki był od przypuszczenia, że właśnie nędza zmusiła te biedne dzieci służyć za cel dla strzałów, by w ten sposób zarobić na kawałek chleba dla rodziców.
„Tylko do spędzania zwierzyny“, odpowiedział śmiejąc się pan Wardle.
„Do czego?“
„Do płoszenia wron“.
„A! Nic więcej?“
„Naturalnie. Teraz jest już pan spokojny?“
„Zupełnie“.
„To mnie cieszy. Czy mam zacząć?“ dodał stary gentleman, zwracając się do pana Winkle.
„Owszem, proszę“, odpowiedział tamten, zadowolony już z tego, że wygra trochę na czasie.
„Usuńcie się nieco. No! Teraz!“
Jeden z chłopców krzyknął, potrząsając gałąź, na której znajdowało się gniazdo, i w tej samej chwili około tuzina młodych wron, którym przerwano hałaśliwą rozmowę, rzuciło się naprzód, by zobaczyć o co chodzi. Stary gentleman w odpowiedzi wystrzelił. Jeden z ptaków upadł, inne odleciały.
„Podnieś, Joe“, rzekł stary gentleman. Pyzaty chłopak wystąpił a twarz jego wypogodziła się niby do uśmiechu; niejasne zarysy pasztetu z młodych wron zamigotały mu w wyobraźni. Podniósłszy ptaka, już się śmiał rzeczywiście, bo wrona była tłusta i pulchna.
„Teraz kolej na pana, panie Winkle“, rzekł stary gentleman, nabijając strzelbę po raz drugi. „Strzelaj pan!“
Pan Winkle wystąpił naprzód i zmierzył. Pan Pickwick i jego towarzysze cofnęli się mimowolnie, pewno dla ukrycia się przed gradem wron, które niezawodnie padną od niszczącego śrutu ich towarzysza. Nastąpiła uroczysta chwila, potem krzyk, trzepotanie skrzydeł, lekki szczęk...
„A to co?“ zawołał stary gentleman.
„Nie wystrzeliło?“ zapytał pan Pickwick.
„Nie wypaliło“, odrzekł pan Winkle, który strasznie pobladł, zapewne wskutek doznanego zawodu.
„To szczególne“, rzekł stary gentleman, biorąc strzelbę. „To się jej nigdy nie wydarzyło. Ale cóż to? Nie widzę ani śladu pistona!“
„No, proszę!“ zawołał pan Winkle; „zupełnie o nim zapomniałem...“
Poprawiono to lekkie zapomnienie. Pan Pickwick znów usunął się, pan Tupman stanął za drzewem, pan Winkle zrobił z determinacją krok naprzód, oburącz trzymając strzelbę. Chłopiec krzyknął; zerwały się cztery wrony. Pan Winkle podniósł broń; rozległ się strzał, a potem krzyk, ale w niczem niepodobny do krakania wrony. Oto pan Tupman uratował życie wielu niewinnym ptakom, przyjąwszy we własne ramię część naboju.
Trudno opisać zamieszanie, jakie nastąpiło wskutek tego; trudno opowiedzieć, jak pan Pickwick, w pierwszych chwilach wzruszenia, nazwał pana Winkle nędznikiem, jak pan Tupman leżał rozciągnięty na trawie, jak pan Winkle, trwogą zdjęty, ukląkł przy nim; jak pan Tupman w gorączce wymieniał rozmaite chrzestne imiona kobiece, otwierał to jedno, to drugie oko, i znowu obydwa zamykał. Scena ta, tak samo trudna jest do opisania, jak trudne jest przedstawienie samego nieszczęśliwego rannego, stopniowo przychodzącego do siebie, widzącego jak mu przewiązują ranę chustkami, wolnym krokiem powracającego do domu i wspartego na ramionach swych zaniepokojonych przyjaciół.
Panie znajdowały się na progu, oczekując przybycia panów na śniadanie. Ponad wszystkie jaśniała ciotka-panna, uśmiechała się i dawała znaki, by szli prędzej. Widocznie nie wiedziała o tem, co zaszło. Biedna istota! Są chwile, w których nieświadomość jest prawdziwem dobrodziejstwem.
Zbliżano się coraz więcej.
„Co to się stało temu małemu staruszkowi?“ zapytała półgłosem miss Izabela Wardle. Ciotka-panna nie zwróciła uwagi na te wyrazy. Sądziła, że idzie o pana Pickwicka, ponieważ w jej oczach pan Tracy Tupman był młodzieńcem; patrzyła na jego lata przez szkła pomniejszające.
„Tylko się nie trwóżcie!“ rzekł pan Wardle do swych córek. Małe grono mężczyzn tak pana Tupmana ze wszech stron okrążyło, iż nie można było jeszcze jasno rozpoznać natury wypadku.
„Nie przestraszcie się!“ zawołał znowu pan Wardle o kilka kroków bliżej.
„Co się stało?“ krzyknęły razem wszystkie damy, okropnie przerażone taką zapowiedzią.
„Panu Tupmanowi zdarzył się mały przypadek; to wszystko“.
Ciotka-panna krzyknęła przeraźliwie, zamknęła oczy i padła na wznak na ręce dwóch młodych miss.
„Skropcie jej twarz zimną wodą“, zawołał stary gentleman.
„Nie! Nie!“ szepnęła ciotka-panna. „Już się czuję lepiej. Bello... Emilio... chirurga! Raniony! Czy żyje?... Ach! ach! ach!“
I ciotka-panna, znów krzyknąwszy przeraźliwie, dostała ataku nerwowego nr. 2.
„Uspokój się pani“, rzekł Tupman, do łez prawie rozczulony takiem współczuciem dla jego cierpień. „Droga pani, uspokój się!“
„To jego głos!“ zawołała ciotka-panna i gwałtowne symptomata ataku nerwowego nr. 3 nastąpiły bezzwłocznie.
„Niech się pani nie przeraża, błagam cię, najdroższa pani“, rzekł znowu pan Tupman rzewnym głosem. „Jestem bardzo lekko raniony, zapewniam panią“.
„Więc pan żyje?“ zawołała nerwowa osoba, „o, powiedz pan, żeś nie umarł“.
„Nie róbże głupstw, Rachelo“, przerwał pan Wardle porywczo, co wcale nie zgadzało się z poetyczną naturą całej sceny. „Po jakiego djabła chcesz, by ci sam powiedział, że nie umarł?“
„Nie, nie umarłem“, odrzekł pan Tupman, „innej pomocy, prócz pani, nie potrzebuję. Pozwól mi pani wesprzeć się na twem ramieniu“.
A do ucha dodał: „O! Miss Rachelo!“
Wzruszona dama jego myśli podała mu rękę. Razem weszli do salonu. Pan Tracy Tupman przycisnął lekko do ust rękę, której nie cofnięto, a potem padł na kanapę.
„Czy panu niedobrze?“ zapytała miss Rachela zaniepokojona.
„Nic, to nic; zaraz będzie mi lepiej“, odrzekł pan Tupman, zamykając oczy.
„Śpi!“ szepnęła ciotka-panna, (od dwudziestu sekund pan Tupman miał zamknięte oczy). „Śpi, drogi Tupman“.
Pan Tupman skoczył na równe nogi.
„O! Powtórz pani raz jeszcze te słowa!“ zawołał.
Kobieta zadrżała.
„Przecież pan ich nie słyszał“, rzekła wstydliwie.
„O! Słyszałem“, odrzekł pan Tupman z ogniem. „Powtórz pani te słowa. Jeżeli chcesz, bym wyzdrowiał, powtórz!“
„Ts!...“ zawołała dama, „mój brat idzie!“
Pan Tracy Tupman rzucił się znów na kanapę; do pokoju wszedł pan Wardle z chirurgiem.
Obejrzano ramię, przewiązano ranę, uznawszy ja za bardzo lekką. Po uspokojeniu w ten sposób umysłów, zajęto się śniadaniem. Wesołość znów zajaśniała na wszystkich twarzach. Tylko pan Pickwick był milczący i zamyślony; wątpliwość i nieufność malowały się w jego wyrazistych rysach; jego wiara w pana Winkle była wtrząśnięta porannemi wypadkami.
„Czy gra pan w krikieta?“ zapytał nagle pan Wardle pana Winkle.
W każdym innym wypadku pan Winkle odpowiedziałby twierdząco, ale rozumiejąc delikatność swego położenia, odpowiedział odmownie.
„Nie, panie“.
„A pan?“ zapytał pan Snodgrass wesoło starca.
„Dawniej grywałem; teraz już nie. Chociaż jednak nie gram, należę zawsze do klubu“.
„Wszak to dziś podobno ma być rozegrana wielka partia między dwoma przeciwnemi obozami Muggleton i Dingley Dell?“ rzekł pan Pickwick.
„Tak jest“, odpowiedział gospodarz; „pójdziemy tam, co?“
„Owszem“, odrzekł pan Pickwick, „lubię bardzo przypatrywać się zabawom, którym można oddawać się bez niebezpieczeństwa i przy których niezręczność ludzka nie naraża życia istot podobnych sobie“.
To rzekłszy, pan Pickwick zrobił wymowną pauzę i ostro spojrzał na pana Winkle, który nie mógł bez drżenia wytrzymać przenikliwego wzroku swego mentora. Pan Pickwick mówił dalej:
„Zdaje mi się, iż najwłaściwiej będzie powierzyć naszego rannego przyjaciela opiece dam“.
„Nie możecie umieścić mnie w lepszych rękach“, rzekł pan Tupman.
„Niepodobna!“ dodał pan Snodgrass. Ułożono się więc tak, że pan Tupman pozostanie w domu pod dozorem dam, a męska część towarzystwa, pod dowództwem pana Wardle, pójdzie patrzeć na walkę, która wyrwała Muggleton z ospałości i napełniła Dingley Dell gorączkowem wzruszeniem.
Było tylko dwie mile do tego miejsca; droga szła pomiędzy cienistemi drzewami. Rozmowa toczyła się głównie o pięknych kraiobrazach, ukazujących się kolejno, a pan Pickwick, znalazłszy się na wielkiej ulicy w Muggleton, żałował prawie, że podróż trwała tak krótko.
Wszystkie osobistości, których genjusz obdarzony jest lakiemi takiemi wiadomościami z geografii, wiedzą niewątpliwie, iż miasto Muggleton posiada radę miejską, burmistrza, obywateli i wyborców, zażywających przez parlament określonych przywilejów korporacji. Ktokolwiekby zaś zechciał przejrzeć odezwy burmistrza do mieszkańców, lub adresy mieszkańców do burmistrza, lub burmistrza i mieszkańców do rady miejskiej, lub burmistrza, mieszkańców i rady miejskiej do parlamentu, ten dowiedziałby się z nich o tem, coby powinien był dawno wiedzieć, a mianowicie, że Muggleton jest miastem starożytnem i lojalnem, łączącem gorliwość dla zasad chrystjanizmu ze stałem przywiązaniem do ustaw handlowych. Na dowód tego, burmistrz, rada miejska i inni mieszkańcy, w rozmaitych czasach, przedstawili sześćdziesiąt osiem petycyj o zezwolenie na sprzedaż beneficjów kościelnych, osiemdziesiąt sześć petycyj o wzbronienie sprzedaży ulicznej w dniu niedzielnym, tysiąc czterysta dwadzieścia petycyj o zniesienie handlu niewolnikami w Ameryce i takąż samą ilość petycyj przeciw wszelkiemu mieszaniu się prawodawstwa do sprawy przeciążania dzieci pracą w fabrykach angielskich.
Pan Pickwick, znalazłszy się na wielkiej ulicy tego świetnego grodu, spoglądał na sceny roztaczające się przed jego oczami z ciekawością połączoną z zajęciem.
Rynek miał kształt czworoboku, w którego środku wznosiła się wielka oberża. Ogromny jej szyld przedstawiał przedmiot bardzo zwyczajny w dziedzinie sztuk pięknych, ale niezmiernie rzadko spotykany w naturze, a mianowicie niebieskiego lwa z trzema łapami w powietrzu, kołyszącego się na środkowym pazurze czwartej łapy. W pobliżu widać było biuro towarzystwa ubezpieczeń od pożarów i lombard, magazyny handlarza zbożem i handlarza płótnem, sklep siodlarza, handlarza wódek, korzennika i szewca. Ten miał sklep, w którym, prócz wytworów jego sztuki, dostać można było równocześnie kapelusze, czapki, ubrania, bawełniane parasole i wszelkie pożyteczne wiadomości. Stał tu prócz tego mały dom z czerwonej cegły, z niewielkiem brukowanem podwórzem, o którym każdy wiedział, że należy do adwokata. Był tam inny jeszcze dom, także z czerwonej cegły, nad którego drzwiami zawieszona szeroka blacha miedziana bardzo czytelnem pismem objaśniała, że dom ten należy do chirurga. Kilku młodych ludzi szło na plac, gdzie miano grać w krikieta, a dwóch czy trzech kupców, stojących na progu swych sklepów, widocznie miało wielką chętkę udać się w to samo miejsce, co zresztą, według wszelkich pozorów, mogli zrobić, nie tracąc wielkiej liczby kupujących.
Pan Pickwick już się był zatrzymał, by robić spostrzeżenia, które potem zamierzał spisać, ale ponieważ towarzysze jego zeszli z głównej drogi, pospieszył wraz z nimi na plac boju.
Tu, oprócz przyrządów do gry, znajdowały się dwa namioty, mające służyć za miejsce wypoczynku i posiłku dla stron wojujących. Ale gra jeszcze nie rozpoczęła się. Dwaj czy trzej dingleydelljczycy i tyluż muggletończyków zabawiało się przerzucaniem od niechcenia piłek z ręki do reki. Mieli słomiane kapelusze, flanelowe kurtki i białe spodnie. Kilku innych gentlemanów, ubranych tak samo, stało przed namiotem, ku któremu pan Wardle poprowadził swe towarzystwo.
Kilka tuzinów „Jak się masz“ powitało starego gentlemana; jednocześnie nastąpiło generalne podniesienie kapeluszy słomianych z widocznie zaraźliwem pochylaniem flanelowych kurtek, gdy pan Wardle przedstawił swych gości jako gentlemanów z Londynu, pragnących gorąco być obecnymi przy uroczystościach dnia tego, które, nie wątpi o tem, zyskają sobie ich uznanie.
„Sądzę, że najlepiej będzie, gdy panowie pójdą pod namiot“, rzekł ogromnej tuszy mężczyzna, którego ciało zdawało się być olbrzymią półsztuką flaneli, nawiniętą na parę poduszek.
„Tam będzie panom nierównie wygodniej“, dodał inny gentleman, tak potężnych jak pierwszy rozmiarów i podobny do drugiej półsztuki tejże flaneli.
„Panowie bardzo łaskawi“, odrzekł pan Pickwick.
„Tędy“, zaczął znów stary gentleman; „tu najlepsze miejsce“. I poszedł naprzód, sapiąc jak koń dychawiczny.
„Pyszna gra, szlachetne zajęcie, doskonałe ćwiczenie, wyborne!“
Takie okrzyki doszły uszu pana Pickwicka, gdy wchodził pod namiot, a pierwszym przedmiotem, który ukazał się jego oczom, był jego przyjaciel z dyliżansu w Rochester, teraz właśnie zawzięcie perorujący, ku niemałemu zadowoleniu kółka wyborowych graczy z Muggletonu. Ubiór jego był w lepszym nieco stanie.
Nieznajomy natychmiast poznał swych przyjaciół. Ze zwykłym swym rozpędem, gadając nieustannie, rzucił się ku panu Pickwickowi, pochwycił go za rękę i wprowadził do koła, jakgdyby całe urządzenie zabawy było pod jego specjalną dyrekcją.
„Tedy! tędy! Będzie tu siarczyście wesoło! Kadzie piwa, góry wołowiny, beczki musztardy, świetny dzień, siadaj pan, rozgość się, cieszę się, że pana widzę, bardzo się cieszę“.
Pan Pickwick usiadł, panowie Winkle i Snodgrass poszli również za wskazaniem swego tajemniczego przyjaciela. Pan Wardle oglądał go z milczącem zdumieniem.
„Pan Wardle, nasz przyjaciel“, rzekł pan Pickwick do nieznajomego.
„Przyjaciel panów?“ wykrzyknął nieznajomy. „O! Kochany panie! Jakże się pan ma? Przyjaciele naszych przyjaciół są.. Niechże uścisnę pańską dłoń!“
Wygłaszając te frazesy, nieznajomy pochwycił rękę pana Wardle z ogniem dawnej zażyłości, potem cofnął się parę kroków, jakby chciał lepiej przypatrzyć się jego twarzy i postawie, potem znów uścisnął pana Wardle, jeszcze serdeczniej, niż za pierwszym razem.
„Skąd pan się tu wziąłeś?!“ zawołał pan Pickwick z uśmiechem, w którym życzliwość walczyła ze zdziwieniem.
„Skąd? Mieszkam w oberży pod Koroną w Muggleton. Spotkałem towarzystwo. Flanelowe kurtki, białe pantalony, butersznyty, smażone cynadry, dzielni chłopcy, dzielni!“
Pan Pickwick znał dobrze stenograficzny styl nieznajomego, by wywnioskować z tej gadaniny, szybkiej i bez związku, że w ten czy ów sposób poznajomił się z muggletończykami i że następnie, także we właściwy sobie sposób, udało mu się otrzymać zaproszenie. Zadowolniwszy swą ciekawość, pan Pickwick poprawił okulary i począł przypatrywać się grze, która się już zaczynała.
Muggleton miało pierwszeństwo a zainteresowanie było ogromne, gdy dwaj najznakomitsi gracze ze słynnego klubu w Muggleton, pan Dumbkins i pan Poder, stanęli uroczyście z laskami w ręku przy swych palach. Pan Luffey, duma i ozdoba Dingley Dellu, wybrany został na przeciwnika straszliwego Dumbkinsa, a pan Struggle miał stawić czoło niezwyciężonemu Podderowi. Inni gracze rozeszli się po placu dla łapania piłek, i każdy z nich przybrał odpowiednią postawę, to jest oparł ręce o kolana i pochylił się, jak do zabawy, gdy chłopcy skaczą jeden przez drugiego. Wszyscy klasyczni gracze tak stają; panuje nawet ogólne przekonanie, iż w innej postawie niepodobna dojrzeć piłki.
Sędziowie ustawili się za palami, liczący punkty byli gotowi do zapisywania. Nastąpiła głęboka cisza. Pan Luffey cofnął się o kilka kroków wtył poza pal i przez kilka sekund trzymał piłkę pod prawem swem okiem. Dumbkins czekał na piłkę ze szlachetną dufnością i śledził każde poruszenie Luffeya.
„Baczność!“ krzyknął pan Luffey i w tejże chwili piłka jak błyskawica wyleciała mu z ręki. Roztropny Dumbkins pilnował się: chwycił ją na koniec kija i przerzucił ponad głowami otaczających graczy, którzy byli właśnie pochyleni dość głęboko, by pozwolić piłce przelecieć nad sobą.
„Punkt — punkt — jeszcze — rzucić — dalej — spalony — drugi — nie — tak — nie — jest, jest —“.
To były okrzyki, które nastąpiły po uderzeniu, dzięki któremu muggletończykom zapisano dwa punkty.
Podder uzbierał dość laurów, by uwieńczyć niemi siebie i cały Muggleton. Przytrzymywał podejrzane piłki, przepuszczał złe, chwytał dobre i rzucał je w rozmaitych kierunkach. Inni gracze byli zgorączkowani i zmęczeni; rzucający piłki zmieniali się i bili w piłki, aż im ręce opadały; tylko Dumkins i Podder byli niezmęczeni. Gdy który ze starszych panów próbował wstrzymać pęd piłki, przewijała mu się ona między nogami lub wymykała z rąk. Gdy usiłował ją schwycić który ze zręcznych graczy, piłka uderzyła go w nos i z podwójną mocą odskakiwała wesoło, a oczy nieszczęśliwca napełniały się łzami, na czoło zaś występował pot przerażenia. Podług rachunku Dumbkinsa i Poddera, Muggleton miał czterdzieści pięć, gdy tablica dingleydellczyków była biała jak ich twarze; różnica była zbyt wielka, by można było myśleć o odegraniu się. Napróżno impetyczny Luffey, napróżno roznamiętniony Struggles robili wszystko, co umiejętność i wprawa dyktowała, by zdobyć pole — nic nie pomogło. Dingley Dell zmuszony był uznać Muggleton za zwyciescę.
Przez cały ciąg gry nieznajomy w zielonym fraku jadł, pił i gadał bez przerwy. Przy każdym trafnym rzucie wyrażał się dla grających z pochwałą. Ależ też za każdym razem, gdy gracz piłki pochwycić nie mógł, piorunował przeciw niezręcznemu. „Ach, niezdara!... Niezgrabny!“ i t. p. Wykrzykniki przekonywały obecnych, że nieznajomy był najnieomylniejszym sędzią w szlachetnej grze w krikiet.
„Świetna partja! Wybornie zagrana! Niektóre rzuty doskonałe“, rzekł, gdy grę skończono i obie strony wtłoczyły się do namiotu.
„Czy pan grywa?“ zapytał pan Wardle, którego bawiła ta gadatliwość.
„Czy grywam? Tysiąc razy grałem. Nie tu, w Indjach zachodnich, niesłychany wysiłek, gorąca robota, bardzo gorąca“.
„Gra ta i w takim klimacie, to nie byle co“, zauważył pan Pickwick.
„Byle co? Gorąca, strasznie gorąca, paląca! Pewnego dnia grałem partję o zakład z moim przyjacielem pułkownikiem sir Tomaszem Blazo. Wygrywam. Siódma rano. Sześciu krajowców podaje piłki. Zaczynamy znowu. Gorąco niezmiernie. Krajowcom niedobrze robi się, odnoszą ich. Staje drugie pół tuzina. Tym także niedobrze robi się. Odnoszą ich. Ja niezmęczony. Pułkownikowi Blazo także robi się niedobrze. Nie chce ustąpić. Guanko Samba sam zostaje. Słońce pała. Kije do piłek jak węgle. Na piłkach od gorąca występują pęcherze. Pięćset siedmdziesiąt punktów. Więcej nie mogłem. Guanko zbiera ostatek sił. Ja idę kąpać się, a potem na obiad“.
„A co się stało z tym panem... jakże mu?...“ zapytał jakiś stary gentleman.
„Z kim? Z pułkownikiem Blazo?“
„Nie, z tym drugim gentlemanem“.
„Guanko Samba?“
„Tak“.
„Biedny Guanko! nigdy już nie przyszedł do siebie; skończył grę, skończył życie, umarł panie“.
Wymówiwszy to, nieznajomy zasłonił sobie twarz kuflem piwa, ale czy dla przełknięcia tego, co kufel w sobie zawierał, czy dla ukrycia wzruszenia, tego nigdy nie mogliśmy ustalić. Wiemy tylko, że po chwili zatrzymał się nagle, westchnął długo i głęboko, potem z niepokojem spojrzał na dwóch głównych członków klubu z Dingley Dell, którzy zbliżywszy się do pana Pickwicka, powiedzieli:
„Idziemy na skromną przekąskę pod Błękitnego Lwa. Spodziewamy się, że zechce pan przyjąć w niej udział ze swoimi przyjaciółmi“.
„A, rozumie się“, rzekł pan Wardle, „w liczbie naszych przyjaciół liczymy i pana...“
I zwrócił się ku nieznajomemu.
„Jingle“, odrzekła ta uniwersalna osoba. „Alfred Jingle, esquire z Niemanic“.
„Przyjmuję zaproszenie z wielką przyjemnością“, odpowiedział pan Pickwick.
„I ja także!“ zawołał pan Alfred Jingle, biorąc pod jedną rękę pana Pickwicka, pod drugą pana Wardle i szepcząc im do ucha:
„Pyszny obiad! Zimny, ale doskonały. Zaglądałem tam dziś rano: drób, pasztety i reszta. Bardzo mili ludzie, a przytem grzeczni, bardzo grzeczni“.
Towarzystwo małemi grupami poszło przez miasto i w kwadrans potem wszyscy siedzieli już w wielkiej sali hotelu pod Błękitnym Lwem.
Pan Dumbkins sprawował urząd przewodniczącego, a pan Luffey wiceprezydenta.
Był tam wielki szczęk talerzy, nożów, widelców i wyrazów. Trzech garsonów biegało na wszystkie strony; pożywne jadła znikały szybko. Pan Jingle tyle przyczyniał się do wszelkiego nieładu, co pół tuzina pospolitych biesiadników. Wreszcie, gdy wszyscy podjedli sobie ile wlazło, zdjęto obrus, na stole ustawiono butelki, szklanki i deser, a służba usunęła się, by dojadać i dopijać resztki Wkrótce słychać było tylko gwar rozmów i wybuchy śmiechu. Między innymi, znajdował się tam pewien mały, nadęty człowieczek, mający minę taką, jakby chciał powiedzieć: „nie mów nic, bo ci zaprzeczę“, ale który do tej pory zachowywał się bardzo spokojnie. Czasami tylko, gdy rozmowa przycichała, spoglądał dokoła, jak gdyby miał wielką ochotę wygłosić coś zajmującego, i odkaszliwał z niewysłowioną godnością. Wreszcie, w chwili gdy zapanowała względna cisza, mały człowieczek wykrzyknął donośnym i uroczystym głosem:
„Panie Luffey!“
Wszyscy umilkli; osoba zainterpelowana odrzekła wśród ciszy głębokiej:
„Co, panie?“
„Mam zamiar przemówić kilka słów do panów, jeżeli pan zechce wezwać ich do napełnienia szklanek“.
Pan Jingle tonem protekcyjnym zawołał:
„Słuchajcie! Słuchajcie!“
Wyrazy te powtórzyło chórem całe towarzystwo. Wiceprezydent, przybrawszy minę poważnego oczekiwania, powiedział:
„Pan Staple!“
„To, co chcę powiedzieć“, rzekł mały człowieczek, powstając, „zwracam do pana, nie do naszego czcigodnego prezydenta, ponieważ nasz czcigodny prezydent jest pod wieloma względami, mogę nawet powiedzieć we większej części, przedmiotem tego, co mam powiedzieć i mogę powiedzieć, tego, co mam... tego co...“
„Mam wykazać“, dodał pan Jingle.
„Tak, mam wykazać“, zaczął mały człowieczek, „dziękuję memu szanownemu przyjacielowi, jeśli ten pozwoli mi tak się nazwać (cztery słuchajcie! i jedno najchętniej! ze strony pana Jingle). Mogę przypisać sobie ten zaszczyt, iż powiększam o jedną jednostkę liczbę ludności Muggletonu. Ale wyznam otwarcie, panie, że nie pragnę tego zaszczytu. Powiem dlaczego, panie. (Słuchajcie!) Chętnie przyznaję Muggletonowi wszystkie zalety, wszystkie zaszczyty, jakich żądać może; są one zbyt licznie i zanadto znane, by trzeba było je wymieniać. Ale, panie, gdy pamiętam o tem, że Muggleton dał życie takiemu Dumbkinsowi i takiemu Podderowi, to nie zapominajmy, że Dingley Dell może się szczycić wydaniem takiego Luffeya i takiego Strugglesa (hałaśliwe oklaski). Niech nikt mnie, panie, nie posądza o chęć przyćmienia sławy gentlemanów, których wymieniłem na pierwszem miejscu; zazdroszczę im przyjemności, jakiej doznawać muszą w tym dniu pamiętnym (oklaski). Wszyscy panowie znacie odpowiedź, daną Aleksandrowi Wielkiemu przez indywiduum, które, że użyję pospolitego wyrażenia, mieszkało w beczce: „Gdybym nie był Diogenesem, chciałbym być Aleksandrem“. — Sądzę, że ci panowie powinniby powiedzieć: „Gdybym nie był Dumbkinsem, chciałbym być Luffeyem, gdybym nie był Podderem, chciałbym być Strugglesem“, (entuzjazm). Ale, gentlemani z Muggletonu, czyż nasi współobywatele odznaczają się tylko w grze w piłkę? Czyście nigdy nie słyszeli nazwiska Dumbkinsa, przytaczanego jako przykład wytrwałości? Czyście nie przywykli łączyć nazwiska Poddera z pojęciem prawa własności? (wielkie oklaski). Walcząc o wasze prawa, waszą wolność, wasze przywileje, czyście nigdy nie byli doprowadzeni, choćby na chwilę, do zwątpienia i rozpaczy? A gdy upadaliście na duchu, czyż imię Dumbkinsa nie ożywiało w waszych sercach ognia nadziei? Jedno słowo tego kolosalnego człowieka, czyż nie nadawało jej takiego blasku, jakby nigdy nie gasła? (wielkie oklaski). Panowie! Wzywam was, byście świetną aureolą oklasków otoczyli połączone imiona Dumbkinsa i Poddera!“
Tu mały człowieczek zamilkł a towarzystwo poczęło okropnie hałasować i stukać, co, z małemi przerwami, trwało przez resztę wieczora. Pan Luffey i pan Struggles, pan Pickwick i pan Jingle byli kolejno przedmiotem pochwał i każdy z nich kolejno dziękował za ten zaszczyt.
Rozmiłowani w szlachetnem przedsięwzięciu, któremu poświęciliśmy się, doznalibyśmy niczem niewysłowionego uczucia dumy i bylibyśmy pewni nieśmiertelności, gdybyśmy byli w stanie dać naszym czytelnikom najsłabsze streszczenie tych mów. Jak zwykle, pan Snodgrass robił wiele notat i nie ulega wątpliwości, iż moglibyśmy w nich znaleźć mnóstwo niesłychanie ważnych wskazówek, gdyby ognista wymowa oratorów, czy też wpływ wina, nie sprawiły, że ręka tego gentlemana trzęsła się do tego stopnia, iż pismo jego stało się zupełnie nieczytelne a styl ciemny. Uzbroiwszy się w wielką cierpliwość, zdołaliśmy zaledwie wyczytać niektóre wyrazy, nieco podobne do nazwisk mówców. Rozpoznaliśmy również szkic piosenki, (zapewne śpiewanej przez pana Jingle), w której w krótkich odstępach rymują się z sobą wyrazy wina i przyczyna, troski i boski. Sądzimy również, że pod koniec notat wyczytaliśmy kilka aluzyj do resztek pieczeni i smażonych kurcząt; potem wyróżniliśmy wyrazy zimny grog i porter. Ale ponieważ hipotezy, które mogliśmy budować na tych wskazówkach, nie miałyby nigdy innej wartości nad przypuszczenia, więc nie chcemy robić domysłów, jakie się nam nasuwają.
Dlatego też powracamy do pana Tupmana, poprzestając na nadmienieniu, że w kilka minut po północy, słyszano, jak połączone znakomitości Dingley Dellu i Muggletonu wyśpiewywały energicznie tę znaną a poetyczną piosnkę:

Dopiero rankiem przyjdziemy
I dopiero w dzień zaśniemy!
Dopiero rankiem przyjdziemy
I dopiero w dzień zaśniemy!
Jutro rano z brzaskiem dnia.
Aż z dnia brzaskiem jutro rano!


Rozdział ósmy.
Jasno udowadniający, że koleje prawdziwej miłości nie zawsze bywają tak gładkie, jak koleje żelazne.

Spokojna samotność Dingley Dellu, obecność tylu osób płci pięknej, pomoc i serdeczna opieka, jakie okazywano panu Tupmanowi, wszystko to przychylnie wpłynęło na rozwinięcie zarodka i wzrost słodkiego uczucia, które natura zasiała w jego łonie, a które zdawało się obecnie skupiać na jednym miłym przedmiocie. Młode panny były piękne, obejście ich ujmujące, charaktery nadzwyczaj miłe, ale w ich latach nie można mieć pretensji do godności ruchów, do postawy noll me tangere, do majestatu wzroku, który, zdaniem pana Tupmana, wyróżniał ciotkę-pannę, wśród wszystkich kobiet, na jakie zerkał kiedykolwiek. Widoczne było, że dusze ich są sobie pokrewne, że w ich naturach było coś sympatyzującego z sobą, jakaś tajemnicza zgodność uczuć. Imię ciotki-panny, wyrwało się pierwsze z ust pana Tupmana, gdy ranny, upadł na trawę; rozdzierający jej krzyk najpierw obił mu się o uszy, gdy go prowadzono do domu. Ale czy wzruszenie to było wynikiem zwykłej kobiecej czułości i wrażliwości, któreby równie zamanifestować się mogły wobec każdego innego, lub czy też wyrwało je uczucie bardziej namiętne, gorętsze, które on jeden między śmiertelnikami zdołał rozbudzić w tem sercu? Takie to wątpliwości dręczyły umysł pana Tupmana, leżącego na sofie, i takie to wątpliwości postanowił rozwiązać bezzwłocznie i raz na zawsze.
Słońce ukończyło swój bieg. Panowie Pickwick, Winkle i Snodgrass poszli wraz z wesołym gospodarzem do Muggletonu; Izabela i Emilja przechadzały się z panem Trundle; stara, głucha dama usnęła w swym fotelu; jednostajne chrapanie pyzatego chłopca dolatywało z odległej kuchni; służące gapiły się przy bramie, flirtując w sposób bardzo pierwotny z kilkoma wiejskimi drągalami. Interesująca para siedziała w salonie, na wszystko obojętna, marząc tylko sobie, podobna do pary rękawiczek z jagnięcej skóry, razem złożonych i zwiniętych.
„Zapomniałam o moich biednych kwiatkach“, szepnęła ciotka-panna.
„Niech je pani teraz podleje“, odrzekł pan Tupman przekonywująco.
„Może wieczorne powietrze zaszkodzi panu?“ szepnęła czule miss Rachela.
„Nie! Nie!“ zawołał pan Tupman wstając, „owszem, to mi pomoże. Pozwoli pani, bym jej towarzyszył?“
Interesująca dama starannie poprawiła szarfę, na której zwieszona była ręka jej wielbiciela, i razem poszli do ogrodu.
W jednym z jego końcu znajdowała się altana z kaprifolium, jaśminu i innych wonnych roślin, jeden z tych miłych przytułków, jakie właściciele ogrodów wznoszą dla wygody pająków.
Ciotka-panna wzięła w altanie wielką konewkę z czerwonej miedzi i już zamierzała wyjść, gdy pan Tupman zatrzymał ja i posadził koło siebie na ławce.
„Miss Wardle“, rzekł z westchnieniem.
Ciotkę-pannę opanowało tak mocne drżenie, że kamyki znajdujące się przypadkowo w konewce, poczęły stukać o dno, jak w znanych dziecinnych zabawkach.
„Miss Wardle“, powtórzył pan Tupman, „pani jesteś aniołem“.
„Panie Tupman!“ zawołała Rachela, poczerwieniawszy jak jej konewka.
„Tak“, mówił dalej wymowny pickwickista, „wiem o tem... aż nadto... na moje nieszczęście“.
„Wszystkie kobiety są aniołami powiadają mężczyźni“, odpowiedziała żywo Rachela.
„Więc czem jest pani? Do czego mam panią porównać? Gdzie jest kobieta podobna do pani? Gdzie znajdę takie rzadkie połączenie wysokich zalet i piękności? Gdzie mam szukać? Ach!“
Tu pan Tupman zatrzymał się i uścisnął rękę trzymającą za ucho szczęśliwą konewkę.
Trwożliwa heroina odwróciła nieco głowę, mówiąc słabym głosem:
„Mężczyźni to tacy zwodziciele“.
„Tak jest, ma pani słuszność“, zawołał pan Tupman, „ale nie wszyscy... Istnieje jedna przynajmniej istota, która nigdy się nie zmieni! Istota, któraby uważała się za szczęśliwą, gdyby poświęcić mogła całe swe życie uszczęśliwieniu pani. Istota, która żyje, patrząc na panią, oddycha tylko uśmiechem pani! Istota, która tylko dla pani znosi ciężkie brzemię życia!“
„Gdyby się znalazła taka istota...“
„Znalazła się!“ przerwał ognisty Tupman. „Znalazła się! Jest tu, miss Wardle“.
I zanim dama zdołała odgadnąć jego zamiary, upadł jej do nóg.
„Panie Tupman, wstań pan“, zawołała Rachela.
„Nigdy!“ odpowiedział z mocą. „O! Rachelo!“
I pochwycił za rękę która upuściła konewkę, i przycisnął ją do ust (rękę a nie konewkę).
„O! Rachelo! Powiedz, że mnie kochasz!“
„Panie Tupman“, szepnęła młoda niegdyś osoba, odwracając głowę, „zaledwie mam siłę odpowiedzieć panu... ale... ale pan nie jesteś mi obojętny“.
Gdy pan Tupman usłyszał to słodkie wyznanie, natychmiast pospieszył spełnić to, do czego go natchnęło namiętne wzruszenie i co każdy spełnia w podobnych okolicznościach (przynajmniej tak sądzimy, bo z tego rodzaju sprawami nie jesteśmy obeznani): zerwał się nagle, objął kibić czułej dziewicy i wycisnął na ustach mnóstwo pocałunków. Po przyzwoitym oporze, dama poddała się im tak biernie, iż niewiadomo, ileby pan Tupman tych pocałunków nawyciskał, gdyby Rachela nagle nie drgnęła, bez żadnej tym razem afektacji, i nie krzyknęła przerażona:
„Panie Tupman! Widzą nas, zginęliśmy!“
Pan Tupman odwrócił się. Za nim stał pyzaty chłopiec, najzupełniej nieruchomo, wytrzeszczywszy na altankę wielkie, okrągłe oczy, ale z twarzą tak pozbawioną wszelkiego wyrazu, że najzręczniejszy fizjognomista nie zdołałby dopatrzeć się w niej ani zdziwienia, ani ciekawości, ani żadnej z namiętności, wzruszających serca ludzkie. Pan Tupman patrzał na pyzatego chłopca, pyzaty chłopiec patrzał na pana Tupmana, a im dłużej pan Tupman studjował kompletną nieruchomość jego rysów, tem mocniej przekonywał się, że zaspany młody człowiek nic nie widział, albo też nie pojmował tego, co widział. W tem przekonaniu zapytał go z wielką stanowczością:
„Co tu robisz?“
„Kolacja gotowa“, odrzekł Joe bez wahania.
„Czyś dopiero tu przyszedł?“ zapytał znowu pan Tupman, przeszywając go wzrokiem.
„Dopiero przyszedłem“, odpowiedział.
Pan Tupman znów spojrzał na niego bardzo ostro, ale pyzaty chłopiec ani drgnął a wyraz twarzy nie zmienił mu się wcale.
„Nie wie nic o tem, co się stało“, rzekł cicho szczęśliwy pickwickista.
„Nie“, odpowiedziała dama.
Poza nimi dał się słyszeć lekki szmer, podobny do tłumionego śmiechu, pan Tupman żywo odwrócił się. Nie... to nie mógł być pyzaty chłopiec; na twarzy jego nie było śladu wesołości, i wogóle żadnego innego wyrazu, oprócz wyrazu żarłoczności.
„Zapewne spał, idąc tu“, szepnął pan Tupman.
„Niema najmniejszej wątpliwości“, odrzekła ciotka-panna, poczem oboje poczęli się śmiać.
Jednak mylili się. Raz tylko w życiu letargiczny młodzieniec nie spał. Czuwał on, czuwał najzupełniej, i wszystko widział.
Podczas wieczerzy nikt się nie silił na podtrzymanie rozmowy. Stara dama poszła spać; Izabela Wardle zajęła się wyłącznie panem Trundle, ciotka-panna Tupmanem, a myśli panny Emilji Wardle zdawały się być zajęte jakimś dalekim przedmiotem. Może błądziły około pana Snodgrassa.
Jedenasta i dwunasta godzina wybijały kolejno, a gentlemani nie wracali jeszcze z Muggletonu. Niepokój malował się na wszystkich twarzach. Może ich napadnięto i obrabowano?... Czy nie należałoby wysłać naprzeciw nich ludzi z latarniami? Czy może?... Słuchajcie! Otóż i oni! Dlaczego tak się spóźnili? Jakieś głosy nieznane! Ktoby to mógł być? Wszyscy rzucili się do kuchni, gdzie wylądowali wędrowcy i od pierwszego rzutu oka poznano rzeczywisty stan rzeczy.
Pan Pickwick z rękami w kieszeniach i kapeluszem nasuniętym na bakier, oparty o fotel, kołysząc głową od prawej strony ku lewej, produkował całą serję uśmiechów najsłodszych i najbardziej uprzejmych w świecie, ale bez widocznego powodu. Stary pan Wardle, z twarzą szczególnie rozpromienioną, ściskał rękę nieznajomego gościa, bełkocząc coś o wiecznej przyjaźni. Pan Winkle, trzymając się skrzynki zegaru, przywoływał słabym głosem zemstę niebios na każdego, ktoby mu doradzał iść spać. Nakoniec pan Snodgrass osunął się na krzesło, a każdy rys jego wyrazistej twarzy nosił piętno najokropniejszej i najgłębszej rozpaczy, jaka tylko może się malować w rysach ludzkich.
„Co się stało?“ zapytały trzy damy.
„Nic, nic“, odrzekł pan Pickwick, „wszyscyśmy... w dobrym.. stanie, prawda... Wardle?... żeśmy... w dobrym stanie?...“
„Tak, w niezłym“, odrzekł wesoły gospodarz. „Moje kochane... Oto mój przyjaciel, pan Jingle... przyjaciel pana Pickwicka... pan Jingle... przybył... w odwiedziny....“
„Panie!“ zapytała Emilja z niepokojem... „co się stało panu Snodgrassowi?“
„Nic, zupełnie“, odrzekł pan Jingle. „Obiad w klubie, wesołe towarzystwo, wyborne śpiewki, stare porto, stare Bordeaux, dobre, bardzo dobre. To wino, pani, wino“.

„To nie wino“, wybełkotał pan Snodgrass poważnym tonem, „to łosoś“. (Trzeba wiedzieć, że w podobnych wypadkach, to nigdy nie jest wino).
„Czy nie lepiej pójść spać?“, rzekła Emilja. „Ludzie poodnoszą tych panów do ich pokojów“.

„Nie pójdę spać!“ zawołał pan Winkle z mocą.
„Żaden żywy człowiek nie odniesie mnie!“ rzekł nieustraszony pan Pickwick, a potem znów począł się uśmiechać jak przedtem.
„Hurra!“ wybełkotał słabo pan Winkle.
„Hurra!“ powtórzył pan Pickwick, poczem zdjął kapelusz i rozpłaszczył go na podłodze a, pochwyciwszy okulary, cisnął je na kuchnię; po dokonaniu tego szczęśliwego żartu, począł znów śmiać się jak szalony.
„Przynieście nam... jeszcze jedną butelkę!“ zawołał pan Winkle, zaczynając bardzo donośnym głosem a kończąc bardzo cicho. Ale powoli głowa zaczęła mu się chylić ku piersiom; raz jeszcze powtórzył swe niezłomne postanowienie, że nie pójdzie spać, wybełkotał melancholijne ubolewanie z powodu tego, że rano nie dokończył starego Tupmana, poczem usnął głęboko. W takim stanie zaniesiony został do sypialnego pokoju przez dwóch olbrzymów, pod bezpośrednim dozorem pyzatego chłopca. W chwilę potem, pan Snodgrass powierzył swoją osobę opiece młodego lunatyka, pan Pickwick przyjął ramię pana Tupmana i znikł spokojnie, uśmiechając się słodziej niż kiedykolwiek. Pan Wardle pożegnał swą rodzinę tak czule i patetycznie, jakgdyby rozstawał się z nią, by iść na rusztowanie; wyrządził panu Trundle ten zaszczyt, że pozwolił się odprowadzić po schodach i oddalił się, czyniąc bezowocne wysiłki, by nadać sobie minę uroczystą i poważną.
„Co za fatalna scena!“ zawołała ciotka-panna.
„Niesmaczna!“ odrzekły młode panny.
„Okropna! okropna!“ rzekł pan Jingle uroczystym tonem. (Wypił przynajmniej półtora raza więcej od swych towarzyszy). „Okropny widok! Bardzo okropny!“
„Jaki to miły człowiek!“ rzekła cicho ciotka-panna do pana Tupmana.
„I przystojny“, szepnęła Emilja Wardle.
„O! Bardzo przystojny“, dodała ciotka-panna. Pan Tupman pomyślał o wdówce z Rochester i zasępił się. Następne pół godziny rozmowy nie mogło go uspokoić. Nowy gość mówił wiele, ale zawsze ilość jego anegdot nie dorównywała ilości komplementów. Pan Tupman czuł, że papiery jego spadały w miarę, jak wzrastały względy dla pana Jingle. Uśmiech jego był wymuszony wesołość udana, a gdy wkońcu przyłożył do poduszki rozpalone swe skronie, pomyślał z okrutną rozkoszą, iż chciałby trzymać w tej chwili głowę pana Jingle pomiędzy rzeczoną poduszką a materacami.
Niezmordowany pan Jingle obudził się nazajutrz wcześnie i, podczas gdy towarzysze jego spali jeszcze, zmęczeni wczorajszą hulanką, z wielkim skutkiem zajął się rozweselaniem towarzystwa przy śniadaniu. Usiłowania jego w tym względzie były tak szczęśliwe, iż stara dama kazała sobie powtórzyć przez akustyczną trąbkę dwie czy trzy lepsze anegdoty i doprowadziła nawet łaskawość swą do tego, iż głośno powiedziała ciotce-pannie, że pan Jingle jest bardzo miłym łotrzykiem. Inni członkowie rodziny najzupełniej podzielali to zdanie.
W pogodne dni letnie stara dama miała zwyczaj chodzić co rana do altany, w której pan Tupman odznaczył się tak znakomicie. Rzecz odbywała się w sposób następujący: najpierw pyzaty chłopak przynosił z sypialni starej damy kapelusz, a raczej czarny atłasowy kapiszon, i ciepły wełniany szal, potem zaś mocną laskę z wygodną rączką. Następnie stara dama, włożywszy jak należy szal i kapelusz, z jedną ręką opartą na lasce, drugą na ramieniu pyzatego pazia, szła wolnym krokiem ku altanie, gdzie przez pół godziny rozkoszowała się świeżem powietrzem, poczem chłopiec przychodził znowu, by odprowadzić ją do domu.
Stara dama lubiła porządek i punktualność, a ponieważ od trzech lat pielgrzymka ta odbywała się bez najmniejszego naruszenia ustanowionych prawideł, zdziwiła się więc niemało w ów poranek, o którym właśnie mowa, gdy ujrzała, że pyzaty chłopiec, zamiast ciężkim swym krokiem opuścić altanę, obejrzał się uważnie na wszystkie strony, poczem przystąpił do niej na palcach z miną nadzwyczaj tajemniczą.
Stara dama była bojaźliwa, jak prawie wszystkie stare damy, pierwszą więc jej myślą było, że pyzaty chłopiec zamyśla popełnić jakiś okropny gwałt, by wydrzeć jej trochę drobnych pieniędzy, które miała przy sobie. Chciała wołać ratunku, ale wiek i niemoc oddawna pozbawiły ją możności krzyczenia. Poprzestała więc na śledzeniu ruchów swego pazia, z głębokim strachem, który bynajmniej nie zmniejszył się, gdy chłopak podszedł ku niej i krzyknął do ucha wzruszonym, jej zaś wydawało się, że groźnym, głosem:
„Pani!“
Otóż tak się właśnie zdarzyło, iż w tym samym czasie pan Jingle przechadzał się niedaleko altanki i także usłyszał ten wykrzyknik „Pani!“, zatrzymał się więc, by słuchać dalej. Trojakiego rodzaju powody nakazywały mu tak postąpić. Naprzód nie miał żadnego zajęcia, a był ciekawy, powtóre nie miał żadnych skrupułów, potrzecie ukryty był za krzakami. Zatrzymał się więc i słuchał.
„Pani!“ krzyknął powtórnie pyzaty chłopak.
„Co takiego, Joe?“ zapytała stara dama, cała drżąca. „Wiesz, że zawsze byłam dobra dla ciebie. Zawsze dobrze obchodziłam się z tobą, Joe! Nigdy nie miałeś wiele do roboty, a jadła zawsze poddostatkiem“.
Zręczna ta przemowa dotknęła najtkliwszej strony pyzatego chłopca. Odpowiedział z uczuciem:
„Wiem o tem“.
„A więc dlaczego tak mnie przestraszasz? Czego chcesz?“ mówiła dalej stara dama, nabierając odwagi.
„Chcę, żeby pani zadrżała“.
Szczególny to był sposób przekonywania o wdzięczności, a ponieważ stara dama z pewnością nie pojmowała, jak można tą drogą dojść do takiego rezultatu, więc czuła, że strach jej wzmaga się znowu.
„Czy wie pani, com widział w tej altanie wczoraj wieczorem?“ zapytał pyzaty chłopak.
„Boże zlituj się! Cóż takiego?“ zawołała stara dama, przerażona uroczystą miną pytającego.
„Gentleman z przewiązaną ręką całował...“
„Kogo, Joe? Kogo? Spodziewam się, że nie żadną służącą“.
„Gorzej jeszcze!“ krzyknął pyzaty chłopiec do ucha starej damie.
„Żadną z moich wnuczek?“
„Gorzej jeszcze!“
„Gorzej jeszcze? Joe!“ krzyknęła stara dama, która była tego zdania, że całowanie jej wnuczek jest największą okropnością, jakiej człowiek dopuścić się może. „Więc kogo, Joe? Chcę wiedzieć koniecznie“.
Szpieg spojrzał badawczo dokoła, a potem krzyknął do ucha starej damie:
„Miss Rachelę!“
„Co?“ zapytała stara; „mów głośniej“.
„Miss Rachelę“, krzyknął pyzaty chłopiec.
„Moją córkę?!“
Joe odpowiedział całym szeregiem znaków potwierdzających, co nadało jego policzkom ruch falisty.
„I ona pozwoliła na to?“ zawołała stara dama.
„Sama go całowała! Widziałem“, rzekł pyzaty chłopiec z przebiegłą miną.
Gdyby pan Jingle ze swej kryjówki mógł dostrzec wyraz twarzy starej damy, kiedy usłyszała powyższe słowa, prawdopodobnie nagły wybuch śmiechu zdradziłby jego obecność. Ale słyszał tylko urywki gniewnych frazesów, jako to:
„Bez mego pozwolenia! — W takich latach... O, biedna ja stara!... Mogła poczekać“. Potem usłyszał ciężkie kroki pyzatego chłopca, który oddalił się, pozostawiając starą damę samą.
Być może, iż wyda się to dziwne, niemniej jednak faktem jest, że pan Jingle, w pięć minut po swem przybyciu do Manor Ferm, w głębi swej duszy postanowił opanować bezzwłocznie serce ciotki-panny. Był dość dobrym obserwatorem, aby dostrzec że jego swobodne obejście bardzo przypadło do gustu pięknemu przedmiotowi jego ataków, a podejrzywał mocno, że ciotka-panna posiada najpożądańszą ze wszystkich doskonałości: mały, niezależny majątek. Gwałtowna potrzeba wyparowania w ten lub ów sposób rywala natychmiast przyszła mu na myśl, bezzwłocznie więc postanowił działać w tym kierunku.
Fielding mówi, że człowiek jest ogniem a kobieta hubką, i że książę ciemności upodobał sobie w przybliżaniu ich. Pan Jingle wiedział, że młodzi ludzie są dla ciotek-panien tem, czem iskra dla prochu, i postanowił zaraz, na miejscu, zrobić próbę wybuchu.
Rozmyślając nad sposobami wykonania tego ważnego postanowienia, wysunął się ze swego ukrycia i, pod osłoną krzaków, powrócił niepostrzeżony do domu. Los zdawał się stanowczo sprzyjać jego zamiarom. Widział, jak pan Tupman i inni gentlemani zagłębiali się w ogród, wiedział, że młode panny wyszły razem po śniadaniu: teren był zatem wolny.
Drzwi salonu były otwarte, pan Jingle wsunął przez nie głowę i zajrzał do wnętrza. Ciotka-panna robiła pończochę. Kaszlnął; ciotka-panna podniosła oczy i uśmiechnęła się. Z charakteru pan Jingle nie był bynajmniej wahającym się; przyłożył więc tajemniczo palec do ust, wszedł do salonu i zamknął drzwi za sobą.
„Miss Wardle“, rzekł z udanym zapałem, „przebacz pani tej śmiałości... Krótka znajomość... niema czasu na ceremonie... Wszystko odkryto!...“
„Panie!“ zawołała ciotka-panna, bardzo zdziwiona, wątpiąc nawet, czy pan Jingle jest przy zdrowych zmysłach.
„Ts!“ szepnął pan Jingle z teatralnym ruchem... Pyzaty chłopak, twarz mazgajowata... oczy okrągłe... łotr!...“
Tu potrząsnął wyraziście głową a ciotka-panna zadrżała ze wzruszenia.
„Jak sądzę, pan mówi o Joem“, rzekła, wysilając się na spokój.
„Tak, pani. Przeklęty ten wasz Joe!... Pies zdradliwy ten Joe! Wszystko opowiedział starej damie. Stara dama rozgniewana... zła, zawzięta! Altanka... Tupman... uściski.. pocałunki i tam dalej!... O pani! O!“
„Panie Jingle!“ zawołała ciotka-panna. „Jeżeli przyszedł pan tu, by mnie znieważać...“
„Bynajmniej! Wcale nie! Słyszałem historję, przyszedłem uprzedzić panią o niebezpieczeństwie, ofiarować usługi, zapobiec plotkom. Oto wszytko... Pani poczytuje to za zniewagę, wynoszę się...“
I wykręcił się na pięcie, jakby dla wykonania pogróżki.
„Cóż mam począć?“ zawołała biedna ciotka, nalewając się łzami. „Mój brat będzie piorunował!“
„Naturalnie“.
„O! Panie Jingle, co tu począć?“
„Powiedz pani, że tłustemu chłopcu śniło się“, odrzekł pan Jingle.
Promień otuchy rozjaśnił myśli ciotki-panny, gdy usłyszała tę radę. Pan Jingle dostrzegł to i umiał z tego skorzystać.
„Ba, ba! To rzecz bardzo prosta: chłopak niecpoń; kobieta miła; chłopaka oćwiczą; pani zawsze dadzą wiarę, koniec afery... wszystko się ułoży“.
Czy prawdopodobieństwo uniknięcia skutków tego odkrycia nie w porę było tak przyjemne dla ciotki-panny, czy też gorycz jej smutku złagodziła się, gdy nazwano ją miłą kobietą, dość, że zwróciła do rozmówcy swą twarz z wyrazem wdzięczności i okrytą lekkim rumieńcem.
Przebiegły gentleman westchnął głęboko, przez kilka sekund wpatrywał się w twarz ciotki-panny, potem zadrżał melodramatycznie i szybko odwrócił się.
„Pan, zdaje się, jest nieszczęśliwy, panie Jingle“, rzekła dama żałosnym głosem. „Czy mogę panu okazać moją wdzięczność tem, że zapytam o przyczynę jego smutku, by mu przynieść ulgę?...“
„Ach!“ zawołał pan Jingle, powtórnie drgnąwszy melodramatycznie, „ulżyć! Ulżyć! Gdy miłość pani otoczyła człowieka niegodnego takiego szczęścia! Człowieka, który nawet teraz ma niegodny zamiar pozyskania względów siostrzenicy anioła. Ale nie! To mój przyjaciel: nie chcę odsłaniać wad jego. Miss Wardle! Żegnam panią!“
I kończąc ten monolog, najgładszy, jaki kiedykolwiek wygłosił, pan Jingle przyłożył do oczu resztki chustki, o której już raz wspomnieliśmy, i zwrócił się ku drzwiom.
„Zatrzymaj się pan, panie Jingle“, rzekła z mocą ciotka-panna. „Pan zrobiłeś aluzję do pana Tupmana; wytłómacz się pan“.
„Nigdy“, zawołał pan Jingle teatralnym tonem. „Nigdy!“
I, by przekonać, że nie chce, by go wypytywano, wziął krzesło i siadł tuż koło ciotki-panny.
„Panie Jingle“, zaczęła znowu ciotka-panna, „błagam pana, zaklinam, byś mi odkrył okropną tajemnicę, otaczającą pana Tupmana“.
„Ach!“ zawołał pan Jingle, wlepiając wzrok w twarz ciotki-panny, „co za widok! Cudna istota! Ofiara przed ołtarzem! Brudna chciwość!“
Przez kilka sekund zdawał się walczyć ze wzruszeniami różnorakiej natury; potem rzekł głosem stłumionym i cichym.
„Tupman kocha tylko pieniądze pani“.
„Nędznik!“ zawołała ciotka-panna z energicznem oburzeniem.
Wątpliwości pana Jingle były rozwiązane; miała pieniądze.
„Więcej jeszcze“, dodał, „kocha inną“.
„Inną!“ szepnęła ciotka. „Kogo?“
„Młodą panienkę... czarne oczy... siostrzenicę Emilję“.
Nastąpiło milczenie, gdyż, jeżeli istniała w całym świecie jaka jednostka rodzaju żeńskiego, wobec której Rachela odczuwałaby zazdrość głęboką, śmiertelną, to była nią właśnie ta siostrzenica. Czerwoność wystąpiła jej na twarzy i szyi — w milczeniu potrząsnęła głową z wyrazem nieubłaganej wzgardy.
Wkońcu, przygryzając swe wąskie usta i podnosząc się nieco, rzekła kwaśno-słodkim głosem: „To być nie może. Nie mogę temu uwierzyć“.
„Niech pani uważa na nich“, odpowiedział pan Jingle.
„Zrobię to!“
„Śledź pani spojrzenia Tupmana“.
„Dobrze“.
„Ich szepty“.
„Dobrze“.
„Przy obiedzie siądzie koło niej“.
„Zobaczymy“.
„I osadzi panią na koszu“.
„Mnie na koszu!“ zawołała drżąc ze złości. „Mnie!“
„Czy ma pani oczy, by się przekonać?“ zapytał pan Jingle.
„Mam!“
„Okaże pani charakter?“
„Okażę“.
„A potem przebaczysz mu...“
„Nigdy!“
„Poszuka pani sobie innego kochanka?“
„Poszukam“.
„Ja nim będę“.
I pan Jingle, padłszy na kolana, pozostał w tej pozycji przez pięć minut. Gdy wstał, miał już nominację na kochanka ciotki-panny, coprawda jeszcze warunkowo, dopóki zdrada pan Tupmana nie zostanie udowodniona.
Dowodów miał dostarczyć pan Jingle i dokonał tego podczas obiadu. Miss Rachela zaledwie wierzyć mogła własnym oczom. Pan Tracy Tupman siadł koło Emilji, zerkał na nią, uśmiechał się, szeptał, współzawodnicząc z panem Snodgrassem. Ani jednego wyrazu, ani jednego spojrzenia nie zwrócił ku tej, która przeszłego wieczora była damą jego serca.
„Przeklęty chłopak! Przeklęty!“ myślał pan Wardle, gdyż dowiedział się od matki o całej historji; „przeklęty chłopak! Spał niezawodnie; wszystko to śniło mu się“.
„Zdrajca!“ myślała ciotka-panna. „Drogi panie Jingle, pan mię nie zwiodłeś. O! Jak pogardzam tym nędznikiem!“
Niepojętą zmianę w postępowaniu pana Tupmana zrozumieją czytelnicy, gdy zapoznają się z następującą rozmową:
Wieczorem, tego samego dnia; scena odbywa się w ogrodzie. Dwie osoby przechadzają się w odosobnionej alei. Jedna krótka i gruba, druga chuda i długa. Są to panowie Tupman i Jingle.
Pan Tupman rozpoczyna djalog zapytaniem:
„Czy dobrze się sprawiłem?“
„Doskonale! Wybornie! Sambym lepiej nie odegrał tej roli. Jutro trzeba robić to samo, aż do dalszego rozkazu“.
„Czy Rachela żąda tego?“
„Naturalnie, że to jej nie bawi; ale tak trzeba. Brat jest okrutny; boi się go. Inaczej niemożna. Za kilka dni podejrzenia rozwieją się, starych wyprowadzimy w pole, a ona uwieńczy twe szczęście“.
„Niema pan innego zlecenia?“
„Miłość, najtkliwsza miłość! Najsłodsze uczucie, skłonność niewzruszona. Czy mam powiedzieć jej co od pana?“
„Mój kochany panie“, odrzekł w prostocie ducha pan Tupman, serdecznie ściskając rękę swego przyjaciela, „wyraź jej pan moją najgłębszą miłość. Powiedz, jak mi trudno to ukrywać. Powiedz co tylko można najczulszego, ale dodaj, iż czuję potrzebę roli, którą mi wskazała dziś rano za radą pana. Powiedz, że przyklaskuję jej roztropności i uwielbiam jej przezorność“.
„Powiem; czy już wszystko?“
„Wszystko. Dodaj pan tylko, iż gorąco wzdycham do chwili, w której będzie do mnie należeć, kiedy wszelkie udawanie stanie się zbyteczne“.
„Dobrze, dobrze. Czy już wszystko?“
„O! Mój przyjacielu“, rzekł biedny Tupman, znowu ściskając rękę swego powiernika, „o mój przyjacielu! Przyjmij najszczersze dzięki za twe bezinteresowne usługi i przebacz, jeżeli kiedykolwiek, choć w myśli, popełniłem niesprawiedliwość, podejrzewając, że możesz mi szkodzić. Mój drogi przyjacielu! Czy będę się mógł kiedykolwiek odwdzięczyć ci za takie usługi?“
„Nie mówmy o tem“, rzekł pan Jingle, „nie mów...“
I nagle urwał, jakby coś sobie przypomniał.
„A propos!“ zawołał potem, „czy nie mógł by mi pan pożyczyć dziesięć gwinei, co? Bardzo pilny interes. Za trzy dni zwrócę“.
„Sądzę, iż mogę uczynić panu tę usługę“, odrzekł pan Tupman w prostocie swego serca. „Za trzy dni, mówi pan?“
„Tak, za trzy dni, nie dalej, wszystko się skończy, nie będzie żadnej przeszkody“.
Pan Tupman wyłożył dziesięć gwinei na rękę swego powiernika, który, wsuwając je sztuka po sztuce do kieszeni, ciągle patrzał na dom.
„Baczność!“ zawołał po chwili, „ani jednego spojrzenia“.
„Ani jednego rzutu oka!“ dodał pan Tupman.
„Ani słowa!“
„Ani sylaby!“
„Wszystkie grzeczności zwróć pan ku siostrzenicy. Z ciotką — najwyższa oziębłość... Jedyny sposób oszukania zazdrosnych!“
„Będę pamiętał“, odrzekł głośno pan Tupman.
„I ja nie zapomnę“, dodał cicho pan Jingle.
Potem weszli do domu.
Scena obiadowa powtórzyła się wieczorem i przez trzy następne obiady i wieczory. Czwartego wieczora stary Wardle wyglądał na bardzo zadowolonego, gdyż przekonał się, że pana Tupmana obwiniono fałszywie; ten także był zadowolony, gdyż pan Jingle powiedział mu, że wszystko wkrótce się skończy, pan Pickwick był bardzo szczęśliwy, gdyż był to jego stan zwykły, a pan Snodgrass nie był nim, gdyż zazdrościł panu Tupmanowi; stara dama była w bardzo dobrym humorze, gdyż wygrywała w wista; nakoniec pan Jingle i miss Wardle byli zachwyceni, z powodów tak wielkiej wagi dla wątków tej prawdziwej historji, iż opowiemy o nich w rozdziale następnym.

Rozdział dziewiąty.
Odkrycie i pogoń.

Podano wieczerzę, ustawiono krzesła przy stole, butelki i szklanki uporządkowano na bufecie, słowem wszystko zapowiadało jedną z najbardziej miłych chwil w ciągu doby.
„Gdzie jest Rachela?“ zapytał pan Wardle.
„I pan Jingle?“ dodał pan Pickwick.
„A to dziwne!“ rzekł gospodarz. „Jak się to stało, żeśmy dotąd nie zauważyli ich nieobecności. Od dwóch najmniej godzin nie słyszę ich głosu. Emiljo, zadzwońno, moja kochana!“
Rozległ się głos dzwonka i wszedł pyzaty chłopiec.
„Gdzie jest panna Rachela?“
Nic nie wiedział.
„Więc gdzie jest pan Jingle?“
I tego nie umiał powiedzieć.
Wszyscy się zdziwili. Było już późno; minęła jedenasta, pan Tupman śmiał się w duchu, gdyż był pewny, że gdzieś w kącie pan Jingle rozmawia o nim z ciotką-panną.
„A to szczególna zabawa! Ha! ha! ha!“
„To nic“, rzekł pan Wardle po krótkiej pauzie. „Jestem pewny, że zaraz przyjdą, a z kolacją nie zwykłem czekać na nikogo“.
„Rozumna zasada!“ zawołał pan Pickwick. „Doskonała!“
„Siadajcie, państwo, siadajcie“, mówił dalej gospodarz.
„I owszem“, rzekł pan Pickwick.
Siedli.
Na stole leżał olbrzymi kawał wołowiny na zimno; pan Pickwick otrzymał sporą jej porcję. Właśnie podniósł widelec do ust i miał już je otworzyć dla wprowadzenia odpowiedniego kawałka, gdy wtem powstał w kuchni wielki hałas. Pan Pickwick podniósł głowę i położył widelec; pan Wardle przestał krajać i mimowoli upuścił nóż, który sterczał już w mięsie. Spojrzał na pana Pickwicka, pan Pickwick spojrzał na niego.
W korytarzu dały się słyszeć ciężkie kroki. Drzwi jadalnego otworzyły się i służący, który czyścił buty pana Pickwicka w dniu jego przybycia, wpadł na środek pokoju, a za nim pyzaty chłopiec i reszta służby.
„Co to wszystko znaczy?“ zapytał gospodarz.
„Czy pali się w kominie?“ zapytała stara dama.
„Nie babciu“, krzyknęły obie panny.
„Co się stało?“ zapytał znowu gospodarz.
Służący sapnął a potem rzekł zadyszanym głosem:
„Pojechali, panie“.
W tej chwili zauważono, że pan Tupman położył nóż i widelec i zbladł okropnie.
„Kto pojechał?“ zapytał gniewnie pan Wardle.
„Pan Jingle i miss Rachela, w powozie pocztowym, z pod Błękitnego Lwa w Muggleton! Byłem tam, ale nie mogłem ich zatrzymać; więc przybiegłem tu, by powiedzieć panu“.
„I to ja zapłaciłem za podróż!“ zawołał pan Tupman, wstając z rozpaczoną miną. „Wydrwił ode mnie dziesięć gwinei! Łapajcie go! Oszukał mnie! Tego za wiele! Zemszczę się! Nie zniosę tego!“
I wygłaszając bez związku tysiące wykrzykników tej samej treści, nieszczęśliwy gentleman w przystępie strasznego gniewu biegał dokoła stołu.
„Niech nas Bóg ma w swojej opiece!“ mówił pan Pickwick, patrząc ze zdziwieniem i przestrachem na ekscentryczne ruchy swego przyjaciela. „Oszalał! Co tu począć?“
„Co począć?“ odrzekł stary pan Wardle, który zwrócił tylko uwagę na ostatnie słowa swego gościa; „zaprzęgajcie konia do bryczki; pod Błękitnym Lwem wezmę pocztę i puszczę się za nimi w pogoń!“
„Gdzie ten łotr, Joe?“
„Jestem tu, ale to nie ja jestem łotr“, odezwał się pyzaty chłopiec.
„Dajcie mi go tu!“ ryknął pan Wardle, rzucając się ku nieszczęśliwemu chłopcu. „On był zapłacony przez tego infamisa Jingle, by zmylić ślad i dlatego opowiadał androny o mojej siostrze i panu Tupmanie“. (Tu pan Tupman padł na krzesło). „Dajcie mi go tu!“
„Trzymajcie ojca!“ krzyknęły razem wszystkie kobiety, a wśród ich przerażonych głosów słychać było wyraźne szlochanie pyzatego chłopca.
„Nie pozwalam, by mnie trzymano!“ krzyknął choleryczny starzec. „Panie Winkle, usuń ręce! Panie Pickwick, puść mię pan!“
W tej chwili zamieszania i nieładu, piękny zaiste widok przedstawiała filozoficzna postawa pana Pickwicka. Majestatyczna słodycz jaśniała na jego twarzy, chociaż nieco rozognionej wysiłkiem przy hamowaniu gwałtowności pana Wardle, którego formalnie objął wpół obiema rękami. Przez ten czas Joe został podrapany, wyszturchany i wypędzony z pokoju przez kobiety. Po jego zniknięciu puszczono pana Wardle i w tejże chwili oznajmiono, że powóz już gotów.
„Nie puszczajcie go samego!“ krzyczały kobiety, „jeszcze kogo zabije!“
„Ja z nim pojadę“, rzekł pan Pickwick.
„Pan jesteś zacny człowiek“, odrzekł pan Wardle, ściskając mu rękę. „Emmo, daj szal panu Pickwickowi, by sobie obwiązał szyję. Spiesz się. Pilnujcie tu babki, moje dzieci. No, czy pan gotów?“
Gdy usta i podbródek pana Pickwicka okręcono szalem, gdy wsadzono mu na głowę kapelusz a na ramiona narzucono okrycie, filozof odpowiedział twierdząco.
Dwaj przyjaciele wsiedli do bryczki a pan Wardle krzyknął:
„Ruszaj Tomie!“
I powóz szybko potoczył się po wąskich ulicach, wpadając w rowy i uderzając w płoty tak, że w każdej niemal chwili mógł się rozlecieć w kawałki.
„Czy dawno wyjechali?“ zapytał pan Wardle, stanąwszy u bramy „Błękitnego Lwa“, koło której, mimo spóźnionej pory, zebrało się nieco ludzi.
„Nie więcej niż trzy kwandranse“! odpowiedzieli razem wszyscy obecni.
„Powóz i cztery konie, natychmiast! Bryczka niech tu zostanie“.
„Spieszcie się, dzieci!“ krzyknął oberżysta, „powóz i cztery konie! Prędko! Prędko!“
Służba stajenna poczęła krzątać się. Zabłysły latarnie, ludzie rozbiegli się na wszystkie strony, podkowy końskie zastukały na bruku, powóz wytoczono z wozowni; wszystko było w ruchu.
„Cóż? Czy będzie gotowy tej nocy?“ krzyczał pan Wardle.
„Powóz jest już na dziedzińcu, panie,“ odrzekł oberżysta.
Rzeczywiście, powóz już stał; zaprzężono konie, pocztyljoni wsiedli na nie, a podróżni do powozu.
„Pocztyljon!“ zawołał pan Wardle, „siedem mil do następnej stacji w pół godziny“.
Pocztyljoni użyli biczów i ostróg, garsoni ukłonili się; podróżni ruszyli szalonym pędem.
„Piękne położenie!“ pomyślał pan Pickwick, gdy nadszedł czas refleksji. „Piękne położenie dla dożywotniego prezydenta klubu Pickwicka! Ciemny powóz, szalone konie, piętnaście mil na godzinę i po północy!“
Przez trzy czy cztery pierwsze mile, dwaj przyjaciele, pogrążeni w dumaniach, nie przemówili do siebie ani słowa; lecz gdy konie rozgrzawszy się poczęły gnać jak wicher, pana Pickwicka zanadto ożywiała szybkość ruchu, by mógł być niemy.
„Sądzę, że dopędzimy ich“, tak zaczął.
„Spodziewam się“, odrzekł jego towarzysz.
„Piękna noc“, ciągnął dalej pan Pickwick, spoglądając na księżyc, błyszczący spokojnie.
„Tem gorzej, bo im także księżyc przyświeca do ucieczki, a za godzinę już zajdzie“.
„Nie bardzo będzie miło jechać tak szybko pociemku“.
„Niewątpliwie“, odrzekł sucho pan Wardle.
Chwilowe uniesienie pana Pickwicka poczęło nieco opadać na myśl o niedogodnościach i niebezpieczeństwach wyprawy, w której przyjął udział tak lekkomyślnie. Z niemiłych tych rozmyślań wyrwały go głosy pocztyljonów:
„Hej! hej! hej! hej!“ krzyczał pierwszy.
„Hej! hej! hej! hej!“ ryczał drugi.
„Hej! hej! hej! hej!“ wrzeszczał pan Wardle. połowę ciała wysunąwszy z powozu.
„Hej! hej! hej! hej!“ powtórzył pan Pickwick, przyłączając się do chóru krzyczących, chociaż nie miał najmniejszego wyobrażenia, co to wszystko znaczy.
Wśród tych powszechnych krzyków powóz stanął.
„Co się stało?“ zapytał pan Pickwick.
„Rogatka“, odpowiedział stary Wardle, „dowiemy się coś o zbiegach“.
Po pięciu minutach, spędzonych na kołataniu i bezustannem krzyczeniu, wyszedł z domku strażniczego staruszek, ubrany tylko w spodnie i koszulę, i otworzył rogatkę.
„Jak dawno przejeżdżał tędy powóz?“ zapytał pan Wardle.
„Jak dawno?“
„Tak, jak dawno?“
„Doprawdy, że nie wiem. I dawno i nie dawno, tak jakoś po środku“.
„Czy przynajmniej przejeżdżał?“
„A! Przejeżdżał, przejeżdżał powóz“.
„Ile czasu odtąd upłynęło, mój przyjacielu?“ rzekł pan Pickwick. „Godzina?“
„A, bardzo być może“, odpowiedział strażnik.
„Może dwie godziny?“ zapytał pierwszy pocztyljon.
„Może i dwie godziny“, odrzekł zapytany z powątpiewaniem.
„W drogę!“ krzyknął rozgniewany pan Wardle; „dość już czasu straciliśmy z tym niedołęgą“.
„Niedołęgą!“ powtórzył strażnik, drwiąco, spoglądając na powóz, malejący w miarę jak się oddalał. „No, nie; nie taki niedołęga, jak myślicie. Straciliście tu dziesięć minut i wiecie akurat tyle co przedtem. Jeżeli wszyscy koledzy po drodze wzięli po gwinei, a zarobią ją w połowie tak uczciwie, jak ja, to nie dopędzisz ich i do świętego Michała, mój ty gruby panie...“
Po tym ironicznym monologu stary strażnik zamknął rogatkę, wszedł do domku i zaryglował drzwi za sobą.
Tymczasem nasi podróżni pędzili bez wytchnienia. Księżyc, jak to przepowiedział pan Wardle, szybko zachodził za czarne chmury, od niejakiego już czasu przesuwające się po niebie, które teraz połączyły się w jedną czarną masę. Duże krople deszczu uderzały o okna powozu, jakby zapowiadając nadejście burzy. Wiatr, wiejący prosto w oczy, na wąskiej drodze przemieniał się w wicher i smutno jęczał pomiędzy drzewami. Pan Pickwick zapiął starannie surdut, wcisnął się wygodnie w kąt i wpadł w głęboki sen, z którego wyrwało go wkrótce ustanie wszelkiego ruchu, odgłos dzwonka i donośne krzyki: „Koni; koni natychmiast!“
Ale tu nastąpiła innego rodzaju zwłoka. Pocztyljoni spali snem tak dziwnie głębokim, iż potrzeba było więcej niż pięciu minut, by każdego obudzić. Masztalerz zgubił klucz od stajni, a gdy go wreszcie znaleziono, dwaj zaspani chłopcy poprzemieniali uprząż, tak, że trzeba było na nowo rozpoczynać całą operację zaprzęgania. Gdyby pan Pickwick był sam, przeszkody te, mnożące się na każdym kroku, rychłoby położyły kres pogoni; ale stary Wardle nie zrażał się tak łatwo. Tyle rozwinął dobrej woli, popychając jednego, szturchając drugiego, tu podając łańcuch, tam podpinając sprzączkę, że powóz był gotów do drogi w nierównie krótszym czasie, aniżeli można było spodziewać się, zważywszy na takie trudności.
Zaczęli więc znowu podróż, w warunkach bez wątpienia niezbyt zachęcających. Do stacji było 15 mil, noc ciemna, wiatr gwałtowny, deszcz ulewny. Niepodobieństwem było jechać prędko, walcząc przeciw tylu przeszkodom; to też dojechano dopiero po dwóch godzinach. Ale tu ukazał się przedmiot, który ożywił odwagę i podniósł nieco upadającego ducha podróżnych.
„Kiedy ten powóz przybył tu?“ zapytał stary Wardle, wskazując na jeszcze mokrą bryczkę, stojącą na dziedzińcu.
„Dopiero przed kwadransem“, odpowiedział stajenny, do którego zwrócone było to pytanie.
„Z damą i gentlemanem?“ zapytał znowu pan Wardle, drżący od niecierpliwości.
„Tak, panie“.
„Gentleman we fraku, długonogi, szczupły?“
„Tak, panie“.
„Dama w średnim wieku, twarz chuda, skóra i kości? Co?“
„Tak panie“.
„Pickwick, to oni!“ zawołał stary gentleman.
„Byliby prędzej tu przyjechali“, mówił dalej stajenny, „ale złamał się im dyszel“.
„To oni!“ krzyknął Wardle. „Na Jowisza! Powóz i cztery konie! Natychmiast! Dopędzimy ich jeszcze przed następną stacją. Hej! Pocztyljon! Prędko! Każdemu po gwinei! Spieszcie się! Spieszcie się, dzieci!“
Zachęcając w taki sposób, stary gentleman biegał to na prawo, to na lewo, zajmując się wszystkiemi szczegółami z energją, która udzieliła się nawet panu Pickwickowi. Pod tym wpływem filozof zaplątał swe nogi w uprzęży, przycisnął koło brzuchem, wyobrażając sobie i wierząc mocno, że znakomicie przyczynia się do przyspieszenia odjazdu.
„Właź pan, właź prędzej!“ zawołał stary Wardle, siadając do powozu i zamykając za sobą drzwiczki.
Pan Pickwick znajdował się z drugiej strony i nim miał czas zdać sobie sprawę z tego, o co chodziło, uczuł jak go podnosi stary gentleman i wpycha posługacz stajenny. Konie ruszyły z kopyta.
„To się nazywa dzielnie jechać!“ zawołał pan Wardle z zadowoleniem.
O tem, że jechali dzielnie, dostatecznie przekonywała pana Pickwicka ta okoliczność, iż nieustannie wchodził w styczność albo z twardemi bokami powozu albo ze swym towarzyszem.
„Trzymaj się pan mocno“, rzekł barczysty starzec do filozofa, który właśnie uderzył głową o sam środek jego przestronnej kamizelki.
„Nigdy w życiu tak mną nie trzęsło“, odrzekł pan Pickwick.
„Nie zważaj pan na to“, odpowiedział jego towarzysz. „To się prędko skończy“.
Pan Pickwick wsunął się w kąt jak mógł najgłębiej a powóz potoczył się jeszcze prędzej.
W ten sposób ujechali około trzech mil, gdy pan Wardle, który od kilku minut trzymał głowę wysuniętą za okno, cofnął ją całą obryzganą błotem i zawołał zadyszany z niecierpliwości:
„Oto są!“
Pan Pickwick wysunął natychmiast głowę za drugie okno i ujrzał w niewielkiej odległości powóz, pędzący równie chyżo.
„Prędzej! prędzej!“ wrzeszczał stary gentleman. „Po dwie gwineje pocztyljonom! Dopędzajcie ich! Dopędzajcie!“
Konie z pierwszego powozu biegły z największą szybkością, konie pana Wardle pędziły zawzięcie za niemi.
„Widzę jego głowę!“ zawołał choleryczny starzec. „Niech mnie Bóg skarze, jeżeli nie widzę jego głowy!“
„I ja także!“ odrzekł pan Pickwick, „to on!“
Nie mylił się. W oknie pierwszego powozu najdokładniej było widać twarz pana Jingle, zupełnie okrytą błotem od kół. Ruchy jego rąk, któremi gwałtownie wymachiwał ku pocztyljonom, przekonywały, że zachęcał ich do pośpiechu.
Napięcie stało się ogromne; pola, drzewa, ploty tylko migały obok nich z szybkością wichru. Już dojeżdżali do pierwszego powozu; słyszeli wśród turkotu kół głos pana Jingle, łającego pocztyljonów. Stary Wardle pienił się ze złości; sypał tuzinami „łotrów, łajdaków“, zaciskał pięście i groził niemi przedmiotowi swego oburzenia; ale na obraźliwe wyrazy pan Jingle odpowiadał tylko drwiącym uśmiechem, potem okrzykiem triumfu, gdy konie, powolne wzrastającej energji bicza i ostróg, podwoiły szybkość i zostawiły goniących nieco w tyle.
Pan Pickwick cofnął głowę od okna, pan Wardle, zmęczony krzykiem, uczynił to samo, gdy wtem gwałtowne wstrząśnienie rzuciło ich ku przodowi powozu. Rozległ się okropny trzask, koło odleciało i powóz przewrócił się.
Po kilku chwilach zamięszania, podczas których słychać było tylko tupanie koni i brzęk tłukących się szyb, pan Pickwick uczuł, jak ko gwałtownie wyciągano z pod szczątków powozu, a gdy stanął na nogach i wyplątał głowę z szala, co w bardzo znacznym stopniu utrudniało funkcjonowanie jego okularów, wtedy dopiero ocenił cały rozmiar klęski. Dniało, i scena cała była najdoskonalej oświecona światłem porannem.
Stary Wardle stał przy nim, bez kapelusza, w podartem ubraniu. U stóp jego leżał pogruchotany powóz. Pocztyljoni obryzgani błotem, odciąwszy postronki, stali przed końmi. O sto kroków na przodzie widać było drugi powóz, który zatrzymał się na odgłos katastrofy. Jego pocztyljoni z drwiącą miną spoglądali z wysokości swych siodeł na zdemontowanych przeciwników, a tymczasem pan Jingle patrzał z widocznem zadowoleniem na ruinę swych prześladowców.
„A co?“ zawołał bezczelny komedjant, „czy nikt nie potłukł się? Gentleman już w pewnym wieku; odpowiedniej ciężkości; to niebezpieczne, bardzo niebezpieczne“.
„Kanalja!“ wrzasnął pan Wardle.
„A! Tak!“ odrzekł pan Jingle, a potem dodał, mrugając okiem i z chytrą miną wskazując na wnętrze powozu. „Dobrze się ma, składa swoje uszanowanie, prosi, byście się panowie nie fatygowali! Ukłon staremu Tuppy... Może chcecie przysiąść się z tyłu? W drogę, pocztyljonie!“
Pocztyljoni wsiedli na konie, powóz potoczył się a pan Jingle, wysunąwszy rękę za drzwiczki, począł machać chustką na znak pożegnania.
Nic jednak w całej tej awanturze nie zamąciło zawsze spokojnego umysłu pana Pickwicka; nawet wywrócenie się powozu i własnej jego osoby. Ale nie mógł znieść cierpliwie bezwstydu człowieka, który, pożyczywszy pieniędzy u jego wiernego zwolennika, pozwalał sobie skracać jego nazwisko na Tuppy. Poczerwieniał aż do samych okularów i, mocno odetchnąwszy, rzekł powolnym i poważnym głosem:
„Jeżeli kiedykolwiek spotkam tego człowieka, to...“
„Tak, tak“, przerwał mu pan Wardle, „wszystko to bardzo pięknie, ale gdy my tu rozmawiamy, oni dostaną indult i pobiorą się w Londynie“.
Pan Pickwick zamilkł i zachował zemstę w głębi serca.
„Jak daleko stąd do pierwszej stacji?“ zapytał pan Wardle jednego z pocztyljonów.
„Sześć mil; czy tak, Tomie?“
„Cokolwiek więcej“.
„Trochę więcej, jak sześć mil, panie“.
„Niema sposobu, trzeba iść piechotą, panie Pickwick“, rzekł pan Wardle.
„Niema sposobu“ powtórzył ten prawdziwie wielki mąż.
Z rozkazu pana Wardle jeden z pocztyljonów pojechał konno naprzód, by zamówić inny powóz, drugi zaś pozostał, by pilnować rozbity powóz. Tymczasem stary gentleman i pan Pickwick śmiało puścili się w drogę, starannie okręciwszy się szalami i nasunąwszy kapelusze na uszy, by o ile można ochronić się od deszczu, który poczynał padać.

Rozdział dziesiąty.
Przeznaczony na rozprószenie wszelkich wątpliwości jakieby mogły istnieć co do bezinteresowności pana Jingle.

Istnieje dotąd w Londynie wiele starych oberży, które służyły za główną kwaterę najznakomitszym dyliżansom w owych czasach, kiedy to dyliżanse odbywały podróże w sposób poważny i uroczysty. Ale oberże te podupadły już, dziś dają przytułek tylko powozom do najęcia. Napróżno czytelnik szukałby tych dawnych gospód pomiędzy „Złotemi krzyżami”, „Złotymi bykami“, lub „Złotemi ustami“, podnoszącemi dumnie dziś czoło na pięknych ulicach Londynu. Jeżeli chciałby zobaczyć to, co z nich pozostało, powinienby udać się do najgorszych dzielnic miasta, a tam, w jakim odległym zakątku, ujrzy je jeszcze, stojące z ponurym uporem pośród nowoczesnych upiększeń.
W Borough[6] jest jeszcze z pół tuzina takich starych domostw, które bez zmiany zachowały szczególną swą fizjognomję, uniknąwszy zarówno szału nowoczesnych upiększeń, jak i zakusów prywatnej spekulacji. Są to wielkie, obszerne, dziwaczne stare budynki z galeriami, korytarzami i schodami, szerokiemi i staromodnemi dostatecznie, by dostarczyć tematu do całych setek niesamowitych opowieści, gdybyśmy kiedyś stanęli przed tą smutną koniecznością i musieli je wymyślać. Ba, trwałoby to chyba aż do końca świata, gdybyśmy chcieli wyczerpać wszystkie te niezliczone a prawdziwe opowiadania, zwłaszcza o starym moście londyńskim i jego najbliższem sąsiedztwie w okolicy Surrey.
Na dziedzińcu „Białego Jelenia“, oberży może najznakomitszej pomiędzy temi gotyckiemi oberżami, rano, na drugi dzień po nieszczęsnych wypadkach, które opisaliśmy w poprzedzającym rozdziale, pewien mężczyzna zajęty był pracowitem zeskrobywaniem błota z pary butów. Człowiek ten miał na sobie kraciastą kurtkę z mankietami z czarnego perkalu i guzikami z zielonego szkła, spodnie z grubego sukna i kamasze, na szyi niedbale okręconą, jaskrawo-czerwoną chustkę i stary, biały kapelusz na lewej stronie głowy. Przed osobą tą stały dwa rzędy butów: jeden czysty, drugi zabłocony. Przy każdym nowym przyczynku do rzędu czystego, osoba ta zatrzymywała się na chwilę, by popatrzeć na dzieło swoje z widocznem zadowoleniem.
Na dziedzińcu nie było ani hałasu, ani ruchu, jaki charakteryzuje zajazdy, w których przystają dyliżanse. Dwa czy trzy kabriolety, dwie czy trzy bryczki pocztowe, stały pod dachem. Trzy czy cztery wozy, naładowane towarami do wysokości drugiego piętra zwyczajnych domów, mieściły się pod ogromną szopą w jednym kącie dziedzińca; jeden z powozów, który miał zapewne tego rana wyruszyć w podróż, wytoczono naprzód.
Budynki, wznoszące się po dwóch stronach równoległoboku, ozdobione były podwójnym rzędem galeryj, z potężnemi drewnianemi podporami; na galerje te wychodził podwójny szereg drzwi od pokojów. Dwa rzędy sznurów od dzwonków ciągnęły się nad drzwiami pod małym daszkiem łupkowym. Od czasu do czasu tupanie koni lub szczęk łańcuchów oznajmiał tym, kogoby to mogło obchodzić, że przy końcu dziedzińca znajduje się stajnia. Jeżeli do tego obrazu dodamy kilku ludzi w płóciennych bluzach, śpiących na pakach towarów, kilka worów wełny i innych tego rodzaju artykułów, tudzież kupy siana, to będziemy mieli dokładny, o ile możności, opis wewnętrznej strony dziedzińca „Białego Jelenia“ przy High Street, Borongh, w ów poranek, o którym mowa.
Rozległ się głos jednego z dzwonków i na galerji drugiego piętra ukazała się zwinna służąca, zapukała do jednych drzwi, weszła do pokoju i, otrzymawszy zlecenie, krzyknęła z galerji:
„Sam!“
„Jestem“, odpowiedział człowiek w białym kapeluszu.
„Nr. 22 żąda butów“.
„Niech panna zapyta nr. 22, czy chce mieć je zaraz, czy też zechce poczekać, bym je wyczyścił“.
„No, no, Samie! Bez tych konceptów“, dobrotliwie odrzekła dziewczyna, „gentleman potrzebuje swych butów natychmiast“.
„Słowo honoru! Panna jesteś wyborna“, odparł czyścibut. „Popatrzno panna na te buty. Jedenaście par i jeden trzewik, należący do nr. 6 z drewnianem szczudłem. Buty muszą być oddane o wpół do dziewiątej, a trzewik o dziewiątej. Cóż to za nr. 22, który tak chce wszystkich ubiec? Nie, nie — po kolei, jak mówił mistrz John Wiesidełko do gentlemanów, których miał wieszać. Przykro mi, że musiał pan czekać ale zaraz się z panem załatwię“.
Tak mówiąc, człowiek w białym kapeluszu zaczął pracować nad butami ze zdwojonym pośpiechem.
Znów rozległ się głos innego dzwonka i stara oberżystka z pod „Białego Jelenia“ ukazała się zakłopotana na przeciwległej galerji.
„Sam!“ krzyknęła, „gdzie ten próżniak? Ten... A! Jesteś tu! Sam! Dlaczego nie odpowiadasz?“
„Czyżby to było grzecznie odpowiadać, kiedy pani nie skończyła jeszcze?“ odrzekł Sam trochę ostro.
„Masz, wyczyść natychmiast te trzewiki dla nr. 17-ego i zanieś je do salonu, nr. 5, na dole“.
To powiedziawszy, oberżystka rzuciła na dziedziniec kobiece trzewiki i odeszła.
„Nr. 5-ty“, rzekł Sam biorąc trzewiki i wyjmując z kieszeni kawałek kredy, by zanotować ten numer na podeszwie. „Kobiece trzewiki, i salon... Założę się, że ta pani nie wozem tu przyjechała“.
„Przyjechała dziś rano“, odezwała się służąca z galerji, „dorożką, z gentlemanem, i on to właśnie potrzebuje owych butów. Ale prędko; co cię to wszystko obchodzi?“
„Czemużeś mi panna nie powiedziała odrazu?“ zawołał Sam z wielkiem oburzeniem, szukając rzeczonych butów w kupie obuwia. „Skąd mogłem wiedzieć, że to nie zwyczajna nasza praktyka trzypensowa. Osobny pokój i do tego dama! Jeżeli w jego skórze mieści się prawdziwy gentleman, to mi pewno da szylinga, nie licząc komisowego“.
Zachęcony temi pocieszającemi uwagami, Samuel począł czyścić z takim zapałem, że w kilka minut tak butom, jak trzewikom, nadał połysk niepospolity, mogący napełnić zazdrością nawet serce czcigodnego pana Warren (gdyż czyścidło do butów dla zajazdu pod „Białym Jeleniem“ dostarczała firma Day i Martin). Potem udał się czyścibut z wzorowemi okazami swej sztuki pod drzwi nr. 5.
„Wejść!“ odpowiedział głos męski na pukanie Sama.
Sam, ukłoniwszy się jak mógł najpiękniej, znalazł się w obecności damy i gentlemana, zabierających się do śniadania. Uprzejmie więc ustawiwszy buty przy nogach gentlemana a trzewiki przy nogach damy, cofnął się ku drzwiom.
„Garson!“ zawołał gentleman.
„Jestem panie“, odrzekł Sam, zamykając drzwi i trzymając rękę na klamce.
„Czy nie znasz tego... jakże się to nazywa?... Doctor Commons?
„Znam Panie“.
„Gdzie to jest?“
„Paul’s church-yard, panie. Niska arkada od ulicy na lewo, tuż obok księgarnia, po drugiej stronie oberża, a w środku stoi przy drzwiach dwóch komisjonerów, podejmujących się wyrabiania indultów dla tych, którzy tego potrzebują“.
„Indultów?“ powtórzył gentleman.
„Tak, ślubnych indultów“, powtórzył Sam. „Dwa indywidua w białych fartuchach zdejmują kapelusze, gdy pan wchodzi, i mówi: „Indult, panie, indult?“ — Śmieszni ludzie, i ich panowie także! Nie więcej warci od adwokatów, u których zasięgają rady procesujący się w sądzie“.
„A cóż oni robią?“ zapytał gentleman.
„Co oni robią? Oni, panie, wyprowadzają ludzi w pole! To byłoby jeszcze nienajgorsze. Wmawiają w stare mózgownice rzeczy, o jakich im nigdy się nie śniło. Mój ojciec, panie, był stangretem, stangretem wdowcem, panie, dostatecznie otyłym, by się odważyć na wszystko. Zdumiewająco otyły jest mój ojciec. Gdy mu żona umarła, zostawiła mu czterysta gwinei. — Dobrze! Idzie ojciec do Commons, by się zobaczyć z prawnikiem i dostać quibus. Dzielną postawę ma mój ojciec! Buty z cholewami, w pętelce bukiet, kapelusz z szerokiemi brzegami, zielony szal, skończony gentleman! Idzie pod arkadę, myśląc, gdzieby ulokować pieniądze. Dobrze! Nadchodzi komisjoner. Dotyka kapelusza: „Czy nie o indult panie?“ „Co takiego?“ pyta mój ojciec. „Pozwolenie na małżeństwo“, powiada. „Niech mię Bóg skarze“, mówi mój ojciec, „jeżeli kiedy pomyślałem o tem“. „Sądzę, że panu potrzebny indult“, mówi komisjoner. Mój ojciec zatrzymuje się i odrobinę się namyśla: „Nie“, powiada, „niech djabli wezmą! Za stary jestem. A przytem zanadto otyły“, powiada. — „O, ba! Panie“, mówi tamten. „Czy tak pan myślisz?“ pyta ojciec. „Jestem tego pewny“, odpowiada. „Przeszłego poniedziałku, ożeniliśmy gentlemana dwa razy większej korpulacji“. „Czy tak?“ pyta mój ojciec. „A tak! Pan obok niego jesteś jak szczapa. Tędy, panie, tędy!“ I mój ojciec idzie za nim, jak oswojona małpa za katarynką, do ciemnego biura, gdzie siedział jakiś jegomość pomiędzy zatłuszczonemi papierami i blaszanemi skrzynkami i pracował nad tem, by sądzono, że coś robi. „Siadaj pan, ja tymczasem napiszę świadectwo“, mówi jurysta. „Dziękuję panu!“ mówi mój ojciec, siada i, wytrzeszczywszy oczy, z otwartemi ustami przygląda się napisom na skrzynkach. „Jak się pan nazywa?“ pyta prawnik. „Tony Weller“, mówi mój ojciec. „Parafja pańska?“ pyta tamten. „Belle Savage“, odpowiada mój ojciec, bo zwykle zajeżdżał do tej oberży i nic nie znał się na parafjach. „A jak się nazywa dama?“ zapytał prawnik. Tu mój ojciec zapomniał języka w gębie. „Niech mię djabli wezmą, jeżeli wiem!“ powiada. „Pan nie wie?“ pyta prawnik. „Wiem tyle co i pan“, powiada ojciec. „Czy nie możnaby dodać nazwiska potem?“ powiada. „Niepodobna“, mówi prawnik. „Bardzo dobrze“, mówi ojciec, pomyślawszy nieco. „Pisz pan, pani Clarke“. „Clarke, co więcej?“ mówi prawnik, maczając pióro w kałamarzu. „Zuzanna Clarke, z oberży pod „Markizem Granby“ w Dorking“, mówi mój ojciec. „Sądzę, że weźmie mnie, gdy się oświadczę. Nigdym wprawdzie nie wspominał jej o tem, ale weźmie, jestem tego pewny“. Otóż w ten sposób indult został napisany. I rozumie się, że go wzięła; ale co najgorsze, trzyma go do dziś dnia, a ja nie widziałem nawet, jak wygląda tych czterechset gwinei. Niema nadziei. Bardzo pana przepraszam, dodał Sam pod koniec swego opowiadania, „ale jak raz zacznę mówić o tym kłopocie, to już nie mogę zatrzymać się, jak nowa taczka z dobrze posmarowanem kołem“.
To rzekłszy i zaczekawszy jeszcze chwilę, by się przekonać, czy nie będzie potrzebny, wyszedł z pokoju.
„Pół do dziesiątej! Już czas w drogę“, rzekł wówczas gentleman, którym był pan Jingle, czego, zdaje się, nie mamy potrzeby mówić.
„Czas, na co?“ zapytała ciotka-panna wdzięcząc się.
„Czas wyrobić indult, drogi aniele; potem trzeba będzie dać znać do kościoła. Jutro rano będziemy już należeć do siebie“, odpowiedział pan Jingle, ściskając rękę ciotki-panny.
„Indult!“ krzyknęła Rachela i zarumieniła się.
„Indult“, powtórzył pan Jingle.

„Cwałem, cwałem, biegnę, lecę,
Biorę indult i powracam!“

„Jak się pan spieszy!“ rzekła Rachela.
„Spieszy! Zobaczy pani, jak nam lecieć będą godziny, dnie, tygodnie, miesiące, lata, gdy się połączymy. Pioruny, błyskawice, lokomotywy o sile tysiąca koni nie lecą tak szybko“.
„Czy nie moglibyśmy... czy nie moglibyśmy wziąć ślub przed jutrem?“ zapytała Rachela.
„Niepodobna! Trzeba dać znać do kościoła. Dziś indult; ceremonia jutro!“
„Strasznie się obawiam, by nas brat nie wyśledził.“
„Nas wyśledził? Żarty! Za silne wstrząśnienie przy wywrocie! Zresztą nadzwyczajna ostrożność: wysiedliśmy z pocztowego powozu, szli piechotą, wzięli fiakra, przybyli do Borough; ostatnie to miejsce, gdzie nas szukać będą. O! Pomysł doskonały“.
„Nie baw pan długo“, rzekła ciotka-panna z afektacją, widząc, że pan Jingle bierze swój podszarzały kapelusz.
„Długo? Zdala od pani?! O okrutna piękności!“
I pan Jingle, podszedłszy z rozczuloną miną ku Racheli, wycisnął na jej ustach niewinny pocałunek, poczem lekko wymknął się z pokoju.
„Luby kochanek!“ rzekła ciotka-panna, gdy zamykał drzwi.
„Śmieszna, stara warjatka!“ pomyślał pan Jingle, krocząc korytarzem.
Przyke to zadanie rozwodzić się nad przewrotnością naszego rodzaju; nie będziemy więc śledzić wątku rozmyślań pana Jingle w drodze do Doctor Commons. Dość, gdy powiemy, że uniknął zasadzki indywiduów w białych fartuchach, strzegących wejścia do tego zaczarowanego miejsca i dotarł do samego biura generalnego wikarego. Tam zaopatrzył się w uprzejme pismo biskupa kanterburyjskiego: „Wiernym nam i miłym, Alfredowi Jingle i Racheli Wardle, pozdrowienie“. Starannie schował do kieszeni ten mistyczny dokument i z triumfem powrócił do Borough.
Był jeszcze w drodze, gdy dwóch gentlemanów otyłych i jeden gentleman chudy weszło na dziedziniec oberży pod „Białym jeleniem“, szukając wzrokiem kogokolwiek, komuby mogli zadać pewną ilość pytań. Pan Samuel Weller, urzędowy czyścibut „Białego jelenia“, był właśnie zajęty w tej chwili czernieniem pary butów, należącej do właściciela pewnej dzierżawy, który po przeżyciach targu w Borough pokrzepiał się małem śniadankiem, złożonem z kilku funtów zimnego mięsa i z większej ilości szklanic piwa. Do niego więc zwrócił się chudy gentleman.
„Mój przyjacielu“, odezwał się.
„Ten zdaje się, lubi bezpłatne konsultacje; w przeciwnym razie nie byłby we mnie tak rozmiłowany od pierwszego wejrzenia“, pomyślał sprytny chłopak; ale poprzestał na zapytaniu:
„Co, panie?“
„Mój przyjacielu!“ powtórzył chudy gentleman z pojednawczem „hm!“, „macie tu teraz wielu podróżnych, co?“
Sam spojrzał na pytającego. Był to niewielki człowieczek, z miną zakłopotaną, twarzą śniadą i kościstą, której małe oczy, ciągle mrugające po obu stronach chudego i inkwizytorskiego nosa, zdawały się grać w chowanego przy pomocy tego organu. Czarny jego frak mocno uwydatniał białość koszuli i wąskiej chustki na szyi, na czarnych zaś spodniach jaśniał złoty łańcuch z brelokami a buty błyszczały jak oczy. W ręku trzymał kozłowe rękawiczki, a gdy mówił, wsadzał obie ręce pod poły fraka, z miną człowieka przywykłego do stawiania pytań.
„Wiele roboty, co?“ rzekł mały człowieczek.

„A tak, sporo, panie“, odrzekł Sam. „Nie zbankrutujemy, ani też nie zrobimy fortuny. Jadamy duszoną baraninę bez kaparów, a gdy dorwiemy się do wołowiny, to dodajemy chrzanu“.
„A!“ zawołał mały człowieczek, „widzę, że żartowniś z ciebie? Co?“

„Mój starszy brat dotknięty był tą chorobą“, odrzekł Sam. „Sypialiśmy razem, może to zaraźliwe...“
„Szczególny stary dom!“ zaczął znów mały człowieczek, spoglądając do koła.
„Trzeba było nas uprzedzić o przybyciu, porobionoby reparacje“, odparł niezmieszany czyścibut.
Rozmawiający, zdawało się, był nieco zbity z tropu temi ironicznemi odpowiedziami. Nastąpiła krótka narada między nim i dwoma tłustemi gentlemanami; potem chudy jegomość wziął szczyptę tabaki z dużej srebrnej tabakierki i, miało się wrażenie, zamierzał na nowo rozpocząć rozmowę, gdy jeden z jego towarzyszy, który oprócz uprzejmej powierzchowności posiadał parę okularów i parę czarnych kamaszów, zbliżył się i powiedział, wskazując na drugiego tłustego gentlemana:
„Rzecz się ma tak: mój przyjaciel da pół gwinei, jeżeli zechcesz odpowiedzieć na jedno lub dwa...“
„Ależ, kochany panie! Kochany panie!“ przerwał mały człowieczek. „Pozwól pan, proszę bardzo, kochany panie! Pierwszą zasadą, jaką należy zachować w podobnych wypadkach, jest to, że jeżeli oddaje pan sprawę w ręce człowieka kompetentnego, nie należy mieszać się mu pod żadnym pozorem do jego czynności. Trzeba powierzyć się z zupełnem zaufaniem. Doprawdy, panie...“
Tu zwrócił się do drugiego tłustego gentlemana mówiąc:
„Zapomniałem nazwisko pańskiego przyjaciela...“
„Pickwick“, rzucił pan Wardle, gdyż on to był we własnej osobie.
„A! Pickwick. Doprawdy, panie Pickwick, niech mi pan daruje, kochany panie. Z największą przyjemnością wysłucham prywatnie zdania pańskiego, jakie ma pan, jako amicus curiae, ale sam pan powinieneś zrozumieć niesłuszność swej interwencji w tej chwili, zwłaszcza co do argumentu adcaptandam, jakim jest ofiara pół gwinei. Doprawdy, kochany panie, doprawdy...“
I mały człowieczek przybrał minę poważną, zażywszy szczypty tabaki w sposób bardzo przekonywujący.
„Jedynem mojem życzeniem“, odrzekł pan Pickwick, „było, aby jak najprędzej doprowadzić do końca tę nieprzyjemną sprawę“.
„Bardzo dobrze, bardzo dobrze“, rzekł mały człowieczek.
„Dlatego też“, mówił dalej pan Pickwick, „zrobiłem użytek z argumentu, który moje doświadczenie każe mi poczytywać za najskuteczniejszy w każdym wypadku“.
„Tak, tak“, odrzekł mały człowieczek, „dobrze, bardzo dobrze, to prawda, ale pan powinieneś był mnie go poddać. Pan wie, jestem tego pewny, jak nieograniczone zaufanie należy pokładać w swym pełnomocniku. Jeżeli trzeba przytoczyć autorytet, to pozwól mi pan powołać się na znany wypadek Barnwella...“
„Niech sobie panowie nie kręcą głowy tym Jerzym Barnwellem“[7], przerwał Sam, którego mocno dziwił cały ten djalog. „Cały świat zna jego historję, a ja, jak mię pan widzi, zawsze byłem zdania, że raczej młoda kobieta zasługiwała na powieszenie. Ale to wszystko jedno; to nie należy do rzeczy. Chcecie panowie, bym przyjął pół gwinei. Bardzo dobrze, nie mam nic przeciwko temu — cóż mogę więcej zrobić? Prawda, panie?“ (Pan Pickwick uśmiechnął się). „Więc idzie tylko o to, bym wiedział, czego u licha chcecie ode mnie, jak tam ktoś powiedział, ujrzawszy upiora“.
„Chcielibyśmy wiedzieć...“ zaczął pan Wardle.
„Ależ mój kochany panie!“ przerwał mały człowieczek z zakłopotaną miną.
Pan Wardle wzruszył ramionami i zamilkł.
„Chcielibyśmy dowiedzieć się“, zaczął uroczyście mały człowieczek, „i zwracam to zapytanie do pana, by nie wzbudzić niepotrzebnych domysłów w oberży: chcielibyśmy wiedzieć, kto się tu obecnie znajduje?“
„Kto się tu znajduje? Jest para butów węgierskich pod numerem 13-tym“, odrzekł Sam, w którego umyśle lokatorowie reprezentowani byli przez obuwie, zostające pod jego bezpośrednią dyrekcją. „Jest drewniane szczudło pod numerem 6-tym, dwie pary półbucików w sali wspólnej. Są buty z cholewami, tu na dole, i pięć innych par butów w pokoju gościnnym“.
„Więcej niema?“ zapytał mały człowieczek.
„Zaczekajno pan trochę“, odrzekł Sam, przypominając sobie: „tak, jest jeszcze para butów à la Wellington, dobrze już przechodzonych i damskie trzewiki pod Nr 5“.
„Co to za trzewiki?“ zapytał z pospiechem pan Wardle, który, tak jak i pan Pickwick, zgubił się w tym dziwnym katalogu mieszkańców oberży.
„Trzewiki z prowincji“.
„Czy jest nazwisko szewca?“
„Brown“.
„Skąd?“
„Z Muggleton“.
„To oni!“ wykrzyknął pan Wardle. „przysięgam, żeśmy ich znaleźli!.
„Pst“ szepnął Sam. „Wellingtony poszły do Doctor Commons“.
„Oho!“ zawołał mały człowieczek.
„Tak, tak, po indult“.
„Wczas przybywamy“, zawołał pan Wardle. „Pokaż nam ich pokój; niema chwili do stracenia“.
„Ależ, proszę pana, kochany panie, bardzo proszę“, rzekł mały człowieczek. „Roztropność! Roztropność!“
To mówiąc, wyjął z kieszeni czerwony jedwabny worek, a z niego sowrena i znacząco spojrzał na Sama, który uśmiechnął się wymownie.
„Pokaż nam pokój natychmiast, lecz nie anonsując“, rzekł mały człowieczek, „a będzie twój“.
Sam rzucił w kąt but, który trzymał, i poprowadził naszych znajomych przez ciemny korytarz i szerokie schody. Stanąwszy na drugim korytarzu, zatrzymał się i wyciągnął rękę.
„Oto masz“, rzekł cicho adwokat, kładąc sowrena na dłoń przewodnika.
Sam zrobił jeszcze kilka kroków i znowu zatrzymał się przy drzwiach.
„Czy tu?“ zapytał mały człowieczek. Sam zrobił znak potwierdzający. Stary Wardle otworzył drzwi i wszyscy trzej weszli do pokoju, właśnie w tej samej chwili, gdy pan Jingle, który już powrócił, pokazywał indult ciotce-pannie.
Rachela krzyknęła głośno, pochyliła się na krześle i zakryła sobie twarz rękami. Pan Jingle zmiął indult i włożył go do kieszeni. Goście niewczas wystąpili na środek pokoju.
„Pan jesteś wielki łotr!“ zawołał stary Wardle, zadyszany od gniewu; „pan jesteś...“
„Kochany panie, mój kochany panie!“ przerwał mały człowieczek, kładąc na stole swój kapelusz. „Proszę pana, uważaj pan. Scandalum magnum... infamia... sprawa o obrazę honoru... Uspokój się pan, proszę“.
„Jak pan śmiałeś uwozić moją siostrę z mego domu“, zaczął znowu pan Wardle.
„Tak, tak, bardzo dobrze“, rzekł mały człowieczek. „O to może go pan pytać. Jak pan śmiałeś uwozić jego siostrę, co, panie!“
„A to co za djabeł!“ krzyknął pan Jingle głosem tak gwałtownym, że mały człowieczek mimowolnie cofnął się o dwa czy trzy kroki.
„Co za djabeł? Łotrze! To mój adwokat, pan Perker. Perker! Chcę wytoczyć proces temu wagabundzie, chcę, by go uwięziono... chcę... chcę... niech mię Bóg skarze... chcę go zniszczyć. — A ty“, mówił dalej pan Wardle, zwróciwszy się do swej siostry, „ty, Rachelo! W twoim wieku! Kiedy już powinnabyś znać świat! O czem myślałaś, uciekając z tym urwisem? O shańbieniu rodziny, zgubieniu samej siebie? Weź kapelusz i zabieraj się. Każcie sprowadzić powóz i podać rachunek tej pani“.
„Jestem panie!“ odrzekł Sam, który na gwałtowne dzwonienie pana Wardle nadbiegł z szybkością, mogącą się wydać cudowną każdemu, ktoby nie wiedział, że całą tę scenę czyścibut widział przez dziurkę od klucza.
„Bierz kapelusz“, powtórzył pan Wardle.
„Nie rób pani tego“, zawołał Jingle. „Wynoś się pan stąd! Niema pan tu co robić. Dama jest wolna i jest panią swych czynów. Ma skończony dwadzieścia jeden lat“.
„Dwadzieścia jeden lat!“ zawołał pan Wardle z pogardą. „Ma więcej niż czterdzieści!“
„Nieprawda!“ zawołała ciotka-panna, której oburzenie przemogło chęć zemdlenia.
„Prawda“, odrzekł pan Wardle. „Masz pięćdziesiąt lat, jak jeden dzień“.
Ciotka-panna krzyknęła przeraźliwie i straciła przytomność.
Pan Pickwick ze zwykłą swą słodyczą przywołał gospodynią domu i zażądał szklanki wody.
„Szklanki!“ wrzasnął impetyczny starzec; „przynieście wiadro i całe wylejcie na nią. To ją ochłodzi“.
„Fe! Jaki z pana brutal“, zawołała ze współczuciem właścicielka hotelu. Potem, po mnóstwie wykrzykników w rodzaju: Biedna kobiecina! Uspokój się pani, uspokój! Wypij pani trochę tego; to panią wzmocni. Nie martw się pani. Biedna istota! itd., przy pomocy służącej poczęła skraplać skronie ciotki-panny, trzepać ją po rękach, łaskotać w nos, rozsznurowywać gorset, jednem słowem robić wszystko, co robią zwykle czułe matrony damom usiłującym mieć ataki nerwowe.
„Powóz gotów, panie“, rzekł Sam, ukazując się we drzwiach.
„No! Chodźmy!“ rzekł pan Wardle. „A ją niech zaniosą do powozu“.
Na tę propozycję atak nerwowy rozpoczął się z nową gwałtownością.
Już właścicielka hotelu miała zaprotestować przeciw takiemu postępowaniu i już nawet zapytała z oburzeniem, czy pan Wardle poczytuje siebie za pana wszelkiego stworzenia, gdy wmieszał się pan Jingle.
„Garson!“ zawołał, „sprowadź konstabla“.
„Czekaj pan! Czekaj“, rzekł mały Perker. „Zważ pan, że...“
„Nie chcę na nic zważać“, rzekł pan Jingle. „Ona jest niezależna. Zobaczymy, kto się ośmieli uprowadzić ją stąd wbrew jej woli“.
„Nie chcę, by mię uprowadzono“, szepnęła omdlała dama. „Nie chcę!“ (Tu znów nastąpił okropny atak nerwowy).
„Moi kochani panowie“, rzekł mały adwokat, biorąc na stronę pana Wardle i pana Pickwicka; „znajdujemy się w położeniu bardzo krytycznem. Jest to wypadek przykry; nie znałem dotąd podobnie przykrego wypadku; bo, prawdę mówiąc, nie mamy żadnego prawa kontrolowania tej damy. Uprzedziłem, nim tu przyszliśmy, moi kochani panowie, że niema innego sposobu, tylko ugoda“.
„Jaką pan chce zrobić ugodę?“ pytał pan Pickwick.
„Widzi pan, kochany panie, przyjaciel pański jest w położeniu bardzo nieprzyjemnem, nadzwyczaj nieprzyjemnem. Powinien więc przystać na poniesienie pewnych strat pieniężnych“.
„Wolę zapłacić, aniżeli znosić taką hańbę! Niżeli cierpieć, by ta kobieta, chociaż warjatka, była nieszczęśliwa przez całe życie“.
„Sądzę, że da się to ułożyć“, rzekł mały, zakłopotany człowieczek. „Panie Jingle, czy nie zechce pan pójść z nami na chwilkę do sąsiedniego pokoju?“
Pan Jingle przystał na to, poszli więc we czterech.
„Teraz, mój panie“, rzekł mały człowieczek, starannie zamykając drzwi, „czy niema sposobu porozumienia się w tej sprawie? Chodźno pan tu, pod okno, rozmówimy się w cztery oczy. Tu panie, tu! Siadaj pan. Teraz kochany pilnie, między nami mówiąc, wiemy, kochany panie, żeś porwał tę damę z miłości do jej majątku. Niech pan nie marszczy brwi, kochany panie, to się na nic nie przyda. Mówię panu, że, między nami mówiąc, my wiemy o tem. Obaj jesteśmy ludzie światowi i obaj wiemy bardzo dobrze, że nasi znajomi, tu obecni, nie są nimi. Prawda, panie?“
Twarz pana Jingle rozjaśniała się stopniowo podczas tej przemowy a nawet zdawało się, że lewa jego powieka jakby mrugnęła odrobinę.
„Bardzo dobrze! Bardzo dobrze!“ mówił dalej pan Perker, dostrzegłszy wrażenie, jakie sprawił. „Teraz, faktem jest, że dama nie będzie miała nic, albo bardzo wiele, aż do śmierci matki... osoby wielkiego zdrowia, kochany panie“.
„Już stara!“ odrzekł pan Jingle lakonicznie, ale z energią.
„Tak, to prawda“, odrzekł adwokat, lekko odkaszlnąwszy; „ma pan słuszność, kochany panie, już bardzo podeszła w latach. Ale pochodzi ze starej rodziny, kochany panie, starej w całem tego słowa znaczeniu. Przodek tej rodziny przybył do hrabstwa Kent za czasów inwazji Juliusza Cezara, i od tego czasu jeden tylko z Wardlów nie dożył ośmdziesięciu pięciu lat, i to dlatego tylko, że został ścięty z rozkazu króla Henryka. Stara dama ma dopiero siedemdziesiąt trzy lata, kochany panie“.
Mały człowieczek zatrzymał się i zażył tabaki.
„A więc?“ zapytał pan Jingle.
„A więc, kochany panie... Czy pan nie zażywa tabaki? Ma pan słuszność, to kosztowne przyzwyczajenie. A więc, kochany panie, pan jesteś przystojny, światowy, na drodze do fortuny... Czy ma pan jaki kapitał?“
„Co?“ zapytał pan Jingle.
„Pan mię nie rozumie?“
„Niezupełnie“.
„Czy nie sądziłby pan... przechodzę do faktu, kochany panie, czyby nie był pan zdania, że pięćdziesiąt gwinei i wolność byłyby przyjemniejsze, aniżeli miss Wardle i nadzieje?“
„Niepodobna!“ odrzekł pan Jingle wstając. „Dwa razy więcej byłoby też za mało“.
„Nie, nie! Kochany panie“, odparł mały adwokat, zatrzymując go za guzik, „to piękna, okrągła sumka. Człowiek taki jak pan może ją potroić w bardzo krótkim czasie. Z pięćdziesięcioma gwineami można zrobić niejedno, kochany panie“.
„Ze stupięćdziesięcioma jeszcze więcej“, odrzekł zimno pan Jingle.
„No, no, kochany panie, nie traćmy czasu na roszczepianie włosa na czworo. Powiedzmy... powiedzmy osiemdziesiąt...“
„Mało!“
„Czekajno pan, czekaj! Ile pan chce?“
„Sprawa kosztowna, wydatki, konie pocztowe, dziesięć gwinei, indult trzy gwineje, dwadzieścia; stracone korzyści sto gwinei — sto dwadzieścia. Strata honoru, mojego i damy...“
„No, no, kochany panie, no!“ przerwał adwokat z ironiczną miną, „nie mówmy o dwóch ostatnich artykułach. Wszystko razem czyni sto dwadzieścia gwinei. Niech będzie okrągłe sto“.
„Sto dwadzieścia“.
„No, no! Napiszę panu przekaz“, rzekł mały człowieczek, siadając przy stole i biorąc się do pisania. „Weksel płatny pojutrze; a przez ten czas zabierzemy damę?“ dodał zapytując wzrokiem pana Wardle.
Ten kiwnął ponuro na znak zgody.
„Sto“, powtórzył mały człowieczek.
„I dwadzieścia“, dodał pan Jingle.
„Ale, kochany panie!“ zawołał adwokat.
„Daj mu je pan“, przerwał pan Wardle, „i niech idzie do djabła razem z niemi!“ Przekaz został napisany przez małego gentlemana i schowany do kieszeni przez pana Jingle.
„Teraz wynoś się pan natychmiast!“ zawołał pan Wardle, wstając.
„Mój kochany panie“, zaczął znowu adwokat.
„I wiedz pan o tem“, ciągnął dalej pan Wardle, niezważając, że mu przerywano, „i wiedz pan, że nic na świecie, nawet honor mojej rodziny, nie zmusiłby mnie do przystania na ten układ, gdybym nie miał tego przekonania, że im prędzej będziesz miał pieniądze, tem prędzej djabli cię wezmą“.
„Mój kochany panie...“ zaczął znów perswadować adwokat.
„Siedź pan cicho“, rzekł jego gniewny klient, „a pan wynoś się..“
„W drogę! Bez zwłoki!“ odparł beznamiętny pan Jingle. „Adieu, Pickwick!“
Gdyby jaki bezinteresowny widz mógł widzieć przy końcu tej rozmowy zachowanie się znakomitego męża, którego nazwisko zdobi tytuł naszego dzieła, to zdziwiłby się, że ogień oburzenia, tryskający mu z oczu nie stopił mu szkieł okularów. Nozdrza rozdęły mu się, pięści zacisnęły mimowolnie, gdy nędznik nazwał go tak familjarnie. Ale się pohamował i nie zmiażdżył go.
„Masz pan!“ ciągnął dalej zatwardziały zbrodniarz, rzucając indult pod nogi pana Pickwicka. „Zmieńcie nazwiska, zabierzcie damę — przyda się dla Tuppy“.
Pan Pickwick był filozofem. Ale niech kto co chce mówi, i filozofowie nie są niczem więcej, jak ludźmi, odzianymi w zbroję mądrości.
Morderczy cios przebił filozoficzny pancerz naszego bohatera i głęboko zranił mu serce. W napadzie wściekłości pan Pickwick cisnął na chybił-trafił kałamarz, którym posługiwał się pan Perker, i sam rzucił się w tymże kierunku. Ale przeciwnik jego znikł i pan Pickwick znalazł się w objęciach Sama.
„Oho!“ zawołał znakomity czyścibut „Ruchomości muszą być niedrogie w pańskich okolicach. Oto atrament sam piszący. Wypisał na ścianie nazwisko pana. Teraz daj pan pokój! Na co się zdało biec za człowiekiem, który jest już pewno na drugim końcu Borough?“
Umysł pana Pickwicka, jak wszystkich osobistości prawdziwie wielkich, zawsze był dostępny perswazjom, a ponieważ rozumował potężnie i szybko, więc wystarczyło jednej chwili zastanowienia, by przekonać się o bezużyteczności tego gniewu. Pan Pickwick uspokoił się więc równie prędko, jak się wzburzył, i łagodnym wzrokiem spojrzał na swych przyjaciół.
Czyż mamy tu przytaczać lamentacje panny Wardle, gdy się dowiedziała, w jaki sposób opuścił ją kochanek? Czyż mamy kreślić tu szczegółowo przebieg tej rozdzierającej sceny, tak ślicznie opisanej przez pana Pickwicka? Księga jego notat leży otwarta przed nami; niewielka żółta plama świadczy, ile mu łez wycisnęła sympatja dla ludzkości. Jedno słowo i notaty te będą w ręku drukarza. Ale nie! Oprzemy się tej myśli! Nie będziemy zasmucać czytelników obrazami okropnych cierpień.
Na drugi dzień ciężki powóz z Muggleton powiózł powoli i smutno dwóch przyjaciół i opuszczoną damę. Cienie nocne oddawna już wszystko zaległy, gdy przybyli do Manor Farm.

Rozdział jedenasty.
Opisujący inną podróż i odkrycie starożytnego zabytku, oraz zawierający postanowienie pana Pickwicka asystowania przy wyborach. Rękopis starego księdza.

Całonocny wypoczynek wśród ciszy Dingley Dellu a rano godzina oddychania świeżem i balsamicznem powietrzem wiejskiem, zatarły zupełnie u pana Pickwicka ślady znużenia, jakiego doznało jego ciało, i usunęły niepokój, który poruszył jego umysł. Od dwóch dni znakomity ten człowiek nie widział swych przyjaciół i uczniów, gdy więc, wracając z przechadzki, spotkał panów Winkle i Snodgrassa, błogie wzruszenie, z jakiem podszedł do nich, by powiedzieć im „dzień dobry“, zaledwie zdołałaby pojąć pospolita wyobraźnia. Radość była obopólna. Bo któż, w samej rzeczy, mógł spoglądać na rozpromienione oblicze pana Pickwicka i nie doznać wielkiego wrażenia? A jednak zdawało się, że jakaś chmura zaciemnia czoło jego zwolenników. Mieli miny tajemnicze, niezwykłe a zarazem niepokojące. Wielki człowiek spostrzegł to, ale nie mógł odgadnąć przyczyny.
Uścisnąwszy rękę dwóch młodych ludzi i gorąco wygłosiwszy powitanie, pan Pickwick zapytał:
„Jak się ma pan Tupman?“
Pan Winkle, do którego zwrócone były te wyrazy, nie dał żadnej odpowiedzi. Odwrócił głowę i, zdawało się, pogrążył się w melancholicznem rozmyślaniu.
„Snodgrass“, zaczął znów pan Pickwick z ożywieniem, „jak się ma nasz przyjaciel? Czy chory?“
„Nie“, odparł pan Snodgras i łza zabłysła mu na czułej powiece, jak kropla deszczu na oknie. „Nie, nie jest chory“.
Pan Pickwick spoglądnął kolejno to na jednego, to na drugiego.
„Winkle! Snodgrass!“ zawołał potem, dostatecznie napatrzywszy się, „co to wszystko znaczy? Gdzie nasz przyjaciel? Co się stało? Powiedzcie, błagam was, zaklinam! Ale co mówię? Rozkazuję wam, mówcie!“
W postawie i akcencie pana Pickwicka było tyle godności i powagi, iż niepodobna było opierać się.
„Opuścił nas“, odrzekł pan Snodgrass.
„Opuścił!“ zawołał pan Pickwick.
„Opuścił“, powtórzył pan Snodgrass.
„Gdzie jest?“ zapytał pan Pickwick.
„Możemy tylko czynić pewne przypuszczenia na podstawie tego pisma“, odrzekł pan Snodgrass, wyjmując z kieszeni list i wręczając go swemu mistrzowi. „Wczoraj wieczorem, gdyśmy otrzymali wiadomość od pana Wardle, że powróci w nocy wraz ze swą siostrą, zauważyliśmy, że melancholia, zaciemniająca duszę naszego przyjaciela, jakby się jeszcze powiększyła. Wkrótce znikł. Napróżno szukaliśmy go potem przez cały dzień; wieczorem masztalerz z zajazdu pod „Koroną“ w Muggleton przyniósł ten list. Przyjaciel nasz wręczył go jeszcze rano, ale zalecił go nam oddać dopiero wtedy, gdy cienie nocy osłonią naturę“.
Pan Pickwick otworzył list. Było to pismo pana Tupmana i zawierało co następuje:

„Kochany Pickwicku!
„Ty, który przebywasz w sferach wyższych nad ludzkie słabości, Ty nie wiesz, jaki cios fatalny w nas uderza, gdy opuszcza nas istota cudna i czarowna, gdy staniemy się ofiarą potwora, który ukrywał przewrotność pod maską przyjaźni. Obyś tego nigdy nie zaznał!
„Listy, adresowane do oberży pod „Skórzaną Butelką“ w Cobham w Kent, będą mi odsyłane, jeśli tylko będę żył. Usuwam się z tej części świata, która stała mi się wstrętną. Jeżeli opuszczę świat zupełnie, pożałujcie mnie i przebaczcie mi. Życie, mój przyjacielu, stało się dla mnie nieznośne! Ogień, pałający w naszym wnętrzu, jest jak hak, na którym wisi ogromny ciężar zabiegów i cierpień świata; gdy tego ognia nam zabraknie, ciężar staje się zbyt wielki, byśmy go mogli udźwignąć, i znużeni padamy na ziemię... Możesz to powiedzieć Racheli... Ach! To imię!...

Tracy Tupman“


„Jedziemy natychmiast“, rzekł pan Pickwick, składając list. „W każdym razie nie moglibyśmy tu pozostać po tem, co zaszło; ale teraz obowiązkiem naszym jest wyszukać przyjaciela“.
Wypowiedziawszy te szlachetne słowa, pan Pickwick poszedł do domu.
O jego zamiarze wszyscy wkrótce się dowiedzieli. Prośby gospodarza, by się zatrzymał, były bardzo usilne, ale bezskuteczne. „Ważne sprawy“, odpowiedział, „czynią mój wyjazd niezbędnym“.
Był przy tem stary wikary.
„Więc postanowił pan opuścić nas?“ rzekł do pana Pickwicka, biorąc go na stronę; a gdy filozof odpowiedział twierdząco, dodał:
„Oto“, powiedział stary gentleman, „mały rękopis, który miałem nadzieję sam odczytać panu. Znalazłem go po śmierci jednego z moich przyjaciół, lekarza w szpitalu warjatów w naszem hrabstwie, pośród rozmaitych innych papierzysków, które mogłem wedle uznania przechować lub zniszczyć. Z trudem chce mi się wierzyć, by ten rękopis był niesfałszowany, chociaż wiem z całą pewnością, że to nie jest pismo mego przyjaciela. Jednak, bez względu czy jest to autentyczny utwór manjaka, czy opowieść, oparta tylko na bredzeniu chorego umysłu (co wydaje mi się bardziej prawdopodobne), proszę, przeczytaj pan i sam osądź!“
Pan Pickwick wziął rękopis i pożegnał się z uprzejmym starcem, po tysiącznych zapewnieniach szacunku i poważania.
Daleko trudniej było rozstać się z mieszkańcami Manor Farm, gdzie nasi podróżnicy byli podejmowani z taką gościnnością i takiemi względami. Pan Pickwick ucałował młode panny. Chcielibyśmy powiedzieć, jakgdyby były jego własnemi córkami, ale porównanie to nie byłoby zupełnie dokładne, ponieważ w całowaniu tem było nieco więcej ognia. Uściskał starą damę z synowską czułością i, wsunąwszy do ręki służącym realne dowody swej życzliwości, potrzepał je po rumianych policzkach w sposób wielce patrjarchalny. Następnie jeszcze serdeczniejsze i jeszcze dłuższe oświadczenia wymieniono z samym gospodarzem i panem Trundle. Tymczasem pan Snodgrass znikł i kilkakrotnie trzeba go było wołać zanim wyszedł z ciemnych korytarzy.
Wkrótce potem ukazała się miss Emilja, a oczy jej, zwykle tak błyszczące, były jakby nieco przyćmione. Nakoniec trzej przyjaciele wyzwolili się z miłych objęć gospodarstwa i, oddalając się powoli, rzucali poza siebie czułe spojrzenia. Utrzymują nawet, że pan Snodgrass rzucał w powietrze niezliczone mnóstwo całusów ku jakiemuś białawemu przedmiotowi, poruszającemu się w jednem z okien, aż do chwili, w której na skręcie ulicy stary dom znikł podróżnym z oczu. Przedmiot, o którym mowa, był bardzo podobny do kobiecej chustki.
W Muggleton znajomi nasi wzięli powóz do Rochester, a gdy przybyli do tej miejscowości, boleść ich złagodniała dostatecznie, by mogli zjeść obiad ze smakiem. Wkrótce potem, zasięgnąwszy potrzebnych informacyj o drodze, w którą mieli się udać, wolnym krokiem poszli ku Cobham.
Był prześliczny wieczór czerwcowy. Drogę, wijącą się w cieniu lasu, ożywiał śpiew ptaków i orzeźwiał oddech wiatru, bluszcze i mchy zdobiły pnie starych drzew; ziemię pokrywała zielona murawa, miękka, jak jedwabny kobierzec. Wyszedłszy z lasku, podróżni nasi znaleźli się w otwartym parku, wśród którego wznosił się starożytny zamek, zbudowany w oryginalnym i malowniczym stylu czasów Elżbiety. Piękny i rozległy widok roztaczał się dokoła pomiędzy olbrzymiemi dębami i wiązami; liczne stado sarn pasło się na świeżej łące a od czasu do czasu przestraszona łania przebiegała drogę, lekka jak cień chmury, szybko przesuwającej się po krajobrazie oblanym gorącem światłem słońca.
„Gdyby wszyscy, cierpiący na taką chorobę, jak nasz przyjaciel, schronili się do tej okolicy“, rzekł pan Pickwick, spoglądając dokoła, „to sądzę, że dawne przywiązanie do świata rychłoby im powróciło“.
„I ja tak sądzę“, odpowiedział pan Winkle.
„Doprawdy“, dodał pan Pickwick, gdy po półgodzinnym marszu stanęli we wsi, „doprawdy, że miejsce to, chociaż wybrane przez mizantropa, jest, zdaje się, najpiękniejsze i najponętniejsze ze wszystkich, jakie widziałem“.
Pan Winkle i Snodgrass bez żadnych zastrzeżeń przyłączyli się do tych pochwał.
Wkrótce potem, wypytawszy się o „Skórzaną Butelkę“, podróżnicy nasi skierowali się ku tej oberży, dość dobrej powierzchowności, jak na wiejską gospodę, i poszli dowiadywać się, czy niema tu gentlemana, nazwiskiem Tupman.
„Tomie!“ zawołała oberżystka, „zaprowadź panów do sali“.
Pod przewodnictwem barczystego parobka, trzej przyjaciele weszli do długiego, niskiego pokoju, którego ściany ozdobione były szeregiem starych portretów i obrazów niezgrabnie kolorowanych; dokoła stało mnóstwo skórzanych krzeseł, fantastycznego kształtu i o olbrzymich poręczach. U końca sali wyróżniał się stół, przykryty śnieżnej białości obrusem, przystrojony pulchnym drobiem, smażoną szynką, kuflem świeżego piwa i t. d. Przy tym to ponętnym stole siedział pan Tupman, bynajmniej nie mający miny człowieka, który usunął się od świata.
Ujrzawszy swych przyjaciół, położył nóż i widelec i podszedł ku nim z ponurą twarzą.
„Nie spodziewałem się widzieć was tutaj“, powiedział ująwszy rękę pana Pickwicka. „Bardzo mi miło“.
„Ach!“ zawołał pan Pickwick, siadając i ocierając czoło spotniałe od przechadzki. „Skończ obiad, a potem wyjdziemy razem. Chcę rozmówić się z tobą, z tobą samym“.
Pan Tupman spełnił, co mu zlecono, a pan Pickwick, odświeżywszy się porządnym łykiem piwa, czekał na przyjaciela. Nie więcej jak w godzinę załatwiono się z obiadem, poczem obaj wyszli razem. Przez pół godziny można ich było widzieć, jak chodzili po cmentarzu: przez ten czas pan Pickwick zwalczał postanowienie pana Tupmana. Zbytecznem byłoby przytaczać tu jego argumenty, jakiż bowiem język zdoła oddać wyraz i siłę, które towarzyszyły całej akcji wielkiego mówcy? Niemniej zbyteczne jest mówić o tem, czy pan Tupman był już znudzony samotnością, czy też niepodobieństwem było oprzeć się wymownym naleganiom. Dość, że nie oparł się.
„Niewiele go obchodziło“, mówił, „gdzie będzie wlec nędzne resztki swego istnienia; ale ponieważ jego przyjaciele przywiązują tyle uwagi do jego skromnego współudziału, przystanie na dzielenie z nimi ich prac“.
Pan Pickwick uśmiechnął się, potem wymienili uścisk ręki i powrócili do swych towarzyszy.
W tej to właśnie chwili pan Pickwick zrobił nieśmiertelne odkrycie, które na zawsze pozostanie przedmiotem dumy jego przyjaciół i przedmiotem zazdrości wszystkich badaczy starożytności we wszystkich częściach świata. Wyszli za bramę oberży i, niezważając dokąd idą, oddalili się nieco ode wsi. Gdy wracali, wzrok pana Pickwicka padł na niewielki kamień, rozbity i nawpół zapadły w ziemię przed jedną z chat.
Pan Pickwick zatrzymał się.
„To szczególne!“ powiedział.
„Co tu szczególnego?“ zapytał pan Tupman, pilnie przypatrując się wszystkim otaczającym go przedmiotom, wyjąwszy ten, o który chodziło. „Co to jest?“
Ten ostatni wykrzyknik wyrwał mu się z piersi na widok pana Pickwicka, który, zachwycony odkryciem, ukląkł przed małym kamieniem i chustką ścierał zeń proch.
„Tu jest napis!“ wykrzyknął pan Pickwick.
„Czy być może?“ zawołał pan Tupman.
„Już widzę coś niecoś“, mówił pan Pickwick, trzymając kamień z całą siłą i pilnie przypatrując mu się przez okulary: „widzę krzyż i B., a dalej T. To bardzo ważne!“ ciągnął dalej, wstając. „Jest to napis bardzo starożytny. Tego nie można zaniedbać“.
To rzekłszy, pan Pickwick zastukał do drzwi chaty. Otworzył je wieśniak.
„Mój przyjacielu“, uprzejmym tonem zapytał filozof, „czy nie wiesz, skąd się tu wziął ten kamień?“
„Nie, panie, nie wiem“, odpowiedział grzecznie zapytany. „Był on tu długo przede mną, i dawniej jeszcze, niż pamięta najstarszy człowiek w całej wsi“.
Pan Pickwick z triumfem spojrzał po swych towarzyszach.
„Sądzę, że nie jesteś do niego bardzo przywiązany“, mówił dalej, drżąc z niepokoju. „Nie miałbyś chyba nic przeciwko temu, by go sprzedać?“
„O!... Ale któż go kupi?“ odrzekł wieśniak, z wyrazem twarzy, o którym był pewno zdania, że jest bardzo przebiegły.
„Dam ci za niego natychmiast pół gwinei“, rzekł pan Pickwick, „jeżeli tylko zechcesz wydobyć go z ziemi“.
Gdy wykopano mały kamień przy pomocy łopaty, pan Pickwick z wielką trudnością i ku zdumieniu całej wsi podniósł go własnemi rękami, zaniósł do oberży i, starannie wymywszy, położył go na stole.
Radosne uniesienie pickwickistów nie miało już granic, gdy ujrzeli, że pomyślny skutek uwieńczył ich cierpliwość i wytrwałość, mycie i odskrobywanie.
Kamień był kańciasty i nadtłuczony, litery niekształtne, można jednak było wyczytać następujący fragment napisu:

BJLS
TUMP
SJEG
OZN
AK

Źrenice pana Pickwicka zamigotały rozkoszą, gdy zasiadł przy stole i wzrokiem objął odkopany skarb. Dosięgnął najwyższego celu swej ambicji. W hrabstwie, o którem wiadomo, że posiada liczne zabytki starożytności, we wsi, w której istniały jeszcze pewne ślady dawnych czasów, on, prezydent klubu Pickwicka, odkrył szczególny a ciekawy napis o niezaprzeczonej starożytności, który zupełnie uszedł uwadze wszystkich uczonych, będących tu przed nim. Zaledwie mógł wierzyć własnym zmysłom.
„To“, powiedział, „skłania mię do kroków stanowczych. Jutro wracamy do miasta“.
„Jutro!“ wykrzyknęli jego zwolennicy, pełni uwielbienia.
„Jutro“, powtórzył pan Pickwick. „Skarb ten powinien być bezzwłocznie umieszczony w miejscu, gdzie będzie go można należycie zbadać i dokładnie pojąć. Jeszcze inny powód zmusza mię do tego. Za kilka dni będą wybory do parlamentu w Eatanswill. Pewien gentleman, którego niedawno poznałem, pan Perker, jest ajentem jednego z kandydatów. Będziemy oglądać i studiować scenę, obchodzącą każdego, kto jest Anglikiem“.
„Pojedziemy z panem!“ zawołały razem trzy głosy, będące jakby jednym głosem.
Pan Pickwick powiódł wzrokiem dokoła. Przywiązanie i gorliwość jego uczniów zapaliła mu w łonie ogień entuzjazmu.
Czuł, że był ich mistrzem.
„Uczcijmy!“ zawołał, „uczcijmy to szczęśliwe odkrycie przyjacielską ucztą“.
Ta nowa propozycja również przyjęta została jednogłośnie. Pan Pickwick umieścił ważny kamień w sosnowej skrzynce, którą mu dała oberżystka, usiadł w fotelu, przy wyższym końcu stołu, poczem cały wieczór poświęcono wesołości i rozmowom.
Już minęła jedenasta, godzina niezwykła dla małej wsi Cobham, gdy pan Pickwick udał się do przygotowanego dlań pokoju.
Zapuścił firanki i, postawiwszy świece na stole, począł głęboko zastanawiać się nad wypadkami dwóch ubiegłych dni.
Miejsce i czas nadawały się do tego rodzaju rozmyślań a pana Pickwicka wyrwał z nich dopiero odgłos kościelnego zegara, zwolna wygłaszającego północ. Pierwsze uderzenie obiło mu się o uszy w sposób uroczysty i zarazem ponury; ale gdy zegar umilkł, cisza wydała mu się nieznośna. Miał uczucie, jakby utracił drogiego przyjaciela. Jego nerwy były wzburzone; czuł to; rozebrał się więc prędko, postawił świecę na kominie i położył się.
Wszyscyśmy doświadczali tego nieprzyjemnego stanu, w którym uczucie znużenia walczy napróżno z bezsennością. Taki był stan pana Pickwicka w tej chwili. Przewracał się z boku na bok, uporczywie trzymał oczy zamknięte, jakby w ten sposób chciał zwabić sen: wszystko napróżno. Czy pochodziło to z niezwykłego znużenia, jakiego doświadczył, czy z gorąca, czy od grogu, czy od zmiany łóżka, dość, że sen ciągle odbiegał od jego powiek, a myśli mimowolnie i uporczywie krążyły dokoła okropnych obrazów, które widział w jadalnym pokoju, i starych baśni, opowiadanych w ciągu wieczora. Po półgodzinnych, próżnych usiłowaniach, doszedł do przekonania, że nie zdoła usnąć.
Wstał wiec i ubrał się częściowo. „Wszystko jest lepsze“ pomyślał, „niż leżeć tu, dręczony najstraszliwszemi fantazjami“. Wyjrzał przez okno — było okropnie ciemno. Począł chodzić tam i sam po pokoju — czuł się jednak niezmiernie samotnym.
Już kilka razy odbył drogę od okna do drzwi i z powrotem, gdy nagle przyszedł mu na myśl rękopis wikarego. Doskonała myśl! Choć nie był może bardzo interesujący, mógł go jednak ukołysać do snu. Wyciągnął go więc z kieszeni płaszcza, przysunął mały stolik do łóżka, poprawił światło, włożył okulary i zaczął czytać. Dziwny to rękopis — kartki jego były poplamione i posmarowane. Także tytuł miał w sobie coś niesamowitego, a pan Pickwick nie mógł się powstrzymać, by nie rzucać strwożonych spojrzeń po pokoju. Po chwili zastanowienia zrozumiał jednak nierozsądność poddawania się takim uczuciom; znów poprawił światło i zaczął czytać, co następuje:

Rękopis warjata.

Tak! Warjat! Przed kilku laty serce moje zmartwiałoby na dźwięk tego wyrazu! Dźwięk ten zbudziłby we mnie strach, który nachodził mnie czasami... Krew z sykiem i drżeniem przeciskała mi się wtedy przez żyły aż na skórze występowały zimne krople potu i dzwoniły, tłukąc się o siebie, drżące ze strachu kolana. Teraz go lubię!! To piękne przezwisko. Pokażcie mi monarchę, którego gniewne zmarszczki czoła budzą kiedykolwiek strach równy jak błysk oczu warjata, — którego topór i stryczek byłyby równie pewne jak uścisk warjata. Ho! ho! wielka to rzecz — być wariatem! Żeby na ciebie patrzano przez żelazne kraty, jak na dzikiego lwa! Szczerzysz zęby, wyjesz przez całą, długą noc, wesoło dzwonisz ciężkiemi kajdanami, przewracasz się i koziołkujesz po sianie przy dźwiękach tej dziarskiej muzyczki! Hurra! Niech żyje Dom Wariatów! Och, niezwykłe to miejsce!
Pamiętam dni, kiedym się bał, że jestem obłąkany. Kiedy budziłem się ze snu i padałem na kolana, błagając, żeby mi oszczędzono przekleństwa mego rodu... kiedy unikałem szczęścia i wesołości... kiedy ukrywałem się w samotności, przez długie milczące godziny śledząc postęp, jaki robiła gorączka w moim zniszczonym mózgu. Wiedziałem, że obłęd wmieszał mi się w krew, wżarł się w szpik kości, że poprzednie pokolenie uniknęło zarazy, i że ja jestem pierwszy, w którym ona znowu odżyje! Wiedziałem, że tak być musi: że tak zawsze było i będzie. I kiedym, wciśnięty w ciemny kąt gwarnego pokoju, patrzał, jak ludzie szepcą i zwracają na mnie oczy, wiedziałem, że rozmawiają o człowieku skazanym, skazanym na szaleństwo. I uciekałem, by myśleć w samotności.
Czyniłem tak latami. Długie, długie były to lata... Noce bywają tu długie, czasami bardzo długie — ale są niczem w porównaniu z niespokojnemi nocami i strasznemi snami, jakie przeżywałem wtedy. Na samo wspomnienie robi mi się zimno. Wielkie, ponure postacie z chytremi kpiącemi twarzami pełzały po kątach pokoju, i pochylały się nocami nad mojem łóżkiem. Kusiły mię, żebym zwarjował... Szeptały mi, że posadzka w starym domu, w którym umarł mój dziadek, przesiąknięta jest jego krwią, przelaną jego własnemi rękami w przystępie szaleństwa. Zatykałem uszy palcami, ale krzyczały mi nad głową, aż cały pokój drżał od ich wrzasków, że w pokoleniu poprzedzającem dziadka obłęd zcichł, ale że dziadek żył długie lata z rękoma przykutemi do ziemi, z obawy, żeby nie rozszarpał sam siebie w kawały. — Wiedziałem, że mówią prawdę, wiedziałem dobrze. Dowiedziałem się o tem dawno, chociaż starali się to ukryć przede mną. Ha! ha! Byłem chytry! Za chytry dla nich, chociaż uważali mię za warjata.
Nareszcie przyszło to na mnie. Nie rozumiem czego się bałem. Teraz mogłem dopiero żyć między ludźmi, śmiać się i bawić się z nimi w najlepsze! Wiedziałem, że jestem obłąkany, ale oni nawet nie podejrzewali tego! Jakże się cieszyłem na myśl, że splatałem im figla za te wszystkie szepty, za te miny, kiedy jeszcze nie byłem obłąkany! Wtedy tylko bałem się, że zwariuję! Jakże śmiałem się wesoło sam przed sobą na myśl, że tak doskonale umiem zachować tajemnicę! Ze moi kochani przyjaciele opuściliby mię natychmiast, gdyby dowiedzieli się prawdy! Wstrzymałem się, żeby nie krzyczeć z uniesienia, kiedy, jedząc obiad z którymś przyjaciół, przychodziło mi nagłe na myśl, jakby ten człowiek zbladł i szybko uciekł, gdyby wiedział, że jego drogi przyjaciel jest warjat! Że posiada on całą siłę warjata i połowę chęci zatopienia ostrego noża w jego sercu! O, to było wesołe życie.
Posypały się na mnie bogactwa, otoczył mię dobrobyt. Używałem. A radość moja tysiąckrotnie zwiększała świadomość, że dobrze ukrywam tajemnicę... Odziedziczyłem majątek. Prawo — nawet sokolookie prawo pozwoliło się oszukać i oddało sporne tysiące w ręce warjata! Gdzież był spryt ludzi zdrowych na umyśle?! Gdzież zręczność prawników, umiejętność wynajdywania kruczków?! Chytrość warjata oszukała wszystkich.
Miałem pieniądze. Jak ubiegano się o moje względy! Traciłem je. Jak mię za to chwalono! Jak ci trzej pyszni bracia poniżali się przede mną! Stary, siwowłosy ojciec również. Co za nagła zmiana! Tyle szacunku! Tyle przyjaźni! — Ubóstwiał mię! Stary miał córkę, młodzi siostrę, wszyscy pięcioro byli niezamożni. Ja byłem bogaty. Kiedy ożeniłem się z panienką, widziałem uśmiech triumfu na twarzach jej ubogich krewnych. Zastanawiali się nad swoim chytrem planem i piękną nagrodą, jaka ich spotka. To ja mogłem się uśmiechać! Uśmiechać? Śmiać się mogłem i rwać włosy, i tarzać się po ziemi z uciechy! Nie zastanawiali się nad tem, że wydali ją za warjata.
Stój! Gdyby wiedzieli — czy byliby ją oszczędzili? Szczęście siostry przeciw pieniądzom szwagra... Piórko, które rzucam na wiatr, przeciw ciężkim kajdanom, zdobiącym moje ciało...
W jednem dałem się podejść... pomimo całej swojej chytrości. Gdybym nie był obłąkany — chociaż my, warjaci, jesteśmy sprytni, pomimo to czasami dajemy się oszukać, — wiedziałbym, że lepiej byłoby dla dziewczyny, gdyby złożyli ją w ciasnym i zimnym grobie, niż to, że wprowadziłem ją jako godną zazdrości małżonkę do mego bogatego, kapiącego od złota domu. Wiedziałbym, że serce jej należy do innego, do ciemnookiego chłopca, którego imię szepnęła kiedyś w niespokojnym śnie. I wiedziałbym, że ją poświęcono, aby ochronić od nędzy siwowłosego starca i trzech pysznych braci!
Nie pamiętam dziś postaci ani twarzy, ale wiem, że była prześliczna. Wiem. W ciche księżycowe noce, kiedy budzę się ze snu a wszystko wkoło mnie dyszy spokojem, widzę ją, jak stoi bez ruchu w kącie mojej celki... Wysmukła postać z długiemi, czarnemi włosami, spływającemi po plecach. Nieziemski powiew rozwiewa jej sploty a oczy, utkwione we mnie, nie drgają i nie zamykają się...
Ha! Krew nabiega mi do serca, gdy to piszę! To postać jej! Twarz jest bardzo blada, a oczy wielkie, szkliste! Znam je dobrze... Postać ta nie rusza się nigdy. Nigdy nie marszczy się ani nie drży, jak ci wszyscy, którzy zapełniają ten dom... ale jest dla mnie straszliwsza od nich, straszliwsza nawet od upiorów, które straszyły mię przed wielu laty. Przychodzi wprost z grobu... i tak przypomina śmierć...
Przez rok blisko patrzyłem, jak twarz ta blednie. Przez rok blisko patrzyłem na łzy, spływające po smutnych policzkach. I nigdy nie znałem powodu. Wreszcie odkryłem go. Nie kochała mię nigdy. Nie myślałem, że jest inaczej! Ale ona nienawidziła mojego bogactwa, gardziła dobrobytem, którym ją otoczyłem. Tego nie oczekiwałem! Kochała innego. To nigdy nie przyszło mi do głowy. Dziwne uczucie ogarnęło mię i myśli, narzucone tajemną siłą, wirowały mi w mózgu. Nie nienawidziłem jej, chociaż nienawidziłem chłopca, którego wciąż opłakiwała. Litowałem się — tak, litowałem się nad marnem życiem, na które skazali ją jej zimni i pyszni krewni! Wiedziałem, że nie może żyć długo, ale myśl, że przed śmiercią da życie innej istotce, z góry skazanej na zagładę, istotce, napiętnowanej od urodzenia szaleństwem — przyspieszyła moją decyzję. Postanowiłem ją zabić.
Przez wiele tygodni myślałem o truciźnie. Potem o rzece, potem o ogniu. Piękny byłby to widok, nasz wielki dom w płomieniach, i żona warjata rozsypująca się w popiół! Jakieby to było zabawne! Wyznaczonoby wielką nagrodę za wyratowanie jej i zdrowy na umyśle człowiek rzuca się w płomienie — a wszystko przez chytrość warjata! Często myślałem nad tem, ale wkońcu porzuciłem ten plan. Och, ta radość ostrzenia brzytwy, — dzień po dniu próbowanie ostrza, rozkosz myślenia, jaką zada ono ranę.
Wreszcie upiory, które tyle razy szeptały mi już nad uchem, że czas nadszedł, włożyły mi do rąk otwartą brzytwę. Ująłem ją mocno. Ostrożnie wyszedłem z łóżka i pochyliłem się nad moją śpiącą żoną. Twarz miała ukrytą w dłoniach. Usunąłem je delikatnie... opadły na piersi... Płakała... ślady łez widniały jeszcze na policzkach. Była spokojna i pogodna... Nawet uśmiechała się, kiedy na nią spojrzałem. Delikatnie położyłem jej dłoń na ramieniu. Drgnęła. To nie był sen... drzemała... Nachyliłem się bliżej. Krzyknęła i zbudziła się.
Jeden ruch mojej ręki, a nigdy z ust jej nie wyrwałby się jęk ni krzyk. Ale ja stropiłem się — cofnąłem się. Oczy jej utkwione były we mnie. Nie wiem dlaczego, ale lękałem się, bałem się tych oczu! Wiłem się pod ich spojrzeniem. Wstała z łóżka wciąż patrząc na mnie. Drżałem. Nie śmiałem się ruszyć. Brzytwę trzymałem w ręku. Skierowała się ku drzwiom. Odwróciła się i oderwała oczy od mojej twarzy. Urok przestał działać. Podbiegłem i schwyciłem ją za ramię. Krzycząc upadła na podłogę.
Teraz mogłem ją spokojnie zabić. Ale w domu powstał hałas. Słyszałem odgłosy kroków na schodach. Schowałem brzytwę, otworzyłem drzwi i głośno wołałem o pomoc.
Weszli, podnieśli ją i ułożyli na łóżku. Leżała bez ducha przez wiele godzin. A kiedy wróciło jej życie, spojrzenie i mowa, rozsądek opuścił ją i zaczęła dziko majaczyć.
Sprowadzono lekarzy. Wielcy panowie, którzy zajeżdżali przed mój dom doskonałemi powozami zaprzężonemi we wspaniałe konie, w asyście wytwornej służby. Przez wiele tygodni nie odstępowali jej łoża. Zwołali wielkie konsyljum, naradzali się przyciszonemi i uroczystemi głosami. Jeden z nich, najznakomitszy i najmądrzejszy, wziął mię na stronę i ostrożnie przygotował na cios: oznajmił mnie, warjatowi, że żona moja jest obłąkana. Stał blisko mnie w otwartem oknie, patrzył mi w oczy, dotykał mego ramienia. Bez wysiłku mogłem go wyrzucić na ulicę. Byłaby to znakomita zabawa. Ale chodziło mi o moją tajemnicę, więc pozwoliłem mu odejść. W parę dni później powiedzieli mi, że muszę ją otoczyć specjalną opieką! Ja! Wyszedłem w otwarte pole, gdzie nikt nie mógł mię słyszeć, i śmiałem się do rozpuku!
Umarła nazajutrz. Siwowłosy starzec poszedł za nią do grobu. Dumni bracia wyleli parę łez nad ciałem tej, której cierpienia śledzili za życia, jakby mieli żelazne nerwy! Wszystko to było strawą dla mojej tajemnej radości: jadąc do domu śmiałem się za moją białą chustką, aż łzy nabiegały mi do oczu!
Ale chociaż dopiąłem celu i zabiłem ją, niespokojny byłem i nieswój. Czułem, że tajemnica moja musi się niedługo wydać. Nie mogłem ukryć dzikiej radości i zadowolenia, które gotowało się we mnie i kazało mi, gdy sam byłem w domu, skakać, klaskać w ręce i głośno krzyczeć. Kiedy wychodziłem i patrzyłem na ludzi, albo w teatrze, kiedym słuchał muzyki i patrzyłem na tańczących, rozpierała mnie taka radość, że gotów byłem rzucić się między nich i szarpać ich w kawały. Alem zaciskał zęby. Mocno opierałem się nogami o podłogę. Wpijałem ostre paznogcie w ręce. Ukrywałem radość. Nikt nie wiedział jeszcze, że byłem warjatem.
Pamiętam — jest to jedna z ostatnich rzeczy, jakie pamiętam — bo teraz mieszam rzeczywistość ze snami, mam ciągle mnóstwo do roboty, ciągle mi się spieszy i nie mogę oddzielić snu od rzeczywistości — taka dziwna mieszanina się z nich wytworzyła — pamiętam, jakem się ostatecznie zdradził. Ha! Ha! Zdaje mi się, że jeszcze teraz widzę ich przerażone spojrzenia, czuję łatwość z jaką odtrącam ich, siłę z jaką waliłem pięściami w ich pobladłe twarze... A potem uciekłem szybko jak wicher — a oni z krzykiem biegli za mną. Kiedy dziś pomyślę o tem, czuję w sobie siłę olbrzyma. Patrzcie, jak te żelazne sztaby gną się w moich rękach. Mógłbym je zgiąć łatwo jak gałązkę, ale tyle tu jest długich galeryj i tyle drzwi, nie wiem czy nie zbłądzę. Ale nawet gdybym się wydostał, wiem, że na dole są żelazne drzwi i wrota, że je zamykają. Wiedzą, jaki ja jestem mądry warjat, są dumni, że mię tu mają, chcą mię pokazywać innym!
Niech sobie przypomnę. Tak. Wychodziłem. Wróciłem do domu. Późno. Najdumniejszy z trzech braci czekał na mnie. „Walne sprawy“, powiedział. Dobrze pamiętam. Nienawidziłem tego draba całą nienawiścią warjata. Wiele, wiele razy ręce mię swędziły, by z nim skończyć! Powiedziano mi, że przyszedł. Szybko pobiegłem na górę. Chciał mi powiedzieć słówko. Odesłałem służbę. Było późno. Zostaliśmy sami. Pierwszy raz!
Z początku starannie odwracałem od niego oczy; wiedziałem, że myśli (jakże mię to cieszyło!) iż szaleństwo pali się w nich jak ogień. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Wreszcie przemówił. Moje hulanki i dziwne uwagi, na które pozwalałem sobie bezpośrednio po śmierci jego siostry, obrażają jej pamięć. Łącząc rozmaite szczegóły dochodzi do przekonania, że ją krzywdziłem. Pragnie wiedzieć, czy postanowiłem nadal obrażać jej pamięć i hańbić jej rodzinę. Pytanie to każe mu zadać jego mundur, który nosi!
Człowiek ten miał jakiś urząd w armji, kupiony za moje pieniądze i nieszczęście jego siostry. Człowiek ten stał na czele sprzysiężenia, które miało mię usidlić i zagrabić moje dobra. Ten człowiek był głównem narzędziem przy zmuszaniu jego siostry do poślubienia mnie! Dobrze wiedział, że serce oddała tamtemu chłopcu! Jego mundur! Była to liberja jego degradacji! Utkwiłem w nim oczy, nie mogłem inaczej, ale nie powiedziałem ani słowa.
Zauważyłem zmianę, jaka zaszła w nim pod mojem spojrzeniem.
Był odważny, ale krew odpłynęła mu z twarzy i odsunął swoje krzesło. Przysunąłem swoje. Gdy się zaśmiałem... było mi bardzo wesoło... zauważyłem, że drży. Bał się mnie.
Bardzo kochałeś siostrę póki żyła“, powiedziałem. „Bardzo“.
Obejrzał się niepewnie. Widziałem, że chwycił za poręcz krzesła.
Ty łotrze!“ krzyknąłem. „Znam cię! Odkryłem twoje piekielne zamiary! Wiem, że serce oddała innemu zanim zmusiłeś ją do poślubienia mnie! Wiem! Wiem!
Krzyczałem raczej niż mówiłem. Czułem, jak ogień biegnie mi przez żyły, a dobrze znane upiory szepcą, żebym mu wyrwał serce.
Niech cię piekło pochłonie!“ zawołałem i rzuciłem się na niego. „Zabiłem ją! Jestem warjat! Giń! Krwi! Krwi! Chcę twojej krwi!“
Odbiłem krzesło, którem rzucił we mnie ze strachu. Zwarłem się z nim, z hałasem upadliśmy na posadzkę.
Piękna to była walka. Bo był wysoki, silny, i walczył o życie. A ja, silny jak każdy warjat, pragnąłem go zabić. Wiedziałem, że niema siły równej mojej, nie myliłem się. Nie myliłem się — znowu! Chociaż warjat! Bronił się coraz słabiej. Ukląkłem na nim. Dwiema rękami ścisnąłem mu gardło. Twarz jego stała się purpurowa. Oczy wyszły z orbit... Wywieszony język zdawał się urągać mi... Ścisnąłem silniej...
Drzwi otworzyły się nagle. Z hałasem wbiegli jacyś ludzie. Krzyczeli do siebie głośno, żeby ująć warjata.
Tajemnica się wydała. Teraz walczyłem o swobodę i wolność. Zerwałem się, zanim ktoś zdążył dotknąć mię ręką, rzuciłem się między napastników, utorowałem sobie drogę silnem ramieniem, jakgdybym miał topór w ręku. Dobiegłem do drzwi. Zbiegłem ze schodów. W jednej chwili byłem na ulicy.
Biegłem szybko. Nikt nie śmiał mię zatrzymać. Słyszałem za sobą odgłos biegnących kroków, zdwoiłem szybkość. Ale słabłem coraz bardziej i wkońcu czułem, że umieram. Alem pędził przez błota i strumyki, przez płoty i mury, z dzikim krzykiem, który podchwytywały dziwaczne istoty, uwijające się koło mnie, aż zapełniło się niemi całe powietrze... Czułem, że płynę na ramionach demonów, a demony niesie wiatr, że płynę z taką szybkością, że mi się aż w głowie mąci... Wreszcie rzuciły mię z rozmachem na ziemię... Kiedym się rozbudził, znalazłem się w tej oto celi, dokąd słońce zagląda rzadko, a księżyc czasami, tylko po to, by wyraźniej rysowały się cienie i ciemne postacie po kątach. Kiedy leżę i nie śpię, słyszę dziwne krzyki i jęki ze wszystkich stron. Co to jest — nie wiem. Nie wydaje ich jednak ta blada postać... Ani ich nie słyszy... Od wczesnego zmierzchu do pierwszego brzasku stoi nieruchomo w tem samem miejscu, słuchając muzyki moich żelaznych kajdan i patrząc, jak rzucam się na mojem posłaniu ze słomy...
Rękopis kończył się następującym dopiskiem — inną ręką:
„Nieszczęśliwy, którego szaleństwo zostało opisane powyżej, służyć może za smutny dowód, do jak zgubnych rezultatów prowadzi źle w dzieciństwie skierowana energja oraz wybryki młodości, pociągające za sobą konsekwencje, których nigdy niepodobna naprawić. Bezmyślne hulanki, zabawy i wybryki lat młodzieńczych spowodowały gorączkę i delirjum. Pierwszym przejawem tego ostatniego było dziwaczne przypuszczenie, oparte na dobrze znanej teorji medycznej, gorąco bronionej przez jednych a zwalczanej przez innych, że obłęd był dziedziczny w jego rodzinie. Rezultatem tego było stałe zamroczenie umysłu, chorobliwe zaćmienie, które ostatecznie przeszło w ostry szał. Mamy pewne dane, by przypuszczać, że opis wypadków, aczkolwiek zmienionych w chorobliwej wyobraźni, odpowiada rzeczywistości. Dziwnem się tylko wydaje tym, którzy znali wybryki jego młodości, że namiętność, niekontrolowana przez rozsądek, nie doprowadziła go do wielu innych, równie okropnych czynów“.
Świeca zgasła panu Pickwickowi w chwili, gdy skończył czytać rękopis wikarego. Ponieważ zgasła nagle, bez uprzedniego drżenia i skwierczenia, wywarło to niemile wrażenie na filozofie. Szybko zrzucił te części ubrania, które był włożył na siebie, gdy się zerwał ze swego niewygodnego łóżka, i, obejrzawszy się dokoła z niepokojem, wskoczył do łóżka, poczem natychmiast zasnął.
Gdy się obudził, było już późno a słońce wspaniale świeciło w jego sypialni. Smutek, który go tak dręczył z wieczora, znikł zupełnie wraz z ciemnością nocy; myśli i uczucia pana Pickwicka były tak wesołe, jak sam poranek. Po należytem śniadaniu, czterej filozofowie, w towarzystwie człowieka niosącego kamień w sosnowej skrzynce, skierowali się ku Gravesend, skąd rzeczy swe wysłali do Rochester. Około pierwszej stanęli w Gravesend (rzeczy kazali już z Rochester wysłać do Londynu) i szczęśliwym trafem znaleźli jeszcze miejsca w dyliżansie tak, że cali i zdrowi stanęli w swem rodzinnem mieście tego jeszcze wieczora.
Trzy czy cztery dni następnie upłynęły na niezbędnych przygotowaniach do podróży do miasta Eatanswill; ale ponieważ ważna ta wyprawa wymaga osobnego rozdziału, więc pozostałego tu miejsca użyjemy na skreślenie w niewielu słowach historii zabytku, odkrytego przez pana Pickwicka.
Z pamiętników klubu dowiadujemy się, że pan Pickwick mówił o swem odkryciu na ogólnem zebraniu klubu, które odbyło się nazajutrz po jego przybyciu i na którem zachwycił umysły swych słuchaczy mnóstwem genjalnych i uczonych pomysłów, dotyczących treści napisu. Z pamiętników dowiadujemy się także, że pewien zręczny artysta wykonał rysunek kamienia, który potem odlitografowano i przedstawiono Królewskiemu Towarzystwu Badaczy Starożytności w Londynie, tudzież innym uczonym towarzystwom; że zazdrość i współzawodnictwo zrodziły mnóstwo zdań sprzecznych z sobą w tym względzie; że sam pan Pickwick napisał broszurę, obejmującą dziewięćdziesiąt sześć stronic bardzo drobnego druku, w której znaleźć można dwadzieścia siedem stronic rozmaitych wersyj napisu. Dalszem następstwem tego było, że trzech członków klubu wydziedziczyło swych pierworodnych synów i zapisało im tylko prawnie zastrzeżonego szylinga, a to dlatego, ponieważ ważyli się podać w wątpliwość archeologiczną wartość odkrycia; że pewien entuzjastyczny zwolennik badań nad starożytnościami pozbawił się życia z rozpaczy, gdyż nie mógł odgadnąć sensu napisu; że pan Pickwick mianowany został członkiem siedemnastu uczonych towarzystw, tak krajowych, jak i zagranicznych, za dokonanie powyższego odkrycia; że żadne z siedemnastu uczonych towarzystw nie mogło zrozumieć w napisie ani joty, i dlatego wszystkie zgodziły się na to, iż zabytek jest niezmiernie ciekawy.
Prawda, że pan Blotton (nazwisko jego będzie w wiecznej pogardzie u wszystkich uprawiających to, co jest tajemnicze a szczytne), że pan Blotton, powiadamy, drobiazgowy i niedowierzający, jak zwykle umysły pospolite, pozwolił sobie zapatrywać się na całą sprawę z punktu zarazem ubliżającego jak i śmiesznego. Pan Blotton, w nikczemnym zamiarze zaćmienia świetnego imienia Pickwicka, przedsięwziął we własnej osobie podróż co Cobham a po powrocie pozwolił sobie ironicznie oświadczyć w klubie, iż widział wieśniaka, u którego kupiono kamień, że człowiek ten uważał go rzeczywiście za stary, ale najuroczyściej zaprzeczał starożytności napisu i zapewniał, że sam wyrył w wolnych chwilach te niekształtne litery, które poprostu znaczyły Bil Stumps (takie nosił nazwisko), jego znak. Pan Blotton dodawał, że Stumps, niebardzo biegły w ortografii, porozdzielał niewłaściwie wyrazy.
Członkowie klubu Pickwicka, jak się można było tego spodziewać po tak znakomitem i uczonem stowarzyszeniu, wysłuchali tej historji z pogardą, na jaką zasługiwała; następnie wypędzili upartego nieuka Blottona, panu Pickwickowi zaś ofiarowali złote okulary, jako dowód swego uwielbienia i zaufania. W uznaniu tego, pan Pickwick kazał wymalować się w całej postawie i w sali zgromadzeń klubu zawiesić ten swój portret, którego, nawiasem mówiąc, nie miał żadnej ochoty potem usunąć, gdy jego model po kilku latach znacznie się postarzał.
Pan Blotton został wydalony, ale nie przyznał się do przegranej. Siedemnastu towarzystwom uczonym przesłał on broszurę, w której powtórzył wyżej przytoczoną historię i dość jasno udowodnił, że członków wszystkich siedemnastu uczonych towarzystw uważa za wielkich niedołęgów.
Na taką bezczelną konkluzję siedemnaście towarzystw opanowało zrozumiałe oburzenie i pojawiło się mnóstwo nowych broszur. Uczone towarzystwa zagraniczne korespondowały z uczonemi towarzystwami krajowemi; uczone towarzystwa krajowe przetłumaczyły na język angielski broszury zagranicznych towarzystw uczonych; uczone towarzystwa zagraniczne przetłumaczyły na wszelkie języki broszury uczonych towarzystw krajowych i tak to zaczął się ów uczony spór, znany całemu światu pod nazwą „kontrowersyj pickwickowskich“.
Potwarcze usiłowania, których celem było przyćmienie pana Pickwicka, spadły na głowę nikczemnego ich twórcy. Siedemnaście uczonych towarzystw jednogłośnie uznało, że uparty Blotton był niczem więcej jak tylko zarozumiałym nieukiem, i napisały przeciw niemu niezliczone mnóstwo pamfletów. Koniec końcem, sam kamień istnieje dotąd, nieczytelny pomnik wielkości pana Pickwicka i drobiazgowości jego antagonistów.

Rozdział dwunasty.
Zawierający bardzo ważne postanowienia pana Pickwicka, stanowiące epokę zarówno w jego życiu, jako też i w niniejszej historji.

Chociaż mieszkanie pana Pickwicka przy ulicy Goswell było niezbyt obszerne, ale za to czyste i wygodne, przedewszystkiem zaś było w doskonałej harmonii z jego geniuszem spostrzegawczym. Jego bawialny pokój znajdował się na dole, sypialnia na pierwszem piętrze od frontu; w ten sposób, czy był na dole, czy też przed zwierciadłem do golenia na górze, mógł w równej mierze badać naturę ludzką we wszystkich jej fazach, i to w miejscu, które nieustannie roztaczało przed nim bujne życie ludu ulicznego. Gospodyni jego, pani Bardell, niepocieszona wdowa i jedyna egzekutorka testamentu swego nieboszczyka męża, była to kobieta pulchna, wiecznie czemś zajęta i z ponętną fizjognomją. Do tych zalet fizycznych dodać należy cenne jej przymioty moralnej natury: wskutek szczęśliwych studjów i długiej praktyki, przeistoczyła ona w wytworny talent owo szczególne uzdolnienie, jakie otrzymała od natury, ów dar do wszystkiego, co dotyczyło kuchennej umiejętności. W domu jej nie było ani dzieci, ani kur, ani służących. Jeden wielki człowiek i jeden mały chłopiec uzupełniali liczbę mieszkańców. Pierwszym był nasz bohater, drugim własne dzieło samej pani Bardell. Wielki człowiek powracał do domu punktualnie o godzinie dziesiątej wieczorem i wkrótce potem zanurzał się we francuskiem łóżku. Co do młodego Bardella, to jego dziecięce gry i gimnastyczne ćwiczenia były ograniczone wyłącznie do przestrzeni sąsiednich chodników i rynsztoków. Czystość więc i spokój panowały w całym budynku, a wola pana Pickwicka stanowiła w nim prawa.
Rano, w przeddzień zamierzonego wyjazdu do Eatanswill, postępowanie naszego filozofa musiało wydawać się szczególnie tajemniczem i niewytłumaczonem każdemu, kto znał jego podziwienia godną równość charakteru i jego domowe zwyczaje. Przechadzał się po swoim pokoju krokiem przyspieszonym. Co trzy minuty wysuwał głowę za okno, ciągle spoglądał na zegarek i okazywał rozmaite inne symptomaty zniecierpliwienia, bardzo u niego niezwykłe. Widocznie zanosiło się na fakt wielkiej wagi; ale cóż to mógł być za fakt? Sama pani Bardell odgadnąć tego nie umiała.
„Pani Bardell“, rzekł wreszcie pan Pickwick, gdy miła ta dama miała już kończyć strzepywanie prochów, za długo trwające w pokoju filozofa.
„Co panie?“ odrzekła pani Bardell.
„Syn pani długo coś nie wraca“.
„To prawda, ale też stąd do Borough kawał drogi“.
„A tak“, odpowiedział pan Pickwick i znowu zapadł w milczenie.
„Pani Bardell?“ zaczął znów po kilku minutach.
„Co panie?“
„Czy sądzi pani, że wydatki dla dwóch osób byłyby znacznie większe, aniżeli dla jednej?“
„O! Panie Pickwick!“ odrzekła pani Bardell, rumieniąc się aż do szlarek swego czepka, gdyż zdało się jej, że dostrzegła w oczach swego lokatora pewne mruganie matrymonialne. „O! Panie Pickwick, co za pytanie!“
„No, jak pani myśli?“
„To zależy“, odpowiedziała pani Bardell, przysuwając trzepaczkę w kierunku łokcia pana Pickwicka; „wiele zależy, jak panu wiadomo, od osoby, i jeżeli jest to osoba dbała i oszczędna...“
„Wielka prawda! Ale osoba, którą mam na myśli (tu spojrzał na panią Bardell), posiada, jak sądzę, te przymioty. Ma przytem wielką znajomość świata i wiele sprytu. Będzie mi niezmiernie przydatną“.
„O! Panie Pickwick!“ szepnęła pani Bardell, znów się rumieniąc.
„Jestem o tem przekonany!“ mówił dalej filozof z wzrastającą energją, jak to się zwykle działo, gdy mówił o przedmiocie zajmującym, „jestem tego pewny i, jeżeli mam powiedzieć całą prawdę, pani Bardell, to już rzecz postanowiona“.
„Wielki Boże!“ krzyknęła pani Bardell.
„Może pani wyda się to dziwne“, mówił dalej ujmujący pan Pickwick, rzucając na kobietę wzrok pełny zadowolenia, „może wyda się pani dziwne, że nie zasięgałem jej rady w tym względzie i nawet nigdy o tem nie mówiłem, aż do chwili, w której wyprawiłem jej syna?“
Pani Bardell mogła tylko wzrokiem odpowiedzieć na to, oddawna bowiem wielbiła już pana Pickwicka jak bóstwo, do którego nie godziło się jej nawet przybliżać; i oto naraz bóstwo zstępuje ze swego piedestału i bierze ją w objęcia. Pan Pickwick robił jej po prostu propozycję, która była wynikiem obmyślanego planu, gdyż wysłał jej małego chłopca do Borough, by zostać z nią sam na sam. Co za delikatność! Jakie względy!
„No“, rzekł filozof, „co pani myśli o tem?“
„Ach! Panie Pickwick“, odrzekła pani Bardell, drżąc ze wzruszenia, „pan jest bardzo dobry!“
„To pani zaoszczędzi pracy, prawda?“
„O! Nigdy nie myślałam o tem; zresztą będę pracować więcej niż kiedykolwiek, by się przypodobać panu. Ale, pan jest taki dobry! Pan pomyślał o mojej samotności!“
„A! Prawda! Nie pomyślałem o tem... Gdy będę w mieście, będziesz pani miała zawsze z kim porozmawiać. Tak, tak!“
„To pewna, że powinnam poczytywać się za kobietę bardzo szczęśliwą“.
„A syn pani?“
„Niech Bóg błogosławi to kochane dziecię!“ przerwała pani Bardell w macierzyńskiem uniesieniu.
„On także będzie miał towarzysza“, ciągnął dalej pan Pickwick, wdzięcznie uśmiechając się, „i to wesołego towarzysza, który, jestem tego pewny, nauczy go więcej figlów w jednym tygodniu, aniżeliby sam nauczył się w ciągu całego roku“.
„O! Co za drogi człowiek“, szepnęła pani Bardell.
Pan Pickwick zadrżał.
„O! Drogi przyjacielu!“
I bez dalszych ceremonij, dama zerwała się z krzesła, objęła rękami szyję pana Pickwicka razem z całym potopem łez i nawałnicą szlochów.
„Niech mię Bóg ma w swojej opiece!“ zawołał pan Pickwick, zdumiony niesłychanie, „pani Bardell! Dobra pani! Boże Wszechmocny! Co za położenie! Ależ, pani, proszę! Puść mię pani! Gdyby kto nadszedł!“
„Cóż mię to obchodzi!“ zawołała w szale pani Bardell. „Nigdy pana nie opuszczę! Kochane, szlachetne serce!“
I wymawiając te wyrazy, przytuliła się do pana Pickwicka jak bluszcz do dębu.
„Boże! Miej mię w swojej opiece!“ zawołał pan Pickwick, szamocąc się: „słyszę, że ktoś idzie po schodach. Puść mię, moja dobra pani! Zaklinam panią, puść mnie!“
Ale prośby i przedstawienia pozostały bez skutku, gdyż dama zemdlała w objęciach filozofa i nim miał czas usadowić ją na krześle, młody Bardell wprowadził do pokoju panów Tupmana, Winkle i Snodgrassa.
Pan Pickwick skamieniał. Stał on z miłym ciężarem na ręku i spoglądał w osłupieniu na swych przyjaciół, nie robiąc żadnego znaku powitania, nie mogąc dać im żadnych wyjaśnień. Ci znowu patrzyli ze zdumieniem na mego, a mały Bardell z niepokojem spoglądał na wszystkich, nie wiedząc co to ma znaczyć.
Zdumienie pickwickistów było tak wielkie a pomięszanie pana Pickwicka tak okropne, że i on i oni mogliby trwać w tem samem położeniu, dopókiby omdlała dama nie przyszła do siebie, gdyby czuły jej syn nie przyspieszył rozwiązania pięknym i rozrzewniającym wybuchem miłości synowskiej. Młody ten chłopak, ubrany w kurtkę z wielkiemi miedzianemi guzikami, naprzód stał, niepewny i zmieszany, we drzwiach; ale myśl, że matce jego wyrządzono jakąś krzywdę, stopniowo owładła jego nawpół rozwiniętym umysłem. Uznawszy pana Pickwicka za stronę zaczepną, krzyknął dziko i, rzuciwszy się głową naprzód, zaatakował tego nieśmiertelnego gentlemana, w okolicach między grzbietem a nogami, szczypiąc i bijąc, o ile mu pozwalała na to siła i gwałtowność uniesienia.
„Weźcie tego smarkacza!“ zawołał pan Pickwick w przystępie rozpaczy; „oszalał!“
„Co się stało?“ zapytali trzej pickwickiści zdumieni.
„Albo ja wiem!“ odrzekł mentor z niesmakiem; „zabierzcie tego bębna“.
Pan Winkle odniósł w przeciwległy kąt pokoju interesującego chłopca, który krzyczał i szamotał się co miał sił.
„Teraz“, mówił pan Pickwick, „dopomóżcie mi sprowadzić na dół tę kobietę“.
„Ach! Już mi lepiej“, westchnęła słabo pani Bardell.
„Pozwól pani podać sobie rękę“, rzekł pan Tupman, zawsze ugrzeczniony.
„Dziękuję panu, dziękuję!“ zawołała dama głosem spazmatycznym, poczem sprowadzono ją na dół w towarzystwie tak bardzo przywiązanego do niej syna.
„Pojąć nie mogę“, zaczął pan Pickwick, gdy przyjaciele jego wrócili, „pojąć nie mogę, co się tej kobiecie stało... Chciałem poprostu oznajmić jej, że przyjmę służącego, gdy wtem wpadła w jakiś szczególny paroksyzm, w którym ją zastaliście. To bardzo dziwne...“
„Niezawodnie“, odpowiedzieli trzej przyjaciele.
„Postawiła mię w położeniu bardzo kłopotliwem“, mówił dalej filozof.
„Tak, tak“, powtórzyli jego uczniowie, lekko chrząkając i spoglądając na siebie z wyrazem powątpiewania. Nie uszło to uwagi pana Pickwicka. Dostrzegł tę nieufność; widocznie niewinność jego była podejrzewaną.
Po kilku chwilach milczenia pan Tupman odezwał się:
„Tam, w przedpokoju czeka jakiś człowiek“.
„Pewno ten, o którym była mowa“, odrzekł pan Pickwick; „posyłałem po niego do Borough. Panie Snodgrass, bądź tak dobry i każ mu wejść“.
Pan Snodgrass wykonał to zlecenie i Samuel Weller ukazał się bezzwłocznie.
„Sądzę, że mnie poznajesz?“ rzekł pan Pickwick.

„Niby!“ odpowiedział Sam, mrugnąwszy protekcyjnie.
„A to urwis, tamten, za sprytny dla pana, co? Zadrwił sobie z wszystkich, a znikł, zanim starczyło czasu, by sięgnąć po tabakierkę — co?“

„Nie o to teraz idzie“, odrzekł żywo filozof, „mam do pomówienia o czem innem. Usiądź“.
„Dziękuję panu“, odrzekł Sam, i usiadł bez dalszych ceremonij, postawiwszy poprzednio na podłodze swój stary biały kapelusz. „Nie bardzo to świetne“, mówił dalej, wskazując na swe nakrycie głowy i przyjemnie uśmiechając się do pickwickistów, „ale doskonałe w noszeniu. Gdy miał rondo, był pięknym boliwarem; od czasu, jak go nie ma, jest lżejszy a przytem każda dziura przepuszcza świeże powietrze: to także coś warte. Nazywam go kapeluszem z wentylacją“.
„Teraz“, rzekł pan Pickwick, „pomówmy o sprawie, dla której cię tu wezwałem“.
„Owszem, panie; zaczynajmy od środka, jak tam ktoś mówił do dziecka, które połknęło grosz“.
„Najpierw chciałbym wiedzieć, czy masz jakie powody, by być niezadowolony ze swego obecnego zajęcia?“
„Nim odpowiem na to zapytanie, chciałbym wiedzieć przedewszystkiem, czy masz pan lepsze dla mnie?“
Promień łagodnej życzliwości rozjaśnił rysy pana Pickwicka, gdy odpowiadał:
„Chcę wziąć cię na służącego“.
„Czy tak?“ zapytał Sam.
Pan Pickwick skinął twierdząco.
„Płaca?“
„Dwanaście gwinei rocznie“.
„Ubranie?“
„Dwa ubrania“.
„Robota?“
„Służyć mi i podróżować z tymi gentlemanami“.
„Zdejmcie kartę!“ rzekł Sam z naciskiem. „Jestem w służbie u jednego gentlemana i zgadzam się na warunki“.
„Przyjmujesz moje propozycje?“
„Naturalnie. Jeżeli ubrania tak mi będą odpowiadać jak miejsce, to wszystko pójdzie jak z płatka“.
„Rozumie się, że przedstawisz dobre świadectwa“.
„Spytaj się pan oberżystki z pod „Białego Jelenia“, ona panu wszystko powie“.
„Możesz przyjść dziś wieczorem?“
„Z ubrania mogę skorzystać natychmiast, jeżeli tu jest!“ zawołał Sam, wielce uradowany.
„Wracaj wieczorem o ósmej”, odrzekł pan Pickwick, „a jeżeli świadectwa będą zadawalniające, pomyślimy o ubraniu“.
Pomijając pewną miłosną awanturkę, której jednocześnie okazała się winną jedna z dziewcząt hotelowych, konduita pana Wellera była zawsze wzorową. Pan Pickwick nie wahał się więc przyjąć go do służby i z szybkością i energją, jakiemi nacechowane były zawsze nietylko kroki publiczne, ale nawet i prywatne czyny tego niepospolitego człowieka, zaprowadził bezzwłocznie nowego służącego do jednego z tych dogodnych zakładów, gdzie można dostać gotowe, przenoszone już ubranie i gdzie formalność brania miary nie jest znana. Przed końcem dnia jeszcze Sam Weller ubrany był w szaraczkowy frak z guzikami K. P., w czarny kapelusz z kokardą, kraciastą kamizelkę, krótkie spodnie i kamasze, tudzież w wiele innych rzeczy, których wyliczać tu nie będziemy.
I nazajutrz rano, ten, tak nagle przeistoczony człowiek, mówił do siebie, siadając na wierzchu dyliżansu, jadącego do Eatanswill: „Doprawdy, że jeszcze nie wiem z pewnością, czy mam być lokajem, groomem czy strzelcem: mam jakąś pośrednią fizjognomję. Ale to wszystko jedno: użyję świeżego powietrza, zwiedzę kawał kraju i nie będę miał wiele roboty; to bardzo mi odpowiada. Dlatego hasłem mojem: niech żyją pickwickiści!“

Rozdział trzynasty.
Wiadomości o Eatanswillu, o stronnictwach rozdzielających je, tudzież o wyborze członka do parlamentu przez ten gród starożytny, lojalny i patrjotyczny.

Szczerze wyznajemy, że aż do chwili, w której zagłębiliśmy się w ogromne stosy papierów Klubu Pickwicka, nigdyśmy nie słyszeli o Eatanswillu. Przyznajemy się również z taką samą szczerością, że napróżno szukaliśmy dowodów rzeczywistego istnienia takiej miejscowości. Wiedząc, jak głęboką wiarę pokładać należy we wszystkich notatach pana Pickwicka i nie ważąc się przeciwstawiać naszych myśli twierdzeniom tego wielkiego człowieka, zasięgaliśmy co do tego przedmiotu zdania wszystkich autorytetów, do jakich tylko można było się odwołać. Zbadaliśmy wszystkie nazwy w wykazie miast mających prawo wybierania do parlamentu, ale Eatanswillu nie znaleźliśmy: najstaranniej przejrzeliśmy wszystkie mapy hrabstw, wydane przez znakomitych naszych wydawców, i rezultat naszych poszukiwań był ten sam.
Zniewoleni przeto jesteśmy do przypuszczenia, że w żywej trosce, by nie ubliżyć nikomu, i przez poczucie delikatności, którą był obdarzony w wysokim stopniu, pan Pickwick z rozmysłem nadał fikcyjną nazwę, zamiast rzeczywistej tej miejscowości, w której robił swe spostrzeżenia.
Utwierdza nas w tem mniemaniu okoliczność, mogąca sama w sobie wydawać się błahą i nic nie znaczącą, ale która, rozważana z naszego punktu widzenia godna jest zanotowania... W notatach pana Pickwicka zostało zapisane, że miejsce dla niego i jego uczniów zamówione było w dyliżansie udającym się do Norwich, ale wyraz ten został natychmiast wykreślony, prawdopodobnie, by nie dać wskazówki, w jakiej stronie znajduje się miasto, o którem mowa. Nie odważymy się więc robić wniosków co do tego i będziemy dalej prowadzić naszą historję bez przerwy, ograniczając się do bogatych materiałów, ukazujących dowodnie charakter tych wydarzeń.
Zdaje się, że mieszkańcy Eatanswillu, jak i wielu innych małych miejscowości, poczytywali siebie za niezmiernie ważnych dla państwa, a każde indywiduum, w uznaniu wagi przywiązanej do dawanego przez siebie przykładu, czuło się obowiązane do należenia duszą i ciałem do jednego z dwóch stronnictw, dzielących gród, to jest do błękitnych lub żółtych. Owóż błękitni nie zaniedbywali żadnej sposobności by przeciwstawić się żółtym; żółci zaś ze swej strony nie zaniedbywali żadnej sposobności, by przeciwstawić się błękitnym, tak, że gdy żółci i błękitni stawali oko w oko na jakiemkolwiek publicznem zgromadzeniu, w ratuszu, na rynku, czy na targowicy, natychmiast powstawały kłótnie i wzajemne łajania. Zbytecznem jest dodawać, że w Eatanswillu wszystko stawało się sprawą stronnictw. Gdy żółci doradzali zaopatrzyć targowice w nowe latarnie, błękitni zwoływali zgromadzenia publiczne, na których piętnowali ten szalony pomysł. Gdy błękitni proponowali zbudowanie nowej studni przy głównej ulicy, żółci powstawali jak jeden człowiek przeciwko takiej niegodziwej myśli. Były sklepy błękitne i sklepy żółte, oberże błękitne i oberże żółte, w samym kościele jedna strona była błękitna, druga żółta.
Każde z tych potężnych stronnictw, rzecz oczywista, miało swój organ; i dlatego dwa dzienniki wychodziły w mieście: „Gazeta Eatanswillska“ i „Eatanswillska Niepodległość“. Pierwsza popierała zasady błękitne, druga stała na gruncie stanowczo żółtym. Obiedwie gazety były znakomite. Co za piękne artykuły polityczne! Jaka dowcipna i śmiała polemika! „Gazeta, nasza nikczemna antagonistka...“, „Niepodległość, ten dziennik niesmaczny i godny pogardy...“, „Gazeta, to pismo kłamliwe i brudne...“, „Niepodległość, skandaliczna i potworna...“; takiego to rodzaju zajmujące rekryminacje tuzinami zapełniały kolumny każdego numeru, budząc w miejscowych mieszkańcach najgorętsze uczucia zadowolenia lub oburzenia.
Pan Pickwick, ze zwykłą swą przezornością i bystrością umysłu, wybrał dla zwiedzenia grodu tego epokę wyjątkową... Nigdy jeszcze nie było tak zaciętej walki. Szanowny Samuel Slumkey, ze Slumkey-Hall był kandydatem błękitnym; Horacyusz Fizkin. esq. z Fizkin-Loge, pod Eatanswillem, ustępując naleganiom przyjaciół, przyzwolił podać siebie za kandydata popierającego interesy żółtych. „Gazeta“ oznajmiła wyborcom eatanswillskim, że oczy nietylko Anglji, ale całego cywilizowanego świata na nich są zwrócone. „Niepodległość“ zaś zapytywała tonem stanowczym, czy wyborcy eatanswillscy zasługują jeszcze na nazwę wielkich obywateli, czy też stali się niewolniczemi narzędziami despotyzmu, niezasługującemi na miano Anglików i na dobrodziejstwa wolności. Nigdy jeszcze tak wielkie wzburzenie nie wstrząsnęło miastem.
Już był wieczór, gdy pan Pickwick i jego towarzysze wraz z Samuelem Wellerem wysiedli z dyliżansu w Eatanswill. Wielkie błękitne chorągwie powiewały w oknach oberży pod „Miejskim herbem“, a napisy, wystawione w oknach, oznajmiały olbrzymiemi literami, że tam zasiadał komitet szanownego Samuela Slumkey. Grupa gawronów, zgromadzonych przed drzwiami oberży, przypatrywała się zachrypłemu człowiekowi, stojącemu na balkonie i zdającemu się przemawiać na korzyść pana Samuela Slumkey z takim zapałem, iż poczerwieniała mu cała twarz. Ale siła i piękno jego argumentów cierpiały nieco wskutek tego, że na rogu ulicy nieustannie huczał odgłos czterech ogromnych bębnów, ustawionych przez komitet pana Fizkina. Obok mówcy stał mały, zakłopotany człowieczek, który od czasu do czasu zdejmował kapelusz i dawał znak zgromadzonym, by klaskali. Wtedy zgromadzeni klaskali z wielką regularnością i entuzjazmem; a ponieważ zachrypły człowiek mówił ciągle, chociaż twarz czerwieniała mu coraz bardziej, można więc było mniemać, że cel jego został osiągnięty, tak samo, jakgdyby słyszano to, co mówił.
Zaledwie pickwickiści wysiedli z pojazdu, zostali natychmiast otoczeni przez grupę „prawych i niezależnych“, którzy bezzwłocznie wydali trzykrotny ogłuszający okrzyk. Okrzyk ten powtórzony przez resztę zgromadzenia (bo tłum nie ma bynajmniej potrzeby wiedzieć, dlaczego krzyczy), zmieniły się w ryk triumfu, tak przeraźliwy, że człowiek z poczerwieniałą twarzą, stojący na balkonie, nagle urwał mowę.
„Hurra!“ wrzasnął tłum na zakończenie.
„Jeszcze jeden okrzyk!“ zawołał z balkonu mały, zakłopotany człowieczek.
I tłum znów ryknął, jakby miał gardło z lanego żelaza, a płuca z hartowanej stali.
„Niech żyje Slumkey!“ wrzasnęła tłuszcza.
„Niech żyje Slumkey!“ powtórzył pan Pickwick, zdejmując kapelusz.
„Precz z Fizkinem!“ wrzasnął tłum.
„Tak, rozumie się“, zawołał pan Pickwick.
„Hurra!“
I znów rozległ się ryk, taki sam, jak we wszystkich menażeriach, gdy nadchodzi pora żywienia zwierząt.
„Co to za Slumkey?“ zapytał cicho pan Tupman.
„Nie wiem“, odparł tym samym tonem pan Pickwick. „Cicho! Nie zadawajcie żadnych pytań. W takich razach należy robić to, co wszyscy“.
„Ale, przypuśćmy, że są dwa stronnictwa“, zauważył pan Snodgrass.
„Krzyczcie z silniejszymi“, odrzekł pan Pickwick.
Całe tomy nie zdołałyby więcej powiedzieć. — Weszli do oberży: tłum, wydając nagle hałaśliwe okrzyki, rozsunął się na prawo i nalewo, by ich przepuścić. Przedewszystkiem należało zapewnić sobie pomieszczenie na noc.
„Czy możemy tu dostać łóżka?“ zapytał pan Pickwick garsona.
„Nie wiem, panie. Obawiam się, że wszystkie są zajęte. Zresztą pójdę, dowiem się“.
Odszedł, ale powrócił niebawem i zapytał czy gentlemani są błękitni.
Ponieważ dla pana Pickwicka i jego towarzyszy obojętną była sprawa kandydatów, więc rozstrzygnięcie tego stawało się trudne. W tym dylemacie przyszedł panu Pickwickowi na myśl nowy jego przyjaciel, pan Perker.
„Czy znasz gentlemana, nazwiskiem Perker?“
„Znam, panie; jest to ajent szanownego pana Samuela Slumkey“.
„On jest błękitny, jak sądzę“.
„O tak panie“.
„Więc i my jesteśmy błękitni“, rzekł pan Pickwick; ale zauważywszy, że garson z pewnem powątpieniem przyjął to odręczne wyznanie wiary politycznej, dał mu więc swój bilet wizytowy i polecił, by go natychmiast wręczył panu Perkerowi, jeżeli ten jest w domu. Garson znikł, lecz wkrótce ukazał się znowu, poprosił pana Pickwicka, by poszedł za nim, i wprowadził go do wielkiej sali, w której pan Perker siedział przy długim stole za stosem ksiąg i papierów.
„Ha! Ha! Ha! Kochany panie!“ zawołał mały człowieczek, wstając na przyjęcie pana Pickwicka. „Bardzo jestem szczęśliwy, że pana widzę... Siadaj pan, proszę... Więc doprowadził pan do skutku swój projekt? Przyjechał pan, by być obecnym przy wyborach, czy tak?“
Pan Pickwick odpowiedział twierdząco.
„Są to wybory bardzo trudne, kochany panie“.
„To mnie cieszy“, odrzekł pan Pickwick, zacierając ręce. „Lubię patrzeć na zapał patriotyczny, mniejsza o to, po czyjej stronie; więc to są wybory trudne?“
„O, nadzwyczaj trudne. Zamówiliśmy wszystkie miejsca w oberżach i przeciwnikom naszym pozostawiliśmy tylko piwiarnie... To mistrzowska sztuka, kochany panie. Co pan powie na to?“
Mówiąc to, mały człowieczek uśmiechnął się uprzejmie, wsuwając sobie w nozdrza ogromną szczyptę tabaki.
„A jaki jest prawdopodobny rezultat wyborów?“
„Wątpliwy, kochany panie, dotąd wątpliwy. Ludzie Fizkina mają trzydziestu trzech głosujących w wozowniach „Białego jelenia“.
„W wozowniach!“ zawołał pan Pickwick, niezmiernie zdziwiony tym zamachem stanu.
„Trzymają ich tam w zamknięciu, dopóki nie będą potrzebni, ażeby, jak pan może domyśleć się, nie dopuścić nas do nich. Ale choćbyśmy mieli możność rozmówienia się z nimi, nie na wieleby się to nam przydało, gdyż utrzymują ich ciągle w stanie podbitym. Ol Ajent Fizkina to zręczny człowiek! Bardzo zręczny!“
Pan Pickwick zrobił wielkie oczy, ale nic nie odpowiedział.
„Pomimo to“, mówił dalej pan Perker, zniżając głos, „pomimo to nie tracimy nadziei. Wczoraj wieczorem dawaliśmy tu herbatę. Czterdzieści pięć kobiet, kochany panie; gdy odchodziły, ofiarowaliśmy każdej po zielonej parasolce“.
„Parasolce!“ zawołał pan Pickwick.
„Tak, tak, kochany panie; czterdzieści pięć zielonych parasolek, po siedm szylingów i sześć pensów sztuka. Wszystkie kobiety są zalotne; parasolki te sprawiły efekt nie do uwierzenia; zapewniliśmy sobie wszystkich mężów i połowę braci. To mój pomysł, kochany panie, tylko mój. Grad, deszcz czy pogoda, nie zrobisz pan piętnastu kroków w mieście, by nie spotkać pół tuzina zielonych parasolek“.
Tu mały adwokat wpadł w wielki paroksyzm wesołości, przerwanej dopiero ukazaniem się na scenie trzeciej osoby.
Był to człowiek długi i chudy. Włosy jego, ognistorudawej barwy zdawały się skłaniać ku siwiźnie; na twarzy malowała się uroczysta powaga i niezmierzona głębia myśli. Ubrany był w długi ciemny surdut i w czarne sukienne spodnie. Podwójna lornetka kołysała mu się na piersiach; na głowie miał nadzwyczaj niski kapelusz z nadzwyczaj szerokiem rondem. Nowoprzybyły przedstawiony został Panu Pickwickowi jako pan Pott, redaktor „Gazety eatanswillskiej“.
Po kilku wstępnych uwagach, pan Pott zwrócił się do pana Pickwicka i rzekł z uroczysta miną:
„Czy wybory te wzbudzają wielkie zajęcie w stolicy?“
„Tak sądzę“, odrzekł pan Pickwick.
„Do zajęcia tego, pochlebiam sobie“, mówił dalej pan Pott, spoglądając na pana Perkera w taki sposób, jakby żądał potwierdzenia swych słów, „do zajęcia tego, jak mogę sobie pochlebiać, i ja przyczyniłem się moim artykułem w ostatnią sobotę“.
„Nie ulega wątpliwości“, zapewniał mały człowieczek.
„Prasa, panie“, mówił dalej pan Pott, „to potężne narzędzie“.
Pan Pickwick najzupełniej zgodził się na to zapatrywanie.
„Ale pochlebiam sobie, panie, żem nigdy nie nadużył ogromnej władzy, jaką posiadam. Pochlebiam sobie, że szlachetnego narzędzia, które mi Opatrzność do rąk dała, nigdy nie nadużyłem przeciw nietykalnej świętości prywatnego życia, przeciw osobistej reputacji, jak kwiatek delikatnej i kruchej. Pochlebiam sobie, panie, że poświęciłem całą swoją energię... poświęciłem... usiłowaniom.... słabym może, tak jest, przyznaję, usiłowaniom słabym, by zaszczepiać zasady, które... których... dla których...“
Zdawało się, że wydawcy „Gazety eatanswillskiej“, poplątał się język; pan Pickwick przeszedł mu z pomocą, mówiąc:
„Tak, panie, niezawodnie“.
„I pozwól pan, że go zapytam, że zapytam pana, jako człowieka bezstronnego, co publiczność Londynu myśli o mojej polemice z „Niepodległością?“
Tu wmieszał się pan Perker, mówiąc z drwiącym nieco uśmiechem, który jednak nie był przypadkowy:
„Nie ulega wątpliwości, że publiczność londyńska bardzo się tem zajmuje“.
„Polemika ta“, mówił dalej dziennikarz, „będzie trwała, dopóki mi pozostanie odrobina zdrowia i sił, odrobina tego talentu, jakim obdarzyła mię natura. Tej polemice, panie, choćby jeszcze bardziej poruszała umysły i roznamiętniała ludzi tak, że byliby niezdolni do pełnienia prozaicznych obowiązków powszechnego życia, — tej polemice, panie, poświęcę całe moje istnienie, dopóki nie zmiażdżę memi nogami „Niepodległości eatanswillskiej“. Pragnę, panie, by ludność Londynu, by lud mego kraju wiedział o tem, że może liczyć na mnie, że go nie opuszczę, że postanowiłem wytrwać do końca!“
„Postępowanie pana jest bardzo wzniosie!“ zawołał pan Pickwick i gorąco uścisnął rękę szlachetnego dziennikarza.
„Widzę, panie“, odrzekł pan Pott, zadyszany od gwałtownych wynurzeń patriotycznych, „widzę, że jest pan człowiekiem dużego rozumu i talentu. Bardzo rad jestem, panie, że szczycić się mogę znajomością z takim człowiekiem, jak pan“.
„A ja, panie“, odrzekł pan Pickwick, „czuję się bardzo wzruszony tą opinją pańską; pozwól pan, że go przedstawię moim towarzyszom podróży, członkom korespondentom klubu, którego szczycę się być założycielem“.
Gdy pan Pott oświadczył, że będzie tem zachwycony, pan Pickwick poszedł po swych trzech przyjaciół i formalnie przedstawił ich redaktorowi „Gazety eatanswillskiej“.
„Teraz, mój kochany Pott“, rzekł mały pan Perker, „zachodzi pytanie, co poczniemy z naszymi, tu obecnymi przyjaciółmi?“
„Sądzę, że możemy zostać w tym domu“, rzekł pan Pickwick.
„Ani jednego wolnego łóżka, panie, ani jednego!“
„To bardzo przykre!“ zawołał pan Pickwick.
„Nadzwyczaj“, powtórzyli jego towarzysze.
„Jeśli o to chodzi“, powiedział pan Pott, „mam pewną myśl, która, jak się spodziewam, da się urzeczywistnić. Pod „Srebrnym pawiem“ są dwa łóżka, a w imieniu pani Pott śmiało powiedzieć mogę, że będzie zachwycona, gdy da u siebie gościnę panu Pickwickowi i jednemu z jego towarzyszy, jeżeli dwaj inni gentlemani i ich służący zechcą pomieścić się jak mogą pod „Srebrnym pawiem“.
Po długich naleganiach ze strony pana Potta i oświadczeniach ze strony pana Pickwicka, iż nie może robić subjekcji szanownej małżonce redaktora, uznano, że jest to jedyny sposób załatwienia sprawy, zgodzono się więc na niego. Zjadłszy wspólnie obiad pod „Miejskim herbem“ i umówiwszy się, że wszyscy przybędą tam nazajutrz rano, by przyjąć udział w pochodzie szanownego pana Samuela Slumkey, przyjaciele nasi wyruszyli: panowie Tupman i Snodgrass pod „Srebrnego pawia“, panowie Pickwick i Winkle pod gościnny dach pana Potta.
Domowe kółko pana Potta składało się z niego samego i jego zony. Wszyscy ludzie, których potężny geniusz wyniósł na wyższy szczebel w świecie, miewają jakąś słabostkę, która wydaje się jeszcze większą wskutek kontrastu, jaki tworzy z ich pozycją publiczną. Jeżeli pan Pott miał jaką słabość, to niezawodnie tę, że był zanadto uległy lekko pogardliwej woli swej małżonki. Ale nie mamy żadnego prawa rozwodzić się nad tym faktem, tembardziej, że w tym wypadku pani Pott użyła wszystkich swych czarów, przyjmując dwóch gentlemanów, przyprowadzonych przez męża.
„Moja droga“, rzekł pan Pott, „pan Pickwick, pan Pickwick z Londynu“.
Pani Pott z wdziękiem przyjęła ojcowskie uściśnienie ręki pana Pickwicka, a tymczasem pan Winkle, którego wcale nie przedstawiono, kłaniał się raz po raz w ciemnym kącie, czego nie zauważono.
„Mój kochany“, rzekła dama.
„Co, moja droga?“ zapytał redaktor.
„Przedstawże i drugiego gentlemana“.
„Po miljon razy przepraszam“, rzekł pan Pott. „Pozwól pan... pani Pott, pan...“
„Winkle“, rzekł pan Pickwick.
„Winkle“, powtórzył pan Pott i ceremonja przedstawienia została ukończona.
„Musimy bardzo przeprosić panią“, rzekł pan Pickwick, „za naruszenie porządku domowego“.
„Nie mówmy o tem“, rzekła żywo żeńska połowa pana Potta. „Zapewniam pana, że oglądanie nowych twarzy, wielką sprawia mi przyjemność, gdyż żyję tu z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, nie widząc w tem odludziu nikogo“.
„Nikogo, moja droga?!“ zawołał pan Pott z ironią.
„Nikogo, prócz ciebie“, odparła żona nieco ostro.
„W samej rzeczy, panie Pickwick“, zaczął znów redaktor, objaśniając żale swej żony, „w samej rzeczy pozbawieni jesteśmy wielu przyjemności, których w innych warunkach, moglibyśmy używać. Moje stanowisko, jako redaktora „Gazety Eatanswillskiej“, miejsce, jakie to pismo zajmuje w kraju, ciągle zagłębianie się w wir spraw politycznych...“
Pani Pott przerwała mężowi słowami:
„Mój kochany!“
„Co, moja droga?“
„Wybierz do rozmowy taki przedmiot, któryby mógł także zająć tych panów“.
„Ależ mój aniele!“ rzekł z pokorą pan Pott, „pana Pickwicka bardzo to zajmuje“.
„Szczęśliwy, jeśli może go zajmować“, odparła pani Pott znacząco; „ale mnie nudzi śmiertelnie ta wasza polityka, wasze kłótnie z „Niepodległością“ i wszystkie tym podobne głupstwa. Dziwi mnie to, Pott, że możesz wyrywać się z twemi niedorzecznościami“.
„Moja kochana“, szepnął nieszczęśliwy mąż.
„Głupstwo!... Nie mówmy o tem. Czy grasz pan w écarté, panie Winkle?“
„Radbym był bardzo nauczyć się tej gry od pani“, odpowiedział ugrzeczniony pickwickista.
„Dobrze! Przysuń pan ten stół do okna, bym już nie słyszała więcej tej polityki“.
„Joanno!“ zawołał pan Pott na służącą, która wniosła święcę, „zejdź do biura i przynieś mi rocznik gazety za rok zaprzeszły. Przeczytam panu“, mówił dalej zwracając się do pana Pickwicka, „przeczytam panu kilka artykułów wstępnych, które napisałem w owej epoce o zmowie żółtych, dążących do zamianowania nowego poborcy rogatkowego. Spodziewam się, że zajmie to pana“.
„Bardzo chętnie posłucham“, odrzekł pan Pickwick.
Życzenia jego zostały spełnione. Służąca powróciła z pękiem gazet, a redaktor, zasiadłszy koło swego gościa, rozpoczął bezzwłocznie czytanie.
Przeglądaliśmy notaty pana Pickwicka w nadziei, że znajdziemy przynajmniej streszczenie tych znakomitych utworów; ale napróżno. Mamy jednak powody przypuszczać, że siła i świeżość stylu najzupełniej go zachwyciły, gdyż pan Winkle zauważył, że mistrz jego miał oczy, jakby z nadmiaru zadowolenia, zamknięte przez cały czas czytania.
Wiadomość, że podano kolację, położyła koniec grze i prezentacji piękności „Gazety Eatanswillskiej“. Pan Winkle poczynił już znaczne postępy w łaskach pani Pott. Dama ta była teraz w cudownym humorze i nie zaniedbała powiedzieć poufnie swemu rozmówcy, że pan Pickwick był bardzo miłym staruszkiem... W tego rodzaju wyrażeniach jest pewna familjarność, na którąby sobie nigdy nie pozwolił ten, ktoby znał należycie kolosalny umysł filozofa. Jednak zachowaliśmy je tutaj, gdyż w rozczulający sposób i dowodnie przekonywują o łatwości, z jaką mistrz zjednywał sobie wszystkie serca oraz jak wielkie miał zachowanie u wszystkich klas społeczeństwa.
Była już późna noc; panowie Tupman i Snodgrass spali dawno pod skrzydłami „Srebrnego pawia“, gdy nasi dwaj znajomi udali się do swych pokojów. Sen rychło opanował ich zmysły; ale chociaż uczynił on pana Winkle nieczułym na wszystkie ziemskie przedmioty, twarz i postawa pięknej pani Pott długo jeszcze nie dawały spokoju jego rozbudzonej fantazji.
Ruch i gwar następnego poranka wystarczyły najzupełnej, by usunąć z najbardziej nawet poetycznej wyobraźni wszystkie inne myśli, prócz myśli o wyborach. Huk bębnów, glosy trąb i rogów, krzyki pospólstwa, tętent koni, rozlegały się na ulicach od świtu: od czasu do czasu utarczka między maruderami obu stronnictw rozweselała i urozmaicała przygotowania do ceremonji.
Sam ukazał się we drzwiach sypialnego pokoju pana Pickwicka właśnie w chwili, gdy ten kończył się ubierać.
„No! Cóż Samie!” rzekł filozof, „wszyscy dziś w ruchu?“
„O! Czyste wyścigi, panie. Nasi partykularzyści, którzy zgromadzili się pod „Miejskim herbem“, tyle już tam nakrzyczeli, że wszyscy pochrypli“.
„A bardzo są przywiązani do swego stronnictwa?“
„Nigdy nie widziałem podobnego przywiązania“.
„Energiczni, co?“
„Myślę, że tak. Nigdy nie widziałem, by kto pił i żarł z taką energją. Sądzę, że niejeden z nich pęknie“.
„To wynika ze źle zrozumianej wspaniałomyślności tutejszych obywateli“.
„Bardzo być może“, odrzekł Sam krótko.
„A!“ zawołał pan Pickwick, spoglądając przez okno, „piękne chłopy, silne, świeże“.
„Bardzo świeże, to pewna. Dwóch garsonów z pod „Srebrnego pawia“ i ja wypompowaliśmy ogromną ilość wody na wszystkich tych, którzy wczoraj byli na wieczerzy“.
„Pompowaliście wodę na niezależnych?“
„Tak panie. Chrapali całą noc tam, gdzie wczoraj poupadali, popiwszy się śmiertelnie. Dziś rano jednego po drugim braliśmy pod pompę — i patrz pan! — wszyscy teraz wyglądają doskonale. Komitet dał nam po szylingu za głowę.“
„Czy podobna, by robiono takie rzeczy!“ zawołał pan Pickwick pełen zdumienia.
„Ba! panie, to jeszcze nic“.
„Nic?“
„Nic a nic, panie. W nocy przed ostatniemi wyborami, przeciwna partja przekupiła służącą z pod „Miejskiego herbu“, by ta zaprawiła grog czternastu wyborcom, którzy przez noc bawili w oberży“.
„Co rozumiesz przez zaprawienie grogu?“
„Dodanie opium z blekotem“, odparł Sam. „Niech mię Bóg skarze, jeżeli od tego nie spali przynajmniej ze dwanaście godzin po wyborach. Próbowano jednego z nich przywieźć na taczkach i wnieść do lokalu wyborczego, ale djabła tam! burmistrz nie chciał przyjąć jego głosu; więc go odwieźli z powrotem i położyli do łóżka“.
„Co za szczególne sposoby!“ mruknął pan Pickwick, w połowie do siebie a w połowie do służącego.
„Nie taka jeszcze krotochwila wydarzyła się memu ojcu, podczas wyborów w tem tu miejscu, panie“, rzekł Sam.
„A co takiego?“ zapytał pan Pickwick.
„Tak to było, panie. Onego czasu jeździł on tu dyliżansem z Londynu. Nadchodzą wybory i jedno stronnictwo zamawia go do transportowania wyborców ze stolicy. W wilję dnia, gdy miał wyruszyć w drogę, komitet drugiego stronnictwa najspokojniej posyła po niego. Idzie tedy z komisjonerem, który go wprowadza do ogromnego pokoju. Kupa gentlemanów, góry papieru, piór i tak dalej. „Ach panie Weller“, mówił prezydent, „cieszę się, że widzę pana. Jak się pan ma“, powiada. „Bardzo dobrze, dziękuję panu“, powiada mój ojciec. „Spodziewam się, że i pan nie chudnie“, powiada. „Dziękuję, nieźle idzie“ powiada gentleman i obaj wytrzeszczają na siebie ślepia. „Pan mnie nie poznaje?“ pyta tamten. „Nie mogę powiedzieć, bym pana kiedy widział, odpowiada ojciec. „O! ja pana znam“, mówi tamten „Znałem pana małym jeszcze chłopcem“. „To wszystko jedno“, mówi mój ojciec, „wcale sobie pana nie przypominam“. „To dziwne“, mówi tamten. „Bardzo dziwne“, mówi ojciec. „Pan musi mieć bardzo słabą pamięć, panie Weller“, mówi tamten. „Nieświetną, to prawda“, mówi mój ojciec. „Tak się domyślałem“, mówi tamten, potem nalewa mu szklankę wina i zaczyna rozwodzić się nad sposobem, w jaki powozi, i wprowadza mego ojca w doskonały humor, a w końcu pokazuje mu banknot na dwadzieścia funtów szterlingów. „Kiepska droga stąd do Londynu“, powiada. „Gdzieniegdzie trafiają się złe miejsca“, mówi mój ojciec. „A zwłaszcza koło kanału, jak mi się zdaje“, mówi gentleman. „Co do drogi, to tam jest kiepska“, mówi ojciec. „No, panie Weller“, mówi tamten, „pan jesteś doskonały woźnica, i co zechcesz, możesz zrobić ze swemi końmi, to wiadomo. My wszyscy, jesteśmy dla pana wielce życzliwi, panie Weller. Otóż w razie gdyby panu przypadkiem coś się wydarzyło, jak będziesz wiózł wyborców, w razie, gdybyś wywrócił się w kanał, nie robiąc im zresztą nic złego, przeznaczamy to dla pana“, powiada. — „Panie, jesteś pan nadzwyczaj łaskaw“, mówi mój ojciec, „i wypiję na zdrowie pana jeszcze jedną szklankę“, powiada. — „Cóż pan powie na to“, mówił dalej Sam, patrząc na swego pana z trudnym do opisania wyrazem bezczelności, „czy da pan wiarę, że akurat w dniu, w którym ojciec wiózł wyborców, dyliżans wywrócił mu się w tem właśnie miejscu i wszyscy podróżni wlecieli do kanału?“
„Ale ich zaraz wydobyto?“ zapytał żywo pan Pickwick.
„Co do tego“, odparł Sam bardzo powoli, „to mówiono, że jednego gentlemana brakowało. Wiem dobrze, że wyłowiono jego kapelusz, ale czy była w tym kapeluszu głowa, tego z pewnością powiedzieć nie mogę. Co mię dziwi, to mianowicie ta okoliczność, że dyliżans wywrócił się właśnie w tem samem miejscu i w tym samym dniu, jak to gentleman ojcu powiedział“.
„Jest to szczególny wypadek, niewątpliwie“, odparł pan Pickwick; „ale wyczyśćno mi kapelusz, Samie, gdyż słyszę, że pan Winkle woła mnie na śniadanie“.
Pan Pickwick zeszedł do jadalnego pokoju, gdzie znalazł śniadanie i wszystkich zgromadzonych. Jadło znikło bardzo szybko; kapelusze gentlemanów przyozdobiono w ogromne błękitne kokardy wyrobu pięknych rąk samej pani Pott; pan Winkle podjął się towarzyszenia tej damie na dach domu, znajdującego się koło hustings[8], zaś pan Pickwick z panem Pottem udali się pod „Miejski herb“. Jakiś człowiek komitetu pana Slumkey przemawiał z okna tego hotelu do sześciu uliczników i jednej dziewczyny, których co chwila nazywał pompatycznie mężami Eatanswillu; w odpowiedzi na to, sześciu uliczników klaskało zawzięcie.
Dziedziniec hotelowy przedstawiał mniej dwuznaczne symptomata sławy i potęgi eatanswillskich błękitnych. Był tam cały las chorągwi i sztandarów z dewizami zastosowanemi do okoliczności, wypisanemi złotemi literami, a wysokiemi na cztery stopy przy odpowiedniej szerokości. Była tam także cała orkiestra trębaczy, fagocistów i doboszy, ustawionych po czterech w szereg i sumiennie zarabiających swą płacę; zwłaszcza dobosze byli bardzo obrotni. Był oddział konstablów z niebieskiemi laskami i cały tłum wyborców z niebieskiemi kokardami. Byli wyborcy konni i wyborcy piesi. Był odkryty czterokonny powóz dla szanownego Samuela Slumkey. Chorągwie powiewały, muzykanci grali, konstable klęli, członkowie komitetu perorowali, tłum wrzeszczał, konie rżały i tupały, pocztyljoni pocili się, a wszystko to i wszyscy ci ludzie, zebrani w tem miejscu, znaleźli się tu dla korzyści, honoru, sławy i specjalnego użytku szanownego Samuela Slumkey ze Slumkey Hall, jednego z kandydatów na reprezentację miasta Eatanswill w izbie gmin parlamentu zjednoczonych królestw.
Rozległy się długie i hałaśliwe okrzyki, poczem jedna z błękitnych chorągwi, z napisem „Wolność prasy“, zakołysała się konwulsyjnie, gdy tłum w jednem z okien ujrzał rudą głowę pana Potta. Ale entuzjazm przeszedł wszystko, gdy szanowny Samuel Slumkey we własnej osobie, w butach z cholewami i błękitnej chustce na szyji, wystąpił i ujął za rękę szanownego Potta oraz melodramatycznemi ruchami wyraził swą wieczną wdzięczność za usługi oddane mu przez „Gazetę Eatanswillską“.
„Czy wszystko gotowe?“ zapytał następnie szanowny Samuel Slumkey pana Perkera.
„Gotowe, kochany panie“, odparł mały człowieczek, „Spodziewam się, że nic nie zapomniano?“
„Nie, kochany panie, żadnej nawet drobnostki. Jest dwudziestu ludzi, należycie wymytych, którym pan uściśniesz rękę we drzwiach; jest sześcioro dzieci na rękach matek, które pan pogłaszczesz po głowie i o których spytasz pan, ile mają lat. Zwłaszcza pamiętaj pan o dzieciach, kochany panie. Takie postępowanie sprawia zawsze dobry efekt.“
„Pomyślę o tem“, rzekł szanowny Samuel Slumkey.
„A może też pan, kochany panie“, dodał przewidujący mały człowieczek, „może będzie pan mógł... nie mówię, by to było konieczne... ale gdybyś pan mógł zdecydować się ucałować jedno z dzieci, toby wywarło ogromne wrażenie“.
„Czy nie byłby ten sam skutek, gdybyś pan podjął się tego?“ zapytał pan Samuel Slumkey.
„Obawiam się, że nie, kochany panie. Ale gdybyś pan sam to zrobił, sądzę, że uczyniłoby to pana bardzo popularnym“.
„Bardzo dobrze“, odrzekł szanowny Samuel Slumkey z rezygnacją, „i to przebędziemy, jeżeli potrzeba“.
„Pochód! Pochód!“ wołało dwudziestu członków komitetu.
Wśród okrzyków tłumu, muzykantów, konstablów, członków komitetu, pieszych i konnych, powozy zajęły swe miejsca. Każdy powóz dwukonny zawierał tylu gentlemanów usadowionych i stojących, ile tylko zmieścić się mogło. W przeznaczonym dla pana Perkera powozie usiadł pan Pickwick, Tupman, Snodgrass i pół tuzina członków komitetu.
Nastąpiła chwila uroczystego milczenia, nabrzmiałego oczekiwaniem, kiedy szanowny Samuel Slumkey wsiądzie do swego kocza.
Nagle tłum wydal okrzyk.
„Wsiadł!“ zawołał mały Perker, tem mocniej wzruszony, że położenie, w którem się znajdował, nie pozwalało mu widzieć co się dzieje na przedzie.
Inny okrzyk, jeszcze głośniejszy.
„Podaje rękę wyborcom!“ rzekł mały ajent.
Znowu okrzyk, nierównie głośniejszy.
„Pogłaskał dzieci po głowach!“ mówił dalej pan Perker, drżąc ze wzruszenia.
Grzmot oklasków rozdarł powietrze.
„Pocałował jedno!“ zawołał zachwycony mały człowieczek.
Drugi grzmot.
„Pocałował drugie!“
Trzeci grzmot ogłuszający.
„Wszystkie całuje!“ wrzasnął roznamiętniony mały gentleman i w tej chwili pochód ruszył, witany okrzykami tłumu.
Z jakiego powodu dwa pochody zetknęły się i jak ukończyło się wynikłe stąd zamieszanie, tego nie podejmujemy się opisywać, gdyż na samym początku starcia panu Pickwickowi wtłoczono kapelusz na oczy, nos i usta, zaaplikowawszy mu żółtą chorągwią potężne uderzenie w łeb. Według tego, co znakomity filozof mógł wywnioskować, przy pomocy skąpego światła, przeciskającego się pomiędzy jego policzkami a kapeluszem, zdawało mu się, że został otoczony ze wszystkich stron przez gniewne i drapieżne fizjonomie, gęsty obłok kurzawy i ściśnięty przez tłum walczących. Opowiadał, że z powozu został porwany przez jakąś niewidzialną siłę i sam osobiście przyjął udział w walce, ale z kim, jak i co, tego w żaden sposób nie mógł określić. Nakoniec wypchnięty został na drewniane stopnie przez osoby z tyłu stojące, a gdy zdjął kapelusz, znalazł się pośród przyjaciół, w pierwszym rzędzie na lewo od hustings. Prawa strona przeznaczona była dla stronnictwa żółtego, środek zaś dla burmistrza i jego asystentów. Jeden z nich potrząsał ogromnym dzwonem: bardzo to dowcipny środek do nakazywania ciszy.
Tymczasem pan Horacjusz Fizkin i szanowny Samuel Slumkey, z prawemi rękami na sercach, zajęci byli kłanianiem się z największą grzecznością wzburzonemu morzu głów, zalewającemu plac, z którego podnosiła się burza stękań, krzyków, gwizdań, ryku, mogących zrobić zaszczyt trzęsieniu ziemi.
„Oto Winkle“, rzekł pan Tupman do swego uczonego przyjaciela, ciągnąc go za rękaw.
„Gdzie?“ zapytał pan Pickwick, wsadzając okulary, które na szczęście miał dotąd w kieszeni.
„Tam“, odrzekł pan Tupman, „na dachu tego domu“.
I rzeczywiście, w szerokim dymniku pan Winkle i pani Pott siedzieli wygodnie na krzesłach, poruszając chustkami, by dać się poznać; pan Pickwick odpowiedział na ten komplement, posławszy damie ręką całusa.
Wybory jeszcze się nie zaczęły, a ponieważ bezczynny tłum jest wogóle usposobiony do wesołości, ten czyn filozofa wystarczył, by się posypały tysiące żartów.
„Hej! Stary lisie! Czy to pięknie umizgać się do kobiet?“
„O! Co za grzesznik!“
„Nosi okulary, by lornetować zamężne kobiety!“
„Łotr! Mizdrzy się przez szkła!“
„Pilnuj swojej żony, Pott!“
A za każdym takim dowcipem następował wielki wybuch śmiechu.
Ponieważ konceptom tym towarzyszyły szkaradne porównywania pana Pickwicka do starego kozła i inne tym podobne, i ponieważ prócz tego zmierzały one do pokrzywdzenia honoru niewinnej damy, oburzenie naszego bohatera było niesłychane; ale gdy w tej samej chwili wezwano do uciszenia się, pan Pickwick poprzestał na rzuceniu na tłum wzroku pogardy i litości, co wywołało jeszcze większy śmiech.
„Cicho!“ ryknęli asystenci burmistrza.
„Whiffin, wezwij, by się uciszono“, zawołał burmistrz z pompatyczną miną, odpowiadającą jego wzniesionemu stanowisku. Wezwany, powolny temu rozkazowi, wykonał drugi koncert na dzwonie, poczem pewien gentleman z tłumu krzyknął na całe gardło: „Fifine!“ co spowodowało nowy wybuch śmiechu.
„Gentlemani!“ rzekł burmistrz, nadając możliwie największą donośność swemu głosowi, „gentlemani! Bracia! Obywatele miasta Eatanswille! Zebraliśmy się dziś tu dla wyboru nowego reprezentanta na miejsce ostatniego naszego...“
Tu burmistrzowi przerwał głos z tłumu:
„Wszelkiej pomyślności panu burmistrzowi! Niech zawsze przebywa pomiędzy gwoźdźmi i rądlami, na których zrobił majątek“.
Ta aluzja do handlowych przedsięwzięć mówcy spowodowała huragan wesołości, który, przy akompaniamencie dzwonu, nie pozwolił słyszeć ani słowa z przemówienia burmistrza, wyjąwszy jednak ostatni frazes, którym dziękował słuchaczom za uprzejmą uwagę, z jaką go wysłuchano. To wyrażenie wdzięczności przyjęte zostało nowym wybuchem wesołości, trwającym około kwadransa.
Słuszny, wychudzony gentleman w białej sztywnej chustce, okrutnie krępującej mu szyję, wystąpił wtedy na arenę, wśród przerywań tłumu, radzącego mu, by posłał kogo do domu po głos, który zapewne zapomniał pod poduszką. Gentleman ten prosił o pozwolenie przedstawienia właściwej i odpowiedniej osoby dla reprezentowania w parlamencie wyborców eatanswillskich; a gdy oświadczył, że osobą tą był Horacjusz Fizkin z Fizkin-Loge pod Eatanswillem, fizkiniści poczęli klaskać, a slumkeyiści szemrać tak długo i hałaśliwie, że polecający kandydata zamiast przemawiać, mógł śpiewać jakąkolwiek pijacką piosnkę i niktby się tego nie domyślił.
Gdy już przyjaciele Horacjusza Fizkina esq. zrobili użytek ze swego prawa pierwszeństwa, wystąpił mały choleryczny człowieczek, o twarzy czerwonej jak goździk, także w tym celu, by wymienić inna właściwą i odpowiednią osobę do reprezentowania w parlamencie wyborców eatanswillskich; ale natura tego człowieka była zanadto wrażliwa, by mu mogła pozwolić spokojnie przepłynąć między falami głosów tłumu... Po kilku okresach figurycznej wymowy, choleryczny gentleman począł piorunować na przerywających mu, a potem rozpoczął kłótnię z gentlemanami znajdującemi się w hustings. Natenczas ze wszech stron powstał hałas, co zniewoliło go do wyrażenia swych uczuć za pomocą pantominy; wreszcie ustąpił miejsca innemu mówcy, który miał polecone popieranie wniosku przedmówcy. Ten w ciągu pół godziny wygłaszał mowę pisaną, której żadna już wrzawa nie zdołała zaszkodzić, bo zawczasu przesłał ją w odpisie do „Gazety Eatanswillskiej“, gdzie przedrukowano ją co do słowa.
Nakoniec ukazał się Fizkin esq. z Fizkin-Loge pod Eatanswillem w celu przemówienia do wyborców, ale natychmiast muzykanci, wynajęci przez szanownego Samuela Slumkey, zaczęli wykonywać ze szczególną siłą jakąś fanfarę. Odwzajemniając się za tę atencję, tłum żółty począł walić po głowach i plecach tłum błękitny: tłumowi błękitnemu zachciało się znów uwolnić się od niedogodnego sąsiedztwa tłumu żółtego i wskutek tego wywiązała się bójka, którą napróżno usiłowalibyśmy opisać. Sam burmistrz nie zdołał położyć jej końca; nic także nie pomogło wydanie dwunastu konstablom rozkazu pochwycenia głównych wichrzycieli, których było najmniej dwudziestu pięciu; zamieszanie nie ustawało. Wśród tego harmidru Horacjusz Fizkin esq. z Fizkin-Loge i przyjaciele jego dawali się coraz więcej opanowywać złości; Horacjusz Fizkin tonem wyzywającym zapytał swego przeciwnika, Samuela Slumkey ze Slumkey-Hall, czy muzykanci ci grają z jego rozkazu. A gdy szanowny Samuel Slumkey ze Slumkey-Hall odmówił odpowiedzi na to pytanie, Horacjusz Fizkin esq. z Fizkin-Loge pokazał pięść szanownemu Samuelowi Slumkey ze Slumkey Hall i wskutek tego krew szanownego Samuela Slumkey zawrzała i wyzwał na śmiertelny bój Horacjusza Fizkina esq. z Fizkin-Loge.
Burmistrz, ujrzawszy to pogwałcenie wszystkich obowiązujących ustaw i wszystkich zasad, zarządził nową fantazję na dzwonie i oświadczył, że obowiązek nakazuje mu zawezwać przed siebie Horacjusza Fizkin esq. z Fizkin-Loge i szanownego Samuela Slumkey ze Slumkey Hall do złożenia przysięgi, iż nie naruszą pokoju Jej Królewskiej Mości. Wskutek takiej strasznej groźby, wdali się w sprawę przyjaciele dwóch kandydatów i gdy oba stronnictwa wykłóciły się należycie, po upływie trzech kwandransów Horacjusz Fizkin esq. przyłożył rękę do kapelusza, spoglądając na szanownego Samuela Slumkey; szanowny Samuel Slumkey przyłożył rękę do kapelusza, spoglądając na Horacjusza Fizkin esq. — muzykanci przestali grać, tłum poczęści uspokoił się i Horacjusz Fizkin mógł dalej mówić.
Mowy obu kandydatów, chociaż różniące się co do wszystkich innych punktów, zgadzały się w tem, że oddawały należny i rozrzewniający hołd zasługom i szlachetności wyborców eatanswillskich. Każdy z kandydatów wynurzył głębokie swe przekonanie, iż nigdy nie istniało w świecie zgromadzenie ludzi bardziej niezależnych, oświeconych, bardziej patrjotycznych, cnotliwych, bezinteresownych nad tych, którzy przyrzekli głosować za nim; każdy dał niejasno do zrozumienia, iż podejrzewa wyborców przeciwnego stronnictwa o pozostawanie pod wpływem brudnych motywów i oddawanie się poniżającemu nałogowi pijaństwa, co czyni ich zupełnie niegodnymi wykonywania funkcyj, powierzonych ich honorowi dla dobra ojczyzny. Fizkin objawił gotowość spełnienia wszystkiego, co mu zostanie zaproponowane; Slumkey oświadczył, iż nie uczyni nic z tego, co będzie żądane. Jeden i drugi podnieśli to, że rolnictwo, przemysł, handel i pomyślność Eatanswillu zawsze droższe będą ich sercu nadewszystko w świecie. Każdy, nakoniec, był szczęśliwy, iż mógł oświadczyć, że dzięki zaufaniu, jaskie pokłada w rozsądku wyborców, pewny jest swego wyboru.
Po tych przemowach rozpoczęto głosowanie przez podniesienie rąk; burmistrz zawyrokował na korzyść szanownego Samuela Slumkey ze Slumkey-Hall; Horacjusz Fizkin z Fizkin-Loge zażądał głosowania imiennego: wskutek tego zarządzone zostało głosowanie imienne. Następnie przegłosowano podziękowanie burmistrzowi za takt okazany w przewodniczeniu, a burmistrz podziękował zgromadzonym, życząc z całego serca, ażeby krzesło przewodniczącego nie było czczym wyrazem, ponieważ stał przez cały czas trwania czynności. Pochody znowu się uporządkowały i powozy zwolna potoczyły się pomiędzy tłumem, który to klaskał, to gwizdał, według tego, co mu nakazywało jego usposobienie lub kaprys.
Przez cały czas głosowania, miasto było w stanie jakiegoś gorączkowego entuzjazmu. Wszystko odbywało się w sposób najliberalniejszy. Napoje spirytusowe były szczególnie tanie we wszystkich szynkach. Po mieście roznoszono nosze dla dogodności wyborców, którzyby doznali chwilowego zawrotu głowy, ponieważ przez cały czas trwania walki wyborczej ten rodzaj choroby rozwijał się pomiędzy głosującymi z zadziwiającą i przerażającą szybkością; często widywano ich leżących na bruku w stanie zupełnej bezwładności. W ostatnim dniu mała tylko liczba wyborców jeszcze nie głosowała. Byli to ludzie oględni, kalkujący, jeszcze nie przekonani należycie dowodami stronnictw, chociaż odbywali liczne konferencje z jednem i drugiem. Na godzinę przed zamknięciem głosowania, pan Perker upraszał o zaszczyt prywatnego porozumienia się z tymi szlachetnymi i inteligentnymi patrjotami. Argumenty, jakich użył, były krótkie, ale skuteczne. Ci, którzy się spóźnili, poszli głosować wszyscy razem, a gdy tego dokonali, szanowny Samuel Slumkey ze Slumkey-Hall wyszedł z urny wyborczej.

Rozdział czternasty.
Zawierający krótkie opisanie towarzystwa zgromadzonego pod „Srebrnym pawiem“, a przytem historję opowiedzianą przez komiwojażera.

Po napatrzeniu się na walki i kłopoty życia politycznego, zawsze z nową przyjemnością zwracamy następnie uwagę na spokój życia prywatnego. Chociaż w rzeczywistości pan Pickwick nie bardzo się trzymał tej lub owej partji, roznamiętniał go jednak do pewnego stopnia entuzjazm Potta, jak to widzimy z opisu czynności wyborczych, któreśmy opowiedzieli według jego pamiętnika. Podczas gdy pan Pickwick tem był zajęty, pan Winkle nie pozostawał bezczynny. Poświęcał on cały swój czas przechadzkom i małym romantycznym wycieczkom z panią Pott, gdyż, jak tylko nadarzała się sposobność, miła ta dama nie zaniedbywała szukać ulgi w nudnej jednostajności, na którą narzekała tak gorzko. Gdy pan Pickwick i pan Winkle w ten sposób zupełnie zaaklimatyzowali się w domu redaktora, panowie Tupman i Snodgrass musieli z konieczności radzić sobie jak mogli. Niewiele zajmując się sprawami publicznemi, dla urozmaicenia wolnych chwil, musieli uciekać się do rozrywek, jakie można było znaleść pod „Srebrnym pawiem“. Rozrywki te stanowiła niewinna gra w karty na pierwszem piętrze i gra w kręgle na tylnem podwórzu. Dzięki poświęceniu Sama, podróżni nasi zostali stopniowo wtajemniczeni w sposoby takiego przepędzenia czasu, daleko bardziej abstrakcyjne, aniżeli przypuszczają ludzie pospolici. W ten sposób skracali długie godziny bezczynności, chociaż po większej części pozbawieni byli towarzystwa pana Pickwicka. Zwłaszcza wieczory pod „Srebrnym pawiem“ szczególnie podobały się dwom przyjaciołom i miały dla nich tyle ponęt, iż mieli dość sił, by oprzeć się usilnym zaproszeniom wymownego, chociaż gadatliwego dziennikarza. Wieczorami mianowicie w kawiarni hotelowej zbierało się kółko oryginałów, których charaktery i maniery dawały panu Tupmanowi szerokie pole do spostrzeżeń, a mowy ich i czyny zwykle notował pan Snodgrass.
Większość ludzi zdaje sobie po największej części sprawę z tego, co rozumie się przez kawiarnię. Kawiarnia pod „Srebrnym pawiem“ nie wyłamała się z pod ogólnych reguł. Był to wielki pokój, którego skąpe umeblowanie wyglądało niewątpliwie lepiej, gdy było nowe. Ciekawa kolekcja krzeseł, o kształtach dziwacznych a rozmaitych, ustawiona była dokoła wielkiego stołu na środku sali i dokoła mnóstwa małych stołów okrągłych, kwadratowych i trójkątnych, podłoga zaś pokryta była tureckim dywanem, którego rozmiary miały się tak do powierzchni pokoju, jak damska chusteczka po podłogi hallu. Ściany ozdobione były trzema wielkiemi mapami geograficznemi i szeregiem rozmaitych płaszczów pozawieszanych na kołkach. Na kominku leżała książka pocztowa, historja hrabstwa Kent bez okładek, śmiertelne szczątki pstrąga w szklanej trumnie i drewniany kałamarz z kawałkiem pióra i połową opłatka do pieczętowania. Bufet miał zaszczyt dźwigać mnóstwo rozmaitych przedmiotów, pomiędzy któremi szczególną uwagę zwracały: bardzo brudny gąsior, dwa czy trzy bicze, tyleż płaszczów podróżnych, noże, widelce, a przedewszystkiem musztarda. Nakoniec atmosfera zgęszczona dymem tytuniowym nadawała brunatną barwę wszystkim przedmiotom, głównie zaś czerwonym i zapylonym firankom, smutno wiszącym u okien.
Tam to panowie Tupman i Snodgrass pili i palili tytoń wieczorem po wyborach, wraz z wielu innymi chwilowymi mieszkańcami zajazdu.
„No, panowie“, zawołał ex abrupto słuszny i barczysty mężczyzna, około czterdziestki, posiadający jedno tylko, ale czarne oko, błyszczące złośliwością i dobrym humorem. „No panowie! Nasze szlachetne zdrowie! Zawsze taki toast wznoszę w kompanji, ale w głębi mej duszy piję za zdrowie Marji. Prawda, Marjo?...“
„Daj mi pan pokój! Szkaradny pan jesteś“ odpowiedziała służąca, której widocznie pochlebił ten komplement.
„Nie odchodź, Marjo“, zaczął znowu jednooki.
„Daj mi pan pokój, jest pan impertyment“.
„Nie płacz, gdy będziesz zmuszona mnie porzucić, Marjo“, mówił dalej mężczyzna o jednem oku, gdy dziewczyna wychodziła z pokoju; „zaraz pójdę cię odszukać, nie martw się moja droga...“ Mówiąc to, mrugnął samotnem okiem w stronę kompanji, ku wielkiemu zadowoleniu pewnego podeszłego gentlemana z glinianą fajką i twarzą, jednakowo zakopconemi.
„Kobiety, to dziwne stworzenia“, rzekł człowiek z twarzą zakopconą po chwili milczenia.
„O! Wielka prawda!“ zawołał inny jegomość o twarzy miedzianorudej, ukrytej poza cygarem.
Po tych filozoficznych uwagach, nastąpiło znów milczenie.
„A jednak, wiecie panowie, są na świecie rzeczy dziwniejsze niż kobiety“, zaczął znów człowiek o jednem czarnem oku, nakładając z powagą ogromnych rozmiarów holenderską fajkę.
„Czy pan żonaty?“ zapytała zakopcona twarz.
„O ile wiem, nie“.
„Domyślałem się“.
Mówiąc to człowiek o zakopconej twarzy wpadł w wielką wesołość, spowodowaną własną odpowiedzią; naśladował go w tem gentleman o głosie łagodnym i spokojnej twarzy, który uważał za swój obowiązek przytakiwać każdemu zapatrywaniu.
„A jednak, panowie“, rzekł poetyczny pan Snodgras, „kobiety są rozkoszą i radością naszego istnienia“.
„To prawda“, odpowiedział gentleman o łagodnej twarzy.
„Kiedy są w dobrym humorze“, dodała twarz okopcona.
„O! Wielka prawda“, rzekł gentleman łagodny.
„Odrzucam to zastrzeżenie!“ zaczął znów pan Snodgrass, którego myśli nagle przeniosły się do Emilji Wardle. „Odrzucam je z pogardą. Pokażcie mi mężczyznę, któryby powiedział cokolwiek przeciw kobietom, a ja śmiało oświadczę, że nie jest mężczyzną“. Wymawiając te wyrazy, pan Snodgrass wyjął z ust cygaro i gwałtownie uderzył w stół zaciśniętą pięścią.
„Tęgi argument!“ rzekł łagodny gentleman.
„Zawierający twierdzenie, któremu zaprzeczam“, przerwała twarz okopcona.
„I w tem, co pan mówisz, jest także bez wątpienia wiele prawdy“, odrzekł łagodny.
„Zdrowie pańskie!“ zaczął znów kupiec o jednem oku, zwracając się przyjaźnie do pana Snodgrassa.
Pickwickista odpowiedział na tę grzeczność jak należało.
„Lubię słyszeć dobre argumenty“, mówił dalej komiwojażer, „argumenty dobitne, jak pański. To bardzo budujące. Ale ta mała dyskusja o kobietach przypomina mi pewną historię, którą słyszałem od mego wuja. I dlatego to właśnie powiedziałem przed chwilą, iż są na świecie rzeczy dziwniejsze niż kobiety“.
„Chciałbym usłyszeć tę historję“, rzekł gentleman o miedzianorudej twarzy poza cygarem.
„Naprawdę?“ zapytał komiwojażer i począł palić fajkę z wielką gwałtownością.
„I ja także“, dodał pan Tupman, który po raz pierwszy przemówił, a zawsze chętnie powiększał bagaż swego doświadczenia.
„I pan także? Dobrze! Opowiem ją panom. Ale to nie warte zachodu, bo jestem pewny, że nie dacie jej wiary“.
Podczas gdy kupiec mówił to, jego samotne oko mrugało szczególnie tajemniczo.
„Jeżeli pan mię zapewni, że prawdziwa, to, naturalnie, będę wierzył“, rzekł pan Tupman.
„Dobrze, pod tym warunkiem opowiem ją. Czyście słyszeli kiedy o handlowym domu Bilson i Slum? Zresztą czyście słyszeli czy nie, to mniejsza, gdyż panowie ci dawno już usunęli się od interesów. Już minęło ośmdziesiąt lat od czasu, jak historia ta wydarzyła się pewnemu komiwojażerowi tego domu; był on bliskim przyjacielem mego wuja, a wuj mój opowiadał ją mi prawie temi samemi słowami, jak ją teraz usłyszycie. Dał jej tytuł:

Opowieść komiwojażera.

Pewnego wieczora w zimie, w chwili gdy zmrok zapadał, możnaby było widzieć na drodze, przechodzącej przez płaszczyznę Marlborough, jednokonkę a w tej jednokonce człowieka, popędzającego swą zmęczoną klacz. Mówię, że możnaby było widzieć i nie ulega żadnej wątpliwości, że widzianoby, gdyby tylko przechodziła tamtędy jakaś osoba, któraby nie była ślepa. Ale było tak zimno, ciemno i słotno, że, wyjąwszy deszcz, który padał, ani psa nie było na dworze. Jeżeliby jaki komiwojażer z tych czasów spotkał był tę małą jednokonkę z czarnem pudłem i czerwonemi kołami, tę klacz bulaną, długonogą i kapryśną, — od pierwszego rzutu oka powiedziałby, że powożącym tym ekwipażem był niezawodnie Tom Smart, z wielkiego domu handlowego Bilson i Slum z Cateaton-Street w City, ale ponieważ nie było tam żadnego komiwojażera w pobliżu, nikt więc nie wiedział, dlaczego Tom Smart, jego czarna jednokonka, czerwone koła i kapryśna klacz jednostajnie kusztykali teraz razem, zachowując tę tajemnicę, od której niktby zresztą nie zmądrzał. Nawet na tym smutnym świecie wiele jest miejsc, nierównie weselszych, aniżeli płaszczyzna Marlborough, gdy wieje wiatr gwałtowny. Jeżeli dodacie do tego ponury wieczór zimowy, drogę błotnistą i nierówną, deszcz zimny i gęsty, i drogą doświadczenia sprawdzicie to wszystko na własnej osobie, to pojmiecie całą siłę obrazu.
Wiatr nie wiał ani w oczy, ani ztyłu, chociaż i to już źle, ale wpoprzek drogi, ukośnie pędząc deszcz, jak linie nakreślone w naszych zeszytach, byśmy należycie pochylali litery. Gdy na chwilę przycichł, podróżnik poczynał sobie roić że, wycieńczony gwałtownością, (wiatr nie podróżnik) ustał na koniec. Ale puff! i znowu zaczynał ryczeć i świstać w oddali, staczać się z pagórków, gnać po płaszczyźnie i, przybliżając się ze wzrastającą gwałtownością, wirować dokoła bryczki i konia, ciskać w oczy i w uszy kłębami ostrego i zimnego deszczu, wilgotny i lodowaty swój oddech wdmuchiwać aż do szpiku kości, potem popędziwszy dalej, ryczeć i gwizdać, jakby naigrawając się z ludzkiej słabości i pyszniąc się swoją potęgą.
Bułana klacz babrała się w błocie, zwiesiwszy uszy i od czasu do czasu potrząsając głową, zapewne dla wyrażenia wstrętu, jakiem przejmowało ją w najwyższym stopniu nieuprzejme zachowanie się żywiołów. Ale ciągle szła dobrym krokiem. Wtem, usłyszawszy nadlatujący zdala wicher, zatrzymała się nagle, rozstawiła cztery nogi i mocno oparła się o grunt, by nie być zdmuchniętą. Widocznie wskutek specjalnej łaski Opatrzności tak sobie postąpiła, gdyż bryczka była tak lekka, Tom Smart tak drobny, a kapryśna klacz tak zmęczona, że raz pochwyceni przez huragan, wszystko troje niezawodnie potoczyliby się, jedno przez drugie, aż do samych krańców ziemi, albo tam, gdzieby ich wiatr zagnał. Otóż, przyjmując jedno czy drugie przypuszczenie, bardzo jest prawdopodobne, że w obu wypadkach ani kapryśna klacz, ani Tom Smart, ani szara jednokonka o czerwonych kołach, nigdyby się już wówczas na nic zdać nie mogli.
„Na moje strzemiączka i moje faworyty”! zawołał Tom Smart (miewał on czasami brzydki zwyczaj klęcia), „na moje strzemiączka i moje faworyty!” zawołał Tom. „Jeśli to nie piękny czas, to niech mnie djabli roztrzęsą!”
Zapytacie mię zapewne, dlaczego Tom Smart, który i tak już był dostatecznie roztrzęsiony, wyraził życzenie, by został raz jeszcze poddany podobnemu procesowi. Nie wiem dlaczego, wiem tylko, że Tom Smart tak się wyraził, a przynajmniej opowiadał memu wujowi, że się tak wyraził, co na jedno wychodzi.
„Niech mnie djabli roztrzęsą!” rzekł Tom Smart, a klacz chrapnęła, jak gdyby najzupełniej podzielała to zdanie.
„No, stara!” zaczął znów Tom, głaszcząc jej szyję końcem bicza, „niedaleko ujedziemy tej nocy. Zatrzymajmy się lepiej w pierwszej z brzegu oberży. A więc, moja stara, im prędzej pobiegniesz, tem prędzej będzie koniec temu utrapieniu. Hej! hej! Wio! Wio!”
Czy kapryśna klacz do tego stopnia przywykła do głosu swego pana, iż rozumiała jego myśli, czy też uważała, że zimniej jest stać na miejscu, aniżeli iść, tego powiedzieć nie mogę; ale to pewna, że, zaledwie Tom przestał mówić, podniosła uszy i poczęła biec. Kłusowała tak szybko i tak wstrząsała jednokonką, iż Tom co chwila oczekiwał, kiedy czerwone koła rozsypią się a on sam wpadnie w rozmokłą ziemię. Chociaż dobrze powoził, nie był jednak w stanie wstrzymać jej biegu, aż do chwili, w której zmyślne stworzenie samo zatrzymało się przed oberżą na prawo od drogi, około dwóch mil od pagórków Marlborough.
Podróżny nasz, kładąc bicz i oddając lejce parobkowi stajennemu, uważnie wpatrywał się w dom. Był to dziwny, stary budynek z małych kamieni ciosowych, ujętych w belki składane na krzyż. Okna z ostremi daszkami wychodziły na drogę, drzwi były niskie, a żeby wejść do domu, trzeba było zejść pod ciemny ganek po dwóch dość stromych schodach, zamiast iść do góry, jak się to teraz praktykuje. Ale pomimo to, oberża miała przyjemny wygląd; z okna w sali wybiegało wesołe światło, łyskające na drodze aż do przeciwległego płotu; i inne jeszcze światło, to drżące i słabe, to żywe i jasne, błyszczało z poza zasuniętych firanek okna tejże sali: miła wskazówka, że paliło się na kominie. Rozpatrzywszy się w tych drobnych znamionach okiem doświadczonego podróżnika, Tom zeskoczył tak lekko, jak tylko mu pozwalały nawpół przemarzłe członki, i wszedł do domu.
Nie upłynęło kilka minut, a już siedział w sali, naprzeciw bufetu, koło dobrego ogniska na który składała się mała miara węgla kamiennego i chrustu w takiej ilości, że można było zrobić zeń dziesięć bardzo przyzwoitych pęków. Paliwo to, nawalone do połowy komina, skrzyło się, trzaskało i buchało z hałasem, któryby wystarczył do rozgrzania serca każdego rozsądnego człowieka. Miłe to było ale nie na tem koniec: oto zwinna, młoda dziewczyna, bystrooka i o zgrabnej nóżce, rozścielała na stole obrus doskonałej białości. Więcej jeszcze: Tom z nogami w pantoflach wspartemi na kominie, plecami zwrócony do otwartych drzwi, widział w zwierciadle nad kominkiem prześliczną perspektywę bufetu, z ponętnym szeregiem serów, szynek, wędlin i butelek ze złotemi napisami, słojów z marynatami i konserwami, a wszystko to ustawione było na półkach w sposób nadzwyczaj nęcący. Otóż wszystko to było bardzo ponętne; ale jeszcze i nie na tem koniec, bo za bufetem zasiadła do herbaty ponętniejsza nad wszystko wdówka, przy najpiękniejszym małym stoliczku, obok najcudniejszego ognia, jaki sobie można wyobrazić, a wdówka ta, mająca zaledwie czterdzieści osiem lat i o twarzy tak pociągającej jak bufet sam, była widocznie panią i właścicielką oberży, najwyższą władczynią wszystkich tych uroczych posiadłości. Na nieszczęście był i brzydki cień na tym pięknym obrazie, a mianowicie słuszny mężczyzna, bardzo słuszny, w brunatnym surducie z ogromnemi metalowemi guzikami, czarnemi wąsami i takiemiż kręconemi włosami. Pił herbatę obok wdowy i, jak można było odgadnąć bez wielkiej domyślności, znajdował się na prostej drodze do owładnięcia samą wdówką, wmówiwszy w nią, by mu oddała na wieczne czasy przywilej zasiadania za tym bufetem.
Z charakteru Tom nie był bynajmniej ani cholerykiem, ani zazdrosnym; a jednak, z tego czy z owego powodu, słuszny mężczyzna w brunatnym surducie wzburzył mu nieco żółć, która stanowiła także część jego jestestwa. Szczególnie gniewało go to, że od czasu do czasu dostrzegał w zwierciadle pewne czułości, niewinne ale czułe, wymieniane między wdówką i słusznym mężczyzną, które były widocznym dowodem, że wysoki mężczyzna cieszył się względami damy i to w stopniu odpowiadającym jego wzrostowi. Tom lubił gorący grog, mogę nawet powiedzieć, iż go bardzo lubił, to też upewniwszy się, że klacz jego ma dobry owies i dobrą podściółkę, podjadłszy sobie tak, że nie zostawił ani kawałka z doskonałej przekąski, którą mu wdówka przyrządziła własnemi rękami. Tom zażądał szklanki grogu, na próbę. Otóż, jeżeli było coś, w całym zakresie sztuki kuchennej, co wdówka umiała przyrządzić lepiej niż inne, to był to właśnie ten artykuł. Pierwsza szklanka tak szczęśliwie przypadła do gustu Tomowi, iż nie omieszkał zażądać drugiej. Poncz gorący, panowie, jest to rzecz bardzo przyjemna we wszystkich okolicznościach; ale w tej starej sali, tak czyściutkiej, przed tak wesołym ogniem, przy szumie wiatru ryczącego na dworze tak, że aż trzeszczało wiązanie starego domu, Tom uznał swój poncz za bezwzględnie doskonały. Zażądał trzeciej szklanki, potem czwartej, potem piątej; nie wiem z pewnością, czy nie kazał nawet dać sobie jeszcze jednej po tej ostatniej. Jakkolwiek było, im więcej pił ponczu, tem bardziej oburzał się na słusznego mężczyznę.
„Co za piekielny bezwstyd!“ pomyślał Tom w duchu; „co ten pysk szkaradny ma tu do czynienia za tym ślicznym bufetem? Gdyby wdówka miała choć trochę dobrego smaku, niezawodnie znalazłaby sobie przystojniejszego chłopca“.
Tu oczy Toma przestały patrzeć w zwierciadło i zwróciły się ku szklance z ponczem. Wychylił ją, bo poczynał być sentymentalny i kazał podać sobie drugą.
Smart, moi panowie, zawsze odczuwał wielką skłonność do trybu życia właściwego oberżom. Od dawna już marzył o tem, jakby zasiadał za bufetem należącym do niego, w długim, zielonym surducie, aksamitnych spodniach z lampasami i butach z wykładanemi cholewami. Miał też wysoką ambicję prezydowania przy ucztach; sądził, że przemawiałby bardzo pięknie w sali jadalnej, będącej jego własnością, i że znakomity dawałby przykład współbiesiadnikom, pijąc nieustraszenie. Wszystko to nagle ujrzał w myśli, gdy pociągnął ponczu przy kominku i czuł się rzetelnie oburzony na słusznego mężczyznę, który zdawał się być na drodze do pozyskania tego pięknego domu, podczas gdy on, Tom Smart, dziś był od niego dalej niż kiedykolwiek. Wskutek tego, zapytując sam siebie przy dwóch ostatnich szklankach, czy nie ma prawa pokłócić się ze słusznym mężczyzną za to, że tak wkradł się w łaski smacznej wdówki, Tom Smart doszedł ostatecznie do tej konkluzji, niezbyt zadawalniającej, że był biedakiem, którym pomiatano, którego prześladowano i że najlepiej będzie, jeżeli pójdzie spać.
Przystojna dziewczyna poszła przed Tomem po szerokich schodach; ręką osłaniała świecę, by ja zabezpieczyć od przeciągu powietrza, które w starych budynkach, tak nieregularnych jak opisana oberża, znalazłoby tysiąc sposobów do pobujania płomieniem, nie mając właściwie zamiaru zgaszenia świecy. A jednak świeca zgasła, co dało nieprzyjaciołom Toma Smart powód do utrzymywania, że to on, a nie wiatr, zgasił świecę i że, pod pozorem zapalenia jej, pocałował służącą. Tak czy owak, dość, że świeca została na nowo zapalona i Tom został doprowadzony przez labirynt korytarzy do apartamentu, przygotowanego na jego przyjęcie. Młoda dziewczyna powiedziała mu dobranoc i zostawiła go samego.
Znalazł się w ogromnym pokoju. Łóżko mogło służyć dla całego bataljonu: dwie dębowe, poczerniałe szafy mogłyby objąć bagaże niewielkiej armji: ale co najwięcej pociągnęło uwagę Toma, to szczególnego rodzaju fotel z wysokiem oparciem, miną napuszoną, rzeźbiony w sposób najdziwaczniejszy, obity czerwonym adamaszkiem w wielkie liście, gdy nogi jego starannie były owinięte w małe, czerwone worki, jak gdyby miał podagrę w stopach.
Innym razem Tom powiedziałby poprostu, że ze wszystkich niezwykłych foteli, ten jest bardziej niezwykły, ale w fotelu tym było coś — nie mógł powiedzieć co mianowicie — coś, czego nigdy nie dostrzegł w żadnym meblu, coś, co przykuwało wzrok do niego. Tom siadł przy ogniu i więcej niż pół godziny trzymał oczy wlepione w ten fotel. Przeklęty stary grat! Pomimo największych wysiłków, nie mógł jednak nie patrzeć na niego...
„Słowo daję”, rzekł Tom, rozbierając się powoli i ciągle spoglądając na stary fotel, z tajemnicza miną stojący przy łóżku, „nigdy w życiu nie widziałem nic tak dziwacznego; nadzwyczajnie dziwny!” powtórzył Tom, którego myśli, dzięki ponczowi, odznaczały się wielką głębią. „Nadzwyczajnie dziwny!” I zwiesił głowę z miną znamionującą wielką mądrość i znów spojrzał na fotel; ale chociaż patrzał i patrzał, nic nie wypatrzył i nie zrozumiał. A więc wlazł do łóżka, okrył się ciepło i zasnął.
W pół godziny potem zerwał się ze snu, w którym widział mnóstwo słusznych mężczyzn i szklanek z ponczem. Pierwszym przedmiotem, który się ukazał jego rozespanej wyobraźni, był ów dziwny fotel.
„Nie chcę patrzeć na niego” rzekł Tom do siebie, starannie mrużąc oczy i siląc się wmówić w siebie, że zaśnie powtórnie. Niepodobna! Mnóstwo najdziwaczniejszych fotelów zaczęło tańczyć mu przed oczami, podnosić nogi, skakać jeden przez drugiego i broić tysiące podobnych figlów.
„Lepiej już widzieć jeden fotel rzeczywisty, aniżeli dwa albo trzy tuziny fotelów urojonych“, pomyślał Tom, wysuwając głowę z pod kołdry.
Przedmiot jego podziwu stal ciągle przed nim, fantastycznie oświetlony drżącym ogniem komina.
Tom ostro wpatrzył się w fotel i wkrótce dostrzegł, że zmienia on kształty. Rzeźba na grzbiecie przybrała rysy starczej i pomarszczonej twarzy ludzkiej, adamaszek w szerokie liście przeistoczył się w staroświecką kamizelkę, nogi wydłużyły się i ukazały w czerwonych pantoflach, wreszcie sam fotel przedstawił się jako bardzo stary i bardzo brzydki gentleman z zeszłego wieku, trzymający się pod boki. Tom siadł na łóżku i przetarł oczy, by odpędzić złudzenie. Ale nie, fotel rzeczywiście był starym gentlemanem, i co więcej, począł mrugać okiem, spoglądając na Toma.
Tom, rozumie się, był śmiały, a oprócz tego miał w sobie pięć szklanek ponczu. Chociaż zrazu nieco wypadł z równowagi, ale poczuł wkrótce, że żółć mu się burzy, dostrzegłszy, że starożytny gentleman zerka na niego bezwstydnie. Wkońcu postanowił skończyć z tem i gdy tylko stara twarz poczęła szybciej mrugać, Tom rzekł tonem rozgniewanym:
„Poco, u licha, wyrabiasz wszystkie te grymasy?“
„Bo mi się tak podoba, Tomie Smart“, odrzekł fotel, albo stary gentleman, jak chcecie. I nie tylko, że nie przestał mrugać, ale jeszcze począł wyszczerzać zęby, jak stara, zgrzybiała małpa.
„Skąd znasz moje nazwisko, ty stary dziadku do orzechów?“ zapytał Tom, nieco zaniepokojony, chociaż chciał udawać zucha.
„No no, Tomie! Tak się nie mówi do solidnego hiszpańskiego mahoniu. Niech mię Bóg skarze! Nie godzi się tak traktować nawet prosty stołek olchowy“.
Mówiąc to stary gentleman miał minę groźną; Tom począł tchórzyć.
„Nie miałem zamiaru ubliżyć panu“, odpowiedział nierównie pokorniejszym tonem.
„Dobrze! dobrze!“ zawołał stary, „wierzę temu, Tomie, wierzę“.
„Panie!“
„Znam całą twoją historję, Tomie, znam całą. Nie jesteś bogaty, Tomie“.
„Prawda, ale skąd pan to wiesz?“
„Mniejsza o to. Słuchaj, Tomie, ty za bardzo lubisz poncz“.
Już Tom chciał oświadczyć, że od ostatnich swoich imienin nie brał kropli do ust, gdy oczy jego spotkały oczy fotela.
Tom zarumienił się i zmilczał.
„Tomie! Wdówka — to piękna kobiecina, smaczna kobiecina, co?“
Mówiąc to, stary wywrócił oczy, mlasnął językiem i podniósł jedną ze swych kruchych nóg z miną tak rozpustną, iż Tomowi nie w smak poszła podobna lekkomyślność, zwłaszcza w takim wieku.
„Tomie!“ zaczął znowu stary gentleman, „ja jestem jej opiekunem“.
„Czy tak?“
„Znałem jej matkę, Tomie, i babkę także. Szalała za mną. To ona uszyła mi tę kamizelkę“.
„Oho!“
„I te pantofle także!“ mówił dalej stary, podnosząc jeden ze swych worków. „Ale nie opowiadaj o tem, Tomie, nie chcę, by wiedziano, jak była do mnie przywiązana; mogłoby to doprowadzić do nieporozumień w rodzinie“.
Mówiąc to, stary rozpustnik miał minę tak bezwstydną, że Tom twierdził później, iż bez żadnego wyrzutu sumienia usiadłby na nim.
„Niegdyś szalały za mną kobiety. Niemało też piękności trzymałem na mych kolanach całemi godzinami! Cóż ty na to, Tomie?“
Stary gaduła zamierzał mówić dalej, pewno, by opowiedzieć którą z przygód swej młodości, gdy wtem dostał ogromnego napadu kaszlu.
„Dobrze ci tak, stary libertynie!“ pomyślał Tom, ale nie powiedział nic.
„Ach!“ odjęknął wreszcie stary; „teraz mię trapi choroba. Starzeję się, Tomie. Niedawno zrobiono mi szkaradną operację; wsadzono mi w grzbiet łatę. Była to okropna próba, Tomie“.
„Wyobrażam sobie“, rzekł Tom Smart.
„Ale nie o to idzie, Tomie; chcę, byś się ożenił z wdówką“.
„Ja, panie?“
„Ty“.
„Niech Bóg błogosławi twoje białe włosy!“ rzekł Tom (fotel zachował jeszcze część swego włosienia). „Ale ona mnie nie zechce“.
I Tom westchnął mimowolnie, bo pomyślał o bufecie.
„Eh, ba!“ rzekł stary gentleman stanowczo.
„Nie! Nie! Tu inny wiatr wieje; jest tam jakiś przeklęty łotr, ogromnego wzrostu, z czarnemi faworytami!“
„Tomie!“ odpowiedział stary uroczyście, „on się z nią nigdy nie ożeni!“
„O! Gdybyś był pan na dole, mój stary panie, to inaczejbyś mówił“.
„Ba, ba! Znam całą tę historję...“
„Jaką historję?“
„Całusy kradzione za drzwiami i tam dalej“, odrzekł starzec, spoglądając tak bezwstydnie, że aż krew w Tomie zawrzała; bo pytam się panów, czy jest co wstrętniejszego jak słyszeć człowieka w takim wieku, który powinienby zajmować się czemś właściwszem, a wyrażającego się w taki sposób?
„Wiem o tem, Tomie, niejedna robiła tak samo, ale koniec końców nic z tego nie wynikło“.
„Pan musiał w swoim czasie widzieć ciekawe rzeczy?“
„Może masz słuszność, Tomie“, odpowiedział stary, wykrzywiwszy się w sposób wielce skomplikowany, potem zaś, westchnąwszy głęboko, dodał. „Niestety! Jestem ostatni z rodu“.
„A miał pan liczną rodzinę?“ zapytał Tom Smart.
„Było nas dwunastu zuchów, dobrze zbudowanych, a prostych jak głoska I. To nie to, co wasze teraźniejsze pokurcze. A przytem tak nas wysztafirowano (chociaż nie powinienbym mówić tego o sobie), że aż serce się radowało“.
„Cóż się stało z innymi?“
Stary gentleman przyłożył łokieć do oka i odpowiedział smutno:
„Pomarli, Tomie, pomarli! Ciężka wypadła nam służba, a nie wszyscy mieli moje zdrowie. Podostawali reumatyzmu w nogach i rękach, tak, że poodnoszono ich do kuchni i innych szpitalów. Jeden z nich, wskutek długiej służby i złego obchodzenia się, tak się roztrząsł, iż postanowiono go spalić; przykry to koniec, Tomie“.
„Okropny!“ potwierdził Tom Smart.
Stary gentleman zamilkł. Walczył widocznie z naporem uczuć, po chwili zaś tak przemówił:
„Nie o to idzie, Tomie. Ten słuszny mężczyzna, to łotr i awanturnik. Gdyby ożenił się z wdówką, sprzedałby zaraz wszystkie ruchomości i drapnąłby. Cóżby potem nastąpiło? Zostałaby opuszczona, zrujnowana, a ja umarłbym z przeziębienia gdzieś, na tandecie...“
„Tak, ale...“
„Nie przerywaj mi, Tomie. O tobie mam zupełnie inne zdanie. Wiem, że gdybyś raz osiedlił się w szynku, tobyś go już nie porzucił, dopókiby była choć jedna kropla do wypicia“.
„Bardzo jestem panu wdzięczny za taką opinję“.
„Dlatego też“, mówił dalej stary gentleman dyktatorskim tonem, „dlatego też ty się z nią ożenisz, a nie on“.
„A któż mu w tem przeszkodzi?“ zapytał Tom żywo.
„Mała okoliczność: on ma już żonę“.
„Jakże tego dowiodę?“ zawołał Tom, napół wyskakując z łóżka.
„On nie domyśla się, że w prawej kieszeni spodni, znajdujących się w tej szafie, jest list jego nieszczęśliwej żony, która go zaklina, by powracał i dał jeść swoim sześciorgu... zapamiętaj to dobrze, Tomie, swoim sześciorgu dzieciom, samym niedorostkom jeszcze“.
Gdy stary gentleman uroczyście domawiał te wyrazy, rysy jego stawały się coraz mniej wyraźne a cała postać nikła zwolna. Oczy Toma jakby zaszły mgłą; staroświecka kamizelka gentlemana przeistoczyła się w adamaszkową poduszkę, czerwone pantofle w worki, nakoniec cała osoba przybrała postać starego fotela. W tej chwili ogień zgasł na kominie a Tom Smart upadł na poduszki i zasnął głęboko.
Poranek wyrwał go z letargicznego snu, który nim owładnął po zniknięciu starego gentlemana. Usiadł na łóżku i przez kilka minut napróżno starał się sobie przypomnieć wydarzenia poprzedniego wieczora. Wtem wszystko stanęło mu w pamięci. Spojrzał na fotel. Był to sobie zwykły, stary sprzęt gotycki, ponury i fantastyczny, ale trzeba było mieć wyobraźnię nierównie bujniejszą aniżeli Toma, by dopatrzeć się w nim jakiegoś podobieństwa do człowieka.
„Jak się masz, stary?“ zapytał Tom, odważniejszy już w dzień, jak to się wielu ludziom zdarza.
Ale fotel stał nieruchomy i nic nie odpowiedział.
„Brzydki ranek!“ mówił dalej Tom. Ani słowa. Fotel nie chciał się wdawać w pogawędkę.
„O jakiej to szafie mówiłeś?“ zapytał znów Tom.
To samo milczenie; fotel ani pisnął.
„Zresztą sam sobie poradzę“, pomyślał Tom; wyskoczył z łóżka i zbliżył się do jednej z szaf. Klucz był we drzwiach: przekręcił go i otworzył drzwi. W szafie wisiały spodnie; Tom wsunął rękę do kieszeni i wydobył list, o którym mówił mu stary gentleman.
„Szczególna historja“, rzekł Tom, spoglądając naprzód na fotel, potem na szafę, wkońcu na list, „dziwna historja“.
Ale choć patrzał i patrzał, niczego się nie dopatrzył; pomyślał więc, iż najlepiej zrobi, gdy się ubierze i bezzwłocznie skończy sprawę ze słusznym mężczyzną.
Zeszedłszy na dół, badawczym okiem pana obejrzał oberżę, myśląc, iż bardzo być może, że wszystkie te pokoje z tem, co zawierają, zostaną jego własnością. Słuszny mężczyzna stał przy ponętnym bufecie z rękami zalożonemi wtył, jakgdyby był u siebie. Uśmiechnął się do Toma z miną roztargnioną. Pospolity obserwator mógłby wnosić, iż uczynił to dlatego jedynie, by pokazać swe białe zęby; ale Tomowi wydało się, że to pycha tak się w nim uśmiecha, zaśmiał mu się więc prosto w oczy i przywołał gospodynię.
„Dzień dobry pani“, rzekł zamykając drzwi małego pokoiku, gdy weszła wdówka.
„Dzień dobry panu“, odrzekła dama, „co pan życzy sobie na śniadanie?“
Tom nic nie odpowiedział, bo myślał właśnie, jak tu rozpocząć interes.
„Jest doskonała szynka“, zaczęła znowu wdówka, „wyborny kapłon na zimno. Co mam przysłać panu?“
Po tych wyrazach Tom przestał rozmyślać a jego uwielbienie dla wdowy jeszcze bardziej wzrosło. „Miła osoba“, powiedział sobie w duszy, „przywidująca i uprzejma“.
„Pani“, zapytał, „kto jest ten mężczyzna, który siedział za bufetem?“
„Nazywa się Jinkins“, odrzekła wdówka, rumieniąc się cokolwiek.
„Wysoki mężczyzna...“
„Bardzo przystojny mężczyzna“, odpowiedziała wdówka, rumieniąc się jeszcze więcej, „i bardzo dobrze wychowany“.
„Hm!“ mruknął Tom.
„Czy pan życzy sobie czego?“ zapytała znowu wdówka, nieco zakłopotana zachowaniem się Toma.
„A życzę, życzę sobie“, odrzekł Tom. „Bądź pani tak dobra i usiądź na chwilę“.
Wdówka zdawała się być bardzo zdziwiona, ale usiadła; Tom usiadł przy niej. Nie wiem, jak się to stało, moi panowie, a mój wuj miał zwyczaj utrzymywać, że i sam Tom Smart tego nie wiedział; ale, w ten czy inny sposób, dłoń jego znalazła się w ręce wdówki i pozostała tam przez cały czas rozmowy.
„Moja kochana pani“, rzekł Tom, gdyż umiał przypodobać się; „moja kochana pani, doprawdy, że warta jesteś pani dobrego męża“.
„Mój panie!“ zawołała wdówka jak mogła najuprzejmiej, taki bowiem początek mowy był conajmniej niezwykły, by nie powiedzieć więcej, zwłaszcza jeżeli zważymy, że do wczorajszego wieczora nigdy nie widziała Toma.
„Nie jestem pochlebcą, kochana pani. Pani warta jesteś doskonałego męża, a kto nim zostanie, ten będzie bardzo szczęśliwym człowiekiem“.
Podczas gdy Tom to mówił, oczy jego mimowolnie oderwały się od oblicza wdówki i poczęły błąkać się po rozmaitych wygodnych sprzętach, otaczających go dokoła.
Wdówka przybrała minę jeszcze więcej zakłopotaną; zrobiła ruch, by wstać; ale Tom lekko uścisnął jej rękę, jakgdyby chciał ją powstrzymać — i pozostała. Wdowy, moi panowie, rzadko są lękliwe; tak utrzymywał mój wuj.
„Jestem panu bardzo zobowiązana za jego podchlebne zdanie“, rzekła uśmiechając się, „i jeżeli kiedy wyjdę zamąż...“
„Jeżeli?“ przerwał Tom, spoglądając na nią szelmosko prawym kątem swego lewego oka. „Jeżeli...“
„Otóż jeżeli pójdę zamąż, spodziewam się, że będę miała tak dobrego męża, jak go pan przedstawia“.
„To jest Jinkinsa?“
„Ależ panie!“ zawołała wdowa.
„No, no! Nie mów mi pani o nim, znam go...“
„Jestem pewna, iż wszyscy, którzy go znają, nie mogą o nim powiedzieć nic złego“, zaczęła znowu wdowa, nieco zaintrygowana tajemniczą miną Toma.
„Hm!“ mruknął komiwojażer.
Wdowa poczęła przypuszczać, że właśnie nadeszła pora rozpłakać się. Wyjęła więc chustkę i zapytała, czy Tom ma zamiar obrażać ją, czy sądzi, że przystoi jednemu gentlemanowi obmawiać drugiego gentlemana; dlaczego, jeżeli ma co powiedzieć, nie powie tego jej kawalerowi, jak mężczyzna mężczyźnie, zamiast przestraszać biedną kobietę i t. d.
„I jemu powiem parę słów“, odrzekł Tom. „Tylko chciałbym, byś pani przedtem mnie wysłuchała“.
„Dobrze! Mów pan“, odrzekła wdówka, uważnie patrząc mu w oczy.
„Zdziwię panią“, mówił dalej Tom, sięgając do kieszeni.
„Jeżeli tem, że Jinkins nie ma pieniędzy, to rzecz wiadoma — i nie ma pan potrzeby się trudzić“.
„Ba! To jeszcze nic! Ja także nie mam pieniędzy! Ale nie o to idzie“.
„Ach! Mój Boże! O cóż więc?“ zawołała biedna kobieta.
„Nie przestraszaj się pani“, rzekł Tom wyjmując list. „I nie krzycz pani“, ciągnął dalej, powoli rozwijając papier.
„Nie, nie! Tylko pokaż pan“.
„Czy nie zrobi się pani niedobrze i czy nie będzie żadnych podobnych ekstrawagancyj?“ pytał Tom.
„Nie, przyrzekam panu“.
„I nie rzuci się pani do wspólnej sali, by mu powiedzieć słowa prawdy?“ dodał Tom; „bo, widzi pani, nie warto się irytować“.
„Nie, nie, tylko daj mi pan ten list“.
„Oto jest“, odrzekł Tom Smart, kładąc papier na ręce wdówki.
Lamentacje biednej kobiety, gdy go przeczytała, mogłoby przebić kamienne serce. Tom zawsze miał serce czułe, to też zostało przebite na wylot. Wdówka rzuciła się na krzesło i załamała ręce.
„O zdrado! O przewrotności męska!“ zawołała.
„Tak, tak, kochana pani; ale uspokój się“.
„Nie! Nie chcę się uspokoić!!“ łkała wdówka. „Nigdy nie znajdę człowieka, któregobym tak kochała!“
„Owszem, owszem, kochana pani!“ zawołał Tom Smart, wylewając ogromny potok łez nad stroskaną kobietą. Potem, w uniesieniu współczucia, objął jej kibić, a wdówka, w przystępie boleści, uścisnęła mu rękę, spojrzała w oczy i uśmiechnęła się przez łzy. Tom pochylił się ku niej, spojrzał w oczy i także uśmiechnął się wśród płaczu.
Nie mogłem nigdy dowiedzieć się, czy w tej chwili pocałował wdówkę. Często mówił wujowi, że nie uczynił tego, ale ja mam w tym względzie wielką wątpliwość. Między nami mówiąc, panowie, przypuszczam, że ją pocałował.
Nie wiem, jak tam dalej było, dość, że Tom wyrzucił wysokiego mężczyznę za drzwi, a w miesiąc potem ożenił się z wdówką. Często widziano go potem, jak jeździł po okolicy w szarym kabrjolecie z czerwonemi kołami, aż po wielu latach usunął się od interesów i wyjechał z żoną do Francji, poczem dom zburzono“.
Po kupcu przemówił stary, ciekawy gentleman.
„Za pozwoleniem, czy mogę zapytać, co się stało ze starym fotelem?“
„Zauważono, że w dzień ślubu bardzo skrzypiał, ale Tom Smart nie umiał powiedzieć, czy z radości, czy też wskutek cielesnej niemocy. Zawsze jednak przypuszczał, że to z tego ostatniego powodu, bo więcej nie słyszano go już“.
„I wszyscy uwierzyli tej historji?“ zapytała twarz okopcona, nakładając fajkę.
„Wszyscy, wyjąwszy nieprzyjaciół Toma. Ci utrzymywali, że było to wszystko blagą. Inni mówili, że był pijany i że mu się to wszystko śniło“.
„A Tom Smart twierdził przeciwnie?“
„Rozumie się“.
„A wuj pana?“
„Zgadzał się z Tomem“.
„W takim razie obaj byli zuchy co się zowie“, rzekła zakopcona twarz.
„O! Zuchy“, odrzekł komiwojażer. „Prawdziwe zuchy“.

Rozdział piętnasty.
W którym znajduje się prawdziwy wizerunek dwóch osób dystyngowanych, i dokładny opis wielkiego śniadania w miejscu ich pobytu. Rzeczone śniadanie doprowadza do spotkania dawnych znajomych i do początku następnego rozdziału.

Sumienie pana Pickwicka wyrzucało mu, iż zaniedbał cokowiek swoich przyjaciół pod „Srebrnym pawiem“. Właśnie gdy rano, na trzeci dzień po wyborach, zamierzał ich odwiedzić, wszedł jego wierny sługa i wręczył mu bilet wizytowy, na którym znajdował się następujący napis gotyckiemi literami:

PANI LEO HUNTER
Pieczara. Eatanswill

„Osoba czeka“, rzekł Sam lakonicznie.
„Czy tylko o mnie pyta?“
„O pana, osobiście i bez zastępstwa, jak mówił tajny sekretarz djabła, gdy przyszedł po doktora Fausta“, brzmiała odpowiedź Sama Wellera.
„A więc to gentleman?“ zapytał pan Pickwick.
„Jeżeli to nie jest gentleman, to przynajmniej bardzo staranne jego naśladownictwo“, odparł Sam.
„Ależ to bilet wizytowy damy“.
„A pomimo to wręczył mi go mężczyzna. Czeka w salonie i mówi, że musi widzieć się z panem, choćby miał czekać cały dzień“.
Dowiedziawszy się o tem postanowieniu, pan Pickwick zeszedł do salonu. Siedział tam człowiek o dostojnej minie, który, ujrzawszy naszego filozofa, wstał i przemówił tonem głębokiego szacunku:
„Pan Pickwick, jak sądzę?“
„Tak jest, panie“.
„Pozwól mi pan na ten zaszczyt, że uścisnę jego rękę. Pozwól mi pan ją uścisnąć“, rzekł dostojnie wyglądający mężczyzna.
„Z przyjemnością“, odrzekł pan Pickwick.
Nieznajomy, uścisnąwszy podaną mu rękę, tak mówił dalej:
„Panie! Sława mówi o panu, jako o uczonym badaczu starożytności. Rozgłos jego odkryć obił się o uszy pani Hunter, żony mojej, panie; ja jestem mąż, także Hunter“.
Tu poważny człowiek zatrzymał się, sądząc, że wiadomość ta sprawi ogromne wrażenie na panu Pickwicku; ale widząc, że filozofa najzupełniej nie wyprowadza to z równowagi, ciągnął dalej:
„Moja żona, panie, pani Hunter, dumna jest z tego, iż liczy pomiędzy swymi znajomymi wszystkich znakomitych podróżników i ludzi geniuszu. Pozwól mi pan na tej liście umieścić także nazwisko pana Pickwicka i członków klubu, który został przezeń założony“.
„Bardzo mi będzie miło poznać damę o takich przymiotach ducha“, odparł pan Pickwick.
„Jutro rano dajemy wielkie śniadanie, urządzamy wiejską zabawę dla wielkiej liczby osób, które wsławiły się swemi dziełami i talentem. Zrób pan tę przyjemność pani Hunter, by mogła pana jutro oglądać u siebie“.
„Z wielką chęcią“.
„Pani Hunter daje często podobne śniadania, uroczystości rozumu i uczty duszy, jak się z wielką oryginalnością wyraził jeden z jej gości, który napisał i dedykował jej sonet o tych śniadaniach“.
„Czy osoba ta wsławiła się swemi dziełami, czy też talentami?“ zapytał pan Pickwick.
„I jedno i drugie. Wszyscy znajomi pani Hunter są sławni; ambicja jej polega na tem, by nie mieć innych znajomości“.
„Bardzo to szlachetna ambicja“, zauważył pan Pickwick.
„Gdy powiem pani Hunter, że uwaga ta wyszła z ust pana, żona moja będzie dumna z tego. W towarzystwie pana znajduje się gentleman, który podobno napisał kilka małych poematów wielkiej piękności?“
„Mój przyjaciel, pan Snodgrass ma wielki zmysł dla poezji“.
„To tak, jak pani Hunter. Ona, panie, uwielbia poezję; szaleje za nią. Mogę powiedzieć, iż cała jej dusza, cały umysł przesiąknięty jest poezją. Sama napisała kilka prześlicznych rzeczy. Zapewne czytał pan jej odę: „Do konającej żabki?“
„Nie zdaje mi się“, odparł pan Pickwick.
„Zdumiewa mię pan“, rzekł pan Hunter. „Oda ta wywarła ogromne wrażenie. Ukazała się pierwotnie w „Magazynie dla Dam“ i podpisana była literą L. z dziewięcioma gwiazdkami. Początek jej brzmi:

„Ach, czy mogę bez żałości
Patrzeć, jak — ofiara złości —
Giniesz w pierwszej swej młodości,
Mała, biedna, drżąca —
Żabko konająca!“

„Ładne“, zauważył pan Pickwick.
„Piękne“, rzekł pan Hunter; „i takie proste“.
„Bardzo“, odparł pan Pickwick.
„Następna strofa jest jeszcze bardziej wzruszająca; pozwoli pan, że ją wygłoszę“.
„Jak pan sobie życzy“, odparł pan Pickwick.
„Brzmi ona tak“, mówił dostojny pan coraz dostojniej:

„Powiedz, czy cię chłopcy dzicy
Z błota na środek ulicy
Psem wyszczuli, okrutnicy?
O boleści wrząca —
Żabko konająca!“

„Bardzo piękne“, rzucił pan Pickwick.
„I jakie trafne, mój panie“, rzekł pan Hunter. „Ale usłyszy pan samą panią Hunter, jak deklamuje ten utwór. Ona jedna potrafi nadać temu właściwy wyraz. Jutro będzie go deklamowała w stylowym kostjumie“.
„Jako co?“
„Jako Minerwa. Ach, zapomniałem panu powiedzieć — wszyscy mają być w kostjumach“.
„O nieba“, rzekł pan Pickwick, spojrzawszy po sobie, „niemożliwe“.
„Niemożliwe? Bynajmniej; to się da łatwo zrobić“, rzekł pan Hunter. „Salomon Lucas, Żyd przy ulicy Wielkiej, ma tysiące najrozmaitszych kostiumów. Może pan wybrać ubiór najbardziej mu odpowiadający: Platon, Zenon, Epikur, Pitagoras — wszyscy byli założycielami klubów“.
„Wiem o tem; ale ponieważ nie mogę porównywać się do tych znakomitości, więc też nie powinienem przywłaszczać sobie ich ubioru“.
Dostojny pan zamyślił się głęboko, a po kilku minutach powiedział:
„Zastanowiwszy się należycie, nie wiem, czy pani Hunter nie będzie przyjemniej, gdy będzie mogła przedstawić swym gościom osobę, tak jak pan znakomitą, raczej w ubiorze, który zwykle nosi, aniżeli w szatach jej niewłaściwych. Sądzę, iż mogę wziąć na siebie odpowiedzialność za to i przyrzec panu w imieniu pani Hunter, iż zrobi wyjątek dla pana. Tak jest, panie, jestem pewny, iż mogę mu to przyrzec“.
„W takim razie bardzo mi będzie przyjemnie skorzystać z zaproszenia“, odparł pan Pickwick.
„Ale ja panu czas zajmuję“, rzekł nagle dostojny gentleman. „Znam wartość czasu i nie chcę go panu zabierać. Powiem więc pani Hunter, iż z pewnością może liczyć na pana, jak również na pańskich znakomitych przyjaciół. Dumny jestem z poznania tak sławnej osobistości. Ani słowa, panie! Ani słowa!“
I nie dając panu Pickwickowi czasu na odpowiedź, pan Hunter poszedł dostojnie ku drzwiom.
Filozof wziął kapelusz i udał się pod „Srebrnego pawia“, ale pan Winkle już tam opowiedział o śniadaniu kostiumowem.
„Pani Pott będzie także!“ To były pierwsze słowa, któremi powitał swego mistrza.
„A!“ odparł pan Pickwick.
„W postaci Apollina. Tylko pan Pott nie zgadza się na tunikę“.
„Ma słuszność! Ma zupełną słuszność“, rzekł uczony mąż uroczyście.
„Tak; to też weźmie białą, atłasową suknię w złote muszki“.
„Ale czy, w takim razie, nie będzie trudno poznać kogo przedstawia?“ zapytał pan Snodgrass.
„Dlaczego?!“ zawołał pan Winkle z oburzeniem. „Przecież będzie trzymała lirę!“
„Prawda! Zapomniałem o lirze“, rzekł pan Snodgrass.
„A ja“, rzekł pan Tupman, „przebiorę się za bandytę“.
„Co?!“ krzyknął pan Pickwick, podskakując.
„Za bandytę“, powtórzył łagodnie pan Tupman.
„Pan nie ma chyba zamiaru“, rzekł pan Pickwick, przypatrując się swemu przyjacielowi z uroczystą surowością, „nie ma pan chyba zamiaru, panie Tupman, powiedzieć, że chcesz przywdziać zieloną kurtkę aksamitną, z połami na dwa cale?“
„Właśnie mam taki zamiar“, odrzekł z ogniem pan Tupman; „i dlaczegóżby nie? Pytam pana?“
„Ponieważ“, odpowiedział pan Pickwick, wielce wzburzony, „ponieważ jest pan za stary“.
„Za stary!“ krzyknął pan Tupman.
„A jeżeli potrzeba jeszcze jednego powodu: ponieważ jesteś pan za otyły!...“
Twarz pana Tupmana poczerwieniała.
„Panie!“ zawołał, „pan mnie obraża!...“
„Panie!“ odparł pan Pickwick, tym samym tonem. „Jeżeli pan stanie przede mną w zielonej aksamitnej kurtce, z połami na dwa cale, będzie to dla mnie obrazą nierównie większą“.
„Panie! Jest pan impertynent!“ rzekł pan Tupman.
„To określenie odpowiada przedewszystkiem panu“, odparł pan Pickwick.
Pan Tupman zrobił parę kroków naprzód i spojrzał na pana Pickwicka wzrokiem wyzywającym. Pan Pickwick odpowiedział takiem samem spojrzeniem, skoncentrowanem w pałające ognisko za pomocą okularów. Jego twarz wyrażała mężne wyzwanie. Panowie Snodgrass i Winkle stali nieruchomi, jakby skamienieli, na widok takiej sceny między takimi ludźmi.
Po krótkiej przerwie, pan Tupman zaczął znowu tonem znacznie zniżonym, ale wielce dobitnym:
„Pan nazwał mię starym?“
„Tak“.
„I otyłym?“
„Powtarzam to“.
„Dobrze“.
Nastąpiła chwila straszliwego milczenia.
„Przywiązanie moje do osoby pana“, zaczął pan Tupman, drżąc ze wzruszenia i jednocześnie zataczając rękawy, „przywiązanie moje do osoby pana jest wielkie, bardzo wielkie, ale muszę na tej samej osobie natychmiast zemścić się“.
„Występuj pan!“ odparł pan Pickwick.
Pod wpływem wzburzającego djalogu, nieśmiertelny ten człowiek stanął w postawie człowieka chorego na żołądek, przekonany niewątpliwie, tak, jak to samo przypuszczali dwaj świadkowie tej sceny, że była to postawa odporna.
Na szczęście pan Snodgrass rzucił się między dwóch zapaśników, z narażeniem się na otrzymanie jednocześnie policzków od obu.
„Co?“ zawołał, odzyskując nagle dar słowa, którego pozbawił go był na chwilę nadmiar zdumienia. „Co? Panie Pickwick! Pan? Pan, na którego zwrócone są oczy świata? Panie Tupman! Pan? Uświetniony jego imieniem, jak my wszyscy? To wstyd, panowie, to wstyd!“
Jak ślady ołówka ustępują łagodnemu naciskowi elastycznej gumy, tak samo niezwykłe zmarszczki, które zebrały się na gładkiem i otwartem czole pana Pickwicka, znikały stopniowo podczas przemówienia jego młodego przyjaciela. Jeszcze mówił, a już fizjonomja przybrała swój zwykły błogi wyraz.
„Zanadto się uniosłem“, powiedział. „Tupman! Podaj mi pan rękę!“
Czarna chmura, okrywająca twarz pana Tupmana znikła przy tych słowach, gorąco uścisnął więc rękę swego przyjaciela, mówiąc:
„Zanadto uniosłem się“.
„Nie, nie!“ odparł pan Pickwick; „ja to jestem winien: włożysz dziś zieloną kurtkę aksamitną“.
„Za nic! Za nic!“ Zawołał pan Tupman.
„Dla mnie to zrobisz, że włożysz“, rzekł pan Pickwick.
„Jeżeli tak, to zgoda“.
Ułożono się więc, iż panowie Tupman, Winkle i Snodgrass przywdzieją kostjumy fantastyczne. Tak to namiętność doprowadziła pana Pickwicka do postępowania sprzecznego z jego zdrowym rozsądkiem. Trudnoby znaleźć bardziej przekonywujący dowód łagodności jego charakteru, choćby wszystkie zdarzenia, o których mowa w tym rozdziale, były zmyślone.
Pan Hunter nie przesadził w opisie zasobów Salomona Lucasa. Kostjumów miał on wiele, bardzo wiele; być może, iż nie były ściśle klasyczne, ani zupełnie nowe, nie przedstawiały też ubiorów żadnego wieku ani kraju, ale zato były mniej więcej suto wyszywane złotem, a cóż jest świetniejszego nad złoto? Możnaby im też zarzucić, że nie sprawiały wiele efektu przy świetle dziennem, — ale cały świat wiedział, iż tem świetniej błyszczeć będą przy świecach. Jeżeli więc kto daje bal kostjumowy w dzień, wskutek czego kostjumy nie błyszczą, jakby błyszczały przy świecach, wina tego nie spada na naszycia i galony, ale najzupełniej na osoby, dające bal w dzień. Takie było rozumowanie Salomona Lucasa. Pod jego wpływem, panowie Tupman, Winkle i Snodgrass przystali na wzięcie kostjumów, jakie zalecił im jego gust i doświadczenie.
W zajeździe pod „Herbem miejskim“ wynajęli pickwickiści powóz; inny powóz z tego samego zakładu miał zawieźć państwo Pott do miejsca pobytu pani Hunter. Delikatnie wywdzięczając się za otrzymane zaproszenie, pan Pott przepowiedział z góry w „Gazecie eatanswillskiej“, że rezydencja pani Hunter przedstawiać będzie niezwykle czarowny widok, urozmaicony i miły, świetne zebranie piękności i talentów, ujmujący obraz uprzejmości, a przedewszystkiem przepychu, miarkowanego najwykwintniejszym smakiem, zbytku, upiększonego doskonałą harmonią i najlepszym tonem, obok których bajeczne cuda „Tysiąca i jednej nocy” wydadzą się tak mroczne i ponure, jak umysły grubijańkich osobistości, ośmielających się jadem zazdrości kalać przygotowania do zabawy, robione przez znakomitą i cnotliwą damę, na której ołtarzu, składa się ten skromny hołd uwielbienia. Ostatni ten frazes był ostrym sarkazmem, wymierzonym przeciw „Niepodległości”, która, jako niezaproszona na śniadanie, w ostatnich swych czterech numerach usiłowała wydrwić całą uroczystość, drukując większemi literami dowcipy swe na ten temat.
Nadszedł poranek. Wspaniale wyglądał pan Tupman, w aksamitnej kurtce, niesłychanie obcisłej. Górne części nóg jego zawarte były w aksamitnych spodniach, dolne ujęte w bardzo skomplikowane bandaże, do jakich wszyscy bandyci mają szczególne a niepojęte zamiłowanie. Miło było widzieć jego wąsy, podkręcone do góry i wielki wykładany kołnierz od koszuli, z którego wyglądały jego pełne policzki; rozkosz sprawiał jego kapelusz, podobny do głowy cukru i przewiązany wstążkami wszystkich kolorów, który to kapelusz bandyta musiał umieścić na kolanach, gdyż żaden śmiertelnik nie utrzymałby go na głowie w powozie. Wygląd osoby pana Snodgrassa był również przyjemny i ujmujący. Miał on kaftan atłasowy i jedwabną tunikę, a głowę ocieniał mu grecki hełm; był to, jak wiadomo całemu światu (a jeżeli nie całemu światu, to panu Salomonowi Lucas), zwyczajny i autentyczny ubiór trubadurów, od czasów najdawniejszych aż do chwili, gdy ostatecznie znikli z powierzchni ziemi. Wszystko to było miłe, ale nic nie da się porównać a wrzaskiem pospólstwa, kiedy powóz ruszył za powozem pana Potta, kiedy powóz pana Potta zatrzymał się przed drzwiami jego mieszkania, kiedy drzwi tego mieszkania otworzyły się i ukazały wielkiego dziennikarza, ubranego w mundur rosyjskiego policjanta, z ogromnym knutem w ręku. Był to taktowny symbol surowej i silnej władzy, posiadanej przez „Gazetę Eatanswillską“, i okropnej kary, jaka zagrażała jej przeciwnikom politycznym.
„Brawo!“ zawołali panowie Tupman i Snodgrass ujrzawszy tę ruchomą allegorję.
„Brawo!“ odezwał się głos pana Pickwicka z głębi sieni.
„Hu! hu! Pott! Chi! Chi! Pott!“ wrzeszczał tłum.
Podczas tych powitań, redaktor wsiadł do powozu, uśmiechając się z pewnego rodzaju uprzejmą godnością, dowodzącą, iż czuł swą władzę i umiał ją sprawować.
Po redaktorze ujrzano jak wyszła z domu pani Pott, któraby najzupełniej była podobna do Apollina, gdyby nie miała na sobie sukni. Prowadził ją pod rękę pan Winkle, którego, dzięki jego czerwonemu ubiorowi, nie można było wziąć za kogo innego, jak za strzelca, gdyby nie był podobny równocześnie do listonosza londyńskiego. Nakoniec ukazał się pan Pickwick, przy oklaskach uliczników, równie hałaśliwych jak poprzednie, ponieważ jego spodnie i kamasze wydawały się im także zabytkami starożytności.
Oba powozy skierowały się ku posiadłości pani Hunter: na koźle tego, który zawierał pana Pickwicka, siedział Samuel Weller, mający dopomagać służbie.
Cały tłum, mężczyźni i kobiety, chłopcy i dziewczęta, dzieciaki i starcy, zgromadzeni, by przypatrzeć się kostjumom, doznali największej rozkoszy, ujrzawszy pana Pickwicka pod rękę, z jednej strony, z bandytą, z drugiej zaś z trubadurem. A gdy pan Tupman, chcąc wystąpić w całej okazałości, począł czynić wysiłki, by osadzić na głowie swój kapelusz, powstał hałas tak niesłychany, jakiego nigdy ani przedtem ani potem nie słyszano.
Ogromne a pyszne przygotowanie do uroczystości, najzupełniej sprawdziły prorocze pochwały pana Potta, o bajecznych cudach „Tysiąca i jednej nocy“, a jednocześnie zadawały kłam, przewrotnym insynuacjom jadowitej „Niepodległości“.
Ogród, zajmujący przeszło pół morga przestrzeni, pełen był gości. Nigdy nie błyszczała piękność, elegancja i literatura takim blaskiem! Młoda dama, pisująca poezje do „Gazety eatanswillskiej“, była ubrana, lub raczej rozebrana za odaliskę. Opierała się na ręku gentlemana, pisującego artykuły krytyczne, który bardzo właściwie przywdział mundur feldmarszałka, wyjąwszy palone buty. Mnóstwo było tu genjuszów tej samej siły i wszyscy rozsądni ludzie uważali się za szczęśliwych, że mogli ich tu spotkać. Więcej jeszcze! Było tam z pół tuzina lwów londyńskich, autorów, prawdziwych autorów, którzy ponapisywali już całe księgi i wydrukowali je. Można było ich widzieć jak przechadzali się, niczem prości śmiertelnicy, uśmiechali się, rozmawiali, a nawet prawili niedorzeczności, ożywiane niewątpliwie tym pełnym przychylności zamiarem, by ich zrozumieli ludzie, wśród których się znajdowali. Prócz tego była tu orkiestra w kartonowych złoconych kapeluszach, czterech śpiewaków, tak zwanych włoskich, w odpowiednich ubiorach, i około tuzina wynajętych lokajów, także w odpowiednich ubiorach, mówiąc nawiasem, bardzo brudnych. Nakoniec a zarazem przedewszystkiem była tu pani Hunter w stroju Minerwy, przyjmująca gości i jaśniejąca dumą i zadowoleniem, iż mogła zgromadzić tylu znakomitych ludzi.
„Pan Pickwick!“ wygłosił służący, i znakomity filozof podszedł ku prezydującej bogini, trzymając pod rękę bandytę i trubadura.
„Co? Gdzie?“ zawołała pani Hunter z udanym zachwytem.
„Tu, pani“, rzekł pan Pickwick słodkim głosem.
„Czy być może. że rzeczywiście oglądam pana Pickwicka we własnej osobie?!“
„We własnej osobie, pani“, odrzekł filozof, kłaniając się bardzo nisko. „Pozwól pani, przedstawić autorce „Konającej żabki“, przyjaciół moich: panów Tupmana, Winkle i Snodgrassa“.
Niewiele osób, które same na sobie tego nie wypróbowały, pojmie, jak trudno jest kłaniać się w obcisłych, zielonych, aksamitnych spodniach, za ciasnej kurtce i kapeluszu, podobnym do głowy cukru, lub też w błękitnym jedwabnym kaftanie, zwłaszcza, gdy wszystkie te przedmioty robione były nie na tego, kto je nosi, i włożone bez najmniejszej uwagi na stosowne rozmiary ubioru i ubranego. Nigdy nie widziano takich wykrętasów, jakie wykonywał pan Tupman, by się okazać zwinnym; nigdy nie widziano tak szczególnych sytuacyj, jak u jego towarzyszy kostjumowych.
„Panie Pickwick“, rzekła pani Hunter, „musi mi pan przyrzec, iż pozostanie pan przy mnie przez cały dzień. Jest tu ze sto osób, którym koniecznie muszę pana przedstawić“.
„Pani tak łaskawa“, odrzekł pan Pickwick.
„Najpierw, oto moje córeczki; prawie zapomniałam o nich“, rzekła Minerwa, niedbale wskazując na dwie panny, doskonale rozwinięte, mogące mieć od dwudziestu do dwudziestu dwóch lat, obie w dziecinnych sukienkach, ale czy to dla wybitniejszego wykazania ich skromności, czy też dlatego, by mama wydała się młodsza, pan Pickwick niejasno mówi o tem.
„Prześliczne!“ zawołał pan Pickwick, gdy dwoje miłych dzieci oddaliło się po przedstawieniu.
„Panie!“ zauważył pan Pott, z majestatyczną miną, „to dlatego, że podobne są jak dwie krople wody do swej matki“.
„Milcz pan, szkaradny człowieku!“ zawołała wesoło pani Hunter, uderzając redaktora wachlarzem. (Minerwa z wachlarzem).
„Tak jest, droga pani Hunter“, zaczął znowu pan Pott, będący urzędową trąbą Pieczary. „Wiesz pani dobrze, iż zeszłego roku, gdy portret pani znajdował się na wystawie, wszyscy zapytywali: czy to portret pani, czy też jej młodszej córki; tak trudno było dopatrzeć się różnicy“.
„Ale choćby i tak było, dlaczego powtarza pan to przed obcymi?“ odparła Minerwa, powtórnie uderzając wachlarzem redaktora.
„Hrabio! Hrabio!“ zawołała następnie na jakieś indywiduum, przechodzące niedaleko, w cudzoziemskim uniformie i z ogromnemi wąsami.
„A! pani kce od mnie?“ rzekł hrabia podchodząc.
„Chcę zaznajomić ze sobą dwie znakomitości. Panie Pickwick, miło mi jest przedstawić panu hrabiego Smorltork“; pani Hunter szepnęła do ucha filozofowi: „Znakomity cudzoziemiec, zbierający materjały do dzieła o Anglji. — Hrabio Smorltork, pan Pickwick“.
Pan Pickwick skłonił się hrabiemu z całem uszanowaniem, przynależnem tak znakomitej osobie; hrabia wyjął swoją książkę notat.
„Jak pani powiedzial?“ zapytał, uprzejmie uśmiechając się do zachwyconej damy. „Pan Pig-wig, co?? Czy Big-wig... jak ja nazywała adwokat? Czy tak? Adwokat? Zapisuję Big-wig[9]“.
Właśnie hrabia miał zapisać pana Pickwicka w swych notatkach, jako gentlemana, zajmującego się cudzemi sprawami, którego nazwisko pochodziło od profesji, gdy wstrzymała go pani Hunter, mówiąc:
„Nie, panie hrabio: Pick-wick“.
„A! Rozumi! Pick, imię, Fig, nazwisko. Barso dobre. Jak sie pan ma, pan Fig?“
„Dziękuję hrabiemu, bardzo dobrze“ odpowiedział pan Pickwick, z właściwą sobie uprzejmością. „Jak długo przebywa pan w Anglji?“
„Długi, bars długi: piętnaście dni... więcej...“
„A długo jeszcze hrabia tu zostanie?“
„Siedem dni“.
„Musi pan mieć wiele zajęcia“, mówił dalej pan Pickwick z uśmiechem, „jeżeli w tak krótkim czasie chce pan zgromadzić wszystkie potrzebne materjały“.
„O! Już zgromadził“, odrzekł hrabia...
„Czy tak?“ zawołał pan Pickwick.
„Materiał tu“, dodał hrabia, uderzając się w czoło „W mój ojczyzna... pisuje gruba książka... angielski muzik poezi, nauka, politik, wszystko...“
„Już sama polityka, panie hrabio“, zauważył pan Pickwick, „wymaga wielkich i głębokich studjów“.
„Ach!“ zawołał hrabia, wyjmując swoją książkę notat, „bars piekne! Ladne słowa do początku rozdzial: Kapitel siedem i czterdzieści: Polityka sama pomaga...“
I uwaga pana Pickwicka została zanotowana w książce hrabiego Smorltork, z dodatkami i wariantami, wynikłemi z jego ognistej wyobraźni i niedokładnej znajomości języka.
„Hrabio!“ rzekła pani Hunter.
„Pani Hunt?“ odrzekł hrabia.
„Oto pan Snodgrass, przyjaciel pana Pickwicka i poeta“.
„Zaras!“ zawołał hrabia, znowu wyjmując swą książkę. „Poesi, kapitel: przyjaciele literaccy: nasfisko Znowgrasz. Bars dobrze. Przedstawiony do poeta Znowgrasz, przyjaciel Pika Figa, przez pani Hunt, która inne delikatne poezia robiła: Konająca żabka. Bars piekne“.
I hrabia schował książkę notat, przekonany, iż znakomicie wzbogacił swe wiadomości o Anglji.
„To zdumiewający człowiek!“ zawołała Minerwa.
„Głęboki filozof“, dodał pan Pott.
„Umysł nadzwyczaj przenikliwy!“ dorzucił pan Snodgrass.
Chór gości rozniósł pochwały hrabiego Smorltork.
Entuzjazm dla hrabiego Smorltork, wzrastając z każdą chwilą, mógłby był trwać do końca uroczystości, gdyby trzej tak zwani włoscy śpiewacy nie byli ugrupowali się dokoła solisty, by wyglądać malowniczo, i nie rozpoczęli swych narodowych śpiewów. Przyznać trzeba, iż śpiewy te nie przedstawiały wielkich trudności w wykonaniu; cała bowiem tajemnica ich polegała na tem, że trzej tak zwani śpiewacy włoscy warczeli, podczas gdy czwarty miauczał. Gdy zajmujący ten występ zakończył się, ku powszechnemu zadowoleniu, natychmiast wystąpił jakiś młodzian, który przewijał się przez nogi wybranego w tym celu krzesła, przeskakiwał przez nie, przełaził pod niem, padał z niem razem, słowem, robił z krzesłem wszystko, tylko nie to, do czego jest ono przeznaczone. Po tych sztukach zrobił sobie krawat z jego nóg, owinął go sobie dokoła szyji, dając tem praktyczny dowód, iż łatwo jest z człowieka stać się najzupełniej podobnym do ropuchy — same czyny, budzące w zgromadzonych widzach niebywały zachwyt i zadowolenie.
Potem słabym piskiem rozbrzmiewał głos pani Pott, a słuchacze jej, pełni ugrzecznienia, wyobrażali sobie, że słyszą śpiew najzupełniej klasyczny i najzupełniej odpowiadający jej kostjumowi, ponieważ Apollo był kompozytorem, a kompozytorowie rzadko śpiewają swe własne utwory i niemniej rzadko utwory innych. Nakoniec wystąpiła pani Hunter i przedeklamowała swoją nieśmiertelną odę do „Konającej żabki“. „Brawo“, i „jeszcze“ dało się słyszeć zewsząd, pani Hunter przedeklamowała wiec odę po raz drugi i miała już deklamować po raz trzeci, ale większość gości, sądząc, że pora już co przekąsić, poczęła wołać, że niegodzi się nadużywać uprzejmości pani Hunter. Napróżno pani Hunter zapewniała, że gotowa jest przedeklamować odę swoją raz jeszcze; przyjaciele jej byli zanadto grzeczni, zanadto dyskretni, zanadto dbali o jej zdrowie, by pozwolić na to. — Otworzono więc salę, w której zastawione było śniadanie, i wszyscy, którzy już przedtem bywali u pani Hunter, rzucili się tam tłumnie, by pierwsi stanąć w szeregu. Wiedziano bowiem, iż znakomita ta dama miała zwyczaj przyrządzać śniadanie na pięćdziesiąt osób, a zapraszać po trzysta, czyli innemi słowy: karmić znakomite lwy, pozostawiając drobniejsze zwierzęta ich własnemu przemysłowi.
„Gdzie jest pan Pott?“ zapytała pani Hunter, sadowiąc wyżej rzeczone lwy koło siebie.
„Jestem!“ zawołał z najodleglejszego końca pokoju redaktor, nie mający żadnego widoku na zjedzenie czegokolwiek, chyba gdyby gospodyni sama się nim zajęła.
„Zechce pan może przyjść tu?“
„O! Niech pani nie troszczy się o niego“, odezwała się Pani Pott możliwie najsłodszym głosem. „Jemu jest tam bardzo dobrze. Nieprawdaż, mój drogi, że ci tam dobrze?“
„Dobrze, mój aniele“, odrzekł nieszczęśliwy pan Pott ze smutnym uśmiechem.
Niestety! Nacóż mu się przydał jego knut? Potężne ramię, które z olbrzymią siłą karciło nim ludzi stojących na świeczniku, sparaliżowane zostało jednem spojrzeniem wszechwładnej pani Pott.
Pani Hunter z triumfem spoglądała dokoła. Hrabia Smorltork zajęty był zapisywaniem nazw potraw; pan Tuprman, z gracją, jakiej nigdy nie okazywał żaden włoski bandyta, podawał damom sałatę z morskich raków; pan Snodgrass wysadził młodego człowieka kierującego żądłem krytyki w „Gazecie Eatanswillskiej“, i zajęty był teraz namiętną rozprawą z młodą damą, która uosabiała poezję; nakoniec pan Pickwick. był uniwersalnie przyjemny. Niczego, zdawało się, nie braknie temu wyborowemu towarzystwu, gdy wtem, pan Hunter, którego czynność w takich razach polegała na staniu przy drzwiach i rozmawianiu z gośćmi mniejszej wagi, krzyknął z całej siły do Minerwy:
„Moja droga! Pan Karol Fitz-Marshall“.
„Nakoniec!“ zawołała pani Hunter. „Z jakąż niecierpliwością wyglądałam go! Panowie! Pozwólcie przejść panu Fitz-Marshall. — Mój kochany! Poproś pana Fitz-Marshall, by zaraz tu przyszedł; muszę go wyłajać za to, że się spóźnił“.
„Jestem, droga pani“, odezwał się czysty głos. „Jak można najprędzej — tłum ogromny — pokoje pełne — trudno przecisnąć się — bardzo trudno“.
Nóż i widelec wypadły z rąk panu Pickwickowi. Spojrzał na pana Tupmana, któremu także wypadł z rąk nóż i widelec i który wyglądał teraz tak, jakby chciał ukryć się pod ziemią.
„Ach!“ odezwał się głos, podczas gdy jego właściciel torował sobie przejście pomiędzy turkami, oficerami, kawalerami z czasów Karola II., tworzącymi ostatnią barykadę pomiędzy nim a tłumem.
„Całe moje ubranie wyprasowane — warto wziąć patent na ten wynalazek — ani jednej fałdy na fraku — znakomity ścisk — ha! ha! — dobra myśl — dziwny to pomysł — prasować ubranie na człowieku — operacja nużąca — bardzo nużąca“.
Wymawiając ostatnie oderwane frazesy, młody człowiek w mundurze oficera marynarki dotarł już do stołu i ukazał zdumionym oczom pickwickistów postawę i autentyczne rysy pana Alfreda Jingle.
Zaledwie miał czas ująć rękę, podaną mu przez panią Hunter, gdy oczy jego spotkały oburzone źrenice pana Pickwicka.
„Ach! Ach!“ zawołał; „zapomniałem — nie dałem rozkazów pocztyljonom — sam pójdę — wrócę za chwilę“.
„Służący, albo i pan Hunter, powie im, co trzeba, panie Fitz-Marshall“, rzekła pani domu.
„Nie! Nie! — Ja sam — to nie potrwa długo — powrót w oka mgnieniu“, odrzekł pan Jingle i znikł w tłumie.
Pan Pickwick wstał, pełen oburzenia.
„Pani“, powiedział, „pozwól pani zapytać, kto jest ten młody człowiek i gdzie mieszka?“
„Jest to bardzo bogaty gentleman, którego pragnę przedstawić panu. Hrabiemu także miło będzie poznać go.“
„Tak, tak, bądź pani pewna“, odrzekł pan Pickwick żywo. „Gdzie on mieszka?“
„W Bury, w hotelu pod „Aniołem“.
„W Bury?“
„Tak, stąd kijka mil... ale mój Boże! Panie Pickwick, pan nas nie opuści? pan nas nie może opuścić!“
Pierwej nim pani Hunter wymówiła te wyrazy, pan Pickwick wpadł już między tłum i znalazł się w ogrodzie. Wkrótce przybył tam i pan Tupman, który powiedział:
„To się na nic nie zdało — już pojechał“.
„Wiem“, odrzekł pan Pickwick z zapałem, „pojadę za nim!“
„Za nim! Ale dokąd?“
„Do Bury. Czyż nie możemy przypuszczać, że i tam wyprowadza kogoś w pole? Raz oszukał zacnego człowieka, i myśmy byli mimowolną tego przyczyną; drugi raz to mu się nie uda, jeżeli potrafimy przeszkodzić! Chcę zedrzeć z niego maskę. — Sam! Gdzie jest mój służący?“
„Jestem tu panie“, rzekł Sam, wychodząc z ustronnego miejsca, gdzie właśnie zajęty był badaniem wnętrza butelki madery, którą na parę godzin przedtem zwędził ze stołu. „Oto jest pański sługa — dumny z tego tytułu, jak mówił do publiczności żywy szkielet, którego pokazywano za trzy pensy“.
„Chodź ze mną natychmiast!“ zawołał pan Pickwick. „Tupman! Jeżeli zabawię dłuższy czas w Bury, przyjedziesz tam, gdy ci napiszę. Teraz bądź zdrów!“
Próżne były wszelkie perswazje: pan Pickwick był wzburzony i powziął postanowienie nieodwołalne.
Pan Tupman powrócił do swych towarzyszy, a w godzinę potem utopił całkiem wspomnienie o panu Alfredzie Jingle, czyli Fitz-Marshallu, w butelce wina szampańskiego i wesołym kontredansie.
Tymczasem pan Pickwick i Samuel Weller, siedząc na wierzchu dyliżansa, widzieli, jak co chwila zmniejszała się odległość między nimi a starem, poczciwem miastem Bury.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.






  1. Esquire, tytuł dawany w Anglji każdemu, kto nie należy do klas kupieckiej lub rzemieślniczej: D. W. P. C. K. P. znaczy: Dożywotni Wice-Prezes Członków Klubu Pickwicka.
  2. Esquire, Dożywotni Prezes Członków Klubu Pickwicka.
  3. Okolice Londynu.
  4. Hampstead, wieś w okolicach Londynu.
  5. Karol I, ścięty na rusztowaniu przed oknami pałacu Whitehall skąd go wyprowadzono.
  6. Przedmieście Londynu
  7. Aluzja do bohatera znanej sztuki Johna Lilo „Kupiec londyński“ której bohaterem jest Barnwell.
  8. Szopa w której odbywają się wybory.
  9. Big-wig, peruka, tak nazywają w Anglji adwokatów





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.