Mekka afrykańskiego Islamu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mekka afrykańskiego Islamu
Podtytuł Z podróży po północnej Afryce
Pochodzenie Po szerokim świecie
Wydawca Ignacy Płażewski
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MEKKA AFRYKAŃSKIEGO ISLAMU.
Z podróży po północnej Afryce.

Otoczony murami odwiecznemi, wrośniętemi w skały, już w piachy się rozpadające, stoi, zdaleka widzialny, połyskujący bielą budynków, strzelający pod turkusowe niebo smukłemi minaretami swoich meczetów — Fez, oficjalna stolica sułtana i siedlisko wpływów Islamu na całą Afrykę.
Pałac sułtana, skryty dla wszystkich za wysokiemi murami, otoczony czarną gwardją senegalczyków i „szleu“ z wojowniczej Berberji, mówi o czemś jeszcze niezapomnianem zielonemi i niebieskiemi kaflami swoich meczetów i wierzchołkami topoli i palm daktylowych.
Tak samo ukryty za zmurszałemi od starości cyprysowemi podwojami meczetów, rozrzuconych po wszystkich dzielnicach miasta, zasłuchany w szeptach nabożnych swych wyznawców, skupił się w sobie Islam. Nic go nie obchodzi, że Arabowie w burnusach i turbanach jeżdżą francuskiemi pociągami i autobusami, że odwiedzają teatry, koncerty, kina i restauracje; nie odzywa się na odgłosy tysięcy robotników, budujących szosy, szpitale, osuszających bagna i przerzucających przez głębokie wąwozy Atlasu lekkie piękne mosty.
Tam za cyprysowemi drzwiami każdy mułła wie, że o wyznaczonej przez Koran godzinie wszystkie serca i umysły Arabów połączą się w ogólnym hymnie chwały Twórcy i Jego Proroka.
Dzięki uprzejmości rządu francuskiego i generała de Chambrun, mogę zwiedzić Marokko dokładnie i widzieć to, czego przeciętny turysta widzieć nie może.
Tu, w tym Fez-el-Bali rzuca się w oczy wielka umiejętność Francuzów zachowywania życia tubylczego w jego pierwotnej formie, ułatwiając i ulepszając najważniejsze jego zewnętrzne formy. A więc teraz już rzadko który Arab zwraca się o pomoc do arabskiego znachora, woli bowiem iść do francuskiego szpitala; zamiast długiej wędrówki osłem lub koniem, jedzie koleją lub autobusem; kupuje narzędzia rolnicze, maszynę do szycia i drobne przedmioty do codziennego użytku. Lecz poza tem od marszałka Lyautey, potężnego rezydenta Francji w Marokku, do ostatniego urzędnika — nikt nie wdziera się w wewnętrzne, tradycyjne życie Arabów. To też tuż pod murami Fezu spotykałem dawne, czarne od dymu ognisk namioty wełniane koczowników beduińskich i berberyjskich, widziałem ciągnące ulicami miasta orszaki ślubne, odprowadzające oblubieńca do domu jego żony, której odrzuci z twarzy zasłonę i ujrzy ją na radość lub zgryzotę po raz pierwszy w życiu; w dzielnicy Medina w wązkich uliczkach oglądałem domy, pamiętające z pewnością dzień, gdy z nich wychodzili wojownicy na podbój Hiszpanji, a gdzież teraz po dawnemu wre życie rodzin arabskich i gdzie z poza krat małych okienek wyglądają rozmarzone oczy i tatuowane twarze mieszkanek haremów i gdzie, jak przed wiekami, pracują w pocie czoła niewolnicy, których już jednak, podług prawa, przejętego od Francuzów, nie wolno pozbawiać życia, torturować i sprzedawać, jak bydło.
Prawo głosi: Niewolnik zbiera i chroni twoje skarby. Sprzedaj go dopiero wtedy, gdy ci grozi, że ciebie samego uczynią niewolnikiem.
Widziałem w Fezie meczet i medersa Bun Anania, gdzie „niewierny“ może oglądać i podziwiać tylko dziedziniec z fontanną dla rytualnych kąpieli i starożytną rzeźbę cyprysowych drzwi, framug i sufitów, przechowujących żywe barwy dawnych farb. Płyty z onyksu i marmuru, odpolerowane bosemi stopami wiernych, jak zwierciadło, a za drzwiami samego przybytku Proroka żaden europejczyk nigdy nie był.
W Fezie przebywają najbardziej uczeni i poważni mułłowie, którzy po kilka razy odwiedzali Mekkę i dotykali świętej chorągwi Mohameda-Proroka. Tu w medersach odbywają się spory i dysputy religijne, tu daje się rady tym, którzy już przeżyty Wschód muzułmański chcą odrodzić i pchnąć go na inne tory życia i dziejów ludzkości.
W Fezie, w cieniu wysokich murów, odrapanych i pogryzionych zębem czasu, w wązkich uliczkach, załamujących się wśród ślepych ścian, na gwarnych souk‘ach, czyli handlowych zaułkach, na drogach, prowadzących do bram miasta, śród grobowców starego cmentarza, czuje się nieokreśloną tajemnicę, mglistą, fanatyczną, marzycielską, nieżywą, którą nosi w głębi swego uśpionego serca Islam; lecz Francuzi z uśmiechem na ustach, z przyjacielskim żartem chodzą w tym tłumie Mekki afrykańskiej, pewni siebie i swojej misji, którą pełnią nie dla Francji tylko, lecz dla całej ludzkości. Niejeden naród mógłby posłać tu na te olbrzymie, urodzajne obszary tysiące swoich synów, aby dopomogli Francji dokonać dzieła w imię hasła:
Liberté, fraternité, éalité!
Dziwne się wydaje to hasło, ożywiające wszystkich tu pracujących, obok nawoływania „muezzinów“.
— La Illah Illa Allah u Mahomed Rassul Allah, Allah Akbar!
W tej dziwnej symbiozie syntetycznego rozumu potomków encyklopedystów i twórców wielkiej rewolucji z entuzjastycznym i fanatycznym Islamem jest wielka siła Francji.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.