Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty ósmy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klub Pickwicka |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Posthumous Papers of the Pickwick Club |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Z pilnością pszczół i lekkością motyli, czterej pickwickiści zebrali się zrana dnia 22-go grudnia owego pamiętnego roku, w którym zostały podjęte i spełnione te (wiernie spisane tutaj) przygody. Boże Narodzenie było za pasem z całym urokiem zabaw i serdecznej gościnności. Stary rok, jak grecki filozof, gromadził dokoła siebie przyjaciół, aby pośród wesołości i biesiadowania odejść z tego świata. Pogodne i wesołe były to dni, w każdym razie pogodne i wesołe były cztery serca, które wraz z wielu innemi, z upragnieniem oczekiwały gwiazdki.
Niezliczone, zaiste, są serca, dla których Boże Narodzenie jest czasem wesela i radości. Ileż to rodzin, których członkowie rozproszyli się po całym świecie w twardej walce o byt, zbiera się wtedy, przeżywając chwile radości i pogody, będące źródłem czystej i niezmąconej rozkoszy, tak dalekiej od trosk tego świata, że zarówno najbardziej cywilizowane, jak i najdziksze narody zaliczają Boże Narodzenie do chwil najszczęśliwszych, niosących błogosławieństwo i ukojenie! Ileż wspomnień, ile uśpionych sympatyj budzi Dzień Bożego Narodzenia!
Piszemy te słowa — a wiele mil dzieli nas od miejsca, w którym z roku na rok spędzaliśmy ten dzień w gronie najbliższych. Wiele serc, które się wtedy tak radowały, przestało już bić. Wiele oczu, które wtedy patrzały tak radośnie — zamknęło się. Ręce, któreśmy ściskali — są zimne i martwe. A jednak wspomnienie starego domu, pokoju, głosów, twarzy, uśmiechów, zabaw, najbardziej trywialnych i najmniej znamiennych chwil budzi się w naszych duszach co rok, gdy zbliża się ów dzień, z taką wyrazistością. Jakby to, co dawno minęło — działo się wczoraj! Szczęśliwy, szczęśliwy Dniu, który potrafisz nas przenosić w czasy dzieciństwa! Który potrafisz przypomnieć staremu radość młodości! Który sprawiasz, że żeglarz i podróżnik, choć dzielą ich całe mile, w dniu tym wracają do swego rodzinnego domu!
Ale tak zajęliśmy się zaletami Gwiazdki, że pozwoliliśmy panu Pickwickowi i jego przyjaciołom marznąć przed dyliżansem w Muggleton (chociaż przezornie okryli się płaszczami i szalami). Torby podróżne i walizy już ułożono, a Sam Weller i stajenny silą się wepchnąć ogromnego szczupaka w miejsce, które ten potwór kilkakrotnie przewyższa swemi rozmiarami. Szczupak jest pięknie upakowany w skrzynkę, przykrytą garstką słomy; zostawiono go na koniec, aby spoczywał spokojnie na półtuzinie baryłek z ostrygami (wszystko to stanowi własność pana Pickwicka), które umieszczono rzędem na dnie kielni. Twarz filozofa wyraża żywe zajęcie, tymczasem Sam i stajenny wpychają szczupaka, najpierw głową, potem ogonem, potem grzbietem, potem brzuchem, potem wzdłuż, potem wszerz, czemu nieugięty zwierz opiera się jak może. Wreszcie stajennemu udaje się przypadkiem ułożyć szczupaka w sam środek skrzynki, poczem szczupak znika, a razem z nim głowa i ramiona stajennego, który nie spodziewając się po szczupaku takiej ustępliwości, stracił nagle równowagę ku wielkiemu zadowoleniu służących hotelowych i gapiów. Na ten widok pan Pickwick wybucha niepohamowanym śmiechem, wyjmuje z kieszeni szylinga i prosi stajennego, by zechciał wypić za jego zdrowie szklaneczkę gorącej wody z wódką. Na to stajenny uśmiecha się, a panowie Tupman, Winkle i Snodgrass uśmiechają się również. Stajenny i pan Weller znikają na pięć minut, prawdopodobnie poto, aby spełnić życzenie pana Pickwicka, gdyż po powrocie mocno pachną wódką. Stangret siada na kozioł, Weller obok niego, pickwickiści okrywają sobie nogi płaszczami, nosy wsuwają w szale, stajenni zdejmują okrycia z koni, stangret krzyczy wesoło „Wio!“ — i pojechali!
Dyliżans dudni po ulicach, skacze po kamieniach — aż wreszcie wjeżdża na otwarty gościniec. Koła toczą się po twardym i zmarzniętym gruncie. Konie, zachęcone lekkiem dotknięciem bata, zaczynają biec kłusa z taką łatwością, jakgdyby wszystko, co im kazano ciągnąć — powóz, pasażerowie, szczupak, baryłki z ostrygami i t p. — było nie cięższe od piórka. Zjechali po łagodnej pochyłości, potem wspięli się na wzgórze tak twarde i gładkie, jak blok marmuru. Tak ujechali ze dwie mile. Nowe dotknięcie batem — i konie puszczają się galopem, wyrzucają głowami, brzęczą uprzężą, jakby rozweselone szybkością jazdy; stangret, trzymając bat i lejce w jednem ręku, drugą zdejmuje kapelusz, kładzie go na kolanach i chustką ociera pot z czoła; trochę dlatego, że tak wypada, a trochę by pokazać pasażerom, że wcale nie przejmuje się jazdą, i że to nic trudnego powozić czwórką, gdy się ma jego doświadczenie! Zrobiwszy to niedbale (inaczej przepadłby cały efekt!), chowa chustkę do kieszeni, nakłada kapelusz, naciąga rękawiczki, rozstawia łokcie, strzela z bata i konie pędzą jeszcze prędzej niż przedtem.
Kilka małych domków, rozrzuconych po obu stronach gościńca, mówi, że wjeżdżają do miasta lub wsi. W jasnem powietrzu wesoło dzwonią klucze stróża przy rogatce, budząc starego gentlemana siedzącego w powozie. Gentleman spuszcza do połowy okno, wygląda nieco na świat i informuje towarzyszy, że zaraz będzie zmiana koni. Tamci budzą się i postanawiają odłożyć drzemkę, aż znowu ruszą w drogę. Dzwonią łańcuchy rogatki, żona i dzieci rogatkowego wyglądają z chałupy, patrząc na powóz, aż zniknie za zakrętem, poczem dorzucają polan do ognia — niech się rozpali, nim ojciec wróci. Zaś ojciec, wymieniwszy przyjazny ukłon ze stangretem, patrzy długo za powozem, który toczy się szybko w dal.
Wesoło gra trąbka w czystem powietrzu, gdy powóz mknie po źle brukowanych uliczkach małego miasteczka. Stangret rozluźnia lejce, by móc je rzucić w chwili, gdy staną konie. Pan Pickwick wychyla głowę z kołnierza płaszcza i przypatruje się woźnicy z wielkiem zaciekawieniem. Zauważywszy to, stangret objaśnia pana Pickwicka, jak się miasteczko nazywa. I że wczoraj był tu dzień targowy. Pan Pickwick natychmiast dzieli się temi wiadomościami ze swymi towarzyszami podróży, którzy również wysuwają nosy z kołnierzy płaszczów i rozglądają się po okolicy. Pan Winkle, który siedzi na samym końcu, z jedną nogą w powietrzu, prawie wypada na ulicę, gdy stangret ostro skręca koło sklepu z serami i wpada galopem na plac targowy. I, zanim pan Snodgras, który siedział przy nim, ochłonął z wrażenia, już wjechali na dziedziniec, gdzie czekają świeże konie, okryte derkami. Stangret rzuca lejce i zeskakują z kozła. Pasażerowie, mający miejsca zewnętrzne, wysiadają również — z wyjątkiem tych, którzy mają poważne wątpliwości czy wgramoliliby się z powrotem. Zostają więc, gdzie siedzieli, tupią nogami, żeby się rozgrzać, z zazdrością patrzą na ogień w barze i gałązki ostrokrzewu zawieszone w oknach.
Stajenny wręczył kupcowi zbożowemu mały pakiet, zawinięty w bronzową bibułę, który wyjął z torby, wiszącej mu przez ramię. Patrzy, czy dobrze zaprzężono konie. Rzuca na ziemię siodło, które przyjechało z Londynu na dachu dyliżansu. Bierze udział w rozmowie stangreta z oberżystą na temat siwej klaczy, która we czwartek odparzyła sobie nogę. Stajenny i Sam Weller zajęli już swoje miejsca z tyłu, stangret wlazł na kozioł, gentleman, siedzący wewnątrz, który przez cały czas wyglądał przez okno, podniósł z powrotem szybę; zdjęto derki z koni; wszyscy są gotowi do drogi, z wyjątkiem dwóch otyłych gentlemanów, których stangret przywołuje z pewną niecierpliwością. Stangret, stajenny, Sam Weller, pan Winkle i pan Snodgrass oraz kilku gapiów (których zebrało się więcej, niż wszystkich innych razem wziętych), wszystko to woła na spóźnionych gentlemanów jak może najgłośniej. Odpowiada im wołanie z głębi dziedzińca i pan Pickwick wraz z panem Tupmanem biegną aż im dech zapiera. Wstąpili na szklaneczkę piwa a panu Pickwickowi tak zgrabiały ręce, że dobre pięć minut zeszło, zanim zdołał wysupłać szylinga. Stangret mówi z wyrzutem: „No, panowie!“, stajenny powtarza za nim jak echo. Stary gentleman, siedzący wewnątrz, bardzo się dziwi, że ludzie wysiadają, wiedząc, że czasu jest niewiele, pan Pickwick gramoli się z jednej strony, pan Tupman z drugiej, pan Winkle krzyczy: „W porządku!“ — i powóz rusza. Każdy otula się szalem, stawia kołnierz od płaszcza, bruk urywa się nagle, domy znikają, i znowu pędzą po otwartym gościńcu, chłodny wiatr dmie im w twarze a w serca wstępuje spokój.
W taki to sposób dyliżans z Muggleton dowiózł pana Pickwicka i jego przyjaciół do Dingley-Dell. O wpół do czwartej wylądowali wszyscy zdrowi i bez szwanku przed „Błękitnym lwem“, wypiwszy po drodze należytą ilość piwa i wódki, by się zabezpieczyć od zimna i szronu, okrywającego swemi pięknemi, białemi koronami drzewa i płoty.
Pan Pickwick był właśnie mocno zajęty pilnowaniem, by wyładowano szczupaka, gdy wtem uczuł, iż go ktoś lekko pociągnął za połę. Odwrócił się i poznał ulubionego pazia pana Wardle, lepiej znanego czytelnikom naszym pod nazwą pyzatego chłopca.
„Aha!“ zawołał pan Pickwick.
„Aha, ha“, powtórzył pyzaty chłopak, z zachwytem przypatrując się szczupakowi i ostrygom. Utył jeszcze więcej.
„No, mój kochany“, rzekł filozof, „wyglądasz jak rydz“.
„Usnąłem trochę przed kominkiem“, odrzekł pyzaty chłopiec, którego twarzy dwugodzinny sen nadał barwę cegły. „Mój pan przysłał mię tu z wózkiem po rzeczy państwa. Chciał także przysłać kilka wierzchowych koni; ale ponieważ jest zimno, sądził więc, że panowie będą woleli iść piechotą“.
„Tak, tak, lepiej piechotą“, odrzekł szybko pan Pickwick, gdyż przypomniał sobie, jak już raz jeździł tą samą drogą. „Sam!“
„Jestem, panie“.
„Dopomóż służącemu pana Wardle ułożyć nasze rzeczy na wózku i siądź razem z nim; my pójdziemy naprzód.“
Wydawszy takie instrukcje, pan Pickwick, po załatwieniu rachunku ze stangretem, wraz z przyjaciółmi poszedł wesoło najkrótszą ścieżką.
Sam, który po raz pierwszy w życiu widział pyzatego chłopca, naprzód począł oglądać go ciekawie, nic nie mówiąc. Po należytem obejrzeniu go, wziął się do układania pakunków w wózku, na co Joe patrzał najspokojniej, gdyż, zdaje się, sprawiało mu to ogromną przyjemność, że Sam tak zwinnie spełnia tę czynność.
„Tak“, zawołał wreszcie Sam, rzucając ostatnią sztukę do wózka, „to już wszystko“.
„Wszystko“, zauważył Joe z zadowoleniem, „już wszystko...“
„Wiesz, mój kochany“, rzekł Sam, „że możnaby cię pokazywać za pieniądze“.
„Bardzo dziękuję za komplement“, odparł pyzaty chłopak.
„Nie masz zapewne nic, coby cię dręczyło, prawda?“ zapytał Sam.
„Nie, nic, o ile wiem“.
„Gdy cię zobaczyłem, wydało mi się przez chwilę, że dręczy cię nieszczęśliwa miłość do pewnej młodej damy, co?“ ciągnął Sam dalej.
Pyzaty chłopak potrząsnął głową.
„Nie? Bardzo mię to cieszy“, rzekł Sam. „A lubisz pić?“
„Wolę jeść“.
„Domyślałem się tego. Ale chciałem powiedzieć, czy nie zechcesz wypić kieliszek czegokolwiek, dla rozgrzania sobie żołądeczka? Chociaż pod tą słoniną może jeszcze nie zmarzłeś“.
„Ech nie“, rzekł chłopak. „Lubię czasami wypić kieliszek czego dobrego“.
„A! Czy tak? No, to chodź.
Dwaj nowi przyjaciele udali się do bufetu, gdzie pyzaty chłopiec, nie skrzywiwszy się nawet, wychylił z miejsca kielich wódki, co go znakomicie podniosło w opinji Sama. Ten wypił także, poczem obaj poszli do wózka.
„Czy umiecie powozić?“ zapytał paź pana Wardle.
„Trochę, mój synowcze“.
„Weźcie więc to“, odrzekł pyzaty chłopiec, oddając Samowi lejce i wskazując boczną drogę, „i jedźcie ciągle prosto; nie zmylicie drogi“.
To powiedziawszy, położył się koło szczupaka, pod głowę podsunął jedną baryłkę z ostrygami zamiast poduszki, i natychmiast zasnął.
„A to ci młodzieniec bez subjekcji!“ powiedział Sam, „Słuchaj, zbudź się, ty baryło!“
Ale baryła nie dała najmniejszego znaku życia. Sam usiadł więc na przodzie wózka, poruszył lejcami i stary koń powlókł się w kierunku Manor Farm.
Tymczasem pan Pickwick i jego przyjaciele, wprawiwszy krew w odpowiednią cyrkulację, wesoło kroczyli naprzód. Droga była ciężka; trawa śliska i zmarznięta, powietrze szczypiące i mroźne. A szybko zapadający szary zmrok („grafitowy“ wydaje mi się określeniem odpowiedniejszem, kiedy chodzi o mroźny dzień), sprawiał, że z przyjemnością myśleli o wygodach, jakie czekają ich w domu gościnnego gospodarza. Było to jedno z tych popołudni, kiedy starszym gentlemanom przychodzi na myśl, że dobrzeby byłoby zrzucić płaszcze i zabawić się w „skaczącą żabę“. Jesteśmy głęboko przekonani, że gdyby pan Tupman krzyknął był „Hops!“, pan Pickwick przyjąłby z ochotą tę propozycję.
Jednak pan Tupman nie krzyknął „Hops!“ i przyjaciele nasi szli dalej w pogodnym nastroju ducha. Na zakręcie dróżki doszły ich uszu pomieszane głosy. Lecz nim zdołali poczynić przypuszczenia, do kogo głosy te należą, już znaleźli się w samym środku towarzystwa, które oczekiwało ich przybycia: fakt ten obwieściło pickwickistom głośne hurra! które wyrwało się z ust starego pana Wardle, gdy ujrzał naszych przyjaciół.
Był tam pan Wardle, głośno wykrzykujący i, jeżeli to było możliwe, jeszcze weselszy, niż zwykle; była Bella i wierny jej Trundle; była wreszcie Emilja i osiem do dziesięciu innych panien, przybyłych dla asystowania przy jutrzejszej uroczystości matrymonialnej, wszystkie wesołe, chociaż przejęte ważnością aktu, który miał się dokonać.
Ceremonję prezentacji ukończono rychło, a raczej prezentacja odbyła się bez wszelkiej ceremonji. Pan Pickwick, w parę minut potem, najswobodniej żartował z pannami, jakby je wszystkie znał był od dziecka; śmiał się z tych, które nie chciały przełazić przez płot, gdy patrzał, albo z tych, które, obdarzone pięknemi nóżkami, stały po kilka minut na samym wierzchu płota, oświadczając, że boją się zrobić najmniejszy choćby ruch. Godne jest uwagi, że pan Snodgrass udzielał pannie Emilji nierównie więcej opieki, aniżeli tego wymagały okropności przełazu, chociaż przeszkoda ta wysoka była aż na cztery stopy i miała tylko kilka stopni. Nakoniec zauważono, że pewna młoda panna, mająca czarne oczy i prześliczne buciki, obszyte futrem, okropnie krzyczała, gdy pan Winkle podawał jej rękę, aby pomóc jej zejść.
Gdy przezwyciężono trudności przełazu i znaleziono się na gładkim gruncie, pan Wardle oznajmił panu Pickwickowi, iż wszyscy razem pójdą obejrzeć urządzenie domu, w którym nowożeńcy zamieszkają po świętach Bożego Narodzenia. Usłyszawszy to, Bella i Trundle poczerwienieli oboje, jak pyzaty chłopiec po wyspaniu się przed kominkiem. Tymczasem młoda panienka, czarnooka, w pięknych bucikach z futerkiem, szepnęła coś do panny Emilji, spoglądając filuternie na pana Snodgrassa. Emilja odpowiedziała: „Czyś oszalała?“, niemniej jednak poczerwieniała aż po same uszy, zaś pan Snodgrass, skromny, jak wszyscy wielcy geniusze, uczuł jak mu krew uderza do głowy i zapragnął w głębi swego serca, ażeby rzeczona panienka, wraz ze swemi czarnemi oczami, filuternością i bucikami z futerkiem, znajdowała się w tej chwili w tych dalekich krainach, gdzie rośnie pieprz.
Jeżeli pickwickiści byli witani tak po przyjacielsku poza domem, to wystawcie sobie z jaką serdecznością witano ich, gdy przybyli na miejsce! Nawet służący uradowali się, ujrzawszy pana Pickwicka, a pokojówka Emma rzuciła na pana Tupmana spojrzenie nawpół skromne, nawpół wyzywające, a tak ponętne, iż nawet statua Napoleona, umieszczona w przedpokoju, gotowa byłaby nabrać odwagi, zejść z piedestału i uściskać dziewczynę.
Stara dama siedziała w bawialnym pokoju ze zwykłą powagą, nieszczególny jednak miała humor i, co za tem idzie, była najzupełniej głucha. Nie wychodziła nigdy o takiej porze i, jak wiele innych dam tego samego rodzaju, poczytywała za zdradę stanu wobec domu to wszystko, co inni robili, gdy sama już tego robić nie mogła. Teraz siedziała wyprostowana w swym fotelu, z miną jak tylko można najsurowszą. Ale niech ją tam Bóg ma w swej opiece, zawsze to jeszcze była mina życzliwa.
„Matko“, rzekł pan Wardle, „oto pan Pickwick, matka pewno go sobie przypomina?“
„Daj pokój!“ rzekła stara dama z powagą. „Nie dokuczajcie panu Pickwickowi takim starym gratem, jak ja. Teraz już nikt się mną nie zajmuje, co zresztą jest bardzo naturalne“.
To mówiąc potrząsnęła głową i drżącą ręką poczęła przebierać fałdy sukni.
„O! Niech pani tak nie odpycha starego przyjaciela“, rzekł pan Pickwick. „Przybyłem tu umyślnie, by się nagadać z panią do woli i zagrać parę robrów wista. A przytem pokażemy tym smarkaczom, jak się tańczy menueta“.
Stara dama nagle zmiękła, ale nie lubiła okazywać, że odrazu ustępuje, poprzestała więc tylko na odpowiedzi:
„Ach! Nie słyszę!“
„E! Niech mama przestanie już“, zawołał pan Wardle, „niech mama da pokój złemu humorowi i niech mama pomyśli o Belli; biedna dziewczyna tak potrzebuje otuchy“.
Poczciwa staruszka słyszała to, gdyż usta jej drżały, gdy syn mówił. Ale wiek ma swoje wady umysłowe, więc jeszcze nie udobruchała się. Poczęła tylko miąć suknię i zwróciwszy się do pana Pickwicka, powiedziała:
„O! Panie Pickwick! Inna była młodzież za naszych czasów!“
„Niezawodnie! Dlatego też tak lubię wszystkich, na których pozostały jeszcze ślady tych czasów“.
To mówiąc zacny nasz przyjaciel pociągnął ku sobie lekko Izabellę i złożył na jej czole pocałunek, a potem usadowił na małym taborecie u nóg babki. Natenczas, czy to wyraz tej młodej twarzy, patrzącej na nią, przypomniał jej przeszłość, czy też rozczuliła ją życzliwa dobroduszność pana Pickwicka, słowem, czy z tego czy z owego powodu, dość, że stara dama zmiękła zupełnie; objęła Bellę za szyję i cały zły humor rozpłynął się w cichych łzach.
Był to bardzo przyjemny wieczór. Poważne i uroczyste były robry, które rozgrywali pan Pickwick i stara dama. Nieokiełznana wesołość panowała przy okrągłym stole. Panie oddaliły się dawno, a szklanice starego wina, smakowicie zaprawionego korzeniami, wciąż krążyły wkółko. Mocny był też sen i przyjemne marzenia po tem winie. Dziwne, że marzenia pana Snodgrassa ciągle wiązały się z panną Emilją Wardle, a główną osobą w wizjach pana Winkle była młoda dama z czarnemi oczami, z cudownym uśmiechem, w prześlicznych bucikach obszytych futrem...
Na drugi dzień przebudził pana Pickwicka gwar i odgłos kroków, któreby mogły wyrwać ze snu nawet samego pyzatego chłopca. Filozof usiadł na łóżku i słuchał. Służące i goście żeńskiego rodzaju uwijali się po całym domu. Tyle ze wszystkich stron żądano gorącej wody, tak błagano, to o igły, to o nici, tak wykrzykiwano: „O! Bądź tak dobra, zapnij mi suknię“, że pan Pickwick, w nieświadomości swej zaczął przypuszczać, iż musiało zajść coś okropnego. Ale zwolna rozjaśniło mu się w głowie i przypomniał sobie, że był to dzień weselny. Okoliczność ważna, ubrał się więc bardzo starannie i poszedł do pokoju, w którym miano jeść śniadanie.
Wszystkie służące, w muślinowych sukienkach biegały to tu, to tam, w trudnym do opisania stanie wzruszenia i zakłopotania. Stara dama była ubrana w aksamitną suknię, która od dwudziestu lat nie widziała światła, z wyjątkiem kilku słabych promieni, które zabłąkały się aż do szafy, gdzie wisiała. Pan Trundle promieniał zadowoleniem, można było jednak zauważyć, że mocno jest wzruszony. Co do zacnego gospodarza, temu absolutnie nie udawało się okazywanie, iż jest spokojny i wesoły. Wyjąwszy dwie czy trzy faworytki, które pozostały na górze i miały zaszczyt oglądania panny młodej i drużek, wszystkie inne panny były we łzach i muślinowych sukienkach.
Wszyscy pickwickiści także przywdziali ubiory odpowiednie do okoliczności. Nakoniec na dziedzińcu, przed bramą, słyszano okropne wrzaski, wydawane przez parobków i chłopców należących do folwarku, a z których każdy ozdobiony był na piersiach białą kokardą. Sam przewodniczył tym hałasom zachętą i przykładem, ponieważ doszedł był już do wielkiej popularności i tak mu było dobrze w Manor Farm, jakby był poczęty i urodzony na gruntach pana Wardle.
Małżeństwo, to uprzywilejowany przedmiot żartów, a jednak, prawdę powiedziawszy, niema w niem nic tak bardzo żartobliwego. Mówimy tu tylko o samej ceremonji, prosimy jednak, by nie robiono przypuszczeń, że tkwi w tem jakiś ukryty sarkazm, skierowany przeciw stanowi małżeńskiemu. Z radością, z nadzieją, jakie przynosi ze sobą małżeństwo, łączy się żal, że musi się opuścić dom, rodzinę, przyjaciół najpiękniejszego okresu życia, by stawić czoło dalszym kolejom tegoż życia z osobą, której w każdym razie nie znamy jeszcze dokładnie. Ale dość już o tem; nie chcemy czynić tego rozdziału smutnym, a tembardziej nie chcemy pozwalać sobie na drwiny z małżeństwa.
Powiemy więc krótko, że obrzędu ślubnego dopełnił stary proboszcz w parafjalnym kościele w Dingley Dell i że imię pana Pickwicka zapisane jest w księgach kościelnych, do dziś dnia przechowywanych w zakrystii; że panna młoda podpisała się niebardzo pewną ręką; że podpisy panny Emilji i innych panien są prawie zupełnie nieczytelne; że zresztą wszystko poszło bardzo porządnie i że młode panny osądziły, iż wogóle ceremonja ta wcale nie jest tak straszna, jak sobie wyobrażały; a jeśli właścicielka czarnych oczu i filuternego uśmiechu uznała za właściwe oświadczyć panu Winkle, że nigdyby się nie zgodziła na coś tak okropnego, to, z drugiej strony, mamy wszelkie powody, by przypuszczać, iż myliła się. Do tego wszystkiego dodać musimy, iż pan Pickwick pierwszy ucałował młodą mężatkę i w tej samej chwili zarzucił jej na szyję gruby, złoty łańcuch z zegarkiem z tegoż samego metalu, przedmioty, których do tej chwili nie widział nikt ze śmiertelników, wyjąwszy jubilera. Nakoniec dzwony kościoła zadzwoniły jak można najweselej i wszyscy wrócili do domu na śniadanie.
„Gdzie się stawia ciasta, ty młoda szlafmyco?“ zapytał Sam pyzatego chłopca, pomagając mu ustawiać na stole te dania, z któremi dnia poprzedniego nie zdołano się jeszcze uporać.
Joe wskazał odpowiednie miejsce.
„Bardzo dobrze“, rzekł Sam. „Drugi półmisek na przeciwległym końcu. Teraz wyglądamy poprawnie, jak mówił pewien papa, uciąwszy głowę synowi, który miał zeza“.
Czyniąc to znakomite porównanie, Sam cofnął się o parę kroków, by przypatrzeć się przygotowaniom do uczty. Jeszcze był pogrążony w tej miłej kontemplacji, gdy towarzystwo przybyło z kościoła i wszyscy zasiedli do stołu.
„Wardle“, rzekł pan Pickwick, gdy się tylko ulokowano, „szklankę wina, na pamiątkę tej szczęśliwej uroczystości“.
„Z największą przyjemnością, stary kolego“, odrzekł pan Wardle. „Joe... przeklęty chłopak, znowu śpi“.
„Nie, panie, nie śpię“, odrzekł pyzaty chłopiec, wyłażąc z kąta, w którym objadał się ciastkami.
„Napełń szklankę pana Pickwicka“.
„Słucham pana“.
Pyzaty chłopak napełnił szklankę i stanął za krzesłem swego pana, skąd, z pewnego rodzaju radością, połączoną z niepokojem, przypatrywał się ruchowi nożów i widelców, tudzież temu, jak wyborowe kawałki przechodziły z półmisków na talerze, a stamtąd do ust biesiadników.
„Niech cię Bóg błogosławi, mój stary przyjacielu“, rzekł pan Pickwick.
„I ciebie także, kolego“, odrzekł pan Wardle. I obaj wychylili szklanki.
„Pani Wardle“, rzekł następnie pan Pickwick, „my, starzy, powinniśmy także wypić ze sobą na cześć tej szczęśliwej uroczystości“.
„Panie Miller, szklaneczkę wina!“ rzekł pan Pickwick do swego dawnego znajomego, gentlemana z głową podobną do gruszki.
„Z największą przyjemnością“, odrzekł tenże uroczystym tonem.
„Czy pozwolą panowie i mnie przyłączyć się do kompanji?“ rzekł stary duchowny.
„I mnie także“, dodała jego żona.
„I mnie także! I mnie także!“ zawołało z końca stołu dwóch ubogich krewnych, którzy jedli i pili ile wlazło, śmiejąc się ze wszystkiego, co kto mówił.
Pan Pickwick, rozpromieniony uprzejmością, wyrażał szczerze swoje zadowolenie po każdem nowem przystąpieniu do toastu, poczem, wstając nagle, zawołał:
„Panowie i panie!“
„Słuchajcie! Słuchajcie! Słuchajcie!“ krzyknął Sam, uniesiony ogólną egzaltacją.
„Niech wejdą wszyscy domownicy“ rzekł stary Wardle, „i dajcie każdemu po szklance wina, by wypili z nami toast. Pickwick! Słuchamy“.
Wśród powszechnej ciszy, pan Pickwick zaczął:
„Panowie! I panie!... Nie... nie, nie powiem: panowie i panie; powiem raczej: moi przyjaciele! Moi kochani przyjaciele — jeżeli damy pozwolą na to...“
Tu panu Pickwickowi przerwały huczne oklaski dam, którym zawtórowali mężczyźni, a podczas których właścicielka czarnych oczu wyraźnie oświadczyła, że uściskałaby tego kochanego pana Pickwicka; pan Winkle z wielką galanterją zapytał, czy nie możnaby zrobić tego przez prokurę, ale młoda czarnooka dama odpowiedziała mu: „Jeszcze czego“, chociaż tej odpowiedzi towarzyszyło spojrzenie, wyraźnie mówiące: „Spróbuj“.
„Moi kochani przyjaciele!“ zaczął znów pan Pickwick, „wznoszę zdrowie nowożeńców, niech Bóg im błogosławi! (Łzy i oklaski). Mój młody przyjaciel, Trundle, jest, jak sądzę, zacnym i dzielnym młodzieńcem, a wiem, że jego żona jest bardzo miłą i zacną osobą, zdolną przenieść w inną sferę szczęście, które roztaczała dokoła siebie w ciągu lat dwudziestu w domu rodzicielskim (tu pyzaty chłopiec wybuchnął wielkim płaczem, na co Sam ujął go za kołnierz i wyprowadził z pokoju). „Chciałbym“, mówił dalej pan Pickwick, „chciałbym być dość młody, by zostać mężem jej siostry (oklaski). Ale ponieważ tak nie jest, cieszę się, iż jestem dość stary, by być ojcem obu, aby nie podejrzewano mnie o jakie ukryte zamiary, jeżeli powiem, że je uwielbiam obie, że je szanuję i kocham (oklaski i łkania). Ojciec nowozaślubionej, mój dobry przyjaciel tu obecny, jest to charakter szlachetny, i dumny jestem z tego, że go znam (wielki hałas). Człowiek to zacny, niezależny, serdeczny, gościnny, hojny (wielki krzyk ubogich krewnych przy każdym z tych przymiotników, a zwłaszcza przy dwóch ostatnich). Oby córka jego miała tyle szczęścia, ile on sam jej życzy, oby w spoglądaniu na to szczęście znajdował wszystką rozkosz, jakiej jest godzien. Takie są, jestem tego pewny, życzenia nas wszystkich. Pijmy więc za zdrowie nowożeńców, życząc im długiego życia i wszelkiej pomyślności!“
Pan Pickwick przestał mówić wśród prawdziwej burzy okrzyków. Szczególnie płuca domowników odznaczyły się przy tem swym czynnym i donośnym udziałem, pod dowództwem Sama. Potem pan Wardle wzniósł zdrowie pana Pickwicka, a pan Pickwick starej damy. Pan Snodgrass wzniósł zdrowie pana Wardle, a pan Wardle pana Snodgrassa. Jeden z ubogich krewnych wzniósł zdrowie pana Tupmana, drugi pana Winkle, wszyscy ucztowali i weselili się aż do chwili tajemniczego zniknięcia dwóch ubogich krewnych pod stołem, co oznajmiło towarzystwu, że czas rozejść się.
W myśl rady pana Wardle, męska część towarzystwa wybrała się na przechadzkę, by wyparować z siebie wino. Tylko dwaj ubodzy krewni pozostali przez cały dzień w łóżku, by osiągnąć ten sam rezultat, lecz wobec bezowocności tych usiłowań, musieli leżeć dalej. Sam utrzymywał bezustanną wesołość pomiędzy służbą, a pyzaty chłopak kolejno to jadł, to spał...
Obiad był tak serdeczny i hałaśliwy, jak śniadanie, potem nastąpił deser i nowe toasty, potem herbata, wreszcie bal.
Największa sala w Manor Farm ma miły wygląd, dobrą długość, ciemne parapety, wysoki gzyms u kominka a kominek sam takich rozmiarów, że nasze dorożki razem z końmi mogłyby tam wygodnie wjechać. U jej końca, pod altaną z zieleni, zasiadło dwoje skrzypków i jedyna w Muggletonie harfiarka. We wszystkich kątach, wszędzie, gdzie tylko mogły zmieścić się, błyszczały stare, srebrne, ciężkie świeczniki. Dywany zdjęto z podłogi, ogień buchał w ogromnym kominie, wesołe śmiechy i gwar rozlegały się wszędzie.
Jeżeli co mogło jeszcze podnieść interesujący charakter tej miłej sceny, to nieprawdopodobny fakt, że pan Pickwick ukazał się tym razem bez kamaszów, po raz pierwszy w życiu, jak jednogłośnie utrzymują najdawniejsi jego przyjaciele.
„Czy zamierzasz tańczyć?“ zapytał go pan Wardle.
„Naturalnie; przecież dlatego ubrałem się odpowiednio“, odrzekł filozof, uprzejmie ukazując swe jedwabne pończochy i zgrabne trzewiki.
„Pan w jedwabnych pończochach!“ zawołał wesoło pan Tupman.
„Dlaczegoby nie?“ odparł pan Pickwick z ogniem, zwracając się do swego przyjaciela, „pytam się pana, dlaczegoby nie?“
„O! W samej rzeczy“, odrzekł pan Tupman, „niema żadnego powodu, byś ich pan nie nosił“.
„Tak sądzę, panie, tak sądzę“, zawołał pan Pickwick żywo.
Pan Tupman chciał zaśmiać się, ale zauważył, iż dotknął przedmiotu zbyt poważnego. Przybrał więc sam ton poważny i oświadczył, że pończochy są bardzo piękne.
„Spodziewam się“, odrzekł na to filozof, ostro wpatrując się w pana Tupmana, „spodziewam się, że pan w tych pończochach nie widzi nic nadzwyczajnego?“
„O nie, bynajmniej!“ pospieszył odpowiedzieć pan Tupman. A gdy oddalił się, pan Pickwick przybrał zwykłą swą uprzejmą minę.
„Jesteśmy gotowi“, rzekł pan Pickwick, stanąwszy ze starą damą w pierwszej parze i ze trzy razy ruszywszy już z miejsca, w niecierpliwem oczekiwaniu rozpoczęcia tańca.
„No!“ zawołał pan Wardle, „teraz!“
Skrzypce i harfa odezwały się, pan Pickwick posuwiście wystąpił ze swą tancerką, ale przerwały mu powszechne oklaski i głosy: „Stójcie! stójcie!“
„Co to znaczy?“ zapytał filozof, wracając na swe miejsce, gdy arfa i skrzypce umilkły.
„Gdzie jest Arabella Allen?“ zawołało pół tuzina głosów.
„I Winkle?“ dodał pan Tupman.
„Jesteśmy“, odrzekł pan Winkle, wychodząc z miłą swą tancerką z wgłębienia u jednego z okien; gdy to mówił, trudno było stanowczo zdecydować, kto z dwojga był mocniej zarumieniony, on czy też młoda, czarnooka panna.
„Dziwi mię, dlaczego nie stanąłeś dotąd na swojem miejscu“, rzekł doń pan Pickwick z niezadowoleniem.
„Cóż w tem dziwnego?“ odrzekł pan Winkle.
„Zresztą masz słuszność“, powiedział na to pan Pickwick, spoglądając na Arabellę wymownym wzrokiem. „Masz słuszność; w każdym razie niema w tem nic nadzwyczajnego“.
Nie było więcej czasu, by zajmować się tym małym wypadkiem, gdyż w tej chwili ozwały się skrzypce i harfa. Pan Pickwick puścił się w tany najpierw od środka sali, unosząc się ku jej końcowi, aż do kominka, potem znów z powrotem — poussette tam, poussette tu — długie szurganie — następna para — change — powtórzenie całej figury — nowe zaproszenie, by rozpocząć turę.
Potem następna para i znów następna i jeszcze następna — nie, czegoś tak wspaniałego jeszcze nie widziano; a wkońcu, gdy przetańczył ze wszystkimi i wszystkich czternaście par z kolei zajmowało miejsce starej damy a pani pastorowa zastąpiła wkońcu babkę, pan Pickwick nie ustępował, chociaż już jego wysiłków nie było potrzeba; i jak długo grała muzyka, on tańczył bezustannie, uśmiechając się do swej tancerki z niesłychaną uprzejmością.
Na długo przed tem, zanim pan Pickwick skończył swój taniec, nowożeńcy wynieśli się cichaczem. Pomimo to jednak po niejakim czasie wszyscy pozostali zasiedli do sutej wieczerzy, po której długo jeszcze biesiadowano za stołem. To też gdy pan Pickwick na drugi dzień obudził się dość późno, niejasno tylko przypomniał sobie, iż z osobna i poufnie zaprosił około czterdziestu pięciu osób na obiad do oberży pod “Jerzym i Jastrzębiem“, co, jak sam słusznie uznawał, dowodziło w sposób prawie niezaprzeczony, iż ubiegłej nocy nietylko tańczył.
Następujący dzień przeszedł również wesoło, a gdy nadszedł wieczór, Sam zapytał Emmy:
„Więc, mówi panna, że cała rodzina zbierze się na zabawę w kuchni?“
„Tak, panie Weller“, odrzekła Emma. „Zawsze tak obchodzimy wigilję Bożego Narodzenia. Nasz pan nie zaniedbałby tego zwyczaju za nic“.
„Wasz pan ma wogóle bardzo zdrowy sąd o wszystkiem. Nigdy nie widziałem człowieka tak rozsądnego i takiego skończonego gentlemana“.
„Wielka prawda“, odrzekł pyzaty chłopiec, mięszając się do rozmowy. „Trzyma śliczne wieprzki“.
A gdy to mówił, pewien rodzaj zachwytu błyszczał mu w oczach.
„A! Przebudziłeś się!“ zawołał Sam.
Pyzaty chłopiec kiwnął głową.
„Otóż, powiem ci, mój ty młody boa dusicielu“, zaczął znowu Sam z naciskiem, „że jeżeli nie będziesz spał trochę mniej i jeżeli nie postarasz się mieć trochę więcej ruchu, to gdy staniesz się już mężczyzną, narazisz się na taką samą nieprzyjemność, na jaką naraził się stary gentleman z harcapem“.
„Cóż mu się stało?“ zapytał Joe niepewnym głosem.
„Zaraz ci powiem. Była to jedna z tak obszernych osobistości, jakich niewiele; poprostu byk tuczny, który od czterdziestu pięciu lat nie widział własnych swych butów“.
„Wielki Boże!“ zawołała Emma.
„Tak, droga panno, nie widział. I gdyby postawiono przed nim na stole model jego własnych nóg, toby ich nawet nie poznał. Chodził codziennie do swego biura, przystrojony w piękny, złoty łańcuch, zwieszający mu się prawie na półtorej stopy i przy złotym zegarku w kieszeni, który wart był... boję się, bym nie powiedział za wiele — słowem, który wart był tyle, ile może być wart wielki, gruby, okrągły zegarek, tak samo gruby i okrągły jak ów gentleman, tylko że miał stosunkowo większy cyferblatt. „Lepiejbyś zrobił, gdybyś nie nosił tego zegarka“, mówili mu przyjaciele, „zobaczysz, że ci go ukradną“. „A chciałbym“, powiada, „widzieć złodzieja, któryby był w stanie wyciągnąć go z kieszeni; bo ja sam, niech mię Bóg ma w swej opiece“, powiada, „żadną miarą nie mogę go stamtąd wydobyć; tak jest tam przyciśnięty, że gdy chcę wiedzieć, która godzina, to muszę zaglądać do okna zegarmistrza“. To mówiąc, tak się śmiał, że obawiano się, by nie pękł. Tak tedy z głową upudrowaną i harcapem, toczył się po ulicy ze swym złotym łańcuchem i zegarkiem, który omal że nie rozpłaszczył się w kieszeni. A nie było w całym Londynie złodzieja, któryby już nie ciągnął za ten łańcuch; ale łańcuch nigdy nie chciał się zerwać a zegarek wyleźć. Znudziło to wkońcu złodziejów, a tłusty gentleman, powracając do domu śmiał się tak, iż mu się kołysał harcap, jakby wahadło wielkiego zegara. Nakoniec, pewnego dnia, gdy się tak toczył najspokojniej, spostrzega pewnego rzezimieszka, znanego mu z widzenia, idącego z małym chłopcem o bardzo wielkiej głowie. „Znów chcą próbować“, pomyślał stary gentleman, „ale nie uda im się!“ Więc zaczyna drwić sobie, wtem mały chłopiec puszcza rękę złodzieja i uderza starego gentlemana w sam środek brzucha tak silnie, iż z bólu omal nie rozpadł się na dwoje. Gentleman poczyna krzyczeć: „Mordercy!“ a złodziej mówi mu do ucha: „Już go mam!“ Zegarek i łańcuch znikły. A co najgorsze, że od tej pory organa trawienia starego gentlemana zostały nadwerężone na cały dalszy ciąg jego życia. To też zapamiętaj to sobie, mój młody żarłoku, i staraj się, byś niebardzo utył“.
Gdy Sam ukończył to moralne opowiadanie, które żywo zajęło pyzatego chłopca, wszyscy troje poszli do kuchni.
Nakoniec krzyki ucichły, twarze okrył rumieniec, włosy porozpuszczały się; pan Pickwick uściskawszy starą damę, jak rzekliśmy wyżej, stanął pod gałęzią, z uśmiechem przypatrując się temu, co się dokoła działo. Wtem, młoda, czarnooka panna, poszeptawszy z kilku innemi pannami, rzuciła się ku filozofowi, pochwyciła go obiemi rękami za szyję i serdecznie ucałowała w lewy policzek. Na ten znak tłum młodych panienek otoczył uczonego filantropa i, nim ten miał czas zastanowić się i zmiarkować, o co idzie, od każdej otrzymał pocałunek.
Piękny był to widok: pan Pickwick w środku tej grupy, pociągany to w jedną, to w drugą stronę, całowany w podbródek, w nos w okulary, podczas głośnych i ochoczych śmiechów. Ale wkrótce widok stał się nierównie piękniejszy, gdy pan Pickwick z zawiązanemi chustką oczami, rzucać się począł na ściany, meble i wszelakie sprzęty, zgłębiając z wielkim wdziękiem wszystkie tajemnice ślepej babki, aż do chwili, kiedy złowił jednego z ubogich krewnych. Wtedy zajął się wyłącznie uciekaniem od ślepej babki, co wykonywał ze zwinnością, wywołującą oklaski całego towarzystwa.
Ubodzy krewni łapali mianowicie tych, którym, jak sądzili, tego właśnie się chciało i pozwalali łapać siebie tym, którzy za długo byli ślepą babką.
Gdy miano dosyć ślepej babki, zaczęto wyciągać rodzynki z płonącego ponczu, a gdy dość już popieczono sobie palców, wszyscy usiedli przy tęgim ogniu do sutej wieczerzy i potężnych mis, które były nieco mniejsze od zwykłych szaflików, ale w których gotowane jabłka tak nęcąco i wesoło syczały i tańczyły, że nie podobna było temu się oprzeć.
„Wszystko to“, rzekł pan Pickwick, „jest bardzo miłe“.
„To nasz niezmienny zwyczaj“, odrzekł pan Wardle. „Wszyscy słudzy i robotnicy zasiadają z nami razem do stołu w wigilję Bożego Narodzenia. Tak sobie biesiadujemy wspólnie aż do północy, by powitać przyjście Chrystusowe i spędzamy czas na zabawach i opowiadaniach. Trundle, mój chłopcze! dorzuć no drzewa“.
Miljony iskier buchnęły w kominie, gdy poruszono ognisko a czerwony płomień rozpostarł ciepło i światło po całej kuchni i każdą twarz oświecił wesołym blaskiem.
„No“, powiedział pan Wardle. „Teraz zdałaby się piosenka — chyba sam ją zaśpiewam w braku lepszego śpiewaka!“
„Brawo!“ zawołał pan Pickwick.
„Napełnijcie szklanki!“ powiedział pan Wardle. „Dobre dwie godziny upłyną zanim pozwolę wam zobaczyć dno naczynia przez warstwę tego pięknego płynu! Nalejcie! I — śpiewam!“
To powiedziawszy, wesoły staruszek, bez dalszych wstępów, zaśpiewał sympatycznym, niskim głosem:
Pieśń wigilijna.
„Co mi tam wiosna! Niech jej wiatry budzą
Pęki stokrótek, pierwiosnków, sasanek —
Niechaj je karmi swym zdradliwym deszczem
I niech je mrozi, nim zabłyśnie ranek.
Bo zmienny elf to, czego chce, sam nie wie:
Każdej godziny, każdej chwili inny
W twarz ci się śmieje, by śmiech zmienić w grymas
I swarzyć płatki swej dziatwy niewinnej!
Niech letnie słońce w domu swym się kryje
Nie pójdę za niem do złotej komory!
Niech się zasłania chmurą, ja się śmieję
I drwię — bo co mi złe jego humory!
Dzikie szaleństwo, to jest mu najdroższe,
Spalone żarem i gorączką, dziecię —
A miłość, nazbyt silna, nie trwa długo,
Wy to najlepiej, smutne serca, wiecie.
Noc żniw łagodna, nad którą się pan
Spokojny księżyc, gołębica świata,
Ma dla mnie więcej czaru i uroku
Niż blask południa i płomienie lata.
Ale mię smutkiem każdy liść przejmuje,
Co, zdarty wichrem, szeleści na drodze;
Więc niech mię jesień swem pięknem nie zwodzi;
Ja się z jej czarem nigdy nie pogodzę!
Ja śpiewam krzepkie Boże Narodzenie,
Którego mężne serce wiernie bije.
Napełniam szklankę po brzeg, by radośnie
Wznieść jego zdrowie trzykrotnem: niech żyje!
Więc by się śmiało stare jego serce,
Niech ta biesiada czci go i wesele.
Będziemy jeść i pić dopóki starczy,
I rozstaniemy się — jak przyjaciele.
Jeśli dokucza mrozem, zbyt jest szczere
I prawe, by to ukrywać przed nami.
Nie wstyd na twarzy, nawet najdumniejszej
Zobaczyć znak ten, bo ten znak nie plami.
A więc znów śpiewam, niech głos w pułap bije
A ściany echem powtórzą me pienie:
Zacny staruszek, tak długo czekany,
Król pór — niech żyje Boże Narodzenie!“
Pieśń oklaskiwano głośno — przyjaciele i podwładni to najlepsze audytorjum: ubodzy krewni wpadli w bezgraniczne uniesienie. Znów podrzucono do ognia i znowu krążyć zaczęły szklanki.
„A to ci sypie śnieg!“ powiedział jeden z mężczyzn przyciszonym głosem.
„Śnieg?“ spytał pan Winkle.
„Zimna, paskudna noc, panie!“ odpowiedział przedmówca. „Wiatr dmie po polach i idą takie straszne, białe chmury!“
„Co Jem mówi?“ zapytała stara dama. „Czy się co stało?“
„Nic, nic, matko!“ powiedział pan Wardle. „Powiedział, że jest zadymka i że strasznie zimno. Poznać to po tem, jak huczy w kominie“.
„A!“ powiedziała stara dama. „Pamiętam taką samą zadymkę — wiele lat temu — akurat na pięć lat przed śmiercią twego ojca. Też było Boże Narodzenie. Pamiętam, że ojciec twój opowiadał nam wtedy historję o złych duchach, które porwały starego Gabrjela Grub“.
„Historję o czem?“ zainteresował się pan Pickwick.
„Ach, taka sobie historja o starym grabarzu“, powiedział pan Wardle. „Tutejsi ludzie przypuszczają, że go porwały duchy!“
„Przypuszczają!“ zawołała stara dama. „Czyż podobna temu nie wierzyć?! Przypuszczają! Słyszałeś chyba od dziecka, że go porwały duchy i jeszcze nie wiesz, że tak było?“
„Dobrze, matko, niech będzie, jak chcesz!“ powiedział śmiejąc się pan Wardle. „Porwały go duchy i skończyło się“.
„A nie! Upewniam pana!“ powiedział pan Pickwick. „Muszę się dowiedzieć, jak go porwały, dlaczego i — wogóle wszystko!“
Wardle uśmiechnął się, gdyż wszystkie głowy pochyliły się z ciekawością, poczem, nalawszy szklanki pewną ręką i wzniósłszy zdrowie pana Pickwicka, zaczął:
Ale niech Bóg ma w swojej opiece naszego wydawcę! Jakiś długi rozdział napisaliśmy! Zapomnieliśmy o takiej drobnej restrykcji, jak „rozdziały“ — słowo daję! Musimy więc duchom poświęcić nowy! Dużo miejsca, ale żadnych względów dla duchów, panie i panowie, jeśli łaska!
- ↑ Jest zwyczaj w Anglji, iż na Boże Narodzenie zawiesza się w pokoju, gdzie są wszyscy zebrani, wielką gałąź u sufitu, kto pod nią kogo podprowadzi, ten ma prawo ucałować podprowadzoną osobę.