Ślepy Arab
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ślepy Arab |
Podtytuł | (Z podróży po Afryce Północnej) |
Pochodzenie | Po szerokim świecie |
Wydawca | Ignacy Płażewski |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Graficzne B. Wierzbicki i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Szedł bez celu.
Patrzał, lecz nic nie widział — ani strojnego tłumu „paryżan Afryki“, jak siebie nazywają Francuzi w Algierze, ani mknących z hałasem tramwajów, ani morza ciemnego, jak najciemniejszy szafir, ani wspaniałych drzew, nigdy nie zrzucających bogatych szat.
Był bardzo zamyślony, a myśli jego nie były wesołe, gdyż marszczył czoło i mocno zaciskał blade wargi. Nie cieszyło go zimowe słońce Algieru, purpurowo-żółte, łagodne i łaskawe, jak uśmiech pogodnego starca.
Ciepło było i żaden listek na drzewach nie drgnął, lecz idący w zadumie człowiek podniósł kołnierz palta i raz po raz pocierał zimne ręce.
Zatrzymał się nareszcie i, zdawało się, oprzytomniał. Stał tuż nad portem, oparty o kamienny parapet Boulevard de la République. Oprzytomniał zupełnie i rzucił okiem na olbrzymią przestrzeń zatoki, gdzie huczały przychodzące i odpływające statki, warczały krany elektryczne i setki robotników wszystkich barw, odcieni i narodowości darły się w niebogłosy, znosząc ciężkie paki z daktylami i duże bele wełny kejruańskiej.
Grymas ostrego bólu nagle wykrzywił bladą, zbiedzoną twarz.
— Czyżby... czyżby i ci? — syknął.
Przed oczami powstał mu po raz tysiączny obraz z życia lat ostatnich. Po męce i zgrozie ucieczki z Rosji przybył ze swego majątku na Podolu do Polski, służył w wojsku, gdy kraj zażądał ofiary krwi i życia, a później trafił w toń codziennego błotka parafjalnego, w wir drobnego podstępu, plotek, oszczerstw i zawiści.
— Ciasno, ciasno tam — u nas! — pomyślał.
Przypomniał sobie, że do tego wniosku przyszło też 3 przyjaciół-sąsiadów, przybyłych z nim z Podola. Naradzili się, a pewnego dnia wyruszyli w świat daleki, aby szukać szerokich pól i wolnego powietrza, którego na rodzimej ziemi im zabrakło. Postanowili jechać do Afryki, do Konga, gdzie jeszcze wre walka o każdą piędź ziemi, o każdy krok wgłąb dziewiczej dżungli, lecz gdzie też cenią rozmach mięśni i mózgu, wytrwałość i poryw.
Przybyli do Algieru. Tu on zachorował, a był nie sam, gdyż miał ze sobą żonę i córeczkę kilkumiesięczną. Był więc zmuszony pozostać tu, w tym rozpalonym do białości Algierze, towarzysze zaś podróży pojechali dalej, obawiając się, aby nie opuścić sezonu, a że on był najbogatszy, więc oddał im znaczną część swoich pieniędzy, które mieli mu zwrócić natychmiast po urządzeniu się na jakiejś upatrzonej plantacji.
Minęło już jednak sześć miesięcy, a od przyjaciół nie było ani listu, ani pieniędzy. Tymczasem szczupły zapas franków doszedł już do końca. Nie mógł pracować, gdyż wciąż zapadał na zdrowiu. Żona, młoda, zawsze pogodna, pełna pomysłów i wielkiej siły ducha kobieta, sama zabrała się do pracy, odnajmowała pokoje i dawała obiady. Istnieli z dnia na dzień i czekali na wieści od tamtych. Lecz wieści nie przychodziły. Spochmurniała twarz chorego, i coraz częściej, sprawiając mu ostry, nieznośny ból, przeszywała mózg myśl, pełna gorzkiego zwątpienia.
— Czyżby i oni, przyjaciele z dni dziecinnych, rodacy, nie dotrzymali obietnicy i pozostawili nas na pastwę losu? Czyż to być może?!
Nie chciał dać samemu sobie odpowiedzi na to pytanie, gnębiące go coraz częściej. Nie odpowiedział też nań i teraz, tylko wargi zacisnął i znowu zamyślił się głęboko.
Była to właśnie wigilja Bożego Narodzenia, a on nie miał, ani na wieczerzę tradycyjną, ani na upominki dla żony i córeczki, ani na choinkę, którą już był upatrzył na łodzi jakiegoś rybaka z Kabylji, z przeciwległego brzegu zatoki.
Westchnął i bez celu powlókł się dalej. Nie spostrzegł nawet, że wszedł na ulicę Bab-el-Oued, i tu nagle uderzył go dziwny w swej architekturze niemal pogańskiej kościół Notre-Dame des Victoires. Ogromna, ośmiokątna kopuła nad ciężkim kwadratowym budynkiem z olbrzymich, ociosanych głazów wywołała wspomnienia o historji tej budowli.
Niejaki Piccini, Włoch, krewny dwóch kardynałów, nagle wyemigrował w 1617 roku z Florencji do Algieru. Tu przyjął muzułmanizm, stał się gubernatorem i zarazem potężnym korsarzem, znanym pod imieniem Ali Bicznin, który był postrachem dla kupców, pływających po morzu Śródziemnem. Ten to Ali zbudował meczet Proroka, który z 1843 roku opuścił święty „mihrab“, ustępując miejsca Chrystusowi.
— Krewny kardynałów i też zdradził, a cóż dopiero — oni? — pomyślał, i postacie trzech przyjaciół, jak żywe, stanęły mu przed oczami. Nie patrząc już więcej na dzieło straszliwego renegata, szedł dalej, idąc w stronę starego miasta, pnącego się do góry, gdzie na szczycie stały ruiny tureckiej twierdzy — Kazby. Krętemi, ciągle załamującemi się, krzyżującemi uliczkami, brudnemi schodami, wykutemi w skałach, podnosił się coraz wyżej i wyżej.
Zatrzymał się na chwilę, aby odpocząć trochę; czynił to jednak bezwiednie, jak wszystko to, co robił w ciągu ostatnich dni wielkiego zwątpienia w czystość duszy ludzkiej, zamknięty w trzech dawnych przyjaciołach.
— Panie Wojnarowski! — zagadnął go nagle przechodzący Francuz, kalecząc straszliwie polskie nazwisko. Był to jeden ze stołowników żony, drobny urzędnik telefonów. — Co pan tu robi?
Wojnarowski drgnął i po chwili namysłu odparł zmieszany:
— Zwiedzam miasto...
— Pogoda istotnie prześliczna! — zawołał Francuz. — Do widzenia! Śpieszę się na dyżur.
Wojnarowski pozostał sam i chciał iść za Francuzem, lecz coś ciągnęło go dalej. Nie mógł się oprzeć tej niepojętej sile i poszedł. Ujrzał wkrótce mały meczet Dżama Safir, i w pobliżu zatrzymał się około trzech wiekowych figowców małego muzułmańskiego „cmentarza księżniczek“, gdzie są grobowce Fatimy Bennt Hassan Bey i niemniej od niej czczonej Nfissy Bennt Hassan Basza.
Na cmentarzu Wojnarowski spotkał tylko jednego człowieka. Był to wysoki, cienki, jak trzcina, Arab-ślepiec. Posłyszawszy kroki, żebrak poważnym głosem zaczął zwykłą tyradę:
— W imię miłych sercu Allaha Fatimy i Nfissy daj ubogiemu jałmużnę, o co cię, przechodniu miłosierny, prosi ślepy Mahmed Ali Ben Gudi! Adżi ghytny!
Wojnarowski podszedł i dał żebrakowi kilka centymów, Arab nagle się wyprostował, odrzucił w tył kaptur burnusa i jął nadsłuchiwać, podnosząc i opuszczając powieki ślepych oczu. Jakieś dziwne, wprost przerażające skupienie było na tragicznej, wsłuchanej twarzy Araba.
— La Illa Illah! Bóg jest Bóg! — szepnął po chwili i już głośniej dodał, robiąc nacisk na każdem słowie: — Powracaj szybko, natychmiast do domu! Potrzebny ci i potrzebujący ciebie człowiek idzie w stronę twego domu. Śpiesz się i opieka Allaha niech będzie nad tobą! Allah ikun maak!..
Wojnarowski, nie namyślając się i nie czując zmęczenia, zaczął zbiegać na dół, ku nowemu miastu. Gdy wpadł do domu, wybiegła mu na spotkanie żona, rozpromieniona, szczęśliwa, i zaczęła mówić szybkim, urywanym od wzruszenia głosem:
— A widzisz? widzisz? Jacy poczciwi! Przyjechali do Konga, już pracują, a nam przysłali cały dług... caluteńki do ostatniego franka. Ale chodź już, bo woźny z banku już chciał odejść, z trudnością udało mi się go zatrzymać!..
Polska wigilja w małem mieszkanku Wojnarowskich przeszła wesoło i szczęśliwie. Była wieczerza tradycyjna i choinka dla Maniusi złotowłosej; były upominki świąteczne dla pani Wojnarowskiej i dla malutkiej córeczki.
W sercach tych dwojga Polaków, zarzuconych na brzegi Afryki, gorącem płomieniem rozgorzała tego wieczoru bezgraniczna wdzięczność dla Twórcy sił i rzeczy, który nie zezwolił duchom zła i zwątpienia zagasić ognia wiary w szlachetność duszy polskiej, rodzimej, umiłowanej.