Koło (Pilot)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Koło |
Pochodzenie | Panny szczerbate: opowiadania |
Wydawca | Czytelnik |
Data wyd. | 1962 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Wrzask pastucha nie ustawał, owce gnały przerażonym kłusem; tuman rudego pyłu wznosił się nad nimi aż po szczyty drzew.
Kobieta, nieruchawo przestępując z nogi na nogę, tępo patrzyła na pędzące stado. Ociężale zrobiła krok w tył i sunąc rozcapierzonymi palcami po glinianej ścianie chałupy, kucała powoli.
Mężczyzna zastał ją tak, plecami opartą o ścianę, z głową na brzemiennym brzuchu.
— Nic — powiedział, ostrożnie dotykając jej ramienia. — Nie ma nic.
— Co robimy — powiedziała kobieta; jej zmęczony głos nie wyrażał nawet zapytania. Powtórzyła to samo jeszcze, potem raz jeszcze: — Co robimy — bezmyślnie już i całkiem cicho.
Mężczyzna milczał. Ostrożnie przesunął dłonią po ramieniu kobiety.
— Nie można tak. Wstań. No, wstań.
— Kiedy tak dobrze. Dobrze... Właściwie przecież nic mi nie trzeba — mówiła.
Pomógł jej wstać. Szli powoli, nogi grzęzły w brudnym piachu drogi. Zatoczyła się; objął ją wpół i poprowadził ostrożnie.
— Tam za miastem też są domy.
Zaśmiała się szarpliwie.
— Nic, nic — wyjaśniła. — Twoja broda łaskocze.
Zaśmiał się także, z ulgą.
— Wszystko będzie dobrze, wszystko dobrze...
Mijali ostatnie zabudowania miasteczka. Piaszczysty szlak wywodził ich w step, nagi, ledwie gdzieniegdzie porosły suchą i szorstką jak końskie włosie trawą.
Mężczyzna przystanął. Ciemniało; chmury siniały i obniżając się zasłaniały szczyty dalekich wzgórz. Chwilami zrywał się wietrzyk, cichł zaraz, w nieruchomym powietrzu zawisły chmury pyłu... Mężczyzna wstrząsnął się.
— Idziemy — powiedział. — Idziemy.
— Ja idę — mówiła. — Idę. Tylko nie mogę. Za ciężko dla mnie.
— Trzeba — mówił. — Prawo tak każe...
Rozglądał się wokół z wściekłością i trwogą. Ciemność syciła się czernią, droga smużyła się przed nimi parę kroków zaledwie. Wiatr uderzał z nagła, coraz porywistszy, miotał garściami suchego, zimnego piachu... Po niebie pięły się pierwsze błyskawice. Mężczyzna objął kobietę i położył sobie jej rękę na karku, bezwolnie staczała się po jego ramieniu.
— Nie mogę. Boli.
Wiatr zasypywał mu oczy piachem, rozwierał je szeroko, przez łzy patrzył w noc, czarną, to znów błękitniejącą od błyskawic. Spadały pierwsze krople deszczu... Powlekli się dalej, przystanęli znów, mężczyzna nasłuchiwał, zrozpaczony; wiatr ucichł już, równo szumiał nadchodzący deszcz. Mężczyzna osłaniał kobietę ramionami, jęczała cicho, bezradnie.
— Czekaj — powiedział. Posadził ją ostrożnie pod jakimś głazem. — Musi coś być...
Ruszył przed siebie na oślep. Deszcz gęstniał; mokre kamyki wżerały się w boleśnie obrzmiałe stopy, przystanął i począł je wytrząsać z sandałów.
W pobliżu trzasnął piorun; zapaliła się błyskawica. Przystanął, a potem ruszył przed siebie jak ślepiec, z wyciągniętymi rękami. Szedł długo, zrozpaczony i przekonany, że powinien już dawno zawrócić. Potknął się; poszedł wzdłuż czegoś, co wydawało się być glinianą ścianą, a co ciągle jeszcze bał się tak nazwać. Aż napotkał jakiś otwór, wszedł, ciemność była tu odmienna, ciepła i żywa. Pod nogami zaszeleściła sucha trawa; przystanął. Z głębi dochodziło spokojne senne przeżuwanie.
— Jest tu kto? — zapytał półgłosem. Żucie ustało na chwilę, potem rozległo się znów.
— Mario! — krzyknął zachłystując się deszczem. — Mario!
Zastał ją pod tym samym głazem, skuloną, dyszącą zająkliwie. Wziął ją na ręce i wpierając stopy mocno, aż do bólu, w mokry piach, poszedł ku szopie. Położył ją przy wejściu i poszedł w głąb. Napotkał dłonią suchą, szorstką sierść zwierzęcia. Krowa owionęła go wilgotnym, ciepłym oddechem i, uspokojona, cofnęła pysk. Potem namacał żłób, zwały siana na dnie. Zawrócił, poprowadził kobietę ku temu miejscu.
Jęczała głośno, krzyknęła; przerażony cofnął się pomiędzy zwierzęta. Zbliżał się i znów odchodził, bezwolnie. Kobieta krzyczała, słyszał, jak jej ciało uderza o twardy kant żłobu: coś niepojętego działo się w ciemności. Zwierzęta nasłuchiwały, zaryczało cielę.
— Chodź — zakrzyczała kobieta. — Chodź!
Dotykał czegoś śliskiego, żywego, robił coś, co kobieta nakazywała mu dusznym szeptem. Doszedł go nagle płacz, drobny, cichutki jak stukot upadających na podłogę drewnianych paciorków.
— Zimno — poskarżyła się kobieta.
Milcząc, ciągle jeszcze przerażony, ściągnął kapotę i nakrył nią nogi kobiety.
— Taka jestem w środku... — szepnęła — jak wieloryb po wypluciu Jonasza...
— No — powiedział. — Cicho...
Podszedł do krowy i sunąc dłonią po jej ciepłym brzuchu napotkał wymię gorące i pełne. Krowa zaryczała cicho. Mleko pociekło mu po rękach. Napełnił nim zagłębienie dłoni i wróciwszy do kobiety, wlał jej kilka kropel do ust.
Nagle doszły go jakieś głosy. Przykucnąwszy obok kobiety, wpatrzył się w drzwi.
— Jest tu kto? — krzyknął ktoś z zewnątrz. — Tu ktoś jest!
— My — powiedział mężczyzna podnosząc się. — Ja, kobieta i dziecko... urodziło się dziecko.
— Jak? — krzyknął ten sam głos. W wejściu zamajaczył czyjś kształt. — Dziecko? A cielęta? Wszystkie, co? Przelicz no, Kuba. — Zbliżał się, wionął od niego zapach baraniego kożucha i swojuchy. Łysnął mężczyźnie latarką w oczy, podszedł do żłobu.
— Dziecko — powiedział i cofnął się, zdjął czapkę. — No... Patrzcie, psiakręćka...
Zbliżył się znów, pochylił nad żłobem; podeszli pozostali.
— No, patrzcie... Jaki to. Ale, ale... Gdzie to się dzieciak nie urodzi... — mówili przypatrując się kobiecie i dziecku z ciekawością i zakłopotaniem. Któryś zdjął kożuch, nakrył nim kobietę, inni poczęli robić to samo, ale kobieta powiedziała, że nie trzeba.
— Jaka kruszynka... Takie małe — powiedział najmłodszy. — Użyje to takie małe? — I znów przysunął się z latarką ku żłobowi.
Dziecko rozpłakało się płaczem cichutkim jak jęk komara.
— Trzeba by coś — rzekł ten, który liczył cielęta.
— Trzeba by...
Zastanawiali się chwilę.
— Żeby nie płakało...
— Gdzie się to mu nie urodziło...
— Może ustało? Leć, przyzwij kobiety.
— Ale tam, leje, jak lało.
— Zaśpiewać mu może?
— Głupiś, to przecież całkiem małe...
Stali zafrasowani. Kobieta uciszała dziecko.
— Może... — ozwał się znów któryś.
— Cicho — wyszeptał mąż kobiety. — Cicho. Idą...
Zamilkli, poprzez cichnący płacz dziecka przebijały odgłosy zbliżających się kroków.
— Ucisz go, Mario, ucisz go... A wy idźcie na swoje miejsca.
Nie poruszali się ciągle jeszcze.
— Czy oni muszą... Czy oni nie mogą nie przyjść? — zapytał najstarszy.
— Czy nie możemy nic... nic?
— Nie może się stać coś innego?
Zbliżali się wszyscy ku niemu.
— Jest nas siedmiu chłopa.
— Zabarykadujemy drzwi.
— Kamieniami rozbijemy im głowy.
— Zagubimy ich w puszczy.
— Nie — powiedział mąż kobiety. — Nie.
— Ty tak mówisz? — krzyknął najstarszy z nich. — Ty, ojciec?
— Stańcie na swoich miejscach — zmęczonym głosem powiedział mężczyzna.
Kroki zbliżały się... Nasłuchiwali w milczeniu. Kobieta zerwała się nagle spod skór.
— Nie chcę! — krzyknęła. — Nie chcę! Nie mogę! Któryż to już raz? Który raz? Ból, strach, wszystko to samo... Wy... wy... Ale ja jestem matką... Który to już raz? Ile lat... Tysiąc i jeszcze prawie drugi tysiąc... Ile jeszcze razy?
— Cicho, Mario — powiedział, szeptem już, mężczyzna. — Cicho... Niezbadane są wyroki...
Kroki zbliżały się, ciężkie, regularne.