Po szerokim świecie/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Po szerokim świecie | |
Podtytuł | Nowele, obrazki i szkice z podróży | |
Wydawca | Ignacy Płażewski | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | Zakł. Graficzne B. Wierzbicki i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ŚWIECIE.
B. Wierzbicki i S-ka
w Warszawie.
Nazwisko autora niniejszego zbiorku nie jest obce ani Polsce, ani Europie, ani Ameryce. W ciągu trzech ostatnich lat książki Antoniego Ossendowskiego zostały przetłumaczone na piętnaście języków świata i wydawane w setkach tysięcy egzemplarzy.
A książki te to wspomnienia z wielkiej podróży-ucieczki autora przez Azję Centralną, podróży odbytej konno z karabinem na ramieniu — w obronie własnego życia, zagrożonego przez bolszewików. — To jedna wielka karta z życia, z życia co było huczne, burzliwe i w przygody wszelakie pełne.
Antoni Ossendowski urodził się na Witebszczyźnie, szkoły i uniwersytet kończył w Petersburgu, gdzie też spędził dłuższą część swego życia, poświęcając się pracy naukowej, pedagogicznej i dziennikarskiej.
W czasie wojny japońsko-rosyjskiej, gdy wybuchła rewolucja na Dalekim Wschodzie, został prezydentem rewolucyjnego rządu, by odpokutować to później długiem więzieniem. Duch-rewolucjonista mieszkał w Ossendowskim stale, bo jeszcze za czasów studenckich, jako „rewolucjonista“, często odwiedzał zaciszne cele więzienne.
Lecz dopiero wielka wojna i za nią idąca rewolucja w Rosji z życia Antoniego Ossendowskiego uczyniły epopeję godną uwiecznienia. Ucieczka przed bolszewikami przez tajemniczą i pełną grozy Azję Środkową do Chin, a później Japonji, Ameryki i wreszcie na Ojczyzny łono — to właśnie ta powieść jego życia, co tak interesuje świat, wzbudza namiętne polemiki, dyskusje i... walkę Sowietów przeciw niemu.
„Po szerokim świecie“ częste odbywając podróże, Antoni Ossendowski dużo zawsze ciekawych rzeczy umie powiedzieć czytelnikowi, gdy chwyta za pióro.
W niniejszym tomiku przedewszystkiem zebrane zostały nowele i wspomnienia z ostatniej podróży autora do Afryki Północnej, choć po szerokim świecie bywając, nie zapomniał Antoni Ossendowski opowiedzieć czytelnikom „Bibljoteki Domu Polskiego“ o rozmachu businessman’ów amerykańskich, ani o legendarnym „Królu Świata“, panującym w podziemnych krainach Azji, co tak bardzo interesuje teozofów.
Legenda ta była już poprzednio znana ze studjów literatury hinduskiej i z dzieł teozoficznych, lecz, jak pisze w „Atanör“ najlepszy znawca literatury hinduskiej i ezoterycznej, prof. René Guénon, autor „Orient et Occident“ — polski podróżnik-literat dał cały szereg nowych odcieni tej tajemniczej legendzie.
Ponieważ otrzymuję dużo listów z różnych zakątków świata z zapytaniem o szczegółach mojej ostatniej, najświeższej podróży, którą odbyłem ubiegłego lata i jesieni, chcę podzielić się ogólnemi wrażeniami, starając się odpowiedzieć na najważniejsze stawiane mi pytania.
Podróż swoją rozpocząłem od Hiszpanji.
— Dlaczego? — spytają mnie moi czytelnicy. Dlatego, że jak się wyraził znakomity francuski pisarz Frédéric Lefèvre — nie można zrozumieć Afryki arabskiej bez zrozumienia Hiszpanji — tego progu historji i cywilizacji maurytańskiej.
Miał on zupełną słuszność, gdyż, zaczynając od Toledo i aż do południowej morskiej granicy Hiszpanji, spotykałem niezatarte przez wieki i odmienną kulturę ślady cywilizacji arabskiej, a ślady epoki panowania królów maurytańskich, gdy robię teraz retrospektywny przegląd swoich wrażeń, są jeszcze bardziej głębokie, trwałe i żywe w typach ludności niektórych prowincyj, naprzykład Andaluzji, w obyczajach, przesądach, tańcach i muzyce.
Symbolem tego okresu czarnych władców, którzy przyszli z Azji, podbili całą północ Afryki i zastępy jej wojowników rzucili na Europę, opanowawszy półwysep Iberyjski, jest wieża de la Giralda w Sewilli, stanowiąca dumę i osobliwość tego miasta hiszpańskiego.
Kilka słów o historji tej wieży odrazu wprowadza podróżnika do Afryki. Wzniósł ją w XII w. król z dynastji Almohadów, Yakoub el Mansur, czyli Abou Yakoub, rozkazawszy prawie jednocześnie zbudować wieżę Hassan w Rabacie (Marokko), która zresztą nie była ukończona i minaret Kutubia w Marrakeszu (południowe Marokko).
Niejednokrotnie zaznaczałem, że bardzo się interesuję „romantyzmem ziemi i ludów“ i czy będzie to romantyzm energji na poruszonej traktorami i tętniącej maszynami fabryk ziemi Stanów Zjednoczonych, czy też romantyzm ziemi uśpionej, znękanej przez wieki walk, gdzie leniwie wloką się długiemi sznurami ładowane daktylami wielbłądy. Interesuje mnie to, gdyż w przejawach romantyzmu znajduję ogólne ludzkie cechy psychologiczne, ogólne od zamierzchłych czasów przechowane wierzenia, obyczaje, a wtedy widzę na naszej planecie jedną, tylko jedną nację — nację ludzką; ona zaś mówi do mnie zrozumiałą mową, że nastanie czas wspólnego porozumienia się i ustalenia pokoju i szczęścia na ziemi.
Zapisałem w Hiszpanji z opowiadań wieśniaków hitan-tancerek hiszpańsko-cygańskich — dużo przesądów, zaklęć, tajemniczych lekarstw i wiem teraz, że przyszyły one tu do kraju dumnych katolickich królów i „świętej inkwizycji“ z północy afrykańskiej, a tam — z głębin Azji lub pozostały po starożytnym Egipcie i... Atlantydzie.
W Afryce zwiedziłem Wysoki Atlas, brzeg Atlantyku, Marokko, Algerję, Tunis, słyszałem ryk dział i szczękanie karabinów podczas bitwy wojsk Abd-El-Krima z Hiszpanami; widziałem nocne misterje muzułmańskie; patrząc na kręcących się derwiszów, przypomniałem sobie rosyjskich sekciarzy chłystów i indyjskich fakirów; wdychałem gorące powiewy Sahary; prażyłem się i wysychałem, jak sztokfisz suszący się na słońcu, gdy trafiałem w pasmo Sirokka; zachwycałem się tańcami pięknych kobiet z tajemniczego plemienia Uled-Nail i znajdowałem podobieństwo do tańców perskich, kaukazkich i bajader z Hindustanu; razem z zaklinaczem wężów Si-ben-Kefen łapałem jadowite wipery i straszliwe „naja“ — pokrewne kobrom dżungli indyjskich; strzelałem do dzików, antylop, szakali i czerwonych kuropatw; miałem długie przyjacielskie rozmowy z żyjącymi „świętymi“, czyli Marabout, z których niektórzy pochodzili z prostej linji od Fatmy, ukochanej córki proroka Mahomeda; wsłuchiwałem się w monotonne nawoływania muezzinów, gdy o wschodzie słońca wykrzykują ze szczytów minaretów: „La Illa Illach Allach u Mahomed Rassul Allah, Allah Akbar“.
Jednocześnie przed mojemi oczami przechodziła mądra psychologiczna polityka Francji, pozostającej oko w oko z Islamem, Islamem obudzonym i ponurym; piękne miasta Rabat, Kazablanka, Oran, Algier, Tunis, Konstantyna; koleje, drogi automobilowe, szpitale, szkoły, autobusy, samochody, przecinające piasczysty ocean pustyni, kopalnie żelaza, fosforytów, miedzi; plantacje wina, oliwek, tytoniu, fig, granatów; racjonalne fermy francuskie, włoskie i hiszpańskie; cudne stadniny koni arabskich i syryjskich; dziwaczne stada strusi; fantastyczne roboty hydrauliczne, a obok trwające już od wieków sztuczne baseny i kanały podziemne, doprowadzające z Atlasu wodę do Marrakeszu i Figuigu; bogate oazy palm daktylowych i pierwotne role arabskich wieśniaków, używających drewnianych pługów, pozostałych od czasów Chrystusa.
Trudno byłoby wszystko wyliczyć, com widział i słyszał w tym dziwnym kraju, gdzie najwyższa kultura mknie całym pędem obok wlokącej się z wiarą w przeznaczenie cywilizacji Islamu i jeszcze czegoś, bardziej starożytnego i zagadkowego, co wzbudza myśl i fantazję.
Na swoje usprawiedliwienie opowiem jeden moment z mojej podróży. Powracałem z Sahary od Tuggurtu i Biskry wspaniałym samochodem „Citroyen“, a gdy zabrakło w nim wody, przyniósł mi ją „święty“ z dłońmi pomalowanemi na czerwono i objaśnił mię, że robi to na pamiątkę o tych potężnych „magach“, które niegdyś tu panowały, a pochodziły z czerwonej rasy. Ten sam „święty“, który bezwiednie mówił mi o starożytnych Atlantach — olbrzymach i magach, poradził wstąpić do Timgadu. Usłuchałem go i ujrzałem tu dziwny, wzruszający obraz „umarłego miasta“. Ziemia zrzuciła z siebie płachtę z piasku, drobnych kamieni i suchych, twardych traw i odkryła szkielet olbrzymiego miasta rzymskiego z II wieku naszej ery. Chodziłem po gigantycznych płytach jego ulic, siedziałem na marmurowych ławach, gdzie niegdyś przechadzali się i siadywali dumni patrycjusze rzymscy i w miedź zakuci pretorjanie wielkich cezarów „Romae aeternae“...
Znowu myślałem, marzyłem, wypytywałem, czytałem, zbierając materjały dla nowej książki mojej o Afryce Północnej. Całe życie moje przeszło we włóczędze po świecie, wszyscy ludzie są dla mnie braćmi, umiem z każdym mówić i znaleźć drogę do jego serca. W Afryce tej jesieni miałem długie rozmowy z mądrymi administratorami i generałami Francji, „wielkimi władcami“ arabskimi, z kupcami, żydami marokańskimi, z Berberami, Kabylami, miłującymi nad wszystko wolność, z wojownikami Shleu, z tragicznemi Suss i z nomadami Sahary. Nic więc dziwnego, że przywiozłem ze swej podróży olbrzymi bagaż wrażeń, spostrzeżeń, studjów. Być może przywiozłem coś takiego, czego inni podróżnicy nie widzieli, nie słyszeli. Być może, że jakiś nowy Sven Heddin zacznie polemikę przeciwko mnie za to tylko, że sam tego nie widział.
Wobec tego, pisząc o Afryce, napiszę książkę zajmującą, a dam w niej to, co znakomity francuski Podróżnik po Azji p. Saint Yves nazwał, mówiąc o mojej książce: „geografią dusz i serc ludów“.
Podróżując po Afryce Północnej, spotkałem i tu swoich rodaków — Polaków. Widziałem ich w Rabacie, Kazablance, Marrakeszu, Oranie, Algierze, Konstantynie i Tunisie. Są tam lekarzami, dziennikarzami, nauczycielami, malarzami, kupcami, marynarzami i prostymi robotnikami. Pracują wytrwale i sumiennie, a otacza ich szacunek i uznanie. Dorabiają się też fortuny i mają szerokie plany na przyszłość.
Spotkałem tu dwóch Polaków na progu Sahary. Skupują daktyle po oazach i na wielbłądach dowożą je do kolei, a później wysyłają do Europy. Zaczęli z drobnymi środkami, ale nikt z nimi konkurować nie może. Nabywają najlepszy towar, gdyż nikt tak jak oni — ci ludzie z północy, nie zna Arabów i Berberów, oczekiwanych urodzajów daktyli, potrzeb tubylców i dróg przez skwarną Saharę.
Mówili mi ci moi rodacy, że zamierzają tego roku przeciąć na wielbłądach pustynię i wyjść na rzekę Niger, skąd mają przywieźć skórę krokodylów i kość słoniową.
Być może spotkam tych moich przedsiębiorczych i energicznych rodaków tej jesieni w Afryce Centralnej, po której będę podróżował czas dłuższy, a która pociąga mnie swojemi małozbadanemi obszarami, swoją tajemniczością, pierwotną kulturą, niezrozumiałemi kultami różnych szczepów i... polowaniem na lwy, słonie i krokodyle...
Znamy Zachodnią Europę i Amerykę, znamy Azję, chociażby z tragicznego doświadczenia Syberji, ba! znamy nawet Brazylję i Argentynę, lecz nie znamy prawie wcale Hiszpanji, związanej z nami historycznemi wspomnieniami, które, zresztą, dla inteligentnych Hiszpanów zawierają się w tem, że Zofja Casanova pisała o Polsce i że miała męża — Polaka. Co do nas, to mamy jeszcze inne wspomnienia, z których płomieniem buchają pod ponure niebiosa naszej przeszłości nazwy Saragossy i Samo-Sierry.
Nie znamy Hiszpanji, a tymczasem warto ją zwiedzić, bo, szmerem dawno minionych dziejów mówi o czemś, co może przyjść, co już przychodzi...
Jedziemy z żoną do Afryki Północnej, do rozpadlin wysokiego Atlasu, do bagnistego Guiru, do Maroka, Algieru, Tunisu i dalej, dalej — boję się nawet myśleć — dokąd, bo takie to piękne, porywające dla mnie — wiecznego włóczęgi!
Jeden z moich przyjaciół paryskich, p. Frédëric Lefèvre, redaktor „Nouvelles Littéraires“, powiedział mi, że nie zdołam wchłonąć w siebie ducha Afryki, jeżeli nie poznam najbliżej wysuniętej ku nam jej placówki — Hiszpanji i ogromnie się ucieszył, gdy mu oznajmiłem, iż tak samo myślę i że Hiszpanję zwiedzę.
Teraz już to pozostało poza mną. Ziemia Basków, Nawarra, Nowa i Stara Kastylje, Estramadura i promienna Andaluzja błysnęły, niby djamentami, rubinami krwawemi i jarzącemi szmaragdami — sznurem swoich miast i miasteczek; San-Sebastjano, Valladolid, Madryt, Aranjuez, Toledo, Sewilla, Granada... a wszystko to, jak piękna, ozdobiona drogiemi kamieniami, oprawa szczerozłota do prastarych, bajecznych djamentów, ręką wprawnych artystów szlifowanych na wieki i wieki.
Bo czemże są, jak nie temi djamentami przepięknemi, nigdy się nie powtarzającemi: Alkazary, krzyczące o rozkoszy i wesołości, a zarazem — tajemnicze i groźne, gdzie krzyk namiętny zagłuszał nieraz ostatni jęk więźnia z „sali sprawiedliwości“; te katedry, płonące jeszcze niegasnącym ogniem wiary dla wiary, jako pociechy i ukojenia; ta Alhambra — siedziba potęgi i wiekowych wysiłków dwóch ras, dwóch filozofji; te pałace i komnaty wspaniałe wyniosłych, pogardzających tłuszczą królów starej Hiszpanji, która wydała świętego Ferdynanda i Piotra Okrutnego, Joannę Szaloną i Izabellę Katolicką, Albę, Kolumba i Mendozę, Cervantesa i Velasquez‘a, Murilla, Goyę i Ribeirę, ludzi, którzy energją, porywem, genjuszem lub odwagą zdobyli niemal cały świat i nic, nawet Marokka, pod parciem tubylców z Rifu, utrzymać nie mogli, bo byli dumni, okrutni i wraz ze swymi królami za półbogów się uważali.
„Minęły piękne dnie Aranjuez‘u“, i dla Hiszpanji pozostały tylko wspomnienia, wyrażające się w megalomanji gmachów, nazw i projektów, czem się trudni rząd, klasa gran Espana, czyli hidalgo i plutokracja, oraz wspomnienia, żyjące we krwi i obyczajach całego narodu, rycerskiego, uprzejmego i szczerego.
Dość przejść ulicami Madrytu, aby to wyczuć i zrozumieć. Gmach poczty — Generale Correos, pałac królewski, domy banków — swoją architekturą i wewnętrznem ozdobieniem opowiadają potężnym głosem o dawnej wielkości Hiszpanji, gdy ona gromadziła skarby całego świata — wiedzę arabską, sztukę chrześcijańską, kulturę meksykańską i peruwiańską, zdobnictwo flamandzkie, wzbogacając to wszystko swym genjuszem, skrzętnie przechowywanym w jego tworach we wspaniałych salach muzeum na Prado. Trochę dalej kolumna 2 Maja, obelisk, wystawiony bohaterom, którzy nie chcieli się poddać Francuzom Napoleona I-go. I jeszcze dalej — maurytański cyrk „Plaza del Toros“, gdzie 13,000 widzów lubuje się w krwawych zapasach kapadorów, pikadorów i toreros z bykiem — gladjatorem, — skazanym na niechybną śmierć. Tu na arenie cyrkowej 26,000 chciwych krwi oczu śledzi każdy ruch eleganckich rzeźników, ryzykujących co chwila własne życie dla poklasku tłumu i dla srebrnych, ciężkich jak herb Hiszpanji „duros“[1].
W Toledo najpiękniejsza dla mnie w Hiszpanji i na całym świecie katedra, która obudziła w mojej duszy wspomnienia o „pagodach“ w Allahabadzie i Benaresie, a o 500 kroków dalej maurytański Alkazar, wznoszący się nad Toledo, jak monolit dumny, ziejący legendami i szeleszczący krwawemi kartami historji dawnej Iberji. Tuż prawie obok dom, gdzie skrzypiało gęsie pióro nieśmiertelnego twórcy „Don Kiszota z Lamanszy“ i dom malarza Greco‘a, gdzie w lochach kwitła, ścigana przez „świętą inkwizycję“ toledańska szkoła czarnej magji, a ponad wszystkiem tajemniczy krucyfiks z Chrystusem, który rękę od krzyża oderwał i źrenice otworzył szeroko.
W szmerach niepojętych starej kaplicy Chrystusa de la Vega usłyszeć można strofy Zorilli:
Jezus, Hijo de Maria
Ante nos esta manana
Citado como testigo
Por boca de Inés de Vargas...
O tem wszystkiem z humorem czysto warszawskim opowiedzieć podróżnikowi potrafi inteligentny i spostrzegawczy przewodnik oficjalny — pan Jan Ciborowski, prawie jedyny Polak na całym półwyspie Pirenejów.
Wreszcie Grenada, cicha i poważna, uśpiona w mgle przeszłości krwawej a wspaniałej, marząca, jakoś tęsknie, u stóp Sierra-Newady, z wiecznemi śniegami w głębokich szczelinach jej szczytów, które od jedenastu wieków przyglądają się zmiennym losom maurytańskiej, a później arcychrześcijańskiej Alhambry, gdzie w salach i galerjach, w słonecznych „patio“ suną pogodzone już na zawsze ze sobą cienie królów maurytańskich, wyznawców Proroka, i królów katolickich, którzy, w imię miłości Chrystusowej, krwią zalewali grody, państwa i lądy...
Hiszpanja... Dziwny kraj, gdzie westchnienie rzewne i smutne zmienia się w okrzyk bujnej radości życia, gdzie miniona potęga odradza się w dekoracjach sztucznych, a barwnych, gdzie z kościoła Syna Bożego ludzie idą na krwawe widowiska walki byków, z ogrodzenia najsurowszego, niemal straszliwego klasztoru — do jaskiń, gdzie jękliwie śpiewa cygan o tem, czego nigdy nie było, a zwinna „hitana“ przerywa mu klaskaniem kastanjet i budzącym zmysły i pociąg do życia „olé“!
Wychodził z kawiarni Colon, słynnej w całej Granadzie. W otoczeniu kilku eleganckich młodzików i strojnych kobiet wydawał się bardzo skromnym w swojem czarnem obcisłem ubraniu. Jedna wszakże z kobiet, dumna, wspaniała blondynka, o postawie królewskiej, nie spuszczała oczu z mizernej, ruchliwej twarzy znakomitego espady Manole. Nie było wątpliwości, że wyróżniała go pośród całego grona najbardziej arystokratycznych przedstawicieli gran Espana.
Towarzystwo było rozbawione, roześmiane i trochę podniecone po kilku szklankach aromatycznej Mansanilla. Zatrzymało się w cieniu i czekało na samochody.
Nagle Manole, rozmawiający z piękną panią, szybko się obrócił, gdyż poczuł, że ktoś zlekka dotknął jego ramienia. Spojrzał i drgnął. Była to Golondina, hitana, ostatnia miłość przelotna modnego espady.
— Nie przychodzisz więcej... — szepnęła z namiętnym wyrzutem.
— Jestem ciągle zajęty! — odparł.
— Widzę — syknęła hitana i obrzuciła płonącemi oczami eleganckie towarzystwa.
— Kontrakty na „corridas“... — objaśnił, podnosząc skórzany futerał z wysuniętemi czerwonemi rękojeściami szpad. — Dziś mam trzecią walkę z bykami.
Umilkli. Wszyscy z zaciekawieniem przyglądali się matadorowi i małej, zwinnej, wzburzonej hitanie. Nie odchodziła jednak.
— Przyjdę dziś po „corrida“ — rzucił Manole — napewno przyjdę!
— Nie przyjdziesz!... — wyrwało się z namiętnym jękiem cygance. — Ale wszystko jedno! Słuchaj! Dziś będzie wypuszczony zły, piegi byk ze stada dona Pedro de Terrones. Strzeż się! Weź ten talizman, to „kniakiatrja“, stary arabski talizman ze krwi 13 jaskółek, przyrządziła go stara Dalmarez...
— Dziękuję, Golondino! — rzekł Manole, chowając do kieszeni woreczek z talizmanem.
— Weź!
Rzekłszy to, cyganka zajrzała matadorowi w oczy i jak wąż wśliznęła się do tłumu ulicznego, mignąwszy niby płonącą żagwią, purpurowym szalem w wielkie szmaragdowe kwiaty.
Tegoż dnia tłumy żądnych krwawego widowiska ludzi zapełniły wielki cyrk, gdzie się odbywały „corridas“, czyli walki byków. Pierwsze dwie „corridas“ przeszły bez żadnego napięcia, gdyż występowali mało znani, młodzi matadorowie. Zato, gdy na arenie zjawiła się trzecia „esquadrilla“, cyrk zagrzmiał od wiwatów. Wśród kapadorów, banderilljerów i pikadorów, w pięknym, zielonym, haftowanym srebrem stroju szedł Manole. Niedbałym ruchem kapelusza odpowiadał na powitanie tłumu, uśmiechał się i, doszedłszy do parapetu areny, zatrzymał się i stał spokojny, pewny siebie.
Po sygnale, danym z loży sędziów, wypuszczono byka. Stalowo-szary, w wielkie czarne plamy, o rogach wysuniętych naprzód tuż nad szerokim łbem, wypadł, w oka mgnieniu obejrzał całą arenę i popędził w stronę najbliższego pikadora. Mignęły w powietrzu nogi podrzuconego wraz z jeźdźcem konia i szeroka struga krwi bluznęła na zalany słońcem piasek z jego rozdartej rogami piersi. Nie zatrzymując swego pędu, byk pomknął za kapadorem Bienvenida, znanym ze swej zuchwałości. Lecz Bienvenida, robiąc zygzaki, dobiegł do parapetu i przeskoczył parkan, chroniąc się od napastnika.
— Brawo, byk Famoso! Hańba Bienvenidzie! — ryczał tłum. — Famoso tymczasem szalał. Przewrócił jeszcze dwa konie i dopiero wtedy zatrzymał się na środku areny, ze wściekłością ryjąc piasek i głucho rycząc.
Trzy razy bez skutku, z wielkiem narażeniem życia najlepsi „banderilleros“ — Joze Manfredi, El Rubio i Vincento Prieto usiłowali wbić w potężny kark byka swoje strzały. Famoso jednym ruchem sprężystego ciała wybijał je z rąk napastników, a gdy El Rubio zatknął nareszcie dwie banderille, byk, nie zwracając żadnej uwagi na barwne płaszcze kapadorów, jednego po drugim zabił pozostałe trzy konie i rozproszył po arenie całą „esquadrillę“ jak stadko płochliwych wróbli.
Wtedy rozległy się dźwięki trąbki i na arenę powolnym krokiem wyszedł Manole. Zdjął kapelusz i rzucił go tłumowi. Stanął ze szpadą, ukrytą w purpurowym płaszczyku i, tupnąwszy nogą, krzyknął:
— Famoso, ole!
Zdziwiło go bardzo, iż na ten okrzyk, który jest przecież wołaniem śmierci, przeczuwanem przez każdego byka na arenie, Famoso, nie namyślając się ani na chwilę, pomknął ku niemu, wystawiwszy naprzód skrwawione rogi, podobne do ogromnych wideł. Manole nie miał nawet czasu do wykonania efektownego „el chico de dos poses“, przepuściwszy byka pod prawem ramieniem, nie ruszając się z miejsca. Coś olbrzymiego, jak toczący się złom skały, mignęło przed nim i — Manole, ten ubóstwiany espada, skoczył na bok, mijając się z piegiem ciałem byka.
— Famoso! Famoso! — wrzeszczał tłum dokoła byka.
Manole lewą ręką rozpiął koszulę na piersiach, odnalazł woreczek z talizmanem, ścisnął go i szepnął:
— Kniakiatrja... Golondina!
Znowu stanął w pozycji i po chwili znowu był zmuszony skoczyć na bok, gdyż napad był nieuchwytnie szybki i pełen rozpędu nieobliczalnego.
— Trzeba skończyć! — pomyślał Manole i znowu powtórzył:
— Kniakiatrja... Golondina!
Teraz przeciwnicy stali przeciwko siebie.
Matador, z purpurową kapą w lewem ręku i z połyskującą szpadą, wymierzoną w grzbiet zwierza — w prawem. Zdawało się, że ostra klinga zawisła, wbita w powietrze, tak była nieruchoma, już dążąca w znane tylko espadom miejsce, gdzie się łatwo zanurzała, dochodząc do serca.
Famoso stał zaczajony, czujny, z wywalonym czarnym ozorem, z rozwścieczonemi oczami, w purpurowym płaszczu własnej krwi, spływającej mu po bokach.
Mierzyli się wzrokiem, czekając na najmniejszy ruch. Tak trwali przez kilka długich chwil. Nagle byk skoczył naprzód. Manole uczuł, jak szpada drgnęła mu w ręku, ostry ból w dłoni zmusił go do puszczenia rękojeści, lecz w tej chwili wszystko znikło mu przed oczami. Zapadła noc, gdyż rogi byka dosięgły go.
Już był nieprzytomny, gdy podrzucony w powietrze spadł na arenę, a byk, nie widząc już wymachujących płaszczami kapadorów, nadział go jeszcze raz na rogi i znowu wyrzucił wysoko w powietrze, jak ogromny, ciężki, skrwawiony łachman.
Gdy espada pozostał na piasku nieruchomy i martwy, a Famoso gonił jednego z kapadorów, rozległ się sygnał z loży sędziów. To był znak, żeby byka zabrano z areny.
Po chwili zjawił się lekarz. Długo badał leżącego matadora, nareszcie podniósł się i stentorowym, obojętnym głosem oświadczył:
— Espada don Pedro Manole nie żyje!
Wtedy rozległ się gdzieś na „banda del sol“ groźny krzyk kobiecy.
— Manole! Manole! Zabiłeś moje serce zdradą, „Kniakiatrja“ zemściła się za mnie. Pedro! mój Pedro!
W tych ostatnich słowach była dzika, namiętna rozpacz, lecz utonęła ona wśród krzyków i zgiełku wzburzonego wypadkiem tłumu cyrkowego, tłoczącego się i zbiegającego na arenę.
Otoczony murami odwiecznemi, wrośniętemi w skały, już w piachy się rozpadające, stoi, zdaleka widzialny, połyskujący bielą budynków, strzelający pod turkusowe niebo smukłemi minaretami swoich meczetów — Fez, oficjalna stolica sułtana i siedlisko wpływów Islamu na całą Afrykę.
Pałac sułtana, skryty dla wszystkich za wysokiemi murami, otoczony czarną gwardją senegalczyków i „szleu“ z wojowniczej Berberji, mówi o czemś jeszcze niezapomnianem zielonemi i niebieskiemi kaflami swoich meczetów i wierzchołkami topoli i palm daktylowych.
Tak samo ukryty za zmurszałemi od starości cyprysowemi podwojami meczetów, rozrzuconych po wszystkich dzielnicach miasta, zasłuchany w szeptach nabożnych swych wyznawców, skupił się w sobie Islam. Nic go nie obchodzi, że Arabowie w burnusach i turbanach jeżdżą francuskiemi pociągami i autobusami, że odwiedzają teatry, koncerty, kina i restauracje; nie odzywa się na odgłosy tysięcy robotników, budujących szosy, szpitale, osuszających bagna i przerzucających przez głębokie wąwozy Atlasu lekkie piękne mosty.
Tam za cyprysowemi drzwiami każdy mułła wie, że o wyznaczonej przez Koran godzinie wszystkie serca i umysły Arabów połączą się w ogólnym hymnie chwały Twórcy i Jego Proroka.
Dzięki uprzejmości rządu francuskiego i generała de Chambrun, mogę zwiedzić Marokko dokładnie i widzieć to, czego przeciętny turysta widzieć nie może.
Tu, w tym Fez-el-Bali rzuca się w oczy wielka umiejętność Francuzów zachowywania życia tubylczego w jego pierwotnej formie, ułatwiając i ulepszając najważniejsze jego zewnętrzne formy. A więc teraz już rzadko który Arab zwraca się o pomoc do arabskiego znachora, woli bowiem iść do francuskiego szpitala; zamiast długiej wędrówki osłem lub koniem, jedzie koleją lub autobusem; kupuje narzędzia rolnicze, maszynę do szycia i drobne przedmioty do codziennego użytku. Lecz poza tem od marszałka Lyautey, potężnego rezydenta Francji w Marokku, do ostatniego urzędnika — nikt nie wdziera się w wewnętrzne, tradycyjne życie Arabów. To też tuż pod murami Fezu spotykałem dawne, czarne od dymu ognisk namioty wełniane koczowników beduińskich i berberyjskich, widziałem ciągnące ulicami miasta orszaki ślubne, odprowadzające oblubieńca do domu jego żony, której odrzuci z twarzy zasłonę i ujrzy ją na radość lub zgryzotę po raz pierwszy w życiu; w dzielnicy Medina w wązkich uliczkach oglądałem domy, pamiętające z pewnością dzień, gdy z nich wychodzili wojownicy na podbój Hiszpanji, a gdzież teraz po dawnemu wre życie rodzin arabskich i gdzie z poza krat małych okienek wyglądają rozmarzone oczy i tatuowane twarze mieszkanek haremów i gdzie, jak przed wiekami, pracują w pocie czoła niewolnicy, których już jednak, podług prawa, przejętego od Francuzów, nie wolno pozbawiać życia, torturować i sprzedawać, jak bydło.
Prawo głosi: Niewolnik zbiera i chroni twoje skarby. Sprzedaj go dopiero wtedy, gdy ci grozi, że ciebie samego uczynią niewolnikiem.
Widziałem w Fezie meczet i medersa Bun Anania, gdzie „niewierny“ może oglądać i podziwiać tylko dziedziniec z fontanną dla rytualnych kąpieli i starożytną rzeźbę cyprysowych drzwi, framug i sufitów, przechowujących żywe barwy dawnych farb. Płyty z onyksu i marmuru, odpolerowane bosemi stopami wiernych, jak zwierciadło, a za drzwiami samego przybytku Proroka żaden europejczyk nigdy nie był.
W Fezie przebywają najbardziej uczeni i poważni mułłowie, którzy po kilka razy odwiedzali Mekkę i dotykali świętej chorągwi Mohameda-Proroka. Tu w medersach odbywają się spory i dysputy religijne, tu daje się rady tym, którzy już przeżyty Wschód muzułmański chcą odrodzić i pchnąć go na inne tory życia i dziejów ludzkości.
W Fezie, w cieniu wysokich murów, odrapanych i pogryzionych zębem czasu, w wązkich uliczkach, załamujących się wśród ślepych ścian, na gwarnych souk‘ach, czyli handlowych zaułkach, na drogach, prowadzących do bram miasta, śród grobowców starego cmentarza, czuje się nieokreśloną tajemnicę, mglistą, fanatyczną, marzycielską, nieżywą, którą nosi w głębi swego uśpionego serca Islam; lecz Francuzi z uśmiechem na ustach, z przyjacielskim żartem chodzą w tym tłumie Mekki afrykańskiej, pewni siebie i swojej misji, którą pełnią nie dla Francji tylko, lecz dla całej ludzkości. Niejeden naród mógłby posłać tu na te olbrzymie, urodzajne obszary tysiące swoich synów, aby dopomogli Francji dokonać dzieła w imię hasła:
Liberté, fraternité, éalité!
Dziwne się wydaje to hasło, ożywiające wszystkich tu pracujących, obok nawoływania „muezzinów“.
— La Illah Illa Allah u Mahomed Rassul Allah, Allah Akbar!
W tej dziwnej symbiozie syntetycznego rozumu potomków encyklopedystów i twórców wielkiej rewolucji z entuzjastycznym i fanatycznym Islamem jest wielka siła Francji.
Szedł bez celu.
Patrzał, lecz nic nie widział — ani strojnego tłumu „paryżan Afryki“, jak siebie nazywają Francuzi w Algierze, ani mknących z hałasem tramwajów, ani morza ciemnego, jak najciemniejszy szafir, ani wspaniałych drzew, nigdy nie zrzucających bogatych szat.
Był bardzo zamyślony, a myśli jego nie były wesołe, gdyż marszczył czoło i mocno zaciskał blade wargi. Nie cieszyło go zimowe słońce Algieru, purpurowo-żółte, łagodne i łaskawe, jak uśmiech pogodnego starca.
Ciepło było i żaden listek na drzewach nie drgnął, lecz idący w zadumie człowiek podniósł kołnierz palta i raz po raz pocierał zimne ręce.
Zatrzymał się nareszcie i, zdawało się, oprzytomniał. Stał tuż nad portem, oparty o kamienny parapet Boulevard de la République. Oprzytomniał zupełnie i rzucił okiem na olbrzymią przestrzeń zatoki, gdzie huczały przychodzące i odpływające statki, warczały krany elektryczne i setki robotników wszystkich barw, odcieni i narodowości darły się w niebogłosy, znosząc ciężkie paki z daktylami i duże bele wełny kejruańskiej.
Grymas ostrego bólu nagle wykrzywił bladą, zbiedzoną twarz.
— Czyżby... czyżby i ci? — syknął.
Przed oczami powstał mu po raz tysiączny obraz z życia lat ostatnich. Po męce i zgrozie ucieczki z Rosji przybył ze swego majątku na Podolu do Polski, służył w wojsku, gdy kraj zażądał ofiary krwi i życia, a później trafił w toń codziennego błotka parafjalnego, w wir drobnego podstępu, plotek, oszczerstw i zawiści.
— Ciasno, ciasno tam — u nas! — pomyślał.
Przypomniał sobie, że do tego wniosku przyszło też 3 przyjaciół-sąsiadów, przybyłych z nim z Podola. Naradzili się, a pewnego dnia wyruszyli w świat daleki, aby szukać szerokich pól i wolnego powietrza, którego na rodzimej ziemi im zabrakło. Postanowili jechać do Afryki, do Konga, gdzie jeszcze wre walka o każdą piędź ziemi, o każdy krok wgłąb dziewiczej dżungli, lecz gdzie też cenią rozmach mięśni i mózgu, wytrwałość i poryw.
Przybyli do Algieru. Tu on zachorował, a był nie sam, gdyż miał ze sobą żonę i córeczkę kilkumiesięczną. Był więc zmuszony pozostać tu, w tym rozpalonym do białości Algierze, towarzysze zaś podróży pojechali dalej, obawiając się, aby nie opuścić sezonu, a że on był najbogatszy, więc oddał im znaczną część swoich pieniędzy, które mieli mu zwrócić natychmiast po urządzeniu się na jakiejś upatrzonej plantacji.
Minęło już jednak sześć miesięcy, a od przyjaciół nie było ani listu, ani pieniędzy. Tymczasem szczupły zapas franków doszedł już do końca. Nie mógł pracować, gdyż wciąż zapadał na zdrowiu. Żona, młoda, zawsze pogodna, pełna pomysłów i wielkiej siły ducha kobieta, sama zabrała się do pracy, odnajmowała pokoje i dawała obiady. Istnieli z dnia na dzień i czekali na wieści od tamtych. Lecz wieści nie przychodziły. Spochmurniała twarz chorego, i coraz częściej, sprawiając mu ostry, nieznośny ból, przeszywała mózg myśl, pełna gorzkiego zwątpienia.
— Czyżby i oni, przyjaciele z dni dziecinnych, rodacy, nie dotrzymali obietnicy i pozostawili nas na pastwę losu? Czyż to być może?!
Nie chciał dać samemu sobie odpowiedzi na to pytanie, gnębiące go coraz częściej. Nie odpowiedział też nań i teraz, tylko wargi zacisnął i znowu zamyślił się głęboko.
Była to właśnie wigilja Bożego Narodzenia, a on nie miał, ani na wieczerzę tradycyjną, ani na upominki dla żony i córeczki, ani na choinkę, którą już był upatrzył na łodzi jakiegoś rybaka z Kabylji, z przeciwległego brzegu zatoki.
Westchnął i bez celu powlókł się dalej. Nie spostrzegł nawet, że wszedł na ulicę Bab-el-Oued, i tu nagle uderzył go dziwny w swej architekturze niemal pogańskiej kościół Notre-Dame des Victoires. Ogromna, ośmiokątna kopuła nad ciężkim kwadratowym budynkiem z olbrzymich, ociosanych głazów wywołała wspomnienia o historji tej budowli.
Niejaki Piccini, Włoch, krewny dwóch kardynałów, nagle wyemigrował w 1617 roku z Florencji do Algieru. Tu przyjął muzułmanizm, stał się gubernatorem i zarazem potężnym korsarzem, znanym pod imieniem Ali Bicznin, który był postrachem dla kupców, pływających po morzu Śródziemnem. Ten to Ali zbudował meczet Proroka, który z 1843 roku opuścił święty „mihrab“, ustępując miejsca Chrystusowi.
— Krewny kardynałów i też zdradził, a cóż dopiero — oni? — pomyślał, i postacie trzech przyjaciół, jak żywe, stanęły mu przed oczami. Nie patrząc już więcej na dzieło straszliwego renegata, szedł dalej, idąc w stronę starego miasta, pnącego się do góry, gdzie na szczycie stały ruiny tureckiej twierdzy — Kazby. Krętemi, ciągle załamującemi się, krzyżującemi uliczkami, brudnemi schodami, wykutemi w skałach, podnosił się coraz wyżej i wyżej.
Zatrzymał się na chwilę, aby odpocząć trochę; czynił to jednak bezwiednie, jak wszystko to, co robił w ciągu ostatnich dni wielkiego zwątpienia w czystość duszy ludzkiej, zamknięty w trzech dawnych przyjaciołach.
— Panie Wojnarowski! — zagadnął go nagle przechodzący Francuz, kalecząc straszliwie polskie nazwisko. Był to jeden ze stołowników żony, drobny urzędnik telefonów. — Co pan tu robi?
Wojnarowski drgnął i po chwili namysłu odparł zmieszany:
— Zwiedzam miasto...
— Pogoda istotnie prześliczna! — zawołał Francuz. — Do widzenia! Śpieszę się na dyżur.
Wojnarowski pozostał sam i chciał iść za Francuzem, lecz coś ciągnęło go dalej. Nie mógł się oprzeć tej niepojętej sile i poszedł. Ujrzał wkrótce mały meczet Dżama Safir, i w pobliżu zatrzymał się około trzech wiekowych figowców małego muzułmańskiego „cmentarza księżniczek“, gdzie są grobowce Fatimy Bennt Hassan Bey i niemniej od niej czczonej Nfissy Bennt Hassan Basza.
Na cmentarzu Wojnarowski spotkał tylko jednego człowieka. Był to wysoki, cienki, jak trzcina, Arab-ślepiec. Posłyszawszy kroki, żebrak poważnym głosem zaczął zwykłą tyradę:
— W imię miłych sercu Allaha Fatimy i Nfissy daj ubogiemu jałmużnę, o co cię, przechodniu miłosierny, prosi ślepy Mahmed Ali Ben Gudi! Adżi ghytny!
Wojnarowski podszedł i dał żebrakowi kilka centymów, Arab nagle się wyprostował, odrzucił w tył kaptur burnusa i jął nadsłuchiwać, podnosząc i opuszczając powieki ślepych oczu. Jakieś dziwne, wprost przerażające skupienie było na tragicznej, wsłuchanej twarzy Araba.
— La Illa Illah! Bóg jest Bóg! — szepnął po chwili i już głośniej dodał, robiąc nacisk na każdem słowie: — Powracaj szybko, natychmiast do domu! Potrzebny ci i potrzebujący ciebie człowiek idzie w stronę twego domu. Śpiesz się i opieka Allaha niech będzie nad tobą! Allah ikun maak!..
Wojnarowski, nie namyślając się i nie czując zmęczenia, zaczął zbiegać na dół, ku nowemu miastu. Gdy wpadł do domu, wybiegła mu na spotkanie żona, rozpromieniona, szczęśliwa, i zaczęła mówić szybkim, urywanym od wzruszenia głosem:
— A widzisz? widzisz? Jacy poczciwi! Przyjechali do Konga, już pracują, a nam przysłali cały dług... caluteńki do ostatniego franka. Ale chodź już, bo woźny z banku już chciał odejść, z trudnością udało mi się go zatrzymać!..
Polska wigilja w małem mieszkanku Wojnarowskich przeszła wesoło i szczęśliwie. Była wieczerza tradycyjna i choinka dla Maniusi złotowłosej; były upominki świąteczne dla pani Wojnarowskiej i dla malutkiej córeczki.
W sercach tych dwojga Polaków, zarzuconych na brzegi Afryki, gorącem płomieniem rozgorzała tego wieczoru bezgraniczna wdzięczność dla Twórcy sił i rzeczy, który nie zezwolił duchom zła i zwątpienia zagasić ognia wiary w szlachetność duszy polskiej, rodzimej, umiłowanej.
— Źle, Sidi![2] Wiatr się wzmaga — rzekł stary Arab, skierowując swego wielbłąda ku Roszkowskiemu. — Patrz, jak wyciągają szyję zwierzęta!
Roszkowski obejrzał się. Istotnie wszystkie wielbłądy szły, wyciągnąwszy naprzód cienkie szyje, rozdymały chrapy i z przerażeniem patrzyły przed siebie, gdzie jak okiem sięgnąć widniały tylko pagórki z piasków ruchomych.
Roszkowski pracował w wielkiej firmie francuskiej, prowadzącej handel daktylami, skupowanemi po oazach, rozrzuconych w Saharze. Jechał właśnie z karawaną, złożoną z sześćdziesięciu wielbłądów z małych oaz, na południe od Tuggurtu rozrzuconych po pustyni.
Był to koniec grudnia, czas bardzo zmiennej pogody. Wczoraj do południa trwał upał, a po nim natychmiast — ulewa.
Arabowie-przewodnicy namordowali się, gorączkowo przykrywając ceratą wełniane worki, pełne daktylów. Deszcz padał przez całą noc i dopiero teraz ustał, gdy zaczął dąć wiatr. Dął bez przerwy, a stawał się coraz gorętszy i silniejszy.
Zmoczone przez deszcz piaski w oka mgnieniu oddały całą swoją wilgoć ciepłemu prądowi powietrznemu, nabrały zwykłego jasno-złocistego odcienia, a gdy wiatr jeszcze bardziej się wzmógł, piaski poruszać się zaczęły.
Na wierzchołkach i zboczach pagórków podniosły się widma ruchome i szybkie. Zdawało się, że jakieś istoty bezkształtne, o ciałach prawie przejrzystych, a chybkie i wściekłe, skupiać się zaczęły na ostrych szczytach sypkich pagórków, a później w trwodze lub gniewie biegały i nieuchwytnemi rękoma wymachiwały. Po chwili obraz się zmienił, i pagórki, ledwie dostrzegalne przez ruchomą płachtę z pędzącego w powietrzu piasku, stały, jak stare, siwe wiedźmy z włosami rozwichrzonemi, pogmatwanemi i miotanemi przez wiatr pustyni.
Wszystko kotłowało się w naturze. Żółte powietrze, wirujące, jak wzburzone morze, mknący piasek i żółte obłoki, porwane na strzępy, wszystko się zmieszało w groźnym, przerażającym chaosie. Jakieś dźwięki rozlegały się dokoła. Chwilami było to ponure wycie, a później gwizd przeraźliwy, lub dreszczem przejmujący cienki zgrzyt stali po szkle. Jakieś nawoływania, chichot, krzyki rozpaczliwe istot niewidzialnych, krakanie zlatujących się zewsząd ptaków-potworów o skrzydłach olbrzymach i miękkich, — tych „azsuf“, co to mają krwawe oczy i kły pantery; zawodzenia wilkołaków, czających się śród kamieni cmentarnych na ziemi zbrodniczych Guirów, rozlegały się coraz potężniej i coraz bliżej.
Wielbłądy szły, mrużąc swoje męczeńskie oczy i nisko opuściwszy głowy, z rozdętemi nozdrzami.
Watr zrywał sznury i nakrycia z worów i usiłował porwać je na pastwę niewidzialnych potworów pustyni.
Arabowie otulili białemi płachtami swe na węgiel opalone, spokojne, nieruchome twarze, nasunęli kaptury burnusów aż do oczu i jechali, milcząc, ufni w przeznaczenie, zawijając się w szerokie brudne płaszcze. Starsi przesuwali długiemi palcami paciorki palmowych różańców z trzykroć świętej Mekki, lub dotykali tajemniczych amuletów „taji et ard“ na powodzenie w podróży; młodsi — szeptali święte wersety z Koranu lub powtarzali raz po raz: „La Illa Illah Allah u Mahomed Rassul Allah“.
Roszkowski, skulony, z ustami, zakrytemi chustką, jechał obok starego Araba-przewodnika. Milczał i myśli bez związku mknęły mu po głowie, niby porwane przez szalejące „Sirokko“[3]. Nagle podniósł oczy i zamyślił się, coś sobie przypominając. Wkrótce zaczął obliczać na palcach, aż szepnął: — Tak, tak! Toż przecież tydzień świąteczny... Boże Narodzenie, śnieg, mróz, choinka, sanna, sąsiedzi, huczne spotkanie nowego roku... Nie podobne jest nasze Wilno polskie do Sahary arabskiej, dokąd mię rzuciła wichura wojenna!
Wymówił to głośno i uśmiechnął się z goryczą.
Arab zwrócił ku niemu zdziwioną twarz.
— Co mówisz, sidi? — zapytał.
— Czy tu niema żadnego koczowiska po drodze? — odpowiedział po chwili namysłu.
— Nie, Sidi, oprzemy się aż w Tuggurcie, ale to dopiero po dwóch słońcach! — zawołał Arab, starając się przekrzyczeć „sirokko“.
Jechali dalej w milczeniu. Nagle Arab pochylił się na siodle i, zaglądając Roszkowskiemu w oczy, rzekł poważnym głosem:
— Wiesz co, Sidi? Bardzo starzy ludzie powiadają, że jeżeli w taki zły czas westchnąć do Allaha o to, czego najgoręcej sobie życzy pobożny, spełni się to... napewno. Jest to „Jokka“ — talizman słów. Należy powiedzieć trzy razy po trzy takie słowa: „W nauce Boga znajdujemy ukojenie, radość i pomoc“. Jest to „jokka“, czy „kitaba“, a pomaga zawsze. Tak powiadają starzy, bardzo starzy ludzie, sidi!
Roszkowski uśmiechnął się i nic nie odpowiedział, lecz gdy Arab odjechał od niego, zaczął myśleć nad tem, coby sobie życzył w tej chwili tu w pustyni podczas sirokka.
— Dachu nad głową! — szepnął, lecz natychmiast pomyślał, że to nie jest najgorętszem pragnieniem, gdyż kilkakrotnie już przeżywał burzę w pustyni i już się do niej przyzwyczaił. Więc czegóż mógłby pragnąć w tej chwili? Różne myśli zaczęły kołować w mózgu, lecz wszystkie odrzucił, jako zupełnie niewykonalne w tych warunkach. Pozostała tylko jedna, do której ciągle powracał.
— Teraz święta u nas w Polsce, cała rodzina, wszyscy przyjaciele są razem... Polska mowa dokoła, a ja tu w pustyni, słyszę tylko chrapliwy głos Berberów lub Beduinów. Eh! Żeby tak teraz jakiego Polaka spotkać, pogadać, pomarzyć, wspomnieniami się podzielić po naszemu, po-polsku!
I nie spostrzegł nawet Roszkowski, jak wymówił magiczną formułkę „Jokki“.
Później inne myśli zajęły go i zapomniał o radzie Araba.
Przed zachodem słońca przewodnik znowu zbliżył się do niego i rzekł:
— Sidi, wybacz! Zbłądziliśmy widocznie, zjechaliśmy z karawanowego szlaku. Spójrz tam! Widzisz — jakieś skały i piasek czerwony? Tego na tej drodze nigdy nie spotykałem...
Roszkowski rozejrzał się uważnie i odpowiedział:
— Istotnie! Nigdy tego tu nie widziałem. Zły z ciebie przewodnik, Hassanie! Ale trudno! Teraz już nie trafimy na właściwą drogę, bo ten wiatr wścieka się coraz bardziej. Trzeba tam, śród tych skał, zatrzymać karawanę i zanocować.
— Rozkazałeś, Sidi! — odparł Arab i coś krzyknął do swoich ludzi.
W pół godziny później wielbłądy wkraczały już pomiędzy gołe, wyszczerbione skały, gdy nagle jeden z Arabów krzyknął:
— Tam na lewo namioty — patrzcie!
Roszkowski skierował się w stronę dwóch namiotów beduińskich, z czarnej wełnianej tkaniny.
Krzyknął zwykłe pozdrowienie:
— Salamu alejkum! Allah iketter khirek![4]
Z namiotów wyszło trzech Arabów i jeden europejczyk.
Po powitaniach europejczyk, który był podróżnikiem, zwiedzającym Saharę, zaprosił Roszkowskiego do swego namiotu.
Rozmowa toczyła się po francusku, gdy nagle podróżnik wspomniał, iż przybył tu z Polski.
Roszkowski drgnął i, bojąc się otrzymać odmowną odpowiedź, zapytał z drżeniem w głosie:
— Pan jest Polakiem?
— Tak, panie!
Roszkowski porwał rękę rodaka i do ust ją przycisnął:
„Jokka-kitaba“ poskutkowała, i po pięciu latach życia śród Arabów, Berberów i Beduinów, Roszkowski dopiero wtedy przerwał nieskończone rozmowy i wspomnienia z rodakiem, gdy przewodnicy, obróciwszy się twarzami na wschód, rozpoczęli swe modły poranne.
Na południe prowincji Oran, już na granicy Sahary, tam, gdzie ostatnim wysiłkiem wylewa do oceanu piasków swoje kamienne fale grzbiet Wysokiego Atlasu, istnieje mała mieścina berberyjska Tek-Delf. Niczem się ona nie różni od setek podobnych osad algierskich. Takież można tu spotkać rynek, funduk[5], domki-ruiny o płaskich dachach, trochę palm i dużo brudu, mały o dość słonej wodzie ued[6], piasek, karawanę z wielbłądów, osłów i mułów złożoną, stragany, kawiarnię, meczet i kubbę[7] jednego z niezliczonych świętych muzułmańskich. Słowem — wszystko jest tak, jak wszędzie tu, w tym zapomnianym zakątku Algieru, a jednak...
Zacznijmy od najdawniejszych czasów, od tych, kiedy Sahara stanowiła jeszcze znaczne wewnętrzne morze, a jego fale biły o brzegi obu Ergów. Te znowu nie były tak ogołocone z roślinności, jak to podróżnik ze smutkiem ogląda teraz. Owszem, wtedy rosły tu jeszcze gęste lasy, a step zielenił się trawą i krzakami, gdzie znajdowały dla siebie pożywienie słonie, żyrafy, strusie i dzikie bawoły. Od czasu do czasu odwiedzał te obszary król Afryki — wspaniały i potężny „sid“ — lew. Schodził z gór, bo te stały jeszcze tam, gdzie obecnie chrzęści pod kopytami wielbłąda gruby żwir, rozsypy skalne i piasek — wszystko co pozostało po wschodnich gałęziach Atlasu, który umiera już przez całe epoki, rozpadając się w olbrzymie głazy, te — w żwir, a żwir — w piasek — igraszkę dla sirokka[8]. Po tych dalekich czasach zostały w okolicach Tek-Delfu dziwaczne ślady. W jaskiniach górskich znaleźć można wyrznięte w skałach rysunki, przedstawiające słonie, byki, strusie i lwy, a obok nich nieznane, przez nikogo nieodczytane znaki, — jakieś wężyki, kółka, trójkąciki, kreski, kwadraciki. Niedaleko od tych jaskiń wżarł się w wyschłą na kamień ziemię głęboki wąwóz. Głęboki, bo nawet w najskwarniejsze dnie w wąwozie panuje wieczny zimny cień. Uczeni twierdzą, iż niegdyś jakieś górskie jezioro wylało się nagle na równinę, a woda niby mieczem — rozsadziła pierś ziemi i znikła potem bez śladu, wlewając się do morza, które kotłowało się pod podmuchami wichrów — tam, na południu, a teraz wyschło, pozostawiwszy tylko piasek, sól, gips ze szczątkami ryb i różnych zwierząt.
Opiszę jednak to, co opowiadał mi o tej miejscowości skromny francuski „cantonier“, naprawiający szosy. Nazywał się Teofil Glacier (całkiem nieodpowiednie nazwisko dla Sahary!), lubił czerwone wino kébir i nieskończone pogawędki, stęskniony do nich w ciągu długich samotnych miesięcy życia wśród Arabów. Pokazując mi okolice Tek-Delfu, ciągle coś mówił, wygłaszał różne hypotezy, cytował miejscowe podania, a ja kombinowałem sobie plan noweli, którą mógłbym napisać kiedyś, gdzieś i dla kogoś — tej właśnie, pod tytułem: — „Trzy epoki“.
W niej czytelnik znajdzie prahistorję, paleontologię, historję średniowiecza i socjologję współczesną, wszystkiego potrosze. Monsieur Teophile Glacier święcie wierzy w to, co mi wygłaszał, i nie ulęknie się ataku żadnego sceptyka, a potrafi tak odpowiedzieć, że najczarniejszy murzyn powlecze się rumieńcem, a najbardziej melancholijny wielbłąd śmiać się zacznie.
Czytelnik po przeczytaniu tej noweli przekona się, że p. Teofil Glacier wszystko szczegółowo obmyślił i nawet sprawdził.
Nagga — tak się nazywał czerwonoskóry olbrzym, przepasany skórą pantery, który szedł w głębokiem zamyśleniu ledwie dostrzegalną ścieżką. Od czasu do czasu dotykał ręką kamiennego toporka i siatki z okrągłemi krzemieniami, a wtedy poprawiał rzemyk, na którym wisiały te niezbędne dla myśliwego przedmioty. W okrągłej głowie o niskim i wąskim czole świtała jakaś niewyraźna myśl. Od czasu do czasu zwalniał kroku i wichrzył długie, potargane i poplątane włosy, a wtedy wydawał jakieś krótkie ryki lub mruczał pod nosem. Był tak zamyślony, że nie odrazu zauważył, gdy z krzaków wypadła antylopa. Co prawda zerwał jednak z siebie rzemień, szybko założył weń kamień i cisnął nim z tej procy, lecz piękne zwierzę było już daleko, i pocisk nie doleciał.
Wtedy Nagga zatrzymał się i usiadł na trawie. Zaczął przypominać wszystko co zaszło temi dniami. Był na dalekiem polowaniu, zapuściwszy się aż na brzeg morza. Ujrzał tam to, co nie uszło jego uwagi i myśli. Zobaczył szeroką na kilkaset rzutów kamienia mieliznę, którą lizały z łagodnym pluskiem nadbiegające fale. Morze już nie dobiegało do wysokiego brzegu, i Nagga zrozumiał, że ono odchodzi dalej i dalej wgłąb kraju. Spostrzegł też, że zwierzęta też oddaliły się znacznie od gór i trzymały się bliżej morza, jak gdyby posuwały się za nim.
Znalazłszy się w nocy w jaskini, znanej mu z wypraw myśliwskich, człowiek, obejrzał skóry upolowanych zwierząt, a później długo się mozolił nad rozpaleniem ogniska, krzesząc ognia z kamieni i rozdmuchując iskry, które zaczynały się tlić na powierzchni suchego mchu, lecz wciąż gasły. Gdy jednak ognisko płonąć zaczęło i rozświetliło wnętrze jaskini, Nagga zjadł kawał upieczonego na węglach mięsiwa i długo siedział, przyglądając się szkarłatnym robakom, wijącym się śród znikających kawałków drzewa. Przyglądał się i myślał o różnych rzeczach — codziennych, a jednak zagadkowych, jak naprzykład o tem, dokąd odchodzi morze, jak mogą czerwone robaki istnieć w ogniu, czy są to robaki, czy jakieś inne nieznane istoty, czy są one dobre, czy złe?.. Nawał zagadek stał ciągle przed myślą Naggi. Wreszcie przypomniał sobie, że jego starszy brat Ad miał wyruszyć na słonie.
— Nie znajdzie słoni w pobliżu gór — pomyślał Nagga. — Idą za morze ku słońcu...
Wiedział olbrzym, że Ad odwiedzi tę jaskinię, gdzie zwykle z ojcem składali zdobycz, więc ostrzem toporka, wykutego z twardego zielonego kamienia, zaczął ciąć miękką skałę, stanowiącą ścianę jaskini. Jedne po drugich zjawiły się słoń, bawół, struś. Nagga odstąpił parę kroków i przyjrzał się swojej pracy. Uśmiechnął się, szczerząc duże, żółte zęby i porykując zcicha. Był zadowolony z siebie, bo widział na ścianie właśnie to co chciał przedstawić. Każdy mógł zrozumieć, że to — słoń — to — struś, a tam — bawół.
Nagle myśliwy zmarszczył czoło.
— A dalej co? — zapytywał samego siebie. — W jaki sposób Ad zrozumie, że trzeba zwierzyny szukać tam, na brzegach morza?
Długo myślał i kombinował Nagga, aż znowu podszedł do swego rysunku i zaczął wykuwać w skale wielkie koło, wężowatą linję, małe kółeczka i prostą długą kreskę.
— Teraz Ad zrozumie! — zadecydował Nagga. — Ma iść zwykłą drogą — tą długą kreską, na kilka rzutów okrągłych kamieni z procy, o czem wyraźnie mówią te malutkie kółka rzutów; w ten sposób dojdzie do morza, które ma fale jak ten wąż na rysunku, a leży pod słońcem — wielkim kołem.
Po tej czynności olbrzym uspokoił się i usnął.
Nazajutrz przed wieczorem Nagga doszedł do lasu, stojącego tuż u podnóża górskiego grzbietu. W głębi lasu mieściły się szałasy i zagrody dla bydła, należącego do ojca olbrzyma. Zdaleka już uderzył go dziwny widok. Spostrzegł bowiem, że znikły znane mu od lat dziecinnych wierzchołki starych drzew, otaczających jego siedzibę. Pasmo lasu było dawniej znacznie szersze, teraz zaś zwęziło się do kilku miotań z procy. Nagga pobiegł w stronę szałasu, zapomniawszy nawet o swej ciężkiej noszy — olbrzymim pęku surowych skór. Las się nagle urwał i oczom Naggi przedstawił się straszny widok. Drzewa, krzaki, małe jeziorko, szałasy i zagrody znikły bez śladu. Na ich miejsce wyrósł pagórek ze zwałów skalnych, które stoczyły się ze szczytów gór. Kamienna lawina pogrzebała pod sobą siedzibę ludzką, nasypawszy nad jej mogiłą olbrzymi wysoki kurhan z potrzaskanych głazów, szczątków drzew i różnobarwnych odłamów skał.
Nagga przypomniał sobie, że przesiedział wtedy na kamieniach całą noc, że wył przeciągle i ponuro, aż lwy zaczęły mu wtórować z gór. To mu przywróciło przytomność. Pozostawił na kamieniach zdobyte skóry, które mogły być potrzebne umarłym rodzicom, bratu Adowi i siostrze Mel, szczególnie — Mel, małej, wiotkiej dziewczynie, co miała głos szarego ptaszka o czerwonym dzióbku, śpiewającego o wschodzie słońca nad ich zagrodą — sam zaś ruszył w świat, szukać ludzi, gdyż obcowanie z nimi stanowiło już potrzebę jego życia.
Teraz właśnie Nagga uprzytomnił sobie ostatni okres czasu. Wiedział, że w pobliżu nie było żadnej siedziby ludzkiej, gdyż zwiedził okolice aż do morza, lecz nigdy istot podobnych do siebie nie spotykał. Błąkał się już oddawna, bo na małej laseczce, wetkniętej we włosy, jedenaście razy nacinał kreskę, oznaczającą wschód słońca, a wciąż był samotny. Uczuł pragnienie. Podniósł głowę, zmrużył oczy i zaczął wietrzyć, szeroko rozdymając nozdrza i chrapliwie wciągając w siebie powietrze. Po chwili w chaosie zapachów odróżnił strugę zimniejszego powietrza i wilgoci. Zerwał się i pobiegł, przesadzając kamienne zwały, przegradzające mu drogę, i zarośla krzaków, lecz te wkrótce utworzyły gęstą sieć; więc był zmuszony przedzierać się przez gąszcz, chwilami nawet posiłkując się toporkiem. Wreszcie dotarł do brzegu wartkiego potoku, napił się i siadł na brzegu w cieniu zwisających gałęzi drzew. Siedział długo, o niczem nie myśląc, aż ocucił go jakiś szmer. Obejrzał się i drgnął. Na przeciwległym brzegu potoku stała młoda kobieta. Pochyliła się nad prądem, dłonią czerpała wodę i piła. Upadłszy na trawę, zaczęła powolnemi ruchami rozpuszczać włosy, związane rzemykiem, późnej weszła do potoku, długo w nim się pluskała, rozrzucając dokoła mieniące się na słońcu strugi i krople wody.
Nagga siedział nieruchomy, jak głaz, patrzał i czekał, aż kobieta wysuszyła wiotkie ciało i stanąwszy nad wodą, pochyliła głowę.
Fala gęstych włosów, jak wodospad, padający z gór, zwisła nad ruchomem zwierciadłem potoku. Kobieta przyglądała się sobie, podnosząc lub opuszczając włosy, obwijała niemi szyję, upinała na czole lub ztyłu głowy w wielki węzeł i przeciągłym głosem śpiewała.
Nagga podniósł się i chciał coś powiedzieć do niej, lecz kobieta dojrzała niewidzianą nigdy istotę, zerwała się i pomknęła ku zaroślom. Nagga przebrnął potok i popędził za nią. Człowiek równiny i myśliwy, umiejący doganiać sarny w biegu, sadził przez gąszcz, jak jeleń. Gdy kobieta wybiegła na obszerną polanę, wypadł też na nią mknący olbrzym.
— Stój! — ryknął Nagga, starając się nadać swemu głosowi dźwięk przyjazny. Kobieta z przeraźliwym krzykiem, wyciem i piskiem pędziła dalej.
Nagga w kilku susach był już przy niej, dognał, porwał i uniósł w powietrze, cisnąć ją do swej szerokiej piersi. Porwana wczepiła mu się we włosy, targała je, wyrywała, krzycząc i wyjąc. Gdy napastnik mocniej przycisnął ją do siebie, zaczęła drapać mu twarz i ramiona, aż krwią spłynęły, gryzła mu ręce i szyję, aż Nagga ryczał z bólu.
Gdy olbrzym zrozumiał, że kobieta usiłuje wydrapać mu oczy, zgrzytnął zębami i ścisnął wiotkie ciało mocarnemi ramionami. Krzyknęła i straciła przytomność. Nie wypuścił jej jednak z rąk, lecz zaniósł z powrotem nad potok i tu ją ocucił.
Już się nie wyrywała i nie broniła. Patrzyła tylko na Naggę przerażonemi oczyma i łkała. Olbrzym nie wiedział, co robić, aby ją pocieszyć. Postanowił więc ją zabawić. Zaczął od tego, że ciskał ogromne kamienie, które aż huczały w powietrzu od pędu, skakał przez krzaki i wymachiwał toporkiem, kręcąc się na jednej nodze. Przestała szlochać i przyglądała się mu bacznie i z zaciekawieniem. Gdy mówił do niej — nie odpowiadała. Bała się go jeszcze, a może nie rozumiała jego mowy? Gdy, namęczywszy się dość, przerwał swoje skoki i tańce, podszedł do niej, szczerząc zęby i pomrukując łagodnie, ona zaczęła łkać na nowo. Nagga powtórnie się zmieszał. Życia nie pożałowałby, aby ujrzeć ją uśmiechniętą i szczęśliwą, bo w piersi czuł wielkie ciepło i radość niewysłowioną dla niego, który używał zaledwie kilka słów, wyrażających jego najprostsze myśli „pierwotnego człowieka[9]. Jednak wkrótce przypomniał sobie jedną sztukę, którą zawsze umiał pocieszyć Mel, gdy ta kaprysiła, lub była ukarana. Włożył więc kamień do procy i zaczął rozglądać się po kamieniach i krzakach. Po chwili znalazł to, czego szukał. Był to zimorodek, piękny ptaszek o połyskujących niebieskich, zielonych i żółtych piórkach. Gwizdnął w powietrzu kamień i Nagga po chwili już podniósł zabitego zimorodka. Wyrwał mu kilka piórek, zatknął je do rozszczepionej zębami gałązki i podał kobiecie. Spodziewał się, że uczyni z tem to, co zwykle robiła siostra jego, biedna, mała Mel, którą przytłoczyła niemiłosierna lawina. Mel zwykle ciskała taką laseczkę w powietrze i ta, jak strzała, szybowała w powietrzu, aż padała o kilka kroków od niej.
Porwana przez Naggę kobieta uczyniła jednak inaczej i to z lepszym skutkiem. Długo przyglądała się laseczce z kitą barwnych piór na końcu, uśmiechała się radośnie, aż wreszcie, po krótkim namyśle wetknęła ją sobie we włosy i pobiegła do wody przyjrzeć się. Wydała cienki pisk zachwytu i klasnęła w dłonie. Nagga był uszczęśliwiony, wyskubał wszystkie pióra zimorodkowi i narobił kilka zabawek dla swej branki, aż wdzięczna, przystrojona w błyszczące piórka kobieta złożyła przed olbrzymem
ręce, jak do modlitwy, i więcej nie szlochała. Nie miała zresztą nawet czasu na to, gdyż ciągle przyglądała się sobie w wodzie i przekładała świecidełka z jednej strony głowy na drugą.
Tymczasem słońce zaszło. Nagga podniósł się, wziął swoją zdobycz na ręce, przeszedł potok i skierował się w stronę równiny, gdzie pod kamieniami w krzakach miał schowany zapas jeleniego mięsa. Gdy doszli, zaczął krzesać ogień i wkrótce rozpalił ognisko. Gdy płomień buchnął wysoko, rozrzucając snopy iskier i żarzących się węgielków, kobieta upadła przed Naggą na kolana i twarzą przycisnęła się do jego nóg, uznając potęgę, wolę i mądrość olbrzyma.
W kilka dni później Nagga z żoną przybył do lasu, gdzie niegdyś była siedziba jego ojca, i tu zbudował nowy szałas i nową zagrodę, ze schwytanemi przez niego dzikiemi bawolicami i kozami, które ujarzmiać nauczyła go w dzieciństwie matka.
Gdy powracał z łowów, zdaleka już wołał wielkim głosem:
— Tek! Tek!
Kobieta biegła mu na spotkanie, padała do nóg, a później skarżyć się zaczynała, że znosiły się już i zniszczyły jej piękne świecidełka, a on szukał zimorodków i robił coraz to nowe i nowe zabawki-klejnoty dla Tek i... dla swego szczęścia.
Pewnego razu, polując w pobliżu morza, Nagga wynurzył się z kniei na jego brzeg. Spostrzegł tu wyrzucone przez fale muszle. Niektóre z nich były bardzo piękne, pstre, lub z zewnątrz połyskiwały różnobarwnemi ognikami. Długo trudził się olbrzym, wiercąc w muszlach dziurki i nawlekając je na cienką żyłę, wyrwaną z nogi zabitej żyrafy. Jednak pracę doprowadził do końca i przed zachodem słońca schował w fałdach przerzuconej przez ramię skóry piękny naszyjnik dla Tek.
Powracał do domu szybko, niosąc na sobie skórę żyrafy i spory kawał mięsa, a w sercu ciepłe uczucie radości i pragnienie ujrzenia uszczęśliwionej, kochanej twarzy Tek.
Gdy Nagga zbliżył się do lasu, nagle się zatrzymał w głębokim zdumieniu. Zrzucił swoją noszę na ziemię i nisko pochylił się nad błotnistą ścieżka leśną. Tak! Nagga nie mylił się. Ktoś nieznany przeszedł tą ścieżką i wycisnął na niej wyraźny ślad. Nie było to odbicie stopy Tek, chociaż ślad był też drobny i lekki. Wietrząc tuż nad powierzchnią ziemi, Nagga odróżnił ten nieznany ślad od śladu żony, rozpoznał nawet, że był to ślad mężczyzny. Nagga ukrył w krzakach swoją noszę, namacał głównię toporka za pasem i włożywszy do procy kamień, zaczął czołgać się, jak wąż, ku domowi, nie porzucając przejmującego go trwogą śladu. Wreszcie dotarł do skraju lasu i wychylił z krzaków głowę.
To, co ujrzał, zmusiło go do zerwania się i pędzenia ile tchu starczyło ku szałasowi. Od pierwszego rzutu oka zobaczył Tek. Siedziała około niewielkiej sadzawki i, jak to najwięcej lubiła, przyglądała się sobie w powierzchni wody, wyciągając nad nią ręce i potrząsając niemi. Tuż przy niej stał nieznajomy mężczyzna. Był małego wzrostu, cienki i ruchliwy.
Gdy Nagga wypadł z krzaków, groźny, i, wymachując toporkiem, pobiegł w stronę swojej siedziby, nieznajomy obejrzał się i, jak spłoszony kozioł skalny, pomknął ku górom. Z nadzwyczajną szybkością wspinał się on po stromych skałach, skacząc z kamienia na kamień i przesadzając szerokie szczeliny, jak gdyby miał orle skrzydła. Nagga nie zatrzymując się przy Tek, gonić go zaczął. Ślizgał się na zboczach gór, zrywał się z nich, czepiając się rękami krzaków i wysokich kęp trawy, lecz drapał się dalej i wyżej, cały skrwawiony, straszny i pałający zemstą. Nagga gonił małego człowieka do nocy, ale ten ani razu nie przypuścił go tak blizko, aby olbrzym mógł cisnąć w niego kamieniem. Nagga, wyczerpany i zmęczony, usiadł pomiędzy kamieniami i zasnął trwożnym, nużącym snem. Budził się co chwila i nadsłuchiwał. Lecz na szczytach gór panowała cisza i żaden dźwięk nie dochodził tu z dołu, gdzie ryczały zwierzęta, pluskało morze, dzwoniły potoki i gdzie pozostała Tek.
Nagle ujrzał ją, siedzącą nad wodą i potrząsającą rękoma. Wskoczył i krzyknął z bólu, uderzywszy głową o kamień, przy którym usnął, lecz Tek nigdzie nie było[10]. Bardzo się tem Nagga zdziwił i przeraził, lecz gdy brzask rozpraszać zaczął ciemność nocy i zimne mgły, wznowił pościg.
Tego dnia zapędził się Nagga za swoim wrogiem na brzeg dużego górskiego jeziora. Było ono koloru nieba, i żadna zmarszczka nie brudziła jego powierzchni. Olbrzym pomyślał, że Tek mogłaby się tu przyglądać całemi dniami.
Brzegi jeziora składały się z białych skał, w których Nagga dojrzał małe i wielkie kawały czegoś żółtego, co połyskiwało chwilami na słońcu. I jeszcze jedno spostrzeżenie uczynił zrozpaczony i stroskany olbrzym. Jezioro od strony równiny było przegrodzone wązkiem pasmem, niby ścianą ze skał, a gdy Nagga spojrzał z nich nadół, zrozumiał, że się piętrzą wprost nad lasem, gdzie stała jego siedziba.
Przed nocą, po całodziennym nieudanym pościgu, Nagga przekonał się, że nigdy nie dogoni tego małego człowieka, gdyż ten pędził jak wicher, a jego małe, nawykłe do łażenia po górach nogi nie czuły zmęczenia i nie wymagały dróg. Czepiał się najmniejszych nierówności skał i piął się, jak pną się kozy, szukające na gołych skałach pożywienia. Siadał i przyglądał się swemu gramolącemu się z trudem przeciwnikowi, coś krzyczał mu, co powtarzało stugłose echo, a czego nie mógł pojąć Nagga; raz nawet góral stoczył na niego duży kamień, lecz ten, odbiwszy się od skały, przeleciał hucząc nad głową Naggi.
Olbrzym postanowił zaniechać bezcelowego pościgu i zmienić cały plan swego postępowania.
— Nie będę oddalał się od domu i będę strzegł swojej Tek! — myślał, zaciskając pięści, Nagga.
Olbrzym powrócił dopiero drugiego dnia nad wieczorem do swej zagrody. Tek spotkała go obojętnie, chociaż w oczach jej świeciła się ciekawość. Nagga podszedł do niej i ujął za ręce. Odrazu zauważył dwie ciężkie żółte obręcze, pobrzękujące na jej cienkich rękach. Olbrzym włożył do jednej z obręczy dwa palce i, szarpnąwszy, złamał ją. Tek wybuchnęła płaczem. Nagga uśmiechnął się pobłażliwie i, mrucząc łagodnie, wyciągnął z fałd skóry naszyjnik z muszli.
Tego, co się stało, Nagga nie przewidywał nawet. Oto Tek z piskiem i głośnym śmiechem rzuciła się mu na szyję, przytuliła głowę do jego piersi, poczem musnęła swemi ustami jego usta i, schwyciwszy klejnot, pobiegła do sadzawki przyglądać się sobie z tem nowem świecidłem. Gdy powróciła, przyniosła zdjętą z ręki drugą obręcz i podała ją mężowi. Nagga ryknął ze szczęścia i, rzuciwszy podarek wroga na ziemię, wdeptał go głęboko w ziemię i na to miejsce postawił swoją olbrzymią, owiniętą w skórę bawoła stopę.
Szczęście i spokój znowu zapanowały w zagrodzie pierwotnych ludzi. Nagga nigdy się nie oddalał od domu, a po nocach wstawał i obchodził, nadsłuchując i czając się, swoje posiadłości, broniąc swego skarbu od małego, a szybkiego, jak orzeł, człowieka z gór. Żeby nie było potrzeby wychodzić na łowy — Nagga z żoną schwytali dużo antylop, bawołów i bawolic, a także dzikiego ptactwa, które oswoili i trzymali przy zagrodzie[11].
Po pewnym czasie Nagga zauważył jednak, że Tek zamyśla się, nudzi się i już nie chodzi przyglądać się sobie w sadzawce; podpatrzył nawet, że usiłuje znaleźć obręcz, wdeptaną przez niego w ziemię. To go przejęło trwogą. Zrozumiał, iż powinien zrobić coś takiego, co mogłoby jej zaimponować. Tek miała dla niego szacunek tylko za naszyjnik, w którym było jej prześlicznie, i za ogień, którego pochodzenia nie rozumiała (zresztą, jak i sam Nagga) i przed którym nieraz padała na twarz. Jednak, wkrótce Nagga zaczął podejrzewać, iż ona ubóstwia ogień i szanuje jego — Naggę za to, że, posiadając ogień, może się przyglądać sobie w sadzawce wieczorem przy blasku ogniska, które rozniecało szczególne, mieniące się iskry w niektórych muszelkach z naszyjnika. Trzeba było coś robić nowego, aby ją zachwycić i przywiązać do siebie z nową mocą.
Nagga długo rozmyślał nad tem, aż wreszcie pewnego poranku znikł z domu. Tek nie wiedziała o tem, że w tej chwili, gdy ona stroiła się w swój naszyjnik, jej mąż drapał się na góry, dążąc do jeziora, otoczonego białemi skałami. Za pomocą ostrych kamieni i toporka wydłubał ze skał żółty metal i jął kamieniem rozbijać go na-płasko, robiąc z niego szeroki pas. Gdy rozbił go w długą wstęgę, zaczął ostrym krzemieniem ozdabiać go rysunkami zwierząt i drzew. Pracował przez kilka dni, aż piękny pas był gotów. Mając go na sobie, schodził Nagga z gór, pewny siebie i szczęśliwy, lecz jakaż była jego rozpacz, gdy, zbliżywszy się do domu, dojrzał małego człowieka z gór. Stał przy Tek i wkładał jej na głowę połyskującą na słońcu koronę, ozdobioną skrzącemi się kamykami. Tek, uśmiechnięta i wniebowzięta, gładziła ręce małego człowieka i niecierpliwie zerkała w stronę sadzawki.
Nagga z rykiem runął ku nim. Znowu rozpoczęła się gonitwa, a ustała dopiero wtedy, gdy olbrzym dotarł znowu do jeziora z białemi brzegami. Nie mógł już iść dalej, gdyż był znużony śmiertelnie. A wtedy człowiek gór zaśmiał się głośno i drwiąco i, jak skalny kozioł, zaczął zbiegać na dół, na równinę, do lasu, do Tek.
Nagga zawył, zrozumiawszy, że nie zdąży przed wrogiem dobiedz do zagrody i obronić swego skarbu. Obejrzał się bezpomocnie. Co miał czynić? Nagle zauważył, że wzburzone fale jeziora wylatują ponad skały i wylewają się z innej strony, tworząc małe strumyki. Olbrzym zerwał się i rękami i nogami zaczął bić w skały, tamujące wylew wody i przegradzający jej drogę. Chwytał ciężkie głazy i ciskał niemi w skały nadbrzeżne, podważając je potężnym karkiem.
Długo trwało to zmaganie się olbrzyma ze skałami, aż zwalczył je. Jeden z odłamków zaczął się chwiać, aż upadł i potoczył się nadół z hukiem i trzaskiem łamiących się pod jego ciężarem drzew. Jeszcze chwila i szeroki potok lunął w wyłom, porwał ze sobą inne skały i biały od wściekłego biegu pomknął na dół, w dolinę, znosząc za sobą krzaki i głazy, wlokąc całe połacie lasu, aż spadł na równinę.
Nagga zdążył ujrzeć, jak znikać zaczął druzgotany przez wylewające się jezioro las, gdzie stała jego zagroda, jak mknął dalej rozszalały potok, niosąc i kręcąc w swych nurtach drzewa, kamienie i porwane zwierzęta, lecz w tej chwili drgnęła pod nim ziemia i runął na dół, razem z osuwającą się górą, pękającą na setki, tysiące odłamków i szczątków i tętniącą hukiem rozbijanych kamieni, powtarzanym przez echo aż na śnieżnych szczytach, nieruchomych i smętnych, jak martwe białe ptactwo na czarnej, żałobnej ziemi.
Monsieur Teophile Glacier skończył opowiadanie i, nalewając sobie nową szklankę kebiru, rzekł:
— Znowu kobieta! Bez niej nie powstałaby ta pierwsza poważna hydrauliczna robota człowieka. A oto jej ślady!
Mówiąc to, wskazał mi na głęboki wąwóz, wężową linję, przecinającą spaloną powierzchnię Ergu i znikającą za pierwszemi pagórkami zdradzieckich ruchomych, piasków Sahary.
Monsieur Teophile Glacier dokończył przed zachodem słońca swoje opowiadanie i nie wiem którąś butelkę istotnie dobrego i mocnego kebiru i, chociaż był trochę mniej czerwony od czerwonego wina algierskiego, wstał od stołu i zaproponował mi przechadzkę na północ od Tek-Delfu.
— Mój kochany panie! — zawołałem wtedy, przejęty trwogą i życzliwością dla gościnnego „cantonier“, — dzień tak upalny, a pan niezawodnie jest trochę... zmęczony (miłe to słówko francuskie, a właściwie afrykańsko-kolonjalne — „fatigué“! Oznacza ono znużenie, upicie się, obarczenie żołądka, długą, przymusową wstrzemięźliwość i posiada jeszcze około dziesięciu innych zastosowań, których nie można znaleźć w żadnym słowniku). Czy pan nie uważa, że wino w tych szerokościach szkodzi? Przynajmniej nauka głosi...
— Niech mi pan nic o nauce nie mówi! — zaśmiał się czcigodny p. Glacier. — Wie pan, tu do nas przyjeżdżają różni uczeni, coś badają, coś sprawdzają, a prawie wszyscy są krótkowidzami i cierpią na ostry katar kiszek. Nic dziwnego, że nic tu u nas nie widzą i że im szkodzi szklanka dobrego wina. Co do mnie, to ja na przestrzeni stu kilometrów kwadratowych znam każdy kamień, a piję już od 30 lat bez przerwy. Wobec tego spodziewam się, że nie odmówi mi pan przyjemności pokazania mu jednej miejscowej osobliwości?
— Co to ma być? — spytałem.
— Ruiny zamku Ibrahim ben Izmaił-Dzi-el Nun — odparł, biorąc swój hełm i ciężki kij.
Wyszliśmy na jedyną ulicę Tek-Delfu i, przeszedłszy osadę, zaraz za białą kopulastą kubbą weszliśmy na niewysoki pagórek, którego stoki były pokryte szczątkami czarnej i czerwonej cegły. Na szczycie pagórka pozostały resztki muru czy, może, baszty, a o kilka staj dalej ocembrowanie studni, otoczonej dużemi, dobrze odpolerowanemi płytami żółtego onyksu. Zajrzałem do niej. Wionęło z niej zgnilizną, zimnem i wilgocią. Podniosłem kamyk i rzuciłem go do czeluści studni. Dopiero po kilku sekundach usłyszałem głuchy plusk wody.
— Tak, panie! — uśmiechnął się p. Glacier, — na początkach XI-go wieku, gdy każden arabski wojak miał niewolników wbród, nie krępowano się kopaniem studni, głębokich na 80 metrów.
— Nie łatwą było rzeczą wyciągać z takiej studni wodę gdy nie znano jeszcze pomp! — zauważyłem.
— Niech pan zwróci uwagę na ten blok onyksu! — rzekł p. Glacier, uderzywszy kijem w żółty, jak wosk, kamień.
Ujrzałem głębokie, zabarwione rdzą wklęśnięcie, głębokie od strony otworu studni, a zwężające się na zewnątrz.
— Niewolnicy żelaznym łańcuchem wyciągali ciężkie kubły wody, a żelazo z biegiem czasu przecinało twardy kamień! — objaśnił mój uprzejmy przewodnik i usiadł na kamieniach, zdjąwszy swój płócienny hełm.
— Zamek ten wybudował na tem miejscu słynny wojownik maurytański, Ibrahim ben Izmaił-Dzi-el-Nun — zaczął opowiadanie p. Teofil Glacier. — Przy końcu X i na początku XI wieku słynął on, jako niepokonany szermierz na miecze i jego trąbę bojową słyszały turnieje wszystkich większych miast Hiszpanji. On to przeciął na dwoje walecznego Leonardo di Castiglia, dumę całego królestwa. Był ten Ibrahim kuzynem Izmaiła-Dzi-el-Nuna — tego, który to podniósł rokosz przeciwko dynastji Ommiadów i ogłosił się królem Toleda. Historja twierdzi, że, pozostając wiernym dynastji, Ibrahim porzucił dwór buntowniczego kuzyna i wyjechał do Afryki, gdzie umarł tu, w swoim zamku. Głupie to twierdzenie tych panów od historji! Taki rycerz i wojownik, jak Ibrahim, nie mógł pozostać bezczynnym, porzucając przepych dworów królewskich i zgiełk bitew dla życia odludka na pustyni! Nielogiczne to i niczego nie objaśnia! Przyczyny były inne i głębsze, bo ludzkie! Opowiadano mi o tem tu w Tek-Delfie, a ja mogę powtórzyć, jeżeli pan tego sobie życzy? Otóż w dobie rokoszu kuzyna, waleczny Ibrahim przyjmował udział w turnieju w Aranjuezu, na dworze jednego z książąt Alba, który miał narzeczoną cudnej piękności. Czarnowłosa, czarnooka, o ustach jak dojrzały pęknięty owoc granatu, zęby ubiegające się o lepsze z białością śnieżnych szczytów Sierra-Newady, o małych, pięknych rączkach i nóżkach, zwinna jak wąż, i zdradliwa jak wąż, a ognista, jak pantera, — taką była donna Izabella Padilla di Strega...
Monsieur Glacier zamyślił się na chwilę, a później, śmiejąc się głośno, rzekł:
— Proszę nie myśleć, że to ja tak wyidealizowałem mademoiselle Isabelle! O, nie! Wszystko to pod jej oknami wyśpiewywał waleczny Ibrahim, a piosenkę tę do naszych dni przechowują koczownicy beduini, spędzający w tych okolicach zimę. Pannie zaimponował czarny rycerz w srebrnej zbroi i z białym pióropuszem na hełmie, gdyż wszystkie zdobył nagrody na turnieju dorocznym.
Strzelała więc w jego stronę ognistem okiem z pod opuszczonych, złotym pudrem posypanych rzęs, a dziki wojownik oddał jej swe serce, nie znające trwogi i zdradliwości niewieściej. Widziała to piękna Izabella i, nie uważając czarnego rycerza za człowieka, tak samo, jak teraźniejsze panie i panny spoglądają na wyfraczonych murzynów, postanowiła go do reszty skokietować. Naznaczyła mu spotkanie za miastem, w gaiku, gdzie rosły drzewa figowe i oliwkowe, otoczone żywopłotem z wysokich „pitas“[12]. Ibrahim przybył na schadzkę, prowadząc ze sobą zapasowego konia. Spotkawszy umiłowaną, zaczął błagać ją, aby została jego żoną, obiecywał zaprzeć się Proroka dla Chrystusa, otoczyć ją królewskim przepychem, lecz Izabella Padilla śmiała się z amorów Maura. Gdy zrozpaczony porwał ją w objęcia, zawołała na pomoc dwóch paziów, lecz wojownik przebił im serca jataganem, a pannę przemocą wsadził na zapasowego konia i zatrzymał się na wypoczynek dopiero w Almerilla, czekając tu na najbliższą galerę, odpływającą do Afryki. Przywiózł ją najpierw do Bel-Abbes, ale tam przyjaciele nie dawali mu spokoju pytaniami, kiedy nareszcie będzie wyznaczony dzień ślubu. Wtedy pognał tysiąc niewolników tu i kazał w ciągu trzech miesięcy zbudować pałac. Urządził go z niewidzianym nigdzie przepychem, a nie zapomniał wznieść małej kapliczki, gdzie wybranka jego serca i władczyni jego myśli mogła modły do Chrystusa zanosić. Nieubłagana była donna Izabella i, chociaż branka, — dumna i stanowcza. Gdy płonący cały, chciał zwyczajem arabskim poślubić ją, o nic nie pytając, wskazywała mu w milczeniu na wązki sztylet toledański i na swoją pierś. Rozumiał i odchodził na nowe męki czekania, pożerającej go żądzy i miłości płomiennej. Tak mijały lata. Ibrahim urządzał dla Izabelli pyszne zabawy, widowiska, uczty, a po nocach brzdąkał na lutni, lub grał na fujarce berberyjskiej, śpiewał piosnki melancholijne o piękności donny Padilla di Strega i o swojej miłości do słonecznej „Delf“, jak po arabsku nazywał pieszczotliwie swoje bóstwo i swoją męczycielkę. Beduini, Zizian, Uled Nail, ben-Sulej i inne plemiona berberów posiadają dużo romantycznych pieśni, a wszystkie je ułożył tęskny, beznadziejnie pragnący miłości poeta i wojownik Ibrahim ben Izmaił Dzi-el-Nun.
Wreszcie cierpliwości Maura nastał kres. Postanowił zdobyć dumną donnę innym sposobem. Chciał obudzić w niej ambicję kobiecą i zazdrość. W tym celu Ibrahim kazał zjeżdżać do zamku wszystkim najpiękniejszym kobietom z plemienia Uled-Nail, które daje światu muzułmańskiemu najbardziej wytworne kapłanki miłości, śpiewaczki i niezrównane tancerki.
Pięćset najpiękniejszych kobiet gościł na zamku szalony od miłości wojownik, karmił, poił i obdarowywał tancerki i śpiewaczki i liczne rodziny, które wraz z niemi przybyły do miejscowości Tek, gdyż tem imieniem od niepamiętnych czasów nazywano cały ten obwód, aż do krańców pustyni.
Wreszcie nastał dzień popisu. Dużo pięknych, giętkich ciał tancerek ujrzały oczy Ibrahima, donny Izabelli i zaproszonych zewsząd dostojnych gości. Śród nich potężny magnat wyróżnił jedną — młodą, prawie dziecko jeszcze — piękną, jak marzenie Ajszusz, liczącą dopiero 14 wiosen, obsypał ją klejnotami i posadził obok siebie przy uczcie. Ajszusz oczy mrużyła jak kotka, którą głaszczą miękką dłonią po grzbiecie i czekała tylko na skinienie władcy, aby wyjść do wskazanej komnaty i z pokorą i biciem serca oczekiwać tu na jego przyjście i na chwilę skwarnych pieszczot i namiętnych, szalonych słów rycerza. Nagle donna Izabella pochyliła się do ucha Ibrahima i szepnęła:
— Ta mała brzydko tańczy! Nie może dobrze i zwinnie tańczyć, gdyż ma grube kostki i zbyt szerokie biodra...
— Ta piękna dziewczyna podoba mi się bardzo!.. — odparł Maur, spuszczając oczy pod płonącym wzrokiem Hiszpanki. — Piękna jest...
— Cobyś mi dał, rycerzu, gdybym ja przed tobą zatańczyła! — spytała Izabella, dotykając piersią ramienia wojownika.
On zaś oblał się szkarłatem rumieńca i odpowiedział bez namysłu:
— Zażądaj, a wszystko dam ci!
— Dobrze! — odparła. — Nic innego nie żądam oprócz wysłania gońca do Aranjuezu z listem moim, w którym proszę, aby mi przysłano moją ulubioną duenję![13].
— Rozkazałaś! — zawołał Ibrahim. — Jutro o wschodzie słońca goniec z listem opuści zamek, a gnać będzie jak wicher. Teraz tańcz!
Donna Izabella z rodu dumnych hidalgów Padilla di Strega tańczyć zaczęła przed pogardzanymi Arabami. Wojownicy, a nawet nienawidzące ją tancerki, słudzy i niewolnicy nie mogli powstrzymać okrzyków zachwytu. Widzom się wydawało, że jakiś płomień miota się przed ich oczami, jakiś wir barw, błysków, szmeru jedwabnych szat, trzaskania kastanjet, tupotu drobnych nóżek porywał ich i niósł w nieznaną krainę zachwytu...
Gdy donna Izabella z okrzykiem „Ole“ nagle się zatrzymała z wysuniętą naprzód drobną, zgrabną nóżką i z podniesioną nad dumną główką smagłą, obnażoną do ramienia ręką, ciężko oddychając i rozdymając różowe nozdrza, wszyscy uderzać zaczęli dłońmi w ziemię i wołać:
— Piękna! Piękna! Piękna!
Ibrahim zerwał się z poduszek i padł jej do nóg, całując jej stopy w niemem uniesieniu.
Po tym wypadku znowu zwykłym trybem wlokły się dnie, tygodnie i miesiące. Wreszcie przybył goniec, a z nim półżywa od znużenia stara duenja Gwarec. Zamknęła się z nią w swych komnatach donna Izabella, i trzy dni nie widział jej Ibrahim. Aż wezwała go do siebie i oznajmiła, że postanowiła po miesiącu zostać jego żoną.
— Uczyniłabym to natychmiast — dodała donna, — gdyż widzę miłość twoją, twoją szlachetność i mękę. Lecz post teraz, wielki post. Odjedź na miesiąc i powracaj do swej żony szczęśliwy!
Padł do nóg pięknej Hiszpanki rozkochany Maur i odjechał na dalekie łowy aż pod Biskrę. W tym czasie donna Izabella i książe Alba, (ponieważ on to przybył przybrany za starą duenję), obmyślili tak chytrze ucieczkę, że nikt w pałacu nie spostrzegł, kiedy i jaką drogą wymknęli się i zbiegli.
Wystraszeni słudzy i niewolnicy, obawiając się zemsty surowego władcy, milczeli do jego przyjazdu, a gdy zapytał o donnę Izabellę, oznajmili, iż przed paru dniami ją widzieli. Gdy Ibrahim przekonał się, że ukochanej nigdzie na zamku niema, posiwiał nagle i zamyślił się głęboko.
— Ta dziewka Ajszusz musiała ją zabić czarami swemi... Przywieźć ją tutaj! — rozkazał ponurym głosem.
Na trzeci dzień przybyła piękna Arabka z całą rodziną, wystrojona i szczęśliwa.
Zaledwie weszli na płyty dziedzińca pałacowego, schwycili ich niewolnicy, wrzucili do studni, a później, na rozkaz władcy, zalewać studnię zaczęli wapnem.
Ibrahim dał wolność niewolnikom, rozpuścił służbę, zburzył kaplicę Chrystusa i żył samotny w jednej z baszt, oddając się rozpaczy i rozmyślaniu nad zmarnowanem życiem. Pomagał ubogim, ułomnym i chorym, ratował ginące w pustyni karawany, kopał studnie w najniebezpieczniejszych miejscach, tępił dzikie krwiożercze zwierzęta, a ludność uważała go za „świętego“, nazywając go Sigi Ibrahim Akbar, lecz mułłowie, a nawet sam imam prawowiernych sprzeciwili się uznaniu Ibrahima za świętego, ponieważ modłów nie zanosił do Allaha i Jego Proroka.
Opowiadano sobie, iż nieraz w chwilach, gdy muezzini o wschodzie lub zachodzie słońca wykrzykiwali przeciągłemi, donośnemi głosami:
— La Illah Illa Allah u Mahomed Rassul Allah, Allah Akbar, — Sidi Ibrahim, stojąc na szczycie baszty, szeptał, zaciskając zęby i pięści:
— Nie jesteś potężny, Allahu, nie jesteś, gdyż nie mogłeś zwalczyć dumnego serca Delf i jej pogardy dla mnie! Nie jesteś wielkim Ty, Rassul Mohamed, bo nie ochroniłeś mego życia i mej duszy od piekła męki, rozpaczy i tęsknoty! Nienawidzę was!..
Ibrahim ben Izmał-Dzi-El-Nun umarł samotny i niepogodzony ze swoim bogiem. Pamięć o nim została w smętnych pieśniach Uled Nail i w podwójnej nazwie tej miejscowości — Tek-Delf.
Monsieur Teophile Glacier skończył opowiadanie i zamyślił się.
Nie przerywałem mu, gdyż spodziewałem się jakiejś psychologicznej uwagi, których nie szczędził ten zabawny „cantonier“, cały przesiąknięty czerwonem winem, dymem fajki i staremi legendami. Nie zawiodłem się, gdyż wkrótce podniósł głowę i rzekł:
— Dziwny to twór — kobieta! Uszlachetnia mężczyznę nie tylko, gdy wzbudza i podtrzymuje w nim miłość, lecz nawet gdy zadaje mu cios, mękę i udrękę, gdy rzuca go w otchłań zbrodni lub rozpaczy! O, kobiety trzeba znać! Należy się im ubóstwianie, szacunek, lecz i... lęk przed niemi... Tak, mój panie! Ale pragnienie mi dokuczać zaczyna i gardło mi wyschło na pergamin. Chodźmy do „buvette“ na lampkę kebir‘u.
Poszliśmy...
Z „buvette“ wyszliśmy, gdy już ściemniło się na dobre. Idąc ulicą Tek-Delfu, minęliśmy jeden z większych domów tubylczych, nad którym powiewała francuska flaga. Spojrzałem na nią i spostrzegłem tuż przy jej drzewcu skuloną postać Arabki. Doszły mnie ciche łkania kobiety.
Zwróciłem pytający wzrok na p. Teophila Glacier.
— Hm... — mruknął i cicho się zaśmiał.
— Kto tu mieszka? — spytałem go.
Nasunął głębiej swój hełm i odpowiedział niechętnym głosem:
— Przed dwoma miesiącami przybył tu młody inżynier, który ukończył z medalem szkołę budowy mostów i dróg w Paryżu. Bardzo uczony! Bada możliwości przeprowadzenia kolei przez Saharę. Ha! ha! ha!
Złośliwy śmiech poczciwego „cantonier“ nie uszedł mojej uwagi.
— Drzecie ze sobą koty? — spytałem, zaglądając memu przyjacielowi w oczy.
— N...nie! — przeciągnął. — Nic nie mamy wspólnego ze sobą i nic do gadania! Gdy przyjechał, pokazałem mu Tek-Delf tak, jak pokazuję go panu teraz, lecz on śmiał się i szydził ze wszystkiego! Raz jeden tylko napadł na mnie. A wie pan za co? Oglądał ze mną zbiornik dla wody, zwykły zbiornik na jakie 5000 tonn, zbudowany z okrągłych kamieni, sklejonych gliną. Inżynier wymierzył grubość ścian basenu, coś obliczył w notatniku i powiedział, że taki basen nie może utrzymać tyle wody, że powinien pęknąć. Powiedziałem mu, że jestem tu już od 30 lat, a basen sobie najspokojniej stoi i nie pęka. Wtedy napadł na mnie, krzyczał, że ja nie dbam o bezpieczeństwo ludności, której grozi wylew tej wody i zatopienie domów i pól. Śmiałem się wtedy jak szalony! Powiedziałem mu, że zupełnie nie jestem winien budowy basenu i możliwości wylewu z niego wody, gdyż zbiornik został założony przed... 300 laty i, widocznie, już się przyzwyczaił do stania bez pękania i wylewu. Wtedy przestał ze mną rozmawiać i nawet kłaniać mi się przy spotkaniu. Bardzo mądry to i bardzo uczony młodzieniec!
— A ta płacząca kobieta? — spytałem.
— To — Selima, jego służąca, niewolnica i... żona afrykańska, — odparł suchym tonem.
Umilkłem i o nic więcej nie pytałem p. Glacier, ponieważ groźnie sapał, a był to niechybny znak, że chce coś opowiedzieć.
— Młody inżynier — zaczął mówić po chwili p. Glacier — zaszczycił arabską dziewczynę swojemi względami, a ona, jak każda berberka, oddała mu całą siebie. Jak wierny pies w oczy mu patrzyła, biegła na każde jego skinienie, pokorna, szczęśliwa i zakochana. Marzyła w głębi duszy ta niemądra dziewczyna, że inżynier zabierze ją ze sobą do Francji, gdzie ona, jak tu, w Tek-Delfie, będzie mu nadal w oczy patrzyła z zachwytem, uwielbieniem i pokorą. Lecz szczęście — to kwiat, co szybko przekwita! Przyjechała tu jakaś grupa podróżujących amerykanek podobno bardzo bogatych. Zaczęły się wycieczki, przyjęcia, umizgi, konkury, a teraz pan inżynier pojechał z niemi do Fezu, gdyż na jedną z Amerykanek zagiął parol, a że jest piękny, elegancki nadmiernie i posiada hrabiowski tytuł, ona zaś jest też piękna, chociaż całkiem nie elegancka, a jej tatuś posiada miljony i rzeźnię, więc oboje mają duże szanse na ozdobienie szyldu rzeźnika koroną hrabiowską i na oparcie herbu arystokraty o kiesę miljonera-parwenjusza... Selima to rozumie i, jak pan widział, płacze. Tymczasem nie ma innych sposobów walki...
— Ale może znajdzie? — zadałem pytanie.
Długo milczał, a później mruknął, nie patrząc na mnie:
— Zwróci się po radę do czarownika, a gdy to nie pomoże, podając kawę, wsypie do filiżanki inżyniera lub amerykanki trujących ziółek, sama zaś zbiegnie na pustynię, gdzie albo zginie z głodu, albo natrafi na czarne namioty Beduinów i razem z koczownikami, tęskna i ponura, będzie wlokła obmierzłe jej życie, którego pasmo przerwać może tylko Allah.
Urwał, gdyż od strony szosy wjeżdżało do osady kilka samochodów, świecąc latarniami i hucząc ochryple. Gdy przesuwał się koło nas pierwszy z samochodów, spostrzegłem szoferującego młodego, przystojnego mężczyznę, a obok niego wysoką, wiotką blondynkę.
— I love You, Henry! — doszedł mnie wzruszony głos Amerykanki.
— Czy to ten inżynier? — zapytałem, a gdy otrzymałem od p. Glacier twierdzącą odpowiedź, dodałem:
— Czy nie myśli pan, panie Glacier, że, być może, wasza osada wkrótce będzie się nazywała — Tek-Delf-Selima?
Spojrzał na mnie uważnie i w milczeniu podniósł ramiona.
Nazajutrz opuszczałem Tek-Delf i żegnałem uprzejmego monsieur Teophila Glacier.
Gdy już mój samochód stał przed domem „cantonier‘a“, powiedziałem:
— Są na kuli ziemskiej miejsca zbrodni, stałej wojny, ciągłej rewolucji, są miejsca wyklęte i błogosławione; co do Tek-Delfa, myślę, że jest ono miejscem nieszczęśliwej miłości...
— Skąd się pan o tem dowiedział? — spytał, blednąc nagle i opuszczając oczy.
— Wywnioskowałem to z opowiadań pana, panie Glacier! — odrzekłem, zdziwiony wzruszeniem mego znajomego.
— Aha!.. z opowiadań moich! — mruknął już spokojnym głosem. — Być może... być może... Au revoir! Bon voyage!..
Jechałem milcząc i miałem takie wrażenie, że pan Glacier nie wszystko mi o Tek-Delfie opowiedział i że coś, co go samego najbardziej obchodziło i bolało, ukrył przedemną.
Zresztą, byłem przecież tylko przygodnym znajomym, z którym, z pewnością, nigdy już w swojem życiu się nie spotka...
Ubiegłej jesieni odbyłem podróż po północnej Afryce. Ponieważ nie stawiałem sobie określonego terminu dla tej podróży, więc mogłem w pewnych miejscowościach, które wydawały mi się być bardziej interesujące, pozostawać przez dłuższy czas i swobodnie oddawać się obserwacji. Nadzwyczaj gościnne i serdeczne przyjęcie i pomoc, których doznałem od władz francuskich, znacznie ułatwiły mi to zadanie.
Pozwalam więc sobie odrazu na wstępie wyrazić moją serdeczną wdzięczność p.p. Marszałkowi Lyantey, senatorowi Stegg, ministrowi Urbain Blanc, generałom de Chambrun i Calmel p. p. Pariel, Halmagrand, Le-Glay, Witasse, pułk. Hanotte i całemu szeregowi osób urzędowych.
Zupełna szczerość i otwartość władz francuskich wobec, chociaż obywatela historycznego sojusznika Francji — narodu polskiego, lecz bądź co bądź — cudzoziemca mogły zaiste zadziwić; zadziwiło to też i mnie, lecz bardzo prędko zrozumiałem przyczynę tej otwartości. Jest ona bardzo prosta. Francuzi nie mają nic do ukrywania w swej kolonizacyjnej polityce na północy Afryki. Mogli bez ograniczeń pokazać swoją Afrykę mnie — prywatnej osobie, pisarzowi i Polakowi, lecz z taką samą szczerością mogą, z pewnością, uczynić to i, naprzykład, dla generałów Hindenburga lub Lüdendorfa.
Muszę jednak zaznaczyć, co mnie interesowało w Afryce Północnej.
Jak czytelnikom moim wiadomo, napisałem książkę z opisem swej podróży przez Centralną Azję pod tytułem „Bêtes, Hommes et Dieux“. W tej książce podałem szereg obserwacyj, dotyczących psychologji ludów Azji Centralnej. Te obserwacje przyprowadziły mnie do wniosku, że jedynym cementem, wiążącym w jedną polityczną całość ludy, zamieszkujące serce Azji, były Chiny monarchiczne, gdyż dynastja umiała utrzymać w ręku władzę nie tylko nad całemi Chinami właściwemi, lecz i nad ościennemi, położonemi za wielkim murem prowincjami, a więc Mongolją, Mandżurją, chińskim Turkiestanem, zachodnią Kan-Su i Tybetem. Z upadkiem dynastii Da-Cyn cement ten znikł, rozpoczęła się wojna domowa i anarchja w Chinach i odprężenie się od metropolji prowincyj kresowych. Na tem podłożu wybujały różne polityczne spekulacje, aż prawie całkowicie zlały się z podyktowanym z Lassy Tybetańskiej i Urgi Mongolskiej prądem pan-azjatyckim. Ten ostatni, o psychologji buddyjsko-lamaickiej, zaczął się ubiegać o polityczny związek z Islamem i, sądząc z informacyj, otrzymanych na dworze Żywego Buddhy w Urdze, już dochodzić zaczął w tym kierunku do pewnego porozumienia nawet w Indjach Brytyjskich, gdzie niechęć i pogarda muzułmanów do buddystów były szczególnie wyraźne i silne.
Uważając, że związek Islamu z Buddyzmem byłby ostatnim aktem kwestji pan-azjatyckiej, poczem nastąpić mogłaby akcja czynna, dla europejskiej cywilizacji wroga i niebezpieczna, tem bardziej, iż byłaby kierowana przez Rząd Rosji Sowieckiej, naturalnie w tym ruchu zainteresowany, chciałem przyjrzeć się Islamowi afrykańskiemu, jako najpotężniejszemu kultowi na czarnym kontynencie, który tai na swych niezbadanych jeszcze dostatecznie przestworach nieznane siły mięśni i ducha miljonów czarnych ludzi.
Europa, kipiąca we własnych uprawach, przeoczyła już obudzenie się żółtego kontynentu, może więc przeoczyć też obudzenie się — czarnego. Zbadanie stanu tej kwestji stało się mojem zadaniem w odbytej podróży po Afryce Północnej.
Zwiedzając Marokko (Maroc), Algerję i Tunis, miałem sposobność rozmawiania z bardzo dobrze poinformowanymi w poruszanej przeze mnie sprawie urzędnikami francuskimi, z Arabami, z uczonymi mułłami i z wieśniakami.
Uderzyły mnie dwie rzeczy niemal odrazu na wstępie na ziemię afrykańską w Oranie. Jest to uświadomienie ludności arabskiej, berberyjskiej, kabylskiej i drobniejszych szczepów o zachodzących na Bliskim Wschodzie i w Egipcie wypadkach budzącego się Islamu i o... komunizmie rosyjskim. Naturalnie, że tylko dobre strony komunizmu, propagowanego przez Moskwę, były znane ludności afrykańskiej, co odrazu pozwalało podejrzewać importu agitacji na rzecz Sowietów.
Co do stosunku do wypadków, związanych z kwestją Islamu, to głównem centrum informacyjnem jest Fez, to gniazdo wszelkich spisków i intryg arabskich dysydentów. Stąd idzie uświadomienie i agitacja po całej Afryce francuskiej, w jakim celu posługują się agitatorzy wpływowemi medersa, mułłami i studentami. Taki system jest stosowany tem łatwiej, iż do agitacji pan-islamu dołączony został ruch przeciwko panującemu w Marokku sułtanowi i jego protektorce — Francji.
Zdawałoby się, że nic niema łatwiejszego, jak podnieść sztandar ogólnego powstania, tembardziej, że tuż obok w hiszpańskiej zonie za grzbietem Riff już wre pomyślna walka Abd-El-Krima z Hiszpanami, a bandy tego przewódcy kilkakrotnie wrywały się na terytorjum francuskie od północy. Jeszcze istnieje jedna okoliczność, która mogłaby ułatwić powstanie: jest to ciągle trwająca walka pomiędzy francuskiemi oddziałami a niepodległemi plemionami na południu w rejonie Taza i na północy — w rejonie Ain-Arscha i innych.
A jednak takiego powstania podnieść kierownikom pan-islamizmu nie udało się dotąd. Starałem się wyjaśnić sobie przyczynę tego drogą rozmów z tubylcami.
Nie będę zatrzymywał się długo nad tem, że zastosowana w tych kolonjach francuska polityka kolonizacyjna jaknajmniej podrażnia i ubliża miejscowej ludności w ich wierzeniach religijnych, prawie koranicznem i obyczajowem i w życiu codziennem.
Właśnie w Salé, leżącem tuż obok Rabatu, stolicy protektoratu, miałem rozmowę z wyraźnym przeciwnikiem wpływów francuskich śród tubylców. Mój rozmówca, po wymianie zdań, wykrzyknął z niecierpliwością:
— My robimy wszystko, aby zmniejszyć wpływ i urok Francuzów, lecz nic zrobić nie możemy, gdyż oni potrafili przywiązać do siebie serca tubylców!
Dla mnie to wyznanie było całkiem miarodajne i takiem pozostaje teraz, gdy odbiegam myślą wstecz i widzę północną francuską Afrykę po jej zwiedzeniu. Ludność, która niedawno jeszcze cierpiała od bezprawia w sprawach podatkowych, poborów do wojska, rekwizycji etc., obecnie rządzi się podług ogólnego i stałego prawa, ujmującego prawo Koranu i wszelkie lokalne „Kanuny“ oddzielnych, drobnych nawet szczepów. Głównem zadaniem francuskich władz jest jaknajmniejsze wtargnięcie się do życia tubylców, w jakim celu kierownictwo tem życiem jest oddane władzom tubylczym, rdzennym, zaczynając od „Wielkich Kaidów“ Atlasu i kończąc na drobnych kaidach i kadzi (cadi) po wioskach i kazbach (kazba), pod niewyczuwalną prawie kontrolą urzędników francuskich, uznających nawet czysto komunistyczne rządy, istniejące naprzykład w Figuig‘u oraz w niektórych komunach Wielkiej Kabylji.
Ludność muzułmańska, wszędzie na kuli ziemskiej nieprzyjaźnie do ludzi innego wyznania usposobiona, wkrótce oceniła w zupełności cywilizacyjną rolę Francuzów. Sami Arabowie, Berberzy, Suss mówili mi, że ludność różnych obwodów była przed 20 laty dziesiątkowana przez różne choroby: lues, ospę, dyzenterję, cholerę i tyfus, obecnie zaś jest starannie leczona przez najlepszych agitatorów cywilizacji europejskiej — lekarzy francuskich. Najlepszym dowodem powodzenia medycyny europejskiej jest prawie całkowite zniknięcie znachorów arabskich, trudniących się obecnie prawie wyłącznie fabrykowaniem talizmanów i zaklęć, mających znaczenie wyłącznie tradycyjne, obyczajowe. Zaopatrzenie w wodę niezaludnionych obszarów, doprowadzenie jej do cierpiących zawsze na brak wody wsi i osad — podniosło zdrowotność i dobrobyt ludności, która uważa to za dobry, zgodny z Koranem czyn, co niejednego Araba pogodziło z Francuzami.
Przeprowadzenie linij komunikacyjnych — żelaznych, szosowanych i zwykłych, zbliżyło tubylców z głównemi rynkami, z lecznicami, a co potem następuje — z władzami i kolonistami francuskimi, zmniejszając podejrzliwość i wrogość muzułmanów do chrześcijan.
Powiedziałbym, że francuskie szkoły dla tubylców, za wyjątkiem szkoły wojennej, która, jak naprzykład w Meknesie, demonstruje genjusz wojenny Francji, mają być może, mniejsze i słabsze znaczenie asymilacyjne, gdyż prawowity muzułmanin nie odda swych dzieci do takich szkół, a ten, który to uczyni, nie będzie się cieszył tymczasem szczególnem poważaniem śród rodaków, a więc dla sprawy moralnego powodzenia polityki francuskiej pozostanie niepotrzebnym czynnikiem, raczej nawet szkodliwym, kontragitacyjnym.
Poza temi wynikami cywilizacji europejskiej i francuskiej polityki, mamy jeszcze kilka przyczyn, które tymczasem wstrzymują rozwój ruchu pan-islamicznego. Najpierw wskażę tu na rozbieżność poglądów politycznych i społecznych poszczególnych plemion. Wiadomym jest fakt, że aborygeni Afryki Północnej, plemiona Berberów, Kabylów, Souss, Schlen i innych, są nader wrogo usposobieni dla dawnych zdobywców Arabów, wychodźców z zachodniej Azji. Arabscy kierownicy pan-islamizmu nie mogą bezwzględnie liczyć na spółdziałanie i pomoc aborygenów, raczej odwrotnie, z nimi właśnie mają najwięcej kłopotów, gdy się starają o przyciągnięcie ich na swoją stronę. Autochtoni nie dowierzają Arabom, pamiętając dobrze, że na ich to właśnie trupach ci przybysze azjatyccy budowali swoją potęgę w Afryce i w Hiszpanji, oraz rzucali ich na pastwę śmierci wszędzie w Europie, podczas wojen Turcji z chrześcijanami.
Ta wrogość autochtonów do Arabów przesączyła się nawet do niektórych wpływowych świątyń i uniwersytetów koranicznych (medersa), które mają wpływ na opinję ludności, a są jednocześnie w teoretycznych, nieraz nader zażartych sporach pomiędzy sobą. Ta okoliczność bardzo osłabia jednolitość pan-islamistycznego frontu, tembardziej, iż w ostatnich czasach coraz częściej daje się wyczuwać pewien antagonizm nie tylko pomiędzy afrykańskiemi „medersa“, lecz nawet pomiędzy niemi a wielkiemi ośrodkami Islamu — w Mecce, Medynie, Damaszku, Bagdadzie, Angorze, Brussie i t. d.
Jest to zjawisko historycznie nowe, a spowodowane wielkiemi zmianami zasadniczemi, które zaszły w Islamie. Najpierwszym przedstawicielem doktryny Mahomeda był pierwszy Imam, Padyszach, władca prawowiernych — sułtan turecki w Stambule, drugim po nim był Scheik-ul-Islam.
Padyszacha dotknęły „brudne dłonie motłochu“ — objaśniał mi jeden z uczonych mułłów, — więc był zwykłym śmiertelnikiem, którego nie błogosławił wielki prorok Mahomed imieniem Allaha. Wokoło tytułu Scheik-ul-Islama powstała walka i niegodni tego zaszczytu ludzie zmieniać się zaczęli jeden po drugim na tronie tego dostojnika kultu Proroka! Islam pozostał bez głowy, jak stado owiec bez pasterza. Bezsilny jest i miota się w trwodze, niepewności i niewiedzy swoich dalszych dróg“.
To poetyckie określenie stanu rzeczy w świecie muzułmańskim wydaje mi się bardzo realnem i miarodajnem. Słyszałem już takie zdanie, będąc w Rosji, od mułłów i muezzinów tatarskich i kirgizkich w czasie, gdy młodoturcy zdetronizowali po raz pierwszy sułtana i uwięzili go w Salonikach. Dla ludów o psychice religijnej i tradycyjnej przytoczone fakty stanowią klęskę i katastrofę całego ich światopoglądu, co powinno mieć niezawodny i potężny wpływ na sprawy polityczne w pierwszym rzędzie.
W ten sposób widzimy, iż Islam współczesny nie posiada ogólnie uznanego Imama-wodza, poszczególni zaś wodzowie nie mają dość wpływów, uroku i siły i nie mogą się odważyć wznieść wielki zielony sztandar Proroka, w znak „świętej wojny“ świata muzułmańskiego przeciwko światu chrześcijańskiemu. Każden taki śmiałek będzie krytykowany, nieuznawany i nawet zwalczany przez samych wyznawców Islamu.
Zdaje się, że zwycięski wódz Arabów z Riffu — Abd-El-Krim zamierza targnąć się na taką niebezpieczną dla białej rasy w Afryce, lecz jeszcze bardziej niebezpieczną i ryzykowną dla niego samego awanturę. Sądząc z moich własnych wrażeń, może on przyczynić dużo powikłań europejskiej polityce kolonjalnej, lecz niezawodnie zginie pośród wielkich niesnasek i sporów swoich współwyznawców.
Jednakże, niebezpieczeństwo ze strony Abd-El-Krima istnieje. Abd-El-Krim posiada już tak znaczną armję, że nie tylko się opiera wszelkim wysiłkom hiszpańskich wojsk, lecz nawet bardzo pomyślnie walczy z niemi. Ta armja wkrótce zacznie odczuwać brak pożywienia i będzie zmuszona wprost żywiołowo wtargnąć w granice francuskiego Marokka, pomijając już naturalny pęd północnego „imama“ w stronę świętego Fezu, t. j. Mekki afrykańskiego Islamu. Zwiedzałem właśnie jeden z odcinków północnego frontu francuskiego około Taounat w kilka godzin po wtargnięciu znaczniejszego oddziału Arabów z Riffu. Zjawienie się ich wywołało powstanie wśród części ludności w północnej części Protektoratu.
Generał de Chambrun szybko zlikwidował tę sprawę i małemi siłami, a raczej wielką psychologją na pewien czas zabezpieczył Marokko sułtana od podobnych wypadków. Mówię — „na pewien czas“, gdyż w razie planowego przejścia przez armję Abd-El-Krima granicy Riffu, wypływające stąd operacje wojenne Francuzów już nie będą się ograniczały do psychologicznej akcji, lecz będą wymagały znacznych sił i środków bojowych. Nie tylko naród i rząd francuski, lecz nawet inne państwa powinny zrozumieć, że wtedy nastąpi bardzo poważny i odpowiedzialny moment, w którym należy przedsięwziąć wspólne kroki, aby lokalny ruch, odbywający się pod hasłem pan-islamizmu, nie nabrał zbyt wielkiego rozpędu, ogarniając kraje, graniczące z Egiptem, a przez niego łączące się ze światem muzułmańskim, liczebnie i moralnie jeszcze dość silnym, aby znaczne powikłania wnieść do powikłanej ogólno europejskiej sytuacji. Zdaje mi się, że bieg wypadków woła już o takie wzajemne porozumienie się państw europejskich i o zaniechanie wzajemnych intryg politycznych.
Ludy, wyznające Islam, powinny, zachowując swój kult, przyłączyć się do cywilizacji Europy, lecz nie grozić jej w momenty nie zawsze usprawiedliwionej wypadkami historycznemi nienawiści rasowej i religijnej, inaczej wstrzymują znacznie bieg postępu, a same zginąć muszą, czego życzyć ani sobie ani im nie może żaden cywilizowany naród.
Takie są trudności polityczne dla całej Afryki Północnej ze strony pan-islamizmu. Widzimy to w bardziej jeszcze wybujałej formie w Egipcie, a odczuwać się to daje i na obszarach włoskich posiadłości.
Do tych trudności w zwiedzanych zeszłej jesieni częściach północnej Afryki dołączyły się jeszcze inne, a w pierwszym rzędzie — intrygi ze strony ościennych kolonij, czasami nawet podtrzymujących, w sposób nie zawsze zupełnie neutralny, ten lub ów ruch śród ludności tubylczej; jest to zwykła intryga polityczna, rozliczona na efekt chwilowy, a ślepa na szkodliwe skutki dla dzieła całej białej rasy w bliższej lub dalszej przyszłości jej istnienia i pracy cywilizacyjnej na czarnym kontynencie.
Drugą kategorję stanowi agitacja komunistyczna, prowadzona przez agentów bolszewickich, których znaczną ilość nawet przygodny podróżnik spotkać może w Algerji i Tunisie, dokąd się przedzierają z Trypolitanji. Objaśnia się to tem, że te dwie posiadłości Francji weszły już w zakres krajów uprzemysłowionych i, co zawsze potem następuje, posiadających proletarjat rolniczy i fabryczny.
Nie wiem, czy istnieją jakieś studja psychologiczne co do różnicy pomiędzy proletarjatem europejskim a arabskim; myślę jednak, że specjalne, odrębne cechy charakteru etnicznego ludów północnej Afryki, nawykłych do życia z naturą, do wolności prawie pierwotnej, do koczownictwa, a posiadających właściwości charakteru ogólno-muzułmańskiego, musiały wytworzyć całkiem odrębną psychologję tego proletarjatu. Oprócz ogólnych dążeń proletarjackich, podyktowanych światu przez zorganizowaną europejską socjal-demokrację, w Afryce niezawodnie mamy dążenia specyficzne, zbliżone do ściśle muzułmańskich, podsycanych obecnie przez bolszewickich agitatorów, oraz proroków pan-islamizmu.
W taki obraz psychologiczno-polityczny ująłem swoje wrażenia i spostrzeżenia subjektywne za czas podróży po Afryce Północnej. Ujrzałem tu obraz obudzonego Islamu i tymczasem jeszcze cień niebezpieczeństwa, grożącego białej rasie. Myśli moje były w tym okresie bardzo zbliżone do tych, jakie mnie przed 4 laty nurtowały; gdym przebiegał serce Azji.
Obudziły się ludy i szczepy, niezdolne do pracy konstruktywnej i organizacyjnej, gdyż zdolne są łączyć się w większe organizacje tylko pod wpływem haseł wojennych lub religijnych, poza temi zaś wybuchami energji wpadają w stan bezwładu, bierności i anarchji społecznej, co powoduje zwyrodnienie i wymieranie. Obudziły się te ludy i grozić zaczynają cywilizacji białej rasy, niepomne jej wielkich zasług przed ludzkością. Genjusz białej rasy, charakterystyczny dla Arjów, jest nawskroś konstruktywny, syntetyczny i już oddawna mógłby odegrać rolę zbawiciela ludzkości i wielkiego budowniczego powszechnego ładu i pokoju na kuli ziemskiej, gdyby nie istniało rozbieżnych, egoistycznych dążności poszczególnych państw europejskich i nader szkodliwych i niebezpiecznych sił destrukcyjnych, rozsadzających z wewnątrz cały gmach cywilizacji europejskiej.
Już kilkakrotnie w swoich książkach i artykułach zaznaczałem, iż Europa powinna przejrzeć, chociażby na chwilę odrzuciwszy egoizm polityczny, a wtedy niezawodnie zrozumie, iż stoi przed obliczem nie tych drobnych stosunkowo lokalno-europejskich niebezpieczeństw, które pochłaniają całą jej uwagę, lecz olbrzymich katastrof, zbliżających się od Wschodu i częściowo od Południa muzułmańskiego, katastrof, grożących całej naszej cywilizacji i istnieniu, a ujętych obecnie w ręce półazjatyckich kierowników polityki sowieckiej, której ideałem prawdziwym jest nowy okres historji ludzkości, zaczynający się od „gołej ziemi i gołego na niej człowieka“.
Marzeniem Rosji Sowieckiej jest zdeprawowanie Europy moralnie i politycznie, zburzenie rękami miljonów żółtych i czarnych ludzi — cywilizacji współczesnej, zdziesiątkowanie szeregiem klęsk żywiołowych, jak epidemja i głód, zastępów swoich bezwiednych i ślepych wykonawców i rozpoczęcie nowego okresu historji, rozpoczęcie od początku, niemal od jaskiniowego perjodu.
Gdyby się im to udało, wierzę, że tylko genjusz aryjski powtórnie wytworzy nowy etap cywilizacji i postępu i zwycięży w walce z naturą, — lecz czyż ma prawo Europa dopuścić do zburzenia wspaniałego dzieła setek pokoleń i promiennych, potężnych genjuszów, co wyszły z głębin naszej rasy na dobro i pożytek całej ludzkości?...
Przypominam sobie dwa dziwaczne spotkania... Dziwaczne, lecz nad wyraz pouczające i otwierające drogę do zrozumienia Ameryki.
Było to gdzieś pod Nowym Jorkiem, w małej mieścinie, dokąd w niedzielę zawiózł mnie samochodem mój przyjaciel, szukający tu odpoczynku po pracy biurowej i zgiełku życia nowojorskiego.
Cały dzień spędziliśmy śród łanów dojrzewającej pszenicy i zjedliśmy przyrządzone w domu śniadanie pod owocowemi drzewami u jakiegoś drobnego farmera.
Po zachodzie słońca powracaliśmy na stację kolejową, gdzie zostawiliśmy samochód. Był to duszny, upalny wieczór, droga pełna kurzu. Zmęczeni całodzienną włóczęgą, szliśmy powoli, co chwila ocierając pot z czoła i marząc o szklance zimnej wody sodowej, gdyż pragnienie dotkliwie nam dokuczało.
Do stacji jednak mieliśmy jeszcze spory kawał drogi.
Nagle na zakręcie ścieżki zjawił się młody chłopak i dźwięcznym, chociaż „fachowym“ głosem z miejsca zaczął robić „business“.
— Woda zwykła lub mineralna tylko na chwilę ugasza pragnienie, szanowni gentlemeni, natomiast suszone rodzynki radykalnie zabijają przykre uczucie pragnienia. Proszę sprawdzić... Pięć centów!
Mówiąc to, szybko wyjął z kosza dwie małe papierowe torebki i podał je nam. Zapłaciliśmy po pięć centów i zaczęliśmy skwapliwie żuć rodzynki, dość ironicznie spoglądając na siebie i jednocześnie myśląc o tem, że daliśmy się nabrać na taką prostą, lecz dobrze obmyśloną reklamę. Jednak, rodzynki były istotnie bardzo dobre i doskonale pomogły nam na pragnienie.
Poszliśmy dalej w towarzystwie businessmana, który nie przestawał mówić o sobie, swoim wynalazku i swoim interesie, który jakoby świetnie mu się zapowiadał.
— Boże wielki — mówił z melancholijnym uśmiechem politowania — zacząłem ten interes przed miesiącem. Sprzedawałem rodzynki wprost z kosza, bez opakowania, doprawdy, nie był to dobry towar, gdyż kupowałem najtańszy, nieoczyszczony i nieodsortowany gatunek. Nie miałem wcale mieszkania, żyłem nie będąc pewnym jutra, klijentami moimi byli żebracy, dzieci tragarzy portowych i inna „arystokracja“ tego rodzaju. Jednak, dżentelmeni, ciułałem cent po cencie, dolar po dolarze. Teraz sprzedałem panom towar wprost standartowy, w najlepszym gatunku, w przyzwoitem opakowaniu, zabezpieczającem go od kurzu. Pięciu moich agentów (wymówił to z dumą) wraz ze mną sprzedają te paczki w najbardziej uczęszczanych przez publiczność zamiejskich ustroniach oraz w pociągach, gdzie duszno, gorąco i natłoczono.
— Rodzynki tam są bardzo pożądane — zauważył mój przyjaciel, nabywając nową paczkę. Poszedłem za jego przykładem.
— Naturalnie! — odparł, uśmiechając się. — Ale to jeszcze mały interes. Marzę o dobrej reklamie i własnym sklepie w najbardziej uczęszczanem przez publiczność miejscu. Tymczasem, nie posiadam potrzebnego kapitału, lecz za dwa — trzy miesiące...
Przerwał, gdyż spostrzegł wielkie towarzystwo, które się wlokło szosą, zmierzając ku stacji. Widzieliśmy, jak wyłowił kilkanaście pięciocentówek i bezustanku mówił i mówił.
W parę miesięcy później czytałem w dziennikach huczną i błyskotliwą reklamę o znaczeniu rodzynków dla zdrowia. Były tu i nauka i poezja, i zrozumienie wymagań kupującej publiczności. Przedsiębiorczy młodzieniec zapowiadał sprzedaż rodzynków za 10 centów w pięknych torebkach z różowej higjenicznej merli, nadających się na prezent „dla dzieci, dziewczyn i starców“. Uśmiechnąłem się, czytając tę huczną reklamę i nie wątpiłem, że mój znajomy posiada już własny sklep i że po kilku latach ze skromnych 10-centówek i różowych torebek wybuduje sobie drapacz nieba i zacznie myśleć o tem, co ma teraz uczynić z częścią dochodów, aby służyły ludzkości lepiej od rodzynków.
W roku zeszłym otrzymałem wiadomości od swego przyjaciela, że nasz młodzieniec wprawdzie nie zbudował sobie jeszcze drapacza, lecz wynajął już wyłącznie dla swego interesu kilka plantacyj wina w Kalifornji i ufundował trzy stypendja dla najbardziej pomysłowych uczniów jakiejś szkoły handlowej.
A więc już zaczął...
W porcie nowojorskim wstąpiłem pewnego dnia do wielkiej budy, gdzie za ladą stał otyły, łysy jegomość i bezustanku krzyczał na kilkunastu parobków, zajętych gorączkowem otwieraniem ostryg. Zjadłem przy ladzie swoją porcję i przez cały czas obserwowałem pracę, wrącą w budzie. Migały w powietrzu ręce, błyskały krótkie noże, schylały się i wyprężały grzbiety, latały odrzucane od koszów muszle. Zdawało mi się, że widzę w ruchu jakąś bardzo skomplikowaną maszynę, poruszającą kilkunastu kołami, wahadłami i tłoczniami, a ożywioną niewidzialnym motorem, ukrytym gdzieś w głębi tej budy, przesiąkniętej wonią morza, ryb, krabów i ostryg.
Po namyśle, zrozumiałem, gdzie się mieścił ten motor. Leżał on w kasie otyłego, łysego właściciela tego składu ryb i ostryg i restauracyjki „à la fourchette“. Był to wszechpotężny dolar. Takie było pierwsze wrażenie, lecz tegoż wieczoru przekonałem się, że działał tam też inny motor, o wiele szlachetniejszy, a zrozumiały i bliski dla każdego prawdziwego Amerykanina.
Otóż zwabiony dziwnym obrazem takiej wytężonej, gorączkowej pracy, której niemal że bez wytchnienia oddawali się Amerykanie, Włosi, Niemcy i Chińczycy, tegoż samego wieczoru przyszedłem znowu do tej restauracji.
Praca już się skończyła, i robotnicy sprzątali budę, wynosząc kosze z muszlami, zmywając stoły i kubły i zamiatając podłogę.
Po kolacji wychodziłem jednocześnie z tłumem robotników. Na rogu ulicy jeden z nich, chudy, barczysty o młodej, lecz poważnej twarzy blondyn poprosił mnie o zapałkę. Podałem mu pudełko, a w czasie, gdy on, zapalając fajkę, pykał zawzięcie dymem, zacząłem go rozpytywać o jego pracę. Rozgadał się szybko, co widząc, zaprosiłem go na kawę do pobliskiego „saloon‘u“.
Tu, wypocząwszy trochę, umieścił nogi na wolnem krzesełku, wyciągnął się z rozkoszą, prostując kark i ramiona, i zawołał:
— Dziś to nic jeszcze, tak sobie — zwykła praca, ale jutro będzie gorąco!
— Czy jutro macie więcej obstalunków i gości? — zapytałem.
— Nie! Jutro mamy konkurs doroczny. Staną do współzawodów najlepsi otwieracze ostryg, a ten, który pobije zeszłoroczny rekord — dostanie premjum. Cały tysiąc dolarów! Rozumie pan? Tysiąc dolarów! To już kapitał.
— A jakiż był rekord? — zapytałem znowu.
— 2400 ostryg „New-Haven“ na godzinę! — wykrzyknął z zachwytem. — I wie pan co? Zrobiłem w zeszłym roku 2260. Pobił mnie Włoch Simonino od Czarnego Jacka, ale nieuczciwie. Bo to, widzicie, zagapiłem się, a on obcasem złamał rękojeść mego noża, który leżał na ziemi. Odrazu spostrzegłem to, gdy się zaczął konkurs, ale już nic nie mówiłem i robiłem, chociaż drewno właziło mi w dłoń i krwawiłem, jakgdybym był rzeźnikiem od chicagowskiego Armour‘a. Teraz znowu jutro zmierzymy się z Simonino, lecz będę na niego baczne miał oko. Thats‘-boy!
— Zrobicie mu takiż kawał — będzie miał za swoje! — zauważyłem, oburzony na zdrajcę Włocha, którego nigdy na oczy nie widziałem.
Mój nowy przyjaciel nagle podniósł głowę i błysnął oczami.
— Jestem Amerykaninem — rzekł z dumą — my uznajemy konkurencję nie jako kopanie dołków pod przeciwnikiem, lecz prześcignięcie go w pomysłowości, pracowitości i energji. Mam ja na niego inny sposób. Wezmę swój 1000 dolarów!
— A co potem będzie? — spytałem.
— Założę swój bar z ostrygami, przyciągnę do siebie najlepszych odkrywaczy i zwabię publiczność reklamą.
— A później?
— Jak tylko dobrze pójdzie, zacznę uczęszczać na kursy wieczorowe. Brakuje mi, sir, uczoności. Bez tego teraz żyć trudno i głupio.
Rozstaliśmy się z Billy Clagg‘em, któremu obiecałem koniecznie przyjść na walkę z ostrygami, jak on to nazwał.
Nazajutrz o 10-ej rano byłem już na miejscu zabawnego turnieju. Około stu odkrywaczy ostryg, stu ludzi różnych narodowości i barw stanęło przy olbrzymim stosie ostryg. Na dany znak zaczęła się robota. Śledziłem za Billy i odrazu zrozumiałem, że on musi zwyciężyć. Wynalazł, nie znając teorji Taylor’a, zupełnie ten sam sposób pracy. Inni współzawodnicy pracowali szybko, niektórzy nawet może szybciej od mego przyjaciela, lecz wykonywali szereg przeróżnych, całkiem niepotrzebnych ruchów, co chwila próbując nowych. Billy zaś robił zupełnie jednostajne ruchy, automatyczne, prawie matematycznie jednakowe w czasie i w przestrzeni. Gdym mu się przyglądał, sprawiał mi wrażenie maszyny, pozbawionej duszy i nerwów.
Schylał się po muszlę, otwierał ją błyskawicznem uderzeniem noża, wyrzucał mięczaka do kubła, ciskał na stronę muszlę i znowu się schylał, ani o setną część sekundy prędzej, ani o jeden milimetr niżej i znowu powtarzał cały cykl czynności.
Po godzinie uderzył dzwon, zawieszony przy stole sędziów.
Zaczęła się długa procedura obliczania, aż nareszcie prezydujący oznajmił:
— Rekord zeszłoroczny pobity. Rekord Billy Clagg‘a 2707!
— Hurra! — zawył tłum, który wszędzie i zawsze w chwili podniecenia wyje, a ponieważ prawie wszyscy widzowie porobili zakłady, więc podniecenie było wielkie i tu, na tej walce z ostrygami.
— All right! — odezwał się Billy, gdy krzyki ucichły. — Niech gentlemeni zwrócą też uwagę na to, że gotów jestem pójść o zakład, że nie więcej od 10% mam pokaleczonych ostryg. Czysta robota!...
Billy Clagg otrzymał swoje 1000 dolarów i założył własny bar, na którego szyldzie przeczytałem w kilka dni po konkursie:
— Ostrygi w barze recordsmana Billy Clagg‘a są żywe, świeże i nigdy nie pokaleczone. Za jedną pokaleczoną zwracam szanownej publiczności tuzin innych!
Do baru Billy mogłem się docisnąć dopiero przy pomocy samego właściciela, który uraczył mnie najwyborniejszemi blue points i flaszką bezalkoholowego elu imbirowego.
Nie wiem, co teraz robi Billy Clagg... Wiem tylko, że z pewnością nabrał tak pożądanej uczoności i dolarów. Zamiast otwierania ostryg, być może, zakłada teraz fabryki samochodów, kopalnie miedzi, bank lub olbrzymi kino-teatr.
Nie wiem tego, lecz spokojny jestem o mego Billy! Stać się wielkim businessmanem dopomoże mu amerykański rozmach — rozmach nie marzycielstwa i bezczynnego pożądania, lecz rozmach myśli, przedsiębiorczości i zdrowego umysłu współzawodnictwa „bez kopania dołków pod bliźnim“, jak się wyraził, ale zato z wytężeniem wszystkich danych mu od Boga i natury sił, skierowanych na to, aby się stać „the greatest“, the most powerful i — „the best“.
W r. 1901 byłem na Bajkalskiem jeziorze na Syberji, gdzie zwiedzałem z polecenia rządu rosyjskiego niektóre pokłady pożytecznych minerałów. Podczas tej podróży w dwuch miejscach słyszałem od Buriatów i Tunguzów, — tych koczowników i myśliwców mongolskich, cały szereg podań. Z nich uderzyła mnie wtedy legenda, którą słyszałem około przylądka Szamanów i w jaskiniach w górach Khamar-Daban, a która głosiła o podziemnem państwie Magów i o panującym w nim Królu Świata.
Pamiętam, że wykorzystałem te słyszane legendy w feljetonach, drukowanych w pismach, lecz później, przeniósłszy się na stałe do Petersburga, zapomniałem o nich zupełnie.
Nagle legenda o Królu Świata odżyła. Było to w roku 1920 i 1921, gdy odbywałem swoją niezwykłą i niebezpieczną podróż-ucieczkę z Sowieckiej Rosji przez Syberję i Środkową Azję, którą przeciąłem w warunkach bardzo ciężkich od gór Sajańskich do obwodu Koko-Nor w kierunku północno-południowym i od obwodu Kobdo na zachodzie, aż do brzegów Pacyfiku — na wschodzie.
Opisałem tę podróż i swoje obserwacje z dziedziny folkloru w książce „Bêtes, Hommes et Dieux“. [Paris 1924, Librairie Plon-Nourrit]. Książka ta narobiła dużo szumu i wznieciła przeciwko sobie energiczną walkę, prowadzoną przez rząd Sowiecki za pomocą cudzoziemskich sojuszników: p. p. Swen Hedina, d-ra Montandon i innych.
Cała ta pseudo-naukowa kampanja przeciwko mojej książce, nie mającej charakteru „naukowości“, była tak wyraźnie tendencyjna, że nie trudno mi było dowieść, kto stał poza plecami moich oponentów. Zresztą dalsze wypadki, jak naprzykład, skazanie p. Montandon do więzienia za oszczerstwo, dopuszczone względem redaktora „Gazette de Lautanne“ na rozkaz bolszewickich agentów w Szwajcarji, dowiodły tego w całej pełni.
Jednak podczas tej polemiki, zresztą jednostronnej, wyłoniła się jedna okoliczność, która już obecnie zatacza coraz szersze koła zainteresowanych osób, a szczególnie powinna obchodzić teozofów.
Moi przeciwnicy powątpiewają co do autentyczności legendy o podziemnem państwie twierdząc, iż w r. 1881 została wydana książka francuskiego teozofa p. Saint-Yves d‘Alveydre, który, nigdy nie będąc w Azji, tę legendę opowiedział ze zdumiewającemi szczegółami, z których pewna część odpowiada moim opisom tej tajemniczej krainy. To oświadczenie bardzo mnie zaciekawiło. Słyszałem tę legendę od niepiśmiennych chłopów rosyjskich, mieszkających na pograniczu Mongolji, od pastuchów, kapłanów i książąt mongolskich, a więc nie mogłem przepuszczać, iż opowiadają mi bajkę, zmyśloną przez francuskiego teozofa. Mam listy kilku osób, które podobnie jak ja, słyszeli tę samą legendę w Mongolji od tubylców, a sami, również jak i ja, nigdy nic o St. Yves d‘Alveydre nie wiedzieli.
Zmuszony byłem przestudjować dzieło francuskiego teozofa. Istotnie posiada dużo informacyj, zgodnych z podanemi przeze mnie, posiada też takie, o których ja w Azji nie słyszałem, nie posiada również niektórych szczegółów, słyszanych na miejscu przeze mnie. Jednak przestudiowanie tej książki dało mi możność zrozumienia, skąd St. Yves zaczerpnął tę legendę. Otóż najpierw — dowiedziałem się, że posądzano autora o plagjat innego teozofa — Olivet‘a, powtóre — St. Yves niezawodnie opowiedział legendę ze słów jakiegoś Azjaty, a mógł to uczynić, gdyż jego nauczycielem sanskrytu i historji Azji był hindus-książe Hardjij Seharipf i po trzecie — St. Yves wskazuje źródła hinduskie etc., w których mógł znaleźć ślady tej legendy.
Tak się przedstawiała ta formalna strona kwestji, która naturalnie odrzuca od St. Yves oskarżenie o „zmyślenie“ tej legendy, a mnie od powtarzania tej rzekomo „zmyślonej bajki“, którą mogłem słyszeć i istotnie słyszałem w Azji.
Pozostaje teraz strona teoretyczna, nadzwyczaj zajmująca i zasługująca na bliższe jej poznanie.
Na brzegach rzeki Amył w południowej Syberji, w pobliżu granicy mongolskiej, spotykałem sporo starych kurhanów. Rosyjscy chłopi z tego powodu opowiedzieli mi, że „bardzo dawno“ tubylcy zostali napadnięci przez hordy, wyłaniające się z głębin kontynentu. Część ich zaczęła posuwać się na północ, znacząc swoją drogę mogiłami, część zaś, przeważnie ze starców złożona, przez kurhany weszła w podziemia, gdzie panuje „Król Świata“. Przekroczywszy granicę Mongolji, w górach Ułan-Tajga mongoł-przewodnik pokazał mi jaskinię, która miała być wejściem do podziemnej krainy, którą mój rozmówca nazywał „Aharty“. W ciągu mej długiej podróży słyszałem w klasztorach buddyjskich, w namiotach książąt i w pałacu arcykapłana buddyjsko-lamaickiego — Żywego Buddhy w Urdze (Ourga), stolicy zewnętrznej Mongolji, dużo szczegółów o tej tajemniczej podziemnej krainie.
Pozwolę sobie streścić w głównych zarysach obraz tego mistycznego państwa.
Państwo Aharty (St. Yves nazywa go Aghartha) mieści się w podziemnych kawernach i szczelinach, które się ciągną pod wszystkiemu kontynentami i oceanami, łącząc się wzajemnie. Przed tysiącami wieków Rama, widząc, iż na ziemi zapanowały złe duchy, zebrał najbardziej czystych i miłych Bogu ludzi, wprowadził ich w znane mu podziemia, nauczył magji i, dawszy im idealny ustrój socjalny, wykluczający wszelkie grzechy i zbrodnie, założył państwo Aharty. Z biegiem czasu magiczna wiedza doszła do szczytu. Wielcy wtajemniczeni pandita i goro (horos, huru, guru) wykryli prawa nieśmiertelności, przenoszenia się na inne planety, do krainy podziemnego ognia, ujarzmili duchy wody i powietrza, założyli gospodarkę rolną i hodowlę dziwnych zwierząt, nie znanych na powierzchni ziemi, wynaleźli sposoby komunikacji z najdalszemi zakątkami swego państwa, które obejmowały też podziemia Ameryki i Afryki. Ten ostatni punkt zaciekawił mnie bardzo i wkrótce, ku wielkiemu memu zdumieniu, jeden z wysokich lamów w klasztorze Zain opowiedział mi o południowej Ameryce, a były to informacje, dotyczące mniej więcej starożytnej kultury peruwjańskiej i epoki Azteków i Inków.
W Aharty panuje Król Świata czyli Brahytma, obierany z pośród żyjących na ziemi wtajemniczonych. Jest to najwyższy Mag, który dzieli swoją potęgę pomiędzy dwoma osobnikami — Mahanga i Mahytma; a ta trójca nie tylko kieruje swem państwem, liczącem obecnie miljony ludności, lecz przesądza losy ludzkości, na co posiada prawo, nadane jej od Najwyższego Bóstwa, przed obliczem którego w pewne okresy misterji staje Brahytma.
Król Świata kilkakrotnie zjawiał się na ziemi, pouczał i czynił przepowiednie, jedną z których przytaczam w swej cytowanej wyżej książce. Niektórzy ludzie, zaczynając od Buddhy-Sakya Muni, zagłębiali się do Aharty i osobiście znam jednego lamę, który twierdzi, iż zwiedził tę mistyczną krainę. Jednak z biegiem czasu do Aharty zakradł się duch rewolucji, powstała walka, zakończona zwycięstwem Króla Świata, zgładzeniem całych szczepów i wypędzeniem innych z granic państwa Magów. Do tych wygnańców należą cyganie, tungusi, óroczoni i inni szamaniści, którzy przynieśli na ziemię niektóre magiczna sekrety Aharty, jako to: sztukę wróżbiarstwa, jasnowidzenia, wywoływania dusz zmarłych, zaklęć etc.
Moi przeciwnicy twierdzą, że słowa Agartha lub Aharty nie istnieją w żadnem azjatyckiem narzeczu. Zniewoliło mnie to do pewnych poszukiwań w tym kierunku. Otóż znalazłem w granicach tego obwodu, gdzie mi wskazywano wejście do Aharty, grzbiet górski Agarta Ołu, a potem na półwyspie Indo-Chińskim, około grzbietu Goro istnieje miasteczko Agartela, drugie tejże nazwy dalej na południe w prowincji Tipperach. To ostatnie geograficzne położenie doskonale się łączy z opowieścią, iż „Król Świata“ zjawiał się pewnego razu na białym słoniu; to zwierzę przed 50 laty było dość pospolite na półwyspie Indo-Chińskim. Z rozmów z kapłanami lamaickimi w Urdze wywnioskowałem, iż wierzą oni w istnienie pism, które posyła „Król Świata“ w pewne ważne momenty do dostojników buddyzmu: Dalaj Lamy, Taszi Lamy i Żywego Buddhy i że w najbardziej niebezpieczny dla ludzkości okres Król Świata z całą swoją potęgą magiczną i swymi bojownikami zjawi się na ziemi dla walki ostatecznej ze złemi siłami. Opowiadano mi, że Dalaj Lama posyłał specjalne poselstwa do Aharty, a antybolszewicki wódz, buddysta baron Ungern wysłał w r. 1920 swego posła na poszukiwanie „Króla Świata“, z którym zamierzał zawrzeć sojusz dla walki z komunizmem, groźnym wrogiem współczesnej ludzkości. Nic nie wiem o losie tego dziwnego, chimerycznego poselstwa, chociaż samego posła, mongolskiego księcia Puncyg, spotkałem w pobliżu południowych odnóg grzbietu Nań Szań.
Mam pewne przypuszczenie, że biuro propagandy bolszewickiej w Turkiestanie też posyłało ekspedycję na poszukiwanie „Króla Świata“. Było to w pierwszej połowie 1921 r., a miejscem poszukiwań była indyjsko-afrykańska granica.
Rozmyślając nad tą tajemniczą legendą, na podstawie pewnych spostrzeżeń i oznak przyszedłem do wniosku, że legenda ta nie jest zbyt dawnego pochodzenia. Byłem przekonany, i myśl tę wyraziłem w swoim odczycie, poświęconym temu zagadnieniu, że idea Aharty ma wszelkie cechy „spekulacji politycznej“. Objaśnię, co chcę przez to powiedzieć.
Przeżywamy obecnie okres przebudzenia się Azji, a odgłosy tego zjawiska odczuwamy w Afryce i w morskich kolonjach rasy białej. Jednak Azja jest rozszarpana przez spory religijne, kastowość, anarchję i wrogość jednych ludów azjatyckich do drugich. Azja nie posiada jednego, ogólnie przyznanego wodza. Takim wodzem może się stać wyłącznie postać mistyczna. Może nią być „Król Świata“, który pewnego dnia zjawi się z nieznanej i, nawiasem mówiąc, nieistniejącej Aharty i przemówienie do umysłów i serc Azjatów, prowadząc ich na nowe drogi ich historji.
Tak myślałem. Jednak stała się znowu rzecz dziwna.
W sprawie Aharty, broniąc mnie przy tej sposobności od zarzutów moich, nie bardzo w tej kwestji obznajmionych oponentów, wystąpił jeden z najsłynniejszych autorytetów w zakresie tych kwestyj. Jest nim René Guénon, profesor hinduizmu, autor słynnych dzieł: „L‘introduction aux doctrines hindoues“, „Orient et Occident“ etc. W Nr. 12-m wychodzącego w Rzymie miesięcznika „Atanòr“ (grudzień 1924) umieścił p. René Guénon artykuł „Il Re del Mondo“. W swojej dość obszernej, ściśle dokumentowanej rozprawie francuski uczony dowodzi, że pojęcie o Agartha i tajemniczym Brahathma znajduje się w literaturze hinduskiej, a wskazywane przeze mnie pewne daty chronologiczne odpowiadają znanym w historji hinduizmu okresom, mianowicie epoce Manu oraz Kali-Yuga, czyli „czarnego weku“, znajduje historyczne usprawiedliwienie słyszanych przeze mnie opowieści o pierwszym Goro, o trójcy, panującej w podziemnej krainie etc., wyrażając wreszcie domysł, że w jaskiniach i podziemiach Azji i Ameryki mogły z dawnych czasów utrzymać się pewne tajne organizacje wtajemniczonych, mówiąc, że te organizacje posiadały klucz „Przedwiecznego Logosu“, trzymany w tajemnicy w głównym ośrodku wtajemniczonych, w ośrodku „niedostępnym“, czyli po sanskrycku — Agartha. Europa posiadała w wiekach średnich łączność z tym ośrodkiem, lecz z biegiem czasu nić ta została zerwana. Nastąpiło to ostatecznie, gdy znikł order Róży i Krzyża i gdy wielcy mistrzowie orderu przenieśli się po wojnie trzydziestoletniej do Azji.
„Od tej pory — pisze p. R. Guénon — tajemna wiedza nie jest strzeżona przez żadną organizację zachodnią. Swedenborg twierdzi, że „straconego słowa“ należy szukać obecnie śród mędrców Tybetu i Mongolji, zaś Anna-Katarzyna Emmerich ma widzenie tajemniczej góry proroków, która wznosi się, według niej, w tych samych stronach“.
W ten sposób przypadkowo słyszane przeze mnie opowiadania w Mongolji stały się niejako przyczyną nowych poszukiwań wielkiej, tajemniczej organizacji, o czem, naturalnie, nigdy nie mogłem nawet myśleć. Gdy teraz, w kilka lat po napisaniu wspomnianej powyżej mojej książki, przestudjowałem niektóre materjały, dotyczące Azji, i gdy nieraz myśl moja powracała do tajemniczej Aharty (Agartha), — składać się we mnie zaczyna pewna hipoteza, prawie całkowicie odrębna od poglądów czysto teozoficznych. Hipoteza ta nabrała żywszych barw po skończonej obecnie podróży mojej po Afryce Północnej. Nie znalazłem tam śladów Aharty, ale, kto wie? znalazłem być może coś starszego od Aharty, a takiego, co zrodziło tę tajemnicę.
Chcę mówić o Atlantydzie, tym prawie zupełnie zaginionym kontynencie, zaludnionym przez rasę czerwoną, która doszła do wielkiego poznania wiedzy magicznej, czyli jawnych i obecnie ukrytych sił natury i ducha ludzkiego. Część magów Atlantydy ukryła się w Egipcie, gdzie w tajnikach i podziemiach piramid i świątyń zazdrośnie strzegła wielkiej tajemnicy wiedzy, obawiając się, aby źli ludzie nie zmienili jej w narzędzie klęski, jak to raz już miało miejsce w samej Atlantydzie. Atlanci mieli, podobno, swe kolonje w Azji i Ameryce, stanowiących wtedy ogólny kontynent. Do tych kolonij przynieśli ze sobą swoją wiedzę magów, która przechowała się w niedostępnych zakątkach Indji, w klasztorze Taszi-Lumpo w Tybecie, a może w dziesiątkach innych miejsc — naprzykład w podziemiach klasztornych Indji i Tybetu, w lochach pagód na Hindusie i Gangesie, w Sjamie, Kambodży, Laosie, w jaskiniach lamaickich i brahmińskich pustelników, w podziemnych miastach Meksyku i Peru i w wielu innych miejscach. Myślę, że powiązanie i połączenie tych dwóch tajemniczych kwestyj Atlantydy i Agartha pomoże do rozwiązania bądź co bądź porywającej wyobraźnię zagadki, a być może, będzie to miało w naszej niespodziewanej, brzemiennej w wypadki dobie wielkie znaczenie ogólnoludzkie ponieważ ma rację p. René Guénon, pisząc na zakończenie swego artykułu w „Atanòr“:
„Obecnie zdarzenia następują po sobie z taką szybkością, że wiele rzeczy, których powody nie objawiają się tymczasem bezpośrednio, mogłoby znaleźć, i to o wiele prędzej, niżby się zdawało, zastosowanie zgoła nieprzewidywane“.
Wyprężywszy swe piersi skalne i ramiona, z głazów prastarych, rozrzuciwszy na wszystkie strony świata, piętrzyły się ponure Nań-Szanie. Nad niememi przepaściami wisiały w powietrzu orły górskie i sępy nagoszyje, oczy złociste w dno czarne utkwiwszy.
Tajemnemi głosami mówiły do siebie góry. Były to grzmoty toczących się nadół lawin i skał, co życie swoje na szczytach niedostępnych skończyły i gdzieś tam, w ciemnych czeluściach wązkich dolin, na umieranie były skazane, na konanie powolne i bolesne, w żwir i piachy się zmieniając. Przed zgonem ciskały przekleństwa w coraz dalej odlatujące od nich niebo, przekleństwa krzykiem i hukiem echa stugłosowego, trzaskiem druzgotanych i rozłupywanych na drzazgi żałobnych modrzewi i złocistych sosen.
Wołaniu gór odpowiadały orły i sępy klekotem żałosnym, a kołując, wyżej wznosić się zaczynały, jakgdyby ciekawe zmian na pomarszczonej twarzy gór.
Gdy zima nadchodziła, biały całun zarzucała na ostre, zębate szczyty i lodem ścinała ruchome lawiny i skały, odrywające się od wieczystej piersi grzbietu, — wtedy przylatywało na skrzydłach bezszmernych martwe Milczenie o bladej twarzy i szeroko rozwartych źrenicach, pełnych żądzy i zgrozy. Siadało, jak widmo majaczące, na śnieżnych wierchach i mgławicami toczyło się, pełzało szczelinami urwistemi, gładkiemi spadkami skał, niżej i niżej, w doliny i na płaszczyzny, gdzie się czaiło, nieśmiałe i strwożone widokiem dzikich jaków o włochatych bokach i ogonach wspaniałych, krętorogich, grubokarkich argali i skradających się przez zarośla młodzi modrzewiowej białowłosych wilków...
Bladolice, szerokookie Milczenie zazdrośnie kryło w zwojach śnieżnego płaszcza nieme krzyki przedśmiertne, jęki bezwładu rozpaczy i bezdźwięczny zgrzyt od śmierci potężniejszej nienawiści.
Gdy różano-złociste blaski dłużej igrać zaczynały na śnieżnych kurhanach wyżyn, białe widmo rzucało w błękit nieba swe mgławicowe skrzydła i, niby nieuchwytna zjawa, odlatywało tam, skąd jeszcze tchnął mrozem Ocean, gdzie bałwany pienne w góry lodowe stwardniały i niewidzialnemu drogami sunęły, jak straż Północy.
Przychodziła wiosna, wbiegając jak sarna, na strome zbocza gór, przesadzając przepaście i wąwozy, skacząc od szczytu do szczytu, od łąki, fijołkowej od rododendronów, do brzegu jasnego, jak modre oko, jeziorka w oprawie złocisto-szkarłatnych kwiatów puszystej liiji-pierwiosnka.
Szczyty poczynały rzucać swe niepojęte słowa, wstydliwie obnażając swe starcze ciało; o czemś szemrały rozmarzone modrzewie i sosny; dzwonić zaczynała fala na modrem jeziorze; klekotały głosem odmiennym sępy. Potężne orły czarnem skrzydłem, jakgdyby tajemnicą nocy, obejmowały potulne, rozumiejące nieme prawo rodu, nagle rozsłabłe ciała orlic. Wzlatywały wspaniale i opadały omdlałe mocarne pióra, a w przenikliwie groźnym klekocie grała nuta namiętna.
W niskich krzakach, pączkami i czerwonemi prętami przybranych, wrzała gonitwa miłosnych małych ptaszków i dzwoniły krótkie, radosne piosenki. Przed świtem jarami, haszczami i knieją porosłemi, płynął głuchy ryk, tęsknica, pożądaniem brzemienny, a groźny zarazem. To jeleń — marał wołał namiętnie kochankę nieznaną i groził innemu samcowi, co położył na grzbiet najeżony ostre widły rogów i sunął ku niej, nieznanej, a pełnej niemego, lecz wszechwładnego zewu...
Inne też ryki i głosy mącić zaczęły nieruchomą otchłań ciszy górskiej. Chrapliwe, urwane, przechodzące w łkanie, niecierpliwe beczenie rozlegało się z każdej polany, trawą porosłej, z płaszczyzn górskich, gdzie, czepiając się kamieni, wyrastały kępy krzaków soczystej trawy lub pęki barwnych kwiatów.
Na tych miejscach stały tury argali, wspaniałe barany skalne. Ciemno-szare, niby z granitu rzeźbione, stały czujne, drżące i niecierpliwe. Nie dotykały soczystej trawy, głowy, uwieńczonej kamiennemi fałdowanemi rogami, nie opuszczały do drażniących nozdrza kwiatów i młodych pędów, tylko czekały... tylko wołały z błaganiem i znowu czekały...
Już wiatr donosi słodki zapach piżma... ale tak słaby, tak jeszcze daleki, że argali chrapy rozdyma i ze świstem wciąga powietrze, wierząc i nie wierząc... Uszy łowią jakieś szmery... gdzieś potoczył się kamyk, szczęknął o inny i zamilkł... I znowu szmer... mięki, powolny. Tur powrócił potężny kark, co niósł dużą głowę z rogami, niby skamieniałe wykrzywione konary drzew olbrzymów, lub zwój potwornego węża ze spiżu. Ledwie dostrzec można, jak poruszają się włochate uszy, chwytając, dźwięki godzin przedświtu. Ryknął przeciągle... i urwał. Już wiedział, że zbliża się nieznana, kierowana ku niemu potężną wolą miłości oblubienica. Wydawało mu się, że widzi ją: idzie, zatrzymując się, skubiąc trawę i napęczniałe od soków pędy modrzewi, podnosząc płochą głowę i rozglądając się bez przyczyny, jakgdyby się namyślała i ociągała... wiedząc i niewiedząc, że niedostrzegalna, a mocna, jak stal, nitka już się wyprężyła, ciągnąc ją, zwolna i bezwładną zarazem ku najwyższemu przeznaczeniu, co wykonane miało być tam, gdzie stał on, wykuty w kamieniu, płomienny, silny i wyprężony, jak przygięty do ziemi młody dąb z Radawan-Tagu.
Spędziłem ostatnie dni zimy w wązkich i krętych przejściach Nań-Szaniu. Szła za mną czyhająca zewsząd śmierć, a że ujrzała tu w odludziu człowieka, szeptała do mnie martwym szeptem wielkiego Milczenia, co rozpostarło się na śniegach i lodach obcych, surowych gór. Odleciało w moich oczach skrzydlate widmo Milczenia, odleciało na Północ, za niem odeszła śmierć, zwalczona wytrwaniem i Nadzieją.
Pierś moja zaczęła wdychać wonne strugi wiosennych powiewów, uszy słyszały szmery drzew i kwiatów, plusk jeziora, dzwonienie strumyków, śpiew i klekot ptactwa.
Gdy noc i świt rozbrzmiewały głosami pożądliwych ptaków i zwierząt, czujących porę godów, uniesień i przeznaczenia, odradzał się we mnie instynkt myśliwca, ręka mocniej ściskała karabin, wzrok, jak strzała, przeszywał przestrzeń i gąszcze.
W dzień nieraz widziałem ciemne postacie argali-turów, pasących się na zielonych trawnikach pochyłych spadków i stromych zboczy gór i znikających, jak zjawy, za głazami i zwaliskami starych moren.
Musiałem przeciąć ten grzbiet, dążąc ku ojczyźnie szlakiem dalekim, zawiłym, nieznanym. Głód dokuczał mnie i towarzyszom mojej szalonej tułaczki. On, głód, ten potężny władca, kierujący od wieków człowiekiem i ludami w ich pędzie nieziemnym ku wyżynom, gdzie zasiedli oddawna bogowie; on to zmusił mnie wedrzeć się w gody wiosny, dorzucić jeszcze jedną nutę do symfonji odrodzenia.
Dobrze zapamiętałem dużą polanę, gdzie trawa już wybujała i gdzie nieraz migały kształtne ciała argali. Pewnej nocy zaszedłem tam, ukryłem się za odłamem skały tuż przy krawędzi wąwozu przecinającego polanę.
Na dole, z dna jaru strzelały do góry czarne wierzchołki modrzewi; naprawo, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się łańcuchy gór i skryte w mroku, wijące się, jak węże, doliny. Szare tumany przelewały się gdzieś głęboko; majaczyły, odcinając się na nocnem niebie czarną wężową linją, góry; topniejące, opadające białe szaty Tumyn Oła występowały w ciemności. Skądś, niby z głębin ziemi, szły ciepłe, parne tchnienia, od gór, piętrzących się wyżej, — zimne.
Kostnieją ręce, trzymające karabin, dreszcz biegnie po grzbiecie i kryje się głęboko w mózgu. Zaczynają szczękać zęby i kurczowo mrużyć się oczy. Dygoczę cały z zimna, a może ze wzruszenia? Ciągnie się leniwie i uparcie czas przed świtem!
Nagle stał się cud!
Roztopił się szczyt Tumynu i płonąć zaczął najpierw żelazem rozpalonem na czerwono, po chwili — na biało!
Strugami i kaskadami spływać zaczęła biel ognia na dół, do dolin uśpionych, do lasów nieruchomych. Wynurzały się, jak widma chybkie, mniejsze szczyty, zwały skał, lasy, czeluście głębokich, mrocznych wąwozów...
Tryumfujące, zwycięskie światło słońca zdawało się śpiewać, krzyczeć, dzwonić, a w chaosie tych dźwięków, nieuchwytnych dla ucha, tonęły inne głosy, echa i szmery.
Z dolin unosić się zaczęły falujące płachty siwych i szafirowych mgieł, rozszarpywać się w smugi, kłęby i nici, pełzły wyżej i wyżej, zamierając na chwilę w nieruchome obłoki, aż je roztopiła, pożarła, wchłonęła świetlana powódź promieni i tysiącokrotnych odbić na śnieżnych, połyskliwych płaszczyznach Tumyn-Oła.
W tej chwili za wąwozem wyrósł z ziemi czarny cień. Zdawało mi się, że był to kamień, przedtem niedojrzany. Lecz ostry, czujny wzrok łapie, raczej wyczuwa ruch w tym kamieniu. Ręka mocniej ujęła karabin, głowa nieznacznie pochyliła się ku kolbie.
Zamarłem, w skałę wtłoczyłem się, z karabinem, gotowym do strzału. Rozproszyły się gęste smugi mgły. Ujrzałem tura-argali; jego brunatny potężny kark z najeżonym groźnie twardym włosiem; olbrzymie, wygięte rogi z szarego kamienia „bujunguł“, jak twierdzą Mongołowie z Chałchi i myśliwski szczep pięknych Ordosów.
Argali postąpił jeszcze kilkanaście kroków i stanął, wyprężony, czujny, wyczekujący. Poruszył olbrzymią głowę i ryknął chrapliwie a przeciągle, wyrzucając z nozdrzy kłęby pary. Obejrzał się, jeszcze raz ryknął i umilkł, zmieniony w kamień nieruchomy. Cicho zadzwonił naciśnięty szneller, a przed prawem okiem pozostał tylko brunatno-szary bok zwierza i na jego tle zimno połyskująca lufa mego karabinu.
Nad garbem polany podniosła się głowa samki, jej ciało szare i mocne rogi. Postępowała krok po kroku, niepewna, wahająca się i radosna zarazem.
Argali tur chrapnął...
Padł mój strzał, rozdarł ciszę gór, odbił się od skał i huczeć począł, biegnąc dalej i dalej, spadając w doliny bezdenne lub skacząc aż hen! — pod śniegi Tumynu, i wołając trwożnie:
Śmierć!.. Śmierć!
Argali nie drgnął nawet. Miękko ugięły się pod nim nogi, i legł, głowę rogatą zwiesiwszy na bok.
Samka znikła, jakgdyby ziemia ją połknęła...
Mknęła w tej chwili, sadząc przez skały i rozpadki w górach, wylękniona i niepomna na pełen dziwnego żaru deszcz, łechcący ją, gdy krok po kroku dążyła, skubiąc trawę soczystą i kwiaty zimne a wonne, zbliżając się ku turowi, gdy stał nieruchomy i wołał ją rykiem pożądania, słodkiej obietnicy w imię wszechwładnego przeznaczenia istot żyjących, uległych mu w godzinie odlatujących, pierzchliwych mgieł szkarłatno-złocistej zorzy porannej.
- ↑ Moneta — 5 peset.
- ↑ Sidi — Pan po arabsku.
- ↑ Wiatr pustyni.
- ↑ Bądźcie pozdrowieni! Niech Bóg powiększy wasze mienie!
- ↑ Hotel tubylczy.
- ↑ Rzeka.
- ↑ Grobowiec — kaplica.
- ↑ Gorący wiatr pustyni.
- ↑ Monsieur Teophile Glacier z całą namiętnością południowca mówił do mnie w tem miejscu opowiadania tak: „Niech pan protestuje przeciwko wyrażeniu „troglodyt“, którym nazywają pierwotnego człowieka. Po „troglodytach“ nic w Afryce nie pozostało, ani śladu! Tymczasem „pierwotny człowiek“ pozostawił ślady swej duszy. Umiał on kochać i nienawidzieć lepiej i potężniej niż my — współcześni — gdyż w jego miłości i nienawiści był czysty i wieczny żywioł, a w naszej, Monsieur, tylko moda, przesąd lub interes“!
- ↑ P. Teofil Glacier objaśnił mnie przy tej sposobności, iż był to pierwszy sen pierwotnego człowieka, ponieważ, jak twierdzi p. Glacier, sen jest karą bóstwa, zsyłającego nam zwykle złe sny, a jeżeli bywają dobre, to one albo osłabiają wrażenie, pozostałe od przeżytych już wypadków, lub uprzedzają jeszcze niedoznane dobre zjawiska, które na skutek tego tracą na uroku w życiu realnem.
- ↑ — Pan widzi — zawołał, opowiadający mi to p. Teofil Glacier, — że kobieta istotnie jest główną dźwignią postępu i artyzmu! I do tego, panie, bez wyjątku, czy kobieta jest dobrą, czy złą. To jest dziwne, ale prawdziwe!
- ↑ Kaktusy.
- ↑ Sługa, powiernica.