<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Kniakiatrja
Podtytuł (Z podróży po Hiszpanji)
Pochodzenie Po szerokim świecie
Wydawca Ignacy Płażewski
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KNIAKIATRJA.
(Z podróży po Hiszpanji).
Nowela.

Wychodził z kawiarni Colon, słynnej w całej Granadzie. W otoczeniu kilku eleganckich młodzików i strojnych kobiet wydawał się bardzo skromnym w swojem czarnem obcisłem ubraniu. Jedna wszakże z kobiet, dumna, wspaniała blondynka, o postawie królewskiej, nie spuszczała oczu z mizernej, ruchliwej twarzy znakomitego espady Manole. Nie było wątpliwości, że wyróżniała go pośród całego grona najbardziej arystokratycznych przedstawicieli gran Espana.
Towarzystwo było rozbawione, roześmiane i trochę podniecone po kilku szklankach aromatycznej Mansanilla. Zatrzymało się w cieniu i czekało na samochody.
Nagle Manole, rozmawiający z piękną panią, szybko się obrócił, gdyż poczuł, że ktoś zlekka dotknął jego ramienia. Spojrzał i drgnął. Była to Golondina, hitana, ostatnia miłość przelotna modnego espady.
— Nie przychodzisz więcej... — szepnęła z namiętnym wyrzutem.
— Jestem ciągle zajęty! — odparł.
— Widzę — syknęła hitana i obrzuciła płonącemi oczami eleganckie towarzystwa.
— Kontrakty na „corridas“... — objaśnił, podnosząc skórzany futerał z wysuniętemi czerwonemi rękojeściami szpad. — Dziś mam trzecią walkę z bykami.
Umilkli. Wszyscy z zaciekawieniem przyglądali się matadorowi i małej, zwinnej, wzburzonej hitanie. Nie odchodziła jednak.
— Przyjdę dziś po „corrida“ — rzucił Manole — napewno przyjdę!
— Nie przyjdziesz!... — wyrwało się z namiętnym jękiem cygance. — Ale wszystko jedno! Słuchaj! Dziś będzie wypuszczony zły, piegi byk ze stada dona Pedro de Terrones. Strzeż się! Weź ten talizman, to „kniakiatrja“, stary arabski talizman ze krwi 13 jaskółek, przyrządziła go stara Dalmarez...
— Dziękuję, Golondino! — rzekł Manole, chowając do kieszeni woreczek z talizmanem.
— Weź!
Rzekłszy to, cyganka zajrzała matadorowi w oczy i jak wąż wśliznęła się do tłumu ulicznego, mignąwszy niby płonącą żagwią, purpurowym szalem w wielkie szmaragdowe kwiaty.

Tegoż dnia tłumy żądnych krwawego widowiska ludzi zapełniły wielki cyrk, gdzie się odbywały „corridas“, czyli walki byków. Pierwsze dwie „corridas“ przeszły bez żadnego napięcia, gdyż występowali mało znani, młodzi matadorowie. Zato, gdy na arenie zjawiła się trzecia „esquadrilla“, cyrk zagrzmiał od wiwatów. Wśród kapadorów, banderilljerów i pikadorów, w pięknym, zielonym, haftowanym srebrem stroju szedł Manole. Niedbałym ruchem kapelusza odpowiadał na powitanie tłumu, uśmiechał się i, doszedłszy do parapetu areny, zatrzymał się i stał spokojny, pewny siebie.
Po sygnale, danym z loży sędziów, wypuszczono byka. Stalowo-szary, w wielkie czarne plamy, o rogach wysuniętych naprzód tuż nad szerokim łbem, wypadł, w oka mgnieniu obejrzał całą arenę i popędził w stronę najbliższego pikadora. Mignęły w powietrzu nogi podrzuconego wraz z jeźdźcem konia i szeroka struga krwi bluznęła na zalany słońcem piasek z jego rozdartej rogami piersi. Nie zatrzymując swego pędu, byk pomknął za kapadorem Bienvenida, znanym ze swej zuchwałości. Lecz Bienvenida, robiąc zygzaki, dobiegł do parapetu i przeskoczył parkan, chroniąc się od napastnika.
— Brawo, byk Famoso! Hańba Bienvenidzie! — ryczał tłum. — Famoso tymczasem szalał. Przewrócił jeszcze dwa konie i dopiero wtedy zatrzymał się na środku areny, ze wściekłością ryjąc piasek i głucho rycząc.
Trzy razy bez skutku, z wielkiem narażeniem życia najlepsi „banderilleros“ — Joze Manfredi, El Rubio i Vincento Prieto usiłowali wbić w potężny kark byka swoje strzały. Famoso jednym ruchem sprężystego ciała wybijał je z rąk napastników, a gdy El Rubio zatknął nareszcie dwie banderille, byk, nie zwracając żadnej uwagi na barwne płaszcze kapadorów, jednego po drugim zabił pozostałe trzy konie i rozproszył po arenie całą „esquadrillę“ jak stadko płochliwych wróbli.
Wtedy rozległy się dźwięki trąbki i na arenę powolnym krokiem wyszedł Manole. Zdjął kapelusz i rzucił go tłumowi. Stanął ze szpadą, ukrytą w purpurowym płaszczyku i, tupnąwszy nogą, krzyknął:
— Famoso, ole!
Zdziwiło go bardzo, iż na ten okrzyk, który jest przecież wołaniem śmierci, przeczuwanem przez każdego byka na arenie, Famoso, nie namyślając się ani na chwilę, pomknął ku niemu, wystawiwszy naprzód skrwawione rogi, podobne do ogromnych wideł. Manole nie miał nawet czasu do wykonania efektownego „el chico de dos poses“, przepuściwszy byka pod prawem ramieniem, nie ruszając się z miejsca. Coś olbrzymiego, jak toczący się złom skały, mignęło przed nim i — Manole, ten ubóstwiany espada, skoczył na bok, mijając się z piegiem ciałem byka.
— Famoso! Famoso! — wrzeszczał tłum dokoła byka.
Manole lewą ręką rozpiął koszulę na piersiach, odnalazł woreczek z talizmanem, ścisnął go i szepnął:
— Kniakiatrja... Golondina!
Znowu stanął w pozycji i po chwili znowu był zmuszony skoczyć na bok, gdyż napad był nieuchwytnie szybki i pełen rozpędu nieobliczalnego.
— Trzeba skończyć! — pomyślał Manole i znowu powtórzył:
— Kniakiatrja... Golondina!
Teraz przeciwnicy stali przeciwko siebie.
Matador, z purpurową kapą w lewem ręku i z połyskującą szpadą, wymierzoną w grzbiet zwierza — w prawem. Zdawało się, że ostra klinga zawisła, wbita w powietrze, tak była nieruchoma, już dążąca w znane tylko espadom miejsce, gdzie się łatwo zanurzała, dochodząc do serca.
Famoso stał zaczajony, czujny, z wywalonym czarnym ozorem, z rozwścieczonemi oczami, w purpurowym płaszczu własnej krwi, spływającej mu po bokach.
Mierzyli się wzrokiem, czekając na najmniejszy ruch. Tak trwali przez kilka długich chwil. Nagle byk skoczył naprzód. Manole uczuł, jak szpada drgnęła mu w ręku, ostry ból w dłoni zmusił go do puszczenia rękojeści, lecz w tej chwili wszystko znikło mu przed oczami. Zapadła noc, gdyż rogi byka dosięgły go.
Już był nieprzytomny, gdy podrzucony w powietrze spadł na arenę, a byk, nie widząc już wymachujących płaszczami kapadorów, nadział go jeszcze raz na rogi i znowu wyrzucił wysoko w powietrze, jak ogromny, ciężki, skrwawiony łachman.
Gdy espada pozostał na piasku nieruchomy i martwy, a Famoso gonił jednego z kapadorów, rozległ się sygnał z loży sędziów. To był znak, żeby byka zabrano z areny.
Po chwili zjawił się lekarz. Długo badał leżącego matadora, nareszcie podniósł się i stentorowym, obojętnym głosem oświadczył:
— Espada don Pedro Manole nie żyje!
Wtedy rozległ się gdzieś na „banda del sol“ groźny krzyk kobiecy.
— Manole! Manole! Zabiłeś moje serce zdradą, „Kniakiatrja“ zemściła się za mnie. Pedro! mój Pedro!
W tych ostatnich słowach była dzika, namiętna rozpacz, lecz utonęła ona wśród krzyków i zgiełku wzburzonego wypadkiem tłumu cyrkowego, tłoczącego się i zbiegającego na arenę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.