Klub nietoperzy/Tom I/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klub nietoperzy |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Drukarnia nar. W. Manieckiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Po pewnym czasie do uszu Władysława doleciał turkot kilku doróżek przejeżdżających pospiesznie obok hotelu, jedna z nich najwyraźniej zatrzymała się przed bramą i wkrótce rozległ się pytający głos hrabiego Karola:
— Szwajcar! Nie wiecie, czy pan Kierbicz nie wyszedł do miasta?
— Nie, proszę jaśnie pana! Zdaje mi się, że jest jeszcze w restauracji; wiem, że jadł kolację z panem Ursyńskim, ale ci państwo, co z nimi byli, już pojechali.
— Czego chcesz, Karolu? — odezwał się Władysław do zbliżającego się w ciemności hrabiego.
— Ah! ty tu! Chodź do Wróbla! Powiadam ci, heca babilońska, doskonała zabawa... Byłem za kulisami... Powiadam ci jest tam Ladowa c’est une fille superbe, de petite mains, blanche'... Powiadam ci j’eu suis fou. Chodź! chodź! Cała ta hałastra pojechała już do Wróbla. Jaś, powiadam ci, amuroso robi okropnie czułe oczy do Ladowej, a ona mu pantoflem nos obciera... Chodź, Władek!...
— Jakoś nie mam ochoty — odparł powoli Władysław — zdaje mi się, że mam na dziś dość tych kombinowanych uczt. Nudzi mnie to!
— Eh! jesteś zabawny. Czy może boisz się złamać wiarę dla... dla mademoiselle.. chose... aha panny Jadwigi? No, Władek, nie daj się wyśmiać! Chodź! Powiadam ci pyszna zabawa, nigdy się u Sitowej tak nie bawiłem. Jest ich cztery, jedna lepsza od drugiej. Chodź! wszyscy czekają.
Wziął jego rękę pod ramię i wyprowadził go z hotelu — za kilka chwil znaleźli się w pobliskiej restauracji „Victoria,“ utrzymywanej przez Wróblewskiego vulgo Wróbla.
Sam gospodarz wyszedł na ich spotkanie i kłaniając się do ziemi przeprowadził ich do osobnego pokoju zajętego już przez rozbawioną młodzież i aktorki. Był to najwspanialszy pokój w całej restauracji, przeznaczony na przyjęcia polskiej szlachty. Na ścianach wisiały sztychy i olejne reprodukcje. Najbardziej zwracała na siebie uwagę widza duża, jaskrawa kopia obrazu Kossaka: „Sobieski pod Wiedniem“, mniej w oczy bijące staloryty z obrazów Matejki kryły się w cieniu. Na środku pokoju stał wspaniale nakryty, kwiatami przystrojony stół, na którym nie tknięto jeszcze nakryć. Całe wesołe grono rozsiadło się na obszernej sofie, stojącej pod ścianą w poprzek pokoju, lub biegało, goniąc się naokoło stołu.
Wicek Sępiński porozpinał huzarski mundur, czapkę nasadził na tył głowy i uganiał się za małą zwinną aktoreczką Olgą Schut, uciekającą przed nim zawzięcie. Dolko Rossochacki zasiadł poważnie na fotelu i wpatrywał się w klasyczne rysy Amiety Karwiny, weteranki odeskich i kijowskich scen. Jaś Mądrowski z otwartemi ustami słuchał, co mu opowiadała młoda i śliczna Sadowa... Równie ładna, choć trochę pełniejszych kształtów Dunia Berowa musiała poprzestać na zabawnej rozmowie, którą raczył ją pan Welou, komik kamienieckiej trupy.
— Władek, popatrz na Jasia — zawołał wchodząc Karol. — Patrzy na Sadowę, jak wół na słońce... Władziu — szepnął doń ciszej — jeżeli ja nie potrafię, to ty postaraj się koniecznie, żeby ona go na dudka wystrychnęła, zrób to Władek dla mnie.
— Czeławiek, wodki! — zawołał w tej chwili Wicio Sępiński, który wraz z mundurem gwardyjskich huzarów przyjął i maniery gwardyjskie i gwardyjski sposób wyrażania się. — Dajcie wódki, ażeby wypić zdrowie tych dwóch hrabiów, którzy teraz przyszli... Słuchaj Olga, nie uciekaj darmo — mówił, zwracając się do wciskającej się w drugi koniec pokoju aktorki. — W końcu muszę cię złapać, a jeśli cię nie złapię, to sama przyjdziesz. Znam ja was!.. Ot, przyjdź lepiej sama. Tu, tu bliżej... to przedstawię ci nowego znajomego... Hultaj nad hultaje, prezes tego sławnego klubu nietoperzy, co zjada na obiad po sześć serc pełnoletnich dziewic... takich naprzykład jak ty, a później zagryza ten specjał dwunastoma serduszkami takich małoletnich aniołków, jak naprzykład Sadowa.
— Nibyto ona młodsza odemnie — rzekła nadąsanym głosem Olga i zbliżyła się do nowo przybyłych.
— Oto jest swietlejnyj kniaź Kierbicz-chan-Ogła, pan na złotej i kiperackiej hordzie, brat słońca, ojciec księżyca, rodzony dziad gwiazdy Wenery — recytował głosem dozorców w menażerjach Wicek. — Zbliżcie się hurysy i odaliski i pokłon mu należny oddajcie, bo on jest pan a władca wasz sprawiedliwy.
— Milcz, żabo wrzaskliwa! — zawołał Władysław i wyciągnął rękę na powitanie do każdej ze zbliżających się aktorek.
— Że panie pozwalają mu tak krzyczeć, bębenki w uszach mogą popękać od tego wrzasku.
— On taki zabawny, taki ucieszny — zaczęły mówić wszystkie razem na wyprzódki. — Prelest’[1] nie Wicio, a do tego grodzieniec...[2] Jemu wszystko wolno!
W tej chwili Wicio schwycił Olgę w pół i wycisnął jej na ustach gorący pocałunek, w mgnieniu oka później zrobił to samo i trzem pozostałym.
— Ach! ach! Ty szkaradzieńcze, ty obrzydliwcze! — wołały piskliwemi głosami dziewczęta, więcej udając oburzenie, niż czując je w rzeczy samej.
— Mnie wszystko wolno! — odpowiedział chłopak, ująwszy się prawą ręką w bok i przybierając zawadjacką minę. — Same powiedziałyście, że mnie wszystko wolno... Ja grodzieniec.. gwardzista.
— Jak się masz Władziu! — rzekł wreszcie zbliżający się powoli do stojącej pośrodku pokoju grupy Dolko Rossochacki, aranżer dzisiejszej uczty, młody, bo zaledwie trzydziestoletni człowiek, ale znudzony już życiem, zestarzały przed czasem i chory w dodatku. — Jedzcie jak kto chce. Ja nie mogę, bo coś jestem niezdrów... Panie Wróblewski każ mi pan podać trzy butelki oporto. Wiesz Władziu, że już nic innego nie mogę pić tylko oporto i koniak... Czasem napiję się starki, byle dobrej.
Wniesiono półmiski, otwierano butelki i szampańskie wino lało się strumieniem; artystki piły jak smoki, młodzieńcy godnie współubiegali się o zwycięztwo.
Jaś Mądrowski nie odstępował Sadowej, która jednak dość chłodno i ozięble przyjmowała te hołdy, a od chwili wejścia Władysława, bezprzestannie rzucała na niego rozciekawione i zalotne spojrzenia.
Władysław nic nie jadł, pił mało i nie mięszał się prawie do rozmowy; jakieś myśli smutne i bolesne cisnęły mu się do mózgu i tłumiły wesołość; słowa wyrzeczone przez Licharową utkwiły mu w pamięci. „Wyście tacy lekkomyślni i niekonsekwentni, jak tamci... truwerowie średniowieczni i jak oni zginiecie!“ Słowa te pięknej Rosjanki powtarzał w duszy i przykrość mu one tem większą czyniły z powodu, że miał przed sobą żywą ilustrację tych słów i sam w niej czynny brał udział. Smutek ten jednak nie opanował całej jego istoty; czuł, że w głębi jego, gdzieś tam w węzłach nerwowych rodziła się i potężniała wszechmocna, oporu nieznosząca pożądliwość, brutalna żądza rozkoszy cielesnej. Rozmowa i namiętne spojrzenia Licharowej, jej wdzięki dla oczu jego w całości przystępne rozbudziły w nim zmysłowe popędy; otoczenie zaś tych dziewcząt pięknych, młodych, dowcipnych, a nieokiełznanych dopełniło reszty. Nadaremnie czarne oczy Jadwigi przesuwały się przed wzrokiem jego wyobraźni, smutne jakieś i niby zapłakane; napróżno tkwiące tam gdzieś w głębi poczucie obowiązku szeptało mu, by rzucił to wszystko i uciekał. Zapóźno już było, krew gorąca i nerwy rozuzdane wzięły górę, choć na pozór smutny i zamyślony, jednak z przyjemnością już brał udział w tej orgji.
Hrabia Karol, zatopiony napozór zupełnie w rozmowie z pulchną Dunią, nie spuszczał jednak oczu z Władysława; przypatrywał mu się z uwagą, a od czasu do czasu ironiczny uśmiech przelatywał mu po pięknej twarzy. Nagle kazał napełnić na nowo wszystkie szklanki winem, wstał wyprostował się, przybrał wyraz przesadnej powagi, który potęgował jeszcze bardziej komiczne wrażenie słów jego.
— Mesdames et chevaliers! — zawołał z patosem. — To, co tu powiem, będzie niejako pochwałą siebie samego, lecz jeżeli nikt nas nie chwali, musimy sami to robić... Zauważyłem, że całe szanowne grono zebranych tu osób uznało za stosowne w karygodny sposób zamilczeć o najpoważniejszej naszej narodowej instytucji, świeżo zawiązanej i szczęśliwie rozwijającej się w naszych smutnych czasach... Mówię tu o sławnym już i znanym w dalekich nawet stronach naszej ojczyzny — Klubie nietoperzy. Wnoszę więc zdrowie szanownego klubu, do którego mam zaszczyt sam należeć!... Wznoszę zdrowie czcigodnego prezesa i przewodnika tego klubu, obecnego tu między nami Jaśnie wielmożnego kawalera Władysława Kierbicza.. Niech nam żyje! Vivat!
Wszystkie szklanki wzniosły się w górę, wszystkie stuknęły o szklankę Władysława i w pokoju zapanował nagle hałas piekielny: — Niech żyje! Vivat!
— Proszę wychylić do dna! — grzmiał po nad ten gwar głos hrabiego Karola. — Władek dokończ! Jaś, coś nie możesz dać sobie rady z tą Sadową.. bierz-no się ostrzej! Hej! służba! nalewać wina... Moi państwo! — zaczął znowu uroczystym głosem — ze smutkiem muszę wam jeszcze powiedzieć, że tak szczęśliwie zawiązanemu i świetnie rozwijającemu się klubowi grozi wielkie niebezpieczeństwo... niebezpieczeństwo rozbicia zupełnego, niebezpieczeństwo utraty czcigodnego prezesa.... Tak! tak! panowie i panie, wróg rodu kawalerskiego... miłość sakramentalna wkradła mu się do serca.
— Karol, proszę cię, milcz! — zawołał, zrywając się z krzesła Władysław.
— Mon cher, sois tranquille! — mówił dalej hrabia, zwracając się do Władysława, a mówił z tak komiczną powagą, że nawet sam Władysław musiał się rozśmiać. — Uspokój się, mój drogi, imię tej nowej Ewy, która stara się podkopać istnienie naszego klubu nie będzie tu wymówione.. Tak, panowie! — mówił dalej — straszne niebezpieczeństwo grozi naszemu prezesowi, grozi przez to samo i nam, całemu klubowi... Cne panny, kapłanki wolnej miłości, anioły niekrępowanych uczuć, artystki w całem tego słowa znaczeniu, postarajcie się odegnać od serca naszego prezesa tego demona.. To wasza rola, to wasz święty obowiązek.. A teraz wypijmy razem zdrowie wesołej, nieopatrznej, wolnej miłości. Niech nam żyje! Niech nam oświeca szare dnie powszedniego życia!
I znowu podniosły się wszystkie szklanki do ust i wypróżnione do dna spoczęły na stole. Karol objął pełną kibić pięknej Duni, przycisnął dziewczynę do piersi i na jej ustach złożył długi, przeciągły pocałunek.
— Jasiu, w moje ślady! — zawołał na Mądrowskiego, który jakoś nie mógł w żaden sposób zdobyć względów swej sąsiadki. — Jasiu! Jasiu, ostrzej!...
Lecz w tej chwili Sadowa zerwała się, krzyknęła przeraźliwie: — No, astawtie! Kakoj niewieża![3] — i jednym skokiem znalazła się na kolanach Władysława, obnażonemi rękoma objęła go za szyję i patrząc mu w oczy, zaczęła szeptać cichym, pieszczotliwym głosem:
— Ty jeden mi się tu podobasz! Ja ciebie lubię! Ty musisz być grzeczny, dobry i rycerski. Pocałuj mię!...
Jak na nagromadzone prochy wkradzenie się jednej drobnej iskry wywołuje straszny wybuch i szerzy w około spustoszenie, tak dotknięcie obnażonych ramion dziewczyny, jej łona drżącego od strumieni krwi gorącej — sprawiło we Władysławie wybuch nieokiełznanej, strasznej namiętności. Oczy mu zapałały dziwnym fosforycznym blaskiem, błękitne żyłki na skroniach wystąpiły wyraźnie, przez całe ciało przeszedł dreszcz upojenia... Demon śpiący w głębi ludzkiego ciała obudził się. Prawą ręką przyciskając kibić dziewczyny do szerokiej piersi, lewą delikatnie zdjął z jej małej nogi atłasowy, zgrabny trzewiczek i położywszy go przed sobą na stole, zawołał:
— Hej! nalejcie mi jeszcze wina! Nalejcie i sobie. I ja powtórzę zdrowie wolnej, nieokiełznanej miłości. Niech nam żyje wesoła teraźniejszość, chwila szału i upojenia... Precz smutek wszelki!
Nalano szklanki, Władysław swoję włożył w trzewik aktorki i wypróżnił ją do dna, nie wstając nawet z krzesła Wicio Sępiński ściskał na kanapie Olgę; Dolko całował wybielone ramię klasycznie pięknej Aniuty-Karwiny; Dunia podkręcała piękne, delikatne wąsiki Karola, a Sadowa siedziała na kolanach Władysława i wpatrzona namiętnie w jego oczy, szeptała: — Ty musisz być dobry! Ty pewno umiesz pokochać prawdziwie. Ty gałubczyk mój![4].
Szanowny komik kamienieckiej sceny rozmawiał z Jasiem Mądrowskim i statecznie wypróżniał jednę po drugiej szklankę szampańskiego wina. Mówili o trudnych dzisiejszych warunkach sztuki dramatycznej. Nagle Władysław wstał pierwszy i powiedział:
— Dość już tego, wypiliśmy morze wina. Ja więcej pić nie będę; i tak głowa mi się kręci... Płaćmy rachunek — i każdy w swoję stronę... Hej Wróbel, rachunek!
Za chwilę wcisnął się do pokoju mały, pękaty, łysy człowieczek, kłaniając się pokornie na wszystkie strony.
— Na rozkazy jaśnie hrabiów! — wyszeptał.
— Panie Wróblewski, proszę podać rachunek — mówił, występując naprzód i obejmując rolę gospodarza Dolko Rossochacki. — Wiele się panu należy?
Mały człowieczek nachylił się nad długim paskiem zapisanego papieru, z którego czytał coś pospiesznie i bardzo cichym głosem coś sumował, wreszcie, podnosząc głowę, zawołał głośno:
— Dwieście sześćdziesiąt siedem rubli, trzydzieście dwie kopiejki. Niech jaśnie pan sprawdzi — dodał, podając Dołkowi trzymaną w ręku ćwiartkę papieru.
— Djabeł-by mu tam sprawdził! Jeżeliś co poszachrował, to twoja rzecz!... Kto ma szachrować, jak nie taki Wróbel? — zawołał Władysław, a w głosie jego drżała niecierpliwość. — Jest nas pięciu, niech każdy da po sześćdziesiąt blatów i koniec.
Papierki posypały się na stół.
— Masz pan tu trzysta rubli — mówił Władysław, ubierając kapelusz i podając Sadowej rękę — proszę wziąć sobie, co mu się z rachunku należy, resztę zaś dać służbie... Czy dorożki są przed restauracją?
— Są! są! Proszę jaśnie pana — zawołali gospodarz i wszyscy lokaje, odprowadzając z niskimi ukłonami wesołą młodzież do drzwi restauracji.
Władysław z Sadową wyszli pierwsi, pijany komik wysunął się tuż za niemi, a gdy Władysław pomógł wsiąść dziewczynie do powozu i zabierał się usiąść obok niej, uczuł nagle, że coś go ciągnie za ramię.
— Kto tam? — zawołał niecierpliwie.
— To ja, Welon — odpowiedział, zataczając się pijany aktor. — Panie hrabio, ta dama została powierzoną mej opiece, ja nie mogę pozwolić, żebyś ją hrabia... tego, to jest... hrabia... żebyś ją samą... to jest... odprowadzał.
— Welon, idź stary spać! — zawołała niecierpliwie z powozu aktorka.
— Panie hrabio! — bełkotał niezbity z tropu, przestępując z nogi na nogę i kiwając się bezustannie komik. — Wy macie charakter... grafie, wy macie honor szlachecki!... Ona sierota... artystka, tego... ma powołanie! Grafie, mój święty obowiązek... — i złapał go znowu za rękaw od paletota.
Zebrani w drzwiach restauracji współtowarzysze uczty i służba restauracyjna, zabawieni tą sceną, śmieli się głośno i wrzaskliwie. Władysława zaczynało to już niecierpliwić.
— Puść rękaw! Bydle przeklęte! — zawołał do pijanego aktora, zapominając już o konwenansach.
— Nie! Jej bohu, nie puszczę. Ja opiekun!... ja nie dam jej upaść!... Grafie, sumienie!... Grafie, jasny promień sztuki!... Grafie...
Nie skończył, bo Władysław zniecierpliwiony do ostateczności, zawołał: — Pójdź precz, pijane bydle! — i tak go pchnął, że zataczając się upadł aktor o piętnaście kroków poniżej na chodnik. Rzuciwszy jeszcze zebranym u drzwi restauracji i cieszącym się z przypadku Welona towarzyszom zwięzłe: do widzenia wsiadł Władysław do powozu i spytał tulącej mu się do ramienia dziewczyny:
— Gdzie mieszkasz?
— Zwoszczyk[5] już wie, on mię zawsze wozi. On i ciebie teraz będzie woził... — dodała ciszej. — Nieprawdaż?...
Odpowiedział jej pocałunkiem.
Powóz toczył się szybko po nierównym bruku, luzując się na zakrętach wązkich uliczek, wreszcie zatrzymał się. Władysław wysiadł, podał rękę dziewczynie i zbliżył się do drzwi domu; fiakra odprawił.
— Znam ten dom — szepnął przyciskając ramieniem rękę dziewczyny mocniej do siebie. — To Fahrenholza, ulica Kuźniecka.
Stróż, na odgłos dzwonka, drzwi domu otworzył. Dwoje młodych weszło w głąb bramy. Bramę wnet zatrzaśnięto i cisza zapanowała na Kuźnieckiej ulicy — — — — — — — — —
Przed szóstą rano drzwi domu Fahrenholza otworzyły się znowu i ukazał się w nich Władysław. Stróż ze zdziwieniem ścisnął banknot, dany mu za trud otwierania drzwi — do tak hojnych podarunków nie był przyzwyczajony. Władysław wyszedłszy, spojrzał w koło siebie.
Ulica była pusta. Cień wysokiego muru otaczającego ogród, należący do gimnazjum, osłaniał całą wązką uliczkę, tylko wznoszące się po nad mur minaretu i dach katedralnego kościoła błyszczały w promieniach porannego słońca. Ze szczytu kościelnej wieżyczki rozlegał się tęskny dźwięk sygnaturki, wzywający wiernych na poranną mszę.
Władysław szedł przed siebie smutny jakiś i głęboko zadumany. Niesmak i obrzydzenie do siebie samego, do własnej istoty, zajęły dziś miejsce wczorajszego szału. Przez zwykłą reakcję, lepsze, idealniejsze, wznioślejsze pierwiastki jego natury, brały teraz w nim górę; ze wstrętem odczuwał teraz wszystkie ohydne strony wczorajszej orgji... i zapomnienia. Głęboko estetyczna jego natura wzdragała się na wspomnienie ordynaryjnej, poziomej bachanalji.
Głos dzwonka rozlegał się ustawicznie, co raz to rzewniej, co raz żałośniej i wpływał do duszy jego i budził tam uśpione na dnie uczucia i pragnienia, zaszczepione przez ukochaną matkę, przez przedwcześnie zmarłego ojca. Wstyd jakiś okropny ogarnął całą jego istotę i zarumienił się cały, tym zdrowym, uczciwym rumieńcem, znamionującym duszę nieskalaną jeszcze, nie przegniłą do dna samego.
Gdy mijał otwarte drzwi, czernią wieków okrytej katedry, uczuł nagle w duszy nieprzepartą potrzebę modlitwy, ukorzenia się przed Panem wszechświata, zaczerpnięcia tam, w tej poważnej świątyni Pańskiej, sił do walki, do oporu, do zmiany sposobu życia.
Z pochyloną głową wszedł do wnętrza. Kościół był prawie próżny; w bocznej kaplicy na lewo, ksiądz, staruszek biały jak gołąb odprawiał cichą mszę; a z tych ciemnych, marmurowych ścian, z tych grobowców i tablic pamiątkowych, wiała dziwna jakaś powaga; zdawało się Władysławowi, że nawa kościelna napełnia się postaciami, które od wieków już spoczywały pod murawą tej ukochanej, kresowej ziemi, tam w mogiłach, wznoszących się na pobojowiskach — że widzi, poznaje w tłumie i te także twarze, które widuje u siebie w domu na portretach rodzinnych, które zna tak dobrze — a wszyscy oni, ci pancerni, ci karmazynowi, spoglądają nań z obrzydzeniem, wskazują nań palcami i szepcą: Zdrajca! Zaprzaniec! Marnotrawca mienia narodowego! Gwałciciel tradycyj rodzinnych!.. — I zrobiło mu się tak ciężko, tak gorzko w sercu, że bezwładnie prawie padł na kolana, głowę oparł na zimnych marmurowych płytach posadzki i korzył się przed Bogiem i przed tym tłumem, mocą własnej wyobraźni wskrzeszonych kresowych rycerzy.
Istnieje stan duszy ludzkiej, w którym staje się ona tak potężną i jasnowidzącą, że przenika jednem spojrzeniem całe życie ludzkie, całą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość nawet; nie ma dla niej wówczas zapory ziemskiej, śmiałem okiem sięga ona za kręgi zmysłom przystępne i wkracza w niezbadane dla zwykłych dusz ludzkich krainy.
Taki stan duszy miewali dawniej wielcy wieszcze i prorocy starego zakonu, w taki stan pogrążeni są czasem siwowłose starce, patriarchowie ludowi... A spoglądający na nich z podziwem lud żegna się wówczas pobożnie i szepcze trwożliwie: — Cicho! cicho! dziad z Bogiem rozmawia! Lecz nie tylko starcom jest dane rozmawiać z Bogiem, są i inni ludzie, młodzi i grzeszni, którzy jeżeli w ich duszy złożono w dzieciństwie iskrę prawdziwej wiary, to miewają i oni w życiu chwilę takiego natchnienia, takiego uduchowienia i w wówczas wznoszą się na wyżyny przystępne zazwyczaj tylko wieszczom, prorokom i starcom siwowłosym.
Władysław klęcząc w murach kamienieckiej katedry, uczuł w duszy tę dziwną egzaltację, i ujrzał nagle, od razu, wszystkie swe błędy i zobaczył przed sobą jasną, wyraźną, świetlaną drogę obowiązku.
Do uszu jego doleciał głos dzwonka — podniósł głowę i ujrzał na stopniach ołtarza siwego kapłana wznoszącego biały opłatek... Hostję świętą. Pochylił więc znowu czoło i bił się w piersi i szeptał drżącym ze wzruszenia głosem: Mea culpa! mea culpa... mea maxima culpa!... I jaśniej mu się zaczęło robić w duszy i lżej na sercu i strumień jakiś ożywczy rozlał mu się po wszystkich tętnicach. Uczuł, że nowe życie dlań się zaczęło; życie opromienione zdrowem i ożywczem światłem.. Demon — jak go zwał hrabia Karol — a właściwie anioł biały zwyciężył... Klub nietoperzy stracił swego prezesa.
Msza się skończyła. Władysław wstał z klęczek i raźno z podniesioną głową wyszedł z kościoła. Czytał teraz jasno w duszy własnej. Czuł teraz wyraźnie, że kocha Jadwigę, nie tą ziemską pożądliwą miłością, do której czuł w tej chwili wstręt i obrzydzenie, ale innem, podnioślejszem uczuciem. Nie kocha on li oczu jej czarnych, ust purpurowych, nie marzy o jej alabastrowem łonie... lecz czci w niej symbol, czci przyszłą kapłankę domowego ogniska, przyszłą matkę rodu, która zaszczepi w duszach i sercach jego dzieci te uczucia, te przekonania, które przekazywały matki synom przez cały szereg pokoleń, od kiedy ród jego istnieje. Czuł, że kocha on i pożąda nietyle jej osoby, jak uzdrowienia, jak karbów obowiązku, jak słodyczy domowego ogniska, które ona mu wraz z sobą przyniesie.
Był już zupełnie zdecydowany.
Pewnym i śmiałym krokiem wszedł do swego pokoju, obudził Żorża, kazał mu nie wpuszczać nikogo do pokoju, nie budzić go pod żadnym warunkiem przed dwunastą godziną — i położył się spać. Spokój duszy, który w nim teraz zapanował i znużenie fizyczne spowodowały, że zasnął odrazu, mocno i spokojnie... A we śnie widział — tak jak na jawie — jak biała, wyanielona postać jego matki zbliżyła się do niego i wyciągnęła ręce nad głową syna, błogosławiąc go na drogę nowego życia.