Który do nas idzie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | ...który do nas idzie |
Pochodzenie | Panny szczerbate: opowiadania |
Wydawca | Czytelnik |
Data wyd. | 1962 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
a.
Majuja oparł się na stylisku szypy i patrzył. Mężczyzn było trzech. Dostrzegł ich właśnie w miejscu, gdzie szosa krzyżuje się z linią horyzontu: trzy punkciki poruszające się powolutku, że każdy pomyślałby raczej — jeśli cokolwiek o tym mógłby pomyśleć — że to kobiety; Majuja wiedział, że to mężczyźni.
Dróżniczył na tej szosie, na tym odcinku — sześć kilometrów na północ od wsi, sześć na południe — od samego początku jej istnienia, od czterdziestu lat; a jeszcze przedtem budował ją, szosę drugiej klasy, jak zwała się w urzędowych pismach i jak nazywał ją w swych raportach dla zwierzchników. Sypał żwir, łatał kamieniami wyrwy, zgarniał śnieg, czasami stawał jak teraz, oparty na szypie, przyglądał się ludziom i światu. Nikt mu nad głową nie stał, nikt go nie poganiał: dlatego na tę robotę przystał, dlatego tak długo na niej wytrwał, choć równie dobrze mógł robić co innego i zapewne z większym dla siebie pożytkiem.
Teraz, gdy mógł już obchodzić jubileusz (gdyby ktokolwiek, on sam, o tym pamiętał), teraz więc częściej przystawał, oparty na swojej szypie: nie by ciekaw był bardziej ludzi i ich spraw, przeciwnie zupełnie, wydawało mu się coraz częściej, że po latach dróżniczenia wie wszystko o szosie i ludziach na niej, dokąd, w jakim celu śpieszą tym szlakiem, łączącym jedno małe miasteczko z drugim, mniejszym jeszcze, miasteczkiem; nawet o tych ludziach, którzy raz tylko pojawiają się na tej drodze i więcej już nie dane będzie im się pojawić; to nie była więc ciekawość ani lenistwo, tego nikt mu nigdy nie zarzucił, po prostu chyba starość i zakorzeniony nałóg stania z rękami wspartymi na wypolerowanym stylisku starej szypy.
Więc Majui wiadomo, że to są mężczyźni, wiadomo mu po paru chwilach, kiedy majaczą już ich sylwetki, że to nie swoi, okoliczni nawet mężczyźni, ci trzej, nieśpiesznie idący wygiętą w krowi ogon, śliską drogą, w późne grudniowe popołudnie, które powoli staje się wieczorem. Przystają na chwilę na moście na zakręcie; ta chwila pozwala mu już wiele wiedzieć o tym, jak wyglądają, nawet kim są ci mężczyźni: to, co taszczy najtęższy i też najstarszy z nich w pokrowcu z szarego płótna — to chyba jest bęben: muzykanci... Majuja przygląda się ich czarnym burkom i czarnym kapeluszom — i nagle uświadamia sobie, że nie umie o tych ludziach powiedzieć nic nad to, co na własne oczy widzi; i im bardziej się zbliżają, tym mniej są zrozumiali, tak mało zrozumiali, że aż nierzeczywiści. Patrzy już tylko na tego jednego, jego czerwona gęba najlepiej przystaje mu do wizerunku muzykusa wędrującego po wsiach od wesela do wesela, od chrzcin do chrzcin: takiego, co na śniadanie wypija sobie kwaterkę spirytusu.
Ale coś jeszcze było w tej gębie i w gębach tamtych pozostałych, młodego o wielkich oczach i chudeusza z wielkim nosem i wąsikiem jak szpagat: i to było coś takiego, czego nie dostrzegał w twarzach nikogo z tych, którzy do tego czasu przechodzili i przejeżdżali tą drogą, robotników, chłopów, księży, handlarzy i urzędników.
Nieczęsto rozmawiał z ludźmi, którzy przechodzili szosą, znał, sądził, że zna tak ich ważne jak i nieważne sprawy; rozmówki wydawały mu się zwykłym babskim plotkarstwem. Ale teraz, gdy trzej mężczyźni zbliżali się powoli, zapragnął nagle, by przemówili do niego.
Zbliżali się bez słowa. Znajdowali się tuż, mijali się właściwie; wtedy gruby muzykant mruknął nagle: — Dobry dzień — i mocując się z bębnem, który obtańcowywał jego ciało, zdjął swój pomięty, cygański kapelusz.
— Zapłać — powiedział Majuja. Ludzie, przechodzący zwykle tą drogą, mówili „Szczęść Boże”, odpowiadał im tak właśnie. Pojąwszy pomyłkę, zamamrotał coś i zapatrzył się w grubego, który mocował się ze swoim bębnem i pogniecionym kapeluszem.
— Dokąd to?
— Przed siebie, na wprost — ośmiał się gruby. — Chyba że nas tu kto przenocuje.
— To przecież wieś — powiedział Majuja. — Wieś.
— Wiadomo, wieś — gruby uporał się ze swoim bębnem, zarzucił go na plecy. — Taż nie o puchach mowa, byle głowę przytulić.
— Może u Taty z Mamą — zastanowił się Majuja. — Ale żeby poczciwie powiedzieć...
— A gdzie to?
Majuja wyciągnął rękę w kierunku wsi, opuścił zaraz.
— Zaprowadzę.
— Dobrze — rzekł bębnista. — Z podziękowaniem.
Pod nogami zgrzytał żwir, którym Majuja posypywał przed chwilą śliską, ujeżdżoną szosę. Teraz szedł powoli, popatrywał na młodego i jego małą jasną bródkę. Niezwyczajne to. Ktoś szedł naprzeciw, Majui niemiło było tak bez słowa iść z obcymi ludźmi.
— To tam — pokazał teraz, bo nie wiedział, co zrobić czy powiedzieć.
Podnieśli głowy, w milczeniu taksowali wielki ceglany budynek, szczytem przystający prawie do nasypu szosy. Patrzyli długo, Majui wydało się, że próbują odcyfrować wielki, wyblakły już mocno napis na murze.
— To przed pierwszą jeszcze wojną była spółdzielnia, teraz jest sala na zabawy i tacy jedni, Tata z Mamą, mieszkają. Kobieta, znaczy się Mama, sprzedaje w kiosku, co tam w środku jest, a Tata tak... W szkołach był...
Nie powiedzieli na to wszystko nic, Majuja, podpierając się szypą, począł schodzić z nasypu. Szarpnął główne drzwi, były zamknięte. Nie tłumacząc już, zaszedł od tyłu, poprowadził ich wąskim, zagraconym korytarzykiem. Zapukał, pchnął drzwi.
— Dobry wieczór — pozdrowił.
Tata siedział, nisko pochylony nad stołem, zawalonym butami, kupkami gwoździków, szpałek i podkówek. Nie poruszył się, mógł już, po swojemu, być po kwaterce albo dwu. Majuja szarpnął go za ramię.
— Przeczytam ci — mamrotał nie podnosząc głowy Tata — poezję ci przeczytam...
Majuja postał chwilę i mruknął:
— Ale ludzie są...
Tamten podniósł się i zakręciwszy się na przykrótkiej kopyślawej nodze, walnął butem, który był akurat pod ręką, o podłogę:
— Raus ty mi razem ze swoimi ludźmi! Co to, hotel u mnie, co? Po dobroci się pytam, hotel? Ja poezję żem napisał, a ty mówisz: ludzie... Takiego czegoś, rozumiesz ty, nikt nie napisze, nikt!
— Nie gębuj! — rozeźlił się dróżnik. — W szkołach żeś był, a wstydu nie masz...
Tata popatrzył na niego i usiadł z powrotem, mamrocząc coś. Majuja stał nad nim i nie wiedział, co dobrego począć.
— Czytajcie — usłyszał z tyłu. To mówił gruby z bębnem.
Tata podniósł swoją siwą jak spleśniały suchar głowę i począł powoli wstawać od stołu. Chwilę patrzył na muzykantów, przy piecu grzali sobie ręce w parze gotujących się ziemniaków. Ostrożnie wziął ze stołu naftową lampę i patrzył jeszcze; potem powoli postawił ją na stole.
— Witaj — powiedział i zataczając szybkie półkola swoją kulawą nogą, pokuśtykał w ich kierunku. Przystanął znów pośrodku izby i wyciągnąwszy przed siebie ręce, szedł ku muzykantom powoli, mówił głosem zduszonym i szarym:
— Przecież to jesteś ty... To ty. Czy mnie nie pamiętasz? Tyś mógł zapomnieć, ja nie... Leżałem wtedy w leju od bomby... z urwaną nogą i rozszarpanym brzuchem... umierałem... patrzyłem w wielkim przerażeniu na ludzi i bydlęta... krzyczałem... bardzo... wiedziałem, że już nigdy nie zakrzyczę, słowa nie wypowiem... nie zrobię nic... Wtedy przyszedłeś ty... pochyliłeś się nade mną... pamiętam twoją twarz... Czemu przeczysz? To byłeś ty... Pamiętam cię... twoją twarz pamiętam... wziąłeś mnie na ramiona i zaniosłeś do doktorów, to byłeś ty.
W wielkim zdumieniu Majuja patrzył, jak Tata wziął młodego w ramiona i poprowadził do stołu, zmiótł z ławki jakieś stare zelówki i posadził go na niej.
— Mama! — zakrzyczał. — Mamusia!
Zjawiła się natychmiast; nie powiedziała słowa, nie pytała o nic, wiedziała. Starła kurz z wolnego skrawka stołu, postawiła butelkę wina i szklanki. Majuja patrzył, jak Tata jednym plaśnięciem dłonią w dno butelki wybija korek, szybko napełnia szklanki, sobie do pełna, innym po trzy czwarte; jak potem odstawia butelkę, bierze swoją szklankę, podnosi do ust... cofa się, odstawia szklankę z powrotem, potem drżącymi nagle rękami bierze ją znów i odlewa trochę wina do szklanki młodego...
Postawiła walizkę przy drzwiach, nie zdejmując jesionki siadła na zarzuconym spódnicami i koszulami krześle. Siedziała nieokreślenie patrząc w okno, nie myślała o niczym, samymi tylko oczyma zauważając, bez chęci i zamiaru, by zauważać, wirowanie szarego śniegu, ludzi idących szosą, jakąś furmankę. Potem niewyraźnie i niepotrzebnie wiedziała, że i tak nie ruszy się z miejsca, pomyślało się jej, że coś ma zrobić, póki jeszcze zmrok nie zapadł; potem znów, długo później, kiedy prawie całkiem już było ciemno — że trzeba by zapalić lampę, że warto by — ale i ta myśl zniknęła, zanim rzeczywiście do końca została pomyślana. Wstała, choć i to nie przyszło jej do głowy, by wstać, poczuła teraz i to było jakieś pierwsze wrażenie, które odebrała świadomie — że jest zimno. Wciągnęła rękawiczki, też były zimne, zdjęła je i podeszła do pieca, dotknęła kafli, kłuły igiełkami szronu, poutykanego w spojeniach. Dwa razy przeszła przez pokój, napalić by trzeba, pomyślała. Przykucnęła przy skrzyni z opałem, teraz pojęła, o czym przedtem, pół godziny, godzinę temu chciała pomyśleć, po prostu, że nie ma drzewa, że trzeba by narąbać, póki widno. Wysypała wiórki na palenisko, wzięła skrzynkę i poszła schodami w dół, wolno, wolno, oburącz przytrzymując się poręczy. Poszła korytarzem w stronę wyjściowych drzwi, ale przymknęła je tylko i wróciła z powrotem do podnóża schodów. Zawahała się i weszła do klasy, przesiąkniętej zapachem mrozu i długiego niewietrzenia. Podeszła do swego nauczycielskiego stolika i w zamyśleniu przesunęła dłonią po blacie. Przez chwilę patrzyła na majaczące szaro ławki. Poszła pomiędzy rzędami pulpitów, odnajdując po omacku szramy, nawet wielkie atramentowe plamy i nabazgrane kredkami słowa i rysunki. Znała je wszystkie, pamiętała w jakich okolicznościach powstała każda z nich, kto ją zrobił i jaką karę mu za to wymierzyła. To było dawno... pięć lat temu, myślała, dotykając palcami jakiejś wyżłobionej scyzorykiem szramy, wyślizganej już i zatartej. Taki rozumny był chłopak, a zawsze musiał ze scyzorykiem chodzić i coś wycinać... Przysiadła, wyjęła z kieszeni lusterko. Zamajaczyło coś szarego, brudna poduszka. Zapaliła zapałkę, zbliżała żółty płomyk do ust, oczu, policzków. Nie zauważyła, kiedy zapałka dopaliła się do końca, poparzyła sobie palce. „Nie jestem jeszcze taka stara” — pomyślała i pomiędzy ławkami, których teraz już nie widziała zupełnie, poszła ku drzwiom. „Taka, taka, taka”... — powtarzała ze smutkiem. Zasłaniając twarz przed śniegiem, pobiegła w stronę szopki. Zapaliwszy zapałkę, odszukała siekierę, potem już po omacku wybrała z kupy szczap jedną, położyła na pieńku, zamachnęła się. Ostrze ześliznęło się ze szczapy, utkwiło w pieńku, szczapa odskoczyła w bok. Odszukała ją i zamachnęła się znów. Trafiła tym razem, ostrze wbiło się w polano. Usiłowała je wyszarpać, siekierę wraz z polanem uniosła nad głowę. Potoczyła się, stylisko wymknęło się jej z rąk. Po omacku odnalazła trzon, przytrzymując nogą szczapę, usiłowała wyszarpać ostrze. Tkwiło mocno. Szarpnęła jeszcze raz, ze wściekłością, potem usiadła na ziemi obok pieńka i rozpłakała się głośno, jak dziecko, szlochliwie i przyzywająco. Kiedy ustała, znów jak dziecko, nagle, zdziwienie i ciągle jeszcze oczekująco, wszystko było znów jak przedtem: cicho, ciemno, przez otwarte drzwi z szelestem sypie się suchy śnieg. Siedziała chwilę, prawie nie oddychając, potem odszukała stylisko siekiery i szlochnąwszy ciężko, jeszcze raz spróbowała wyszarpnąć je ze szczapy. Ale i teraz się nie udało. Poczęła zgarniać do koszyka zmieszane ze śniegiem wióry i drzazgi, potem powoli poszła do siebie na górę. Po ciemku odszukała naftową lampę, zapaliła ją, zaczęła rozniecać ogień. Przysiadła na zydelku i poczęła ogrzewać sobie ręce o drzwiczki pieca. Zauważyła stojącą ciągle jeszcze pod drzwiami walizkę. Położyła ją na łóżku, podkręciła lampę i usiadła przy piecu. Lampa znów przygasła.
— Psiakrew — powiedziała głośno; potem jeszcze, z trudem: — Psiakrew! — I rozejrzała się wokoło, spłoszona; pomyślała sobie zaraz, kto by tu mógł podsłuchiwać.
I zapragnęła, by tu był, by podsłuchiwał najmniejszy z jej uczniów.
Ale nie było nikogo.
Odszukała bańkę od nafty, włożyła chustkę na głowę i wyszła.
„Są tam wszyscy — myślała spoglądając w stronę domu Taty i Mamy. — Pół wsi, jak to zwykle. Cała sala kurzących faje chłopów i żłopiących piwo sągarzy. Czemu ja wcześniej o tym nie pomyślałam?”
Przystanęła. Od Taty i Mamy dobiegała muzyka.
„Co to jest? — myślała. — Kto to gra?”
Biegła, ślizgała się po ujeżdżonej szosie, upadając niemal, przystając i znów ruszając biegiem.
W sali było mroczno; w kącie, na ladzie kiosku, paliła się gazowa lampa, przysłaniał ją tłum.
Nikt na nią nie zwrócił uwagi, nawet najbliższy z mężczyzn. Muzyka, głośna, dziwna, szorstka, grzmiała ciągle. Bęben dudnił basem powolnym, ciężkim i głuchym, aż zagrzmiał gęsto, nerwowo, coraz ostrzej, aż do suchości szczękliwej i świszczącej, zawtórowała mu trąbka dźwiękiem rozdygotanym i ostrym, wznoszącym się aż do spazmu; wtedy urwało się wszystko, tylko łagodnie i miękko chrypiał saksofon. Podeszła bliżej, stając na palcach i czepiając się ramion mężczyzn, którzy stali przed nią. Ciągle jeszcze nie widziała muzykantów; poczęła się przepychać pomiędzy ciasno stojącymi ludźmi. Pośrodku sali kilku młodych podrygiwało w takt tej muzyki, która znów wzniosła się falą zgrzytliwą i niepokojącą; poruszali się powoli, z nieruchawymi, osłupiałymi twarzami.
Nagle, pomiędzy czyimś podbródkiem i czyimś ramieniem dojrzała muzykanta grającego na trąbce, skrawek jego twarzy i jasnej brody. Popchnęła kogoś i dojrzała teraz także jego przymknięte oczy, wydęte policzki i palce, obejmujące trąbkę, całe jego ciało, dygoczące spazmatycznie i ciężko: tak jak gdyby z głębi jego ciała, z jego trzewi wydobywała się ta muzyka, szalona, obca, przyzywająca i szeroka. Przygryzła wargi, zapragnęła otrząsnąć się z tego, ale w tej chwili jej oczy spotkały się z mętnymi, łyskającymi drobinkami krwi, oczyma człowieka z trąbką. Odwróciła twarz, a kiedy spojrzała znów, muzykant odkładał trąbkę na krzesło i mówił coś do swych towarzyszy. Cofnęła się o krok, ale spojrzenie jego przekrwionych źrenic znów ją spotkało i drugiego kroku już nie zrobiła, i nie ruszyła się z miejsca, mimo że wiedziała, że ten człowiek idzie do niej i że to, co się stanie, nie będzie właściwe i dobre. Potem usłyszała ciszę i poczuła na sobie spojrzenia wszystkich, ale i teraz nie ruszyła się z miejsca. Muzykant stanął przed nią i powiedział:
— Będziemy tańczyć.
Wziął z jej rąk bańkę od nafty, rozpiął jej płaszcz.
— Ale — powiedziała — ale...
Objął ją, muzyka buchnęła nagle, uniosła ją, narzuciła ruch i istnienie jej ciału. Odkryła je teraz nagle w tym ruchu, swoje ciało, odnalazła sprężystość bioder i łydek, cierpkość wirowania piersi, mdlącą słodycz napięcia mięśni. Buty opadły jej z nóg, podłoga stała się jej bosym stopom piękna, popękane, zapajęczone ściany, przygasający blask gazowej lampy, to wszystko było ścianą, blaskiem i lampą, ludzkie twarze były ludzkimi twarzami, ale zyskały nagle jakiś nieoczekiwany wymiar i nieoczekiwaną barwę. Szła naprzeciw nim swoim ciałem wyzwolonym i nowo rzeczywistym, napełnionym krwią pełną, burzliwą i radosną.
— Dość! — zakrzyczał ktoś, ktoś szarpnął ją za ramię i odrzucił w tył; muzyka ześliznęła się, zazgrzytała, zgasła. — Dość!
Stała, obiema rękami opierając się o ścianę. Wokół były ostre, złe twarze. Przy ladzie z rykiem ktoś walił bębnem o ławę. Rozejrzała się po podłodze, zobaczyła pod filarem swoje pantofle. Chwiejąc się podeszła ku nim, wzuła je i wybiegła na dwór.
Roraty skończyły się, organista, w powszednie dni także zakrystianin i kościelny, Nowak Jan III, był sam w kościele. Ostatnia kobieta wyszła, nie domykając ciężkich wejściowych drzwi. Organista stał obok kazalnicy i drżał z zimna. Ciemny, skłębiony wicher raz po raz wdzierał się do wnętrza kościoła. Organista patrzył, jak płomienie świec gną się i gasną pod jego naporem, dygocą obrazy świętych i szeleszczą po posadzce ziarna piachu, jak gdyby ktoś zbliżał się skradającymi krokami... ten, którego w obliczu Pana nie wolno nazwać jego imieniem.
„I po cóż — myślał Nowak Jan III. — Po cóż...” — Zawiał znów wicher od kruchty i zaprószył mu oczy piaskiem.
„Wszyscy odeszli — myślał, załzawionymi oczyma spoglądając na witraże, przez które nie przenikał jeszcze najmniejszy cień światła. — Wrócili do swoich domów i nałożywszy smolnych szczap do pieca, gotują ranną polewkę. Sam jestem... sam się ostałem.” — Tak myślał, a pojąwszy ogrom bluźnierstwa, zawarty w tych słowach, przeżegnał się wielkim znakiem krzyża i padł na kolana przed tabernakulum.
— Panie — modlił się. — Panie, zlękło się serce moje i wzruszyło z miejsca swego. Lecz wiem, o Panie: kto w Tobie ufa, nie dozna zawodu. Pokaż mi, Panie, drogi Twoje, a ścieżek Twoich naucz mnie...
Klęczał i modlił się tak, czując za sobą kłębienie się wichru, który gasi ostatnie świece i z szyderczym świstem skacze za jego plecami. Czuł, jak lodowacieje ciało i odchodzą od niego słowa modlitwy. Wiedział, wstać powinien teraz i siadłszy za organami, śpiewać pieśń wielką, mocną i krzepiącą: „Christus veniat, Christus regnat, Christus venerat”... lecz nie czuł sił, by móc się podnieść. Czekał, nie usiłując już nawet szukać w pamięci słów modlitwy...
Znów zbliża się wiatr, świszczący i ostry, zbliża się i odchodzi, lecz organista wie, że nie odchodzi wszystek. Powoli odwraca i unosi głowę. Obok stoi człowiek w czarnym okryciu, z czarnym kapeluszem w ręku, w świetle wieczystej lampki majaczy jasno jego twarz.
— To jesteś ty — mówi cicho organista. — Ty... słyszałem o tobie.
— Ktoś ty jest? — pyta potem, nie wstając z klęczek i nie unosząc głowy. — Po co przyszedłeś? Po co przyszedłeś w takiej godzinie. Czego chcesz?
Mijają chwile, ale organista nie słyszy odpowiedzi.
— Skąd ty wiedziałeś, że taką trzeba chwilę wybrać, by przyjść do mnie? Skąd?
Tamten nie odpowiada. Organista powstaje z klęczek i mówi:
— Chodź.
Idzie przodem, prowadzi do zakrystii i otworzywszy szafkę, wyjmuje butelkę mszalnego wina i nalewa do dwu ampułek.
— Napij się — mówi. — Słyszałem o tobie i twoich towarzyszach i słuchałem was, i może dobrze się stało, żeś teraz przyszedł. Bo widzisz, człowieku, ja tu, w tym kościele, gram od tylu lat, nie zliczyłbyś ich, tych lat. Myślałem zawsze, od tylu lat, że dla człowieka jak ja nic lepszego na świecie nie ma, jak grać Bogu na chwałę i ludziom na pocieszenie. A teraz przyszedłżeś ty i na całą wieś słychać twoje granie, i cała wieś słucha twojego grania. I wieczór w wieczór u Mamy na sali jest pełno i słuchają twojego grania wszyscy, których stać na to, by bez wstydu pójść tam... Tak cię słuchają, jak jeszcze nikt mojego grania nie słuchał, choć ja gram w miejscu świętym. Słuchałem cię raz, stałem w mróz na podwórku i słuchałem. Aż powiedziałam tak, choć nie jestem godzien mówić tak: „Panie, jakże to tak jest, Boże mój, że oni, twoi poddani, z taką chęcią i oddaniem słuchają grania jakiegoś przybłędnego muzykusa, a mnie, twojego wiernego sługę, za nic sobie ważą? Panie, czyżbyś i Ty, jak oni, nie słuchał moich pieśni? Czy i Ty wyżej ważysz jego nade mnie? Ciężkie miałem życie, głód przeżywałem, zimno i wojnę, a nie opuściłem Cię i nie rzuciłem odłogiem Twojej roli. Panie — powiedziałem w goryczy, choć wiem, że tak mówić nie wolno — czemu mną pomiatasz i za nic ważysz sobie służbę moją? Panie, jeśli to doświadczenie z rąk Twoich, uchyl je ode mnie, albowiem nie uniosę go i zacznę wątpić w Twoją sprawiedliwość i dobroć, i Twoje miłosierdzie nieskończone.” Tak mówiłem, ale nie stało się nic. Wtedy przyszła mi myśl, wszystko z twojego powodu, przeklęty, myśl, która oby nigdy nie zrodziła się w mojej głowie...
Urywa nagle i cofnąwszy się o krok od człowieka z czarnym kapeluszem w ręku, patrzy na niego wielkimi oczyma.
— Powiedz mi — krzyczy w wielkiej trwodze. — Kto jesteś ty? Kto jesteś? Po co tu przyszedłeś? — Cofa się ciągle jeszcze, krzyczy: — Nie noś tej brody, zetnij tę brodę... Świętokradco!
Myśl przyszła jej do głowy zaraz po ocknięciu, może właściwie ona ją obudziła, bo choć była starą kobietą, dobrze sypiała nocami, a teraz oto obudziła się o tak wczesnej porze. Ciemno było jeszcze zupełnie, ale wiedziała, że to już nie noc, już rano. Wylazła z parnego łóżka i dygocąc z zimna, wdziewała wyciągnięte spod poduszki pończochy z owczej wełny. Po omacku odnalazła wiszącą na poręczy krzesła suknię, ubrała się w nią, podeszła do stołu i dygocącymi rękami odnalazłszy zapałki, zapaliła lampę. Dojrzała na skrzyni serdak, wciągnęła go na siebie i poczęła się czesać przed starym, spełzłym lusterkiem, w którym ledwie majaczyła twarz i błyskał metalowy grzebień.
Obudziły się zaraz, gdy tylko usłyszały tupot jej nóg po podłodze. Wyłaziły po kolei z kosza pod stołem, błyskając ślepkami i machając ogonkami, szły ku niej rządkiem. Pomiaukując, ocierały się delikatnie nastroszoną sierścią o jej nogi. Kocica także wylazła z legowiska i przysiadłszy pod piecem, wodziła za kociętami zielonymi, wielkimi ślepskami.
Przestała się czesać.
— Co ja z wami zrobię — przemówiła do nich. — Nic wam nie poradzę. Jestżem stara kobieta na wycugu, żadnej gospodarki nie mam, skąd bym wzięła mleka i pyrków dla was? Żebyście to choć chciały je jeść! Nawet myszy nie starczyłoby u mnie dla was wszystkich. Te, co zostały jeszcze z dawnych czasów, były chude i niemrawe, wasza matka dawno połowiła je wszystkie. Ale się nie przemartwiajcie, dam was na służbę do dobrych ludzi, gdzie będziecie miały dużo mleka i dużo myszy.
Kocięta coraz namolniej ocierały się o jej nogi, a gdy usiadła, by spiąć warkocz, pomiaukując przymilnie, wczepiały się pazurkami w jej spódnicę. Zdjęła z półki gliniany garnek i nalała im na miskę trochę mleka. Wychłeptały wszystko do ostatniej kropli, wróciły zaraz, oblizując języczkami swe maleńkie wąsiki. Odmawiała właśnie pacierz. Otoczyły ją wielkim kołem i pomrukiwały cierpliwie: Pomyślała sobie, że pewnie też odmawiają pacierze swoje i przez to myślenie pomyliła różańcowe ziarna. Przeżegnała się szybko, zdjęła z szafy koszyk, wyścieliła go dwoma starymi gazetami. Powkładała kocięta i otuliwszy się wielką chustą, wyszła. Kocica, miauknąwszy, pobiegła za nią.
Było szaro i mglisto, płoty jaśniały tającym szronem. Szła ostrożnie po oślizłej drodze, kocica miaucząc czepiała się jej sukni.
— Nic się nie bój, czego się, głupia, boisz — przemawiała do niej. — Już ja im krzywdy nie zrobię. Takie kociaczki każdy weźmie, dobrze się będą miały.
Nikt nie pojawił się na szosie, było wcześniej, niż myślała. Wypatrywała, gdzie już pali się światło.
— Pójdziemy do Kozielskich — wytłumaczyła kocicy. — Wielkie bambry, będziesz do dzieci chodziła na kapinkę mleka. — Weszła do sieni, długo macała w ciemności, aż potrąciła jakieś wiadro. Uchyliły się drzwi od kuchni.
— To ja, Jaroszka — powiedziała. Szybko nakryła koszyk chustą. — Niech będzie pochwalony...
— Na wieki... Wcześnie coś wstajecie — powiedziała młoda Kozielska.
Zmartwiła się trochę, że właśnie młodą zastała, z młodymi to rozmaicie...
— Ano, tak to, widzisz — wytłumaczyła. — Stary człowiek nigdy nie dośpi tak, jak młody. — Patrzyła, jak młoda wyżyma szmatkę do cedzenia mleka. — Krowy, widzę, dobrze ci się doją?
— Toć, Bogu dzięki — powiedziała młoda. — Narzekać nie mogę.
Obiema rękami podniosła garnek z mlekiem, szybko wstawiła go do szafki. Jaka to za dziewuchę ta Staśka Piekutów, teraz Kozielska, była: gadała i gadała, śliwkę do gęby wzięła, a i to dalej gadała, rzetelna była dziewucha. A teraz to mleko czym prędzej chowa, ledwie się odezwie. Już ją Kozielskie na swoje przerobili!
— Tak sobie żyjesz, żyjesz — powiedziała. Nie wiedziała, jak do niej przemówić, żeby kocięta wzięła. Tyle mleka u niej z jednego udoju jest, dobrze by miały się kocięta.
— Ano tak to — mruknęła młoda. Zestawiła z paleniska garnek z polewką, położyła na to miejsce fajerki. — Tak to jakoś...
— A dziecka? — dopytywała się stara. — Z Jadwiśką wszystko dobrze?
— Dobrze.
Milczały obie, stara zastanawiała się, co by jeszcze powiedzieć. Nie miała już co.
— Kot by ci się zdał.
— A był tu u nas, był. Szczura zżarł i zdechło mu się.
— No, to chciałabyś pewnie innego.
— Iii... skąd bym tam wzięła?
— Właśnie to, właśnie mam! — ucieszyła się stara. Odsłoniła koszyk z kociętami. — Pięcioro tego, wybieraj, przebieraj.
Młoda podeszła bliżej. Kocięta mrużyły oczy do świata i mruczały cienko, sennie.
— To od mojej kocicy — szybko gadała stara. Bardzo jej zależało, żeby choć jeden kociak został na dobrociach u Kozielskich.
— Ładne kociaki, a łowne toto będzie jak matka, na pewno się w nią powdawały, zobacz sama na te ślipska! A ona, ho, ho, ani w dzień, ani w noc nie usiedzi, lata to i lata. Aż dziwno mi, że nie struła się gdzie, ale to mądre! Szczura zagryzie, ale potem ani tknie... Weź, dobry kot będzie...
— Iii... — krzywiła się młoda.
— Bez kota to jak bez chłopa w domu — gadała stara. — Bez kota trudno. To taka gadzina, że zawsze się przyda.
— Szkoduje.
— Jak się kot dobrze chowa, to nie szkoduje. A te to w matkę się wdały, nie będą szkodować, gdzie by tam!
— Nie chcę — ucięła młoda Kozielska.
Stara już nic nie mówiła, stała przy progu i nie chciało się jej nigdzie iść. W izbie było ciepło, pachniało mlekiem, zrobiło się jej sennie jak kociętom, które pomrukiwały w koszyku. Ale młoda wcale nią się nie zajmowała; postała jeszcze trochę, poczekała.
— No to z Bogiem zostań — powiedziała, zasłoniła koszyk z kociętami i wyszła. „Jakie to nieużyte” — pomyślała sobie o młodej.
Szosą szedł akurat, mocując się z rowerem Majuja.
— Majuja, wziąłbyś kociaka na wychowek — krzyknęła bez nadziei. Machnął ręką, zaśmiała się, jeszcze by co, po co takiemu Majui kot? Pchnęła furtkę od podwórza Walczaków. Rozejrzała się, wokół było ciemno. „Śpią jeszcze? — pomyślała. — Ale tam, wielki gospodarz nie może się tak długo wylegiwać!”
Wielki, kudłaty pies podleciał ku niej ze szczekaniem. Zawołała go po imieniu:
— Na kogo ty się ćpasz, co? — wypomniała mu. Pies połasił się, to był stary pies. Weszła do sieni, zajrzała do kuchni: wszędzie było ciemno i pusto. Stanęła w progu. W oborze paliło się światło. Poszła w tamtą stronę.
W chlewie było półmroczno, zacisznie. Przeszła obok zagród ze świniami, przystanęła przy krowach. Porykując podnosiły się ze słomy i patrzyły na nią leniwymi ślepiami. Cielę leżało spokojnie pod żłobem, matka, mycząc, lizała je.
„Krowy jak lepy — myślała dotykając tłustego tyłka jednej z nich, cielnej. — Moje tam nie były gorsze... a jak doiły...” — zdjął ją żal, że tak szybko przepisała gospodarkę na syna, pobyłaby jeszcze gospodynią, pobyła, nie potrzebowałaby tych kociąt komuś oddawać.
— A wy co? — posłyszała z tyłu. Odwróciła się.
— Nie wzięlibyście, Walczak, kociaka? Kocica mi się okociła...
— Przyuczka, he? To krowom przyszliście kociaki odstępować, co? Krowom? A może chcielibyście im zadać, he? Szkoda wam, że swoich żeście się wyzbyli, to cudze przyszliżeście psuć?
— Ale ta, chłopie — krzyknęła. — Co tobie w głowie? Ja? Boga bym w sercu miała nie mieć czy co? Abo to ja umiem. Tylko te kocięta, pięciu ich przecież u siebie nie utrzymam, bo i jak, na wycugu? Nie utrzymam przecie, ostatni kawałek chleba musiałabym sobie odjąć, nie wiesz to, chłopie?
— To potopcie, nie wiecie rady?
Zamiotła spódnicą w wielkiej złości — słowa nie powiedziała, poszła. Co za człowiek, co za człowiek. Ale gdy wyszła na szosę, strach ją wziął na podwórko komu wchodzić: jeszcze by znów ją o co posądzili... Przypomniała sobie, że w kościele są roraty.
Nie śmiała wejść do środka z kociętami, a nie wiedziała, co z nimi zrobić, więc stanęła na progu babińca i trzęsąc się z zimna, poczęła odmawiać różaniec, którego nie skończyła w domu. Ale ręce jej grabiały, myliła ziarenka, zaczęła odmawiać litanię do Matki Boskiej, przysłuchując się pieśniom, śpiewanym w kościele. Kiedy wszystko ucichło, wycofała się za bramę kościelną. Pozdrawiała po kolei wychodzących i mówiła:
— Wzięlibyście kociaka? — ale nikt nie chciał. Nic nie pojmowała, pokazywała kociaki wszystkim, zdawało się jej, że każdy powinien chcieć takiego kociaka, a tu nikt nie chciał. Wyszedł w końcu ksiądz, pogłaskał kociaki, ale też nie chciał. Wtedy zapytała go:
— Księże proboszczu, jak to jest, nikt nie chce ani jednego kociaka, a ja mam ich mieć pięć? Ja jestem stara kobieta, jak ja mogę mieć pięć kociaków? Wystarczy mi jeden.
Ksiądz tylko się ośmiał i poszedł, śpieszył się. Postała jeszcze przed bramą, ale nikt już nie szedł. Wtedy ruszyła na szosę, którą teraz jechali, nisko nachyleni nad kierownicami rowerów robotnicy. Im nie warto było mówić o kociętach, a nikt inny się nie pojawił. Kocięta marzły i miauczały żałośnie. Otulała je chustką i opędzała się od kocicy, która drapała ją po nogach.
„Przecież musi ktoś przyjść — myślała wypatrując na wszystkie strony. — Ten istny, co weźmie, musi przyjść...”
Ale drogą nikt nie szedł.
Stał obok łóżka i podciągał portki.
— Wstawaj — powtarzał. — Wstawaj.
Zaciągnął pasek od spodni, ręce miał już wolne. Szarpnął ją za ramię, odwróciła się i ziewnęła:
— Wczas jeszcze.
Złapał ją za włosy.
— Wstawaj, mówię, wstawaj! — wrzasnął. Puścił jej włosy ze wstrętem. — Przez to leganie masz ten kołtun, nie przez co innego!
Zapiszczała chrypliwie, stęknęła, a kiedy odszedł parę kroków, plunęła za nim.
— Idź ty, już idź! Daj mi spokój! Daj mi spokój!
Stał przy zamarzniętej szybie i wychuchiwał okienko. Potem przyłożył do niego oko.
— Słyszysz? — wrzeszczała coraz głośniej. — Wynoś się! Idź! Ja już nie mogę! Bóg mnie karze za twoje grzechy... Kołtun na mojej głowie, dzieci pomarły, wszystko się wali... Ten dach niedługo na głowę ci się zwali, nie będziesz wiedział, kiedy... Przez ciebie! A to... tyś zrobił! nie ja...
Przyskoczył do niej, walnął ją w głowę, aż trzasnęło łóżko.
— Wydać mnie chcesz? Chłopa swojego rodzonego wydać? Ale ja nie dam się... Nie zrobisz tego, suko ty! I pamiętaj, że ty też byłaś przy tym... ty też! Ale nie wydasz... Przedtem cię zaduszę... Zaduszę...
Ukląkł na pierzynie i z wyciągniętymi rękami czołgał się ku niej. Wrzeszcząc umykała z głową.
— Jak mnie zadusisz... będę tu przychodzić... wszędzie za tobą pójdę... jak psa ścigać będę... Nie zostawię cię tu tak, żebyś się z innymi małpami żenił... Wiem, że latają za tobą.
Oczy jej skakały, ledwie dyszała ze strachu. Podniósł się z łóżka. Wołała jeszcze: — Nie dam, nie dam!
— Chciałżeś to zrobić?
— Nie, nie — powiedział szybko. — Chciałżem, żebyś wstała... Porządku trochę zrobiła... Pająki powymiatała.
— Ja cię przecie nie wydam — powiedziała. — Nie!
Zaczęła się ubierać. Nagle przestała wciągać suknię, patrzyła na niego:
— Ale ty mnie wydasz — zawrzeszczała. — Już ja widzę... Powiesz, że to ja... Pojedziesz kiedy do miasta, jak ja będę chorowała i nie będę mogła jechać... i powiesz im tam... Zamkną mnie, zamordują... A ty sobie jaką małpę weźmiesz i pójdziesz z nią do kościoła... A ja zgniję... Ty mnie wydasz... Widziałażem na ostatnim targu, jak patrzyłeś na Puśkę. Ty mnie wydasz — doskoczyła do niego i szarpnęła go za ramię. — Wydasz mnie!
— Nie wydam — mówił. — Nie wydam. Co też ta ci chodzi po łbie.
— Lampa gaśnie — powiedziała. — Dolej nafty.
— Zaraz będzie widać.
— Wcale zaraz nie będzie widać. A ty chcesz, żeby lampa zgasła... Wiem, chcesz! Wtedy ty sam... Umiesz to robić! Ułapisz za gardło i zadusisz... Ino światła się boisz, żebym cię oczami nie przyuroczyła. Dolej nafty!
— Cicho — powiedział spokojnie. — Nie mów tak. To przecie nieprawda i ty sama o tym wiesz. Zawsze żeśmy są razem, mamy się na oku i nic się nie może stać. Razem to zrobiliśmy i teraz jesteśmy razem. Nawet nikt do nas nie przychodzi. Nic się nie może stać.
Podeszła do łóżka i spod pierzyny wyciągnęła pończochy.
— Jak byłam wczora u krów, to był tu ktoś.
— Listowy.
— Po co?
— Przyniósł pismo z urzędu o podatek.
— Pokaż.
Włożył ręce do kieszeni.
— Nie wiem, co żem z nim zrobił.
— Cyganisz. To żeś ty napisał list. Wydać mnie chcesz i zgubić.
— Nie wydałżem cię przez tyla lat.
— Ale tera chcesz.
Przyklęknęła przy piecu i zabierała się do rozpalania ognia.
— Nie rób — powiedział. — Trzeba wyćpnąć gnój od krów.
— Trzeba przecie coś jeść.
— Ty to aby kawusia, chleb z masłem! Żarłabyś i żarła, swojego kołtuna żywiła. Młócić trzeba, ksiądz tego tam za ciebie nie zrobi.
Wstała i zawiązała chustkę.
— No to chodźmy.
Weszli do stodoły; wlazł na sąsiek i zrzucając snopki, skrzeczał:
— Jak tak będziemy robić, to nigdy tego nie skończymy! Nigdy! Żyto myszy zjedzą, plewy nam ostawią!
— I tak ci się wszystko na łeb zwali! I tak! Choćbyś ręce urobił, choćbym ja sama je sobie po łokcie urobiła... Przekleństwo boskie jest nad nami...
— Już ty mnie Bogiem nie strasz! Wtedy toś o Panu Bogu nie pamiętała, a teraz to ino Bóg, Bóg!
Gumno było już zasłane; wziął cepy. Ociągała się.
— Motor byś wziął! Ludzi najął! Motorem przez godzinę by to wszystko wymłócili...
— Ludzie ci potrzebni! — krzyczał waląc cepami. — Wiem, po co ci ludzie są potrzebni... wydać byś mnie chciała? Ludzi ci trzeba! Rób! Rób! — krzyczał waląc cepami coraz bliżej, coraz bliżej niej. Skoczyła w kąt i też wzięła cepy.
— Zabić byś mnie chciał! — krzyknęła. — Tu zabić byś mnie chciał!
Unosząc cepy równocześnie w górę, przez sekundę patrzyli na siebie i szybko opuszczali w dół, w obawie, by drugie nie uderzyło wcześniej i nie trafiło. Przyśpieszali coraz bardziej, aż cepy sczepiły się bijakami; wtedy dysząc stanęli naprzeciw siebie, szarpiąc każde swoje stylisko. Potem zaprzestali szamotaniny, stali tylko i patrzyli na siebie.
— Nie będę razem z tobą spała. Zadusisz mnie. Będę spała w drugiej izbie.
— Chciałabyś, co? Żeby uciec w nocy i donieść.
— To ty chcesz się mnie pozbyć. Ale ja się nie dam. Nie pójdziesz ode mnie do żadnej swojej kurwy. Jestżeś do mnie przywiązany jak pies.
Rozplatali swoje cepy i znów, co chwila, czujnie spoglądali sobie w oczy, walili o gumnisko, starając się bijakiem trafić w siebie nawzajem.
— Nie cygóń — zakrzyczał — nie cygóń mi tu. Ty mi, Mońka, powiedz żywą prawdę: co z nią? Umarła już ona?
— Ale, coście wy — szybko powiedziała kobieta. — Przecie wam mówię, że ze szpitala ją wypisują, to przez to ona chce ubranie. A bo to bez kiecki ma kobieta wrócić czy jak?
Słuchał jej, unosząc i przechylając głowę jak kura, nie dosłyszał. Potem powiedział:
— Jakby ona miała do domu wrócić, toby ona najlepszego ubioru nie chciała. Już ta ty mi nie gadaj. Za stary żem. Ty mi nie cygóń.
— Przecie to wcale nie potrzebuje być ta suknia, ino tak mi się powiedziało. Możecie przecie dać inną, ja ta wami nie rządzę.
Podźwignął się i odsunąwszy na bok wielką, kopczystą pierzynę, wysunął z łóżka nogi w barchanowych kraciastych kalesonach.
— Sóm pójdę i ji zawieze. Dej mi ze szranku niedzielne portki.
— Ale coście wy — powiedziała kobieta z przestrachem. — Na taki ziąb do miasta? Starszyście, rozchorujecie się do szczętu. Po co wam...
— Mówię ci, Mońka, daj mi portki.
Kobieta nie ruszała się z miejsca.
— Coście wy, coście wy — powtarzała. — Warwusicie jak tycie dziecko.
Stary zsunął się z wysokiego łóżka i na sztywnych nogach poszedł ku szafie. Drzwi nie chciały się otworzyć; zawrócił do stołu, wziął nóż i wsunął go w szparę. Wciągnął spodnie; kobieta milcząc zapięła mu szelki. W komodzie znalazł wypełzły krawat, zawiązał go w wielki węzeł. Kobieta pomogła mu naciągnąć marynarkę.
— Przyjechał już — powiedziała i wyskoczyła z chałupy. Zdejmując z gwoździa płaszcz, wkładając go i szukając w kącie laski, sękatego maćka z dębiny, stary patrzył przez okno na kobietę i furmana. Chciał sobie przypomnieć nazwisko, imię tego człowieka, ale zaraz dał spokój; pomyślał sobie, że musiał być już zbyt stary wtedy, kiedy furman wyrastał i kiedy starsi od niego starali się zapamiętać sobie jego twarz, imię i przezwisko. Więc już tylko patrzył, jak kobieta mówi coś, a on cofa się o krok i odpowiada coś z twarzą zmarszczoną i złą.
— O mnie mówią — powiedział sobie głośno — o mnie gadają.
Odszukał w szufladzie swoją fajkę, nabił ją resztą tytoniu z kapciucha i ostrożnie wziąwszy zawiniątko z sukniami, wyszedł.
Usłyszał jeszcze, jak kobieta mówi:
— ...bo jak nie, to się zabije jak amen w pacierzu!
Furman zdjął czapkę i pozdrowił go.
— Po co wam się tłuc — ze złością powiedziała kobieta. — Siedzielibyście w chałupie, jak wam dobrze.
Nie powiedział nic, położył na worku z obrokiem węzełek i po kole zaczął wchodzić na wóz. Furman pomógł mu.
— To ta już ja nie mam po co jechać — powiedziała kobieta. — Jak wam się uśni, to już ani-ani.
Wóz ruszył i nie było słychać, co kobieta jeszcze mówi. Stary ciągnął fajkę i przyglądał się wsi.
— Kto to tak ładnie się wybudował? — zapytał.
— Ciszaki — rzekł furman. — Na loterii pieniąchy wygrali i pobudowali się.
— Patrzcie, cuda-niewidy, cuda-niewidy...
Mijali wozy z drzewem. Konie, przyuczone, szły same, furmani wlekli się za czerwoną chorągiewką ostatniego wozu.
— Dzień dobry — powiedzieli zdejmując czapki i oglądając się ciekawie. — Dzień dobry, pochwalony...
Stary wyjął fajkę z ust.
— No, patrzcie — powiedział. — To znają mnie?
— No, a coście wy — oburzył się furman. — Mieliby to was nie znać?
— Patrzcie — powtórzył stary.
Jechali teraz przez las, stary patrzył na świerki, pozasypywane śniegiem. Potem zamknął oczy i słuchał szelestu osypującego się śnieżnego miału. Wóz zatrzymał się nagle.
— Może się wrócimy — mruknął furman. — Nie na was taka jazda.
— Nie — powiedział stary. — Jedźmy.
Furman ociągał się jeszcze, ale stary nie mówił nic, więc ruszył. Przystanęli potem dopiero w miasteczku przy gospodzie.
— Może byście się co napili — rzekł furman z wahaniem. — Taki ziąb, na pewno żeście przemarzli. Wielki ziąb...
— Nie — powiedział stary.
Furman z powrotem siadł na koźle.
— Bo to, wiecie — mruknął — różnie się na świecie zdarza.
— Ona umarła — powiedział stary.
— No — przyznał furman. — Ale... — Patrzył na starego z natężeniem.
— Uważaj na konie — powiedział stary. — Jeszcze na co wjedziemy.
Zajechali pod szpital; furman przywiązał lejce do płotu i pomógł staremu zejść. Weszli do przedsionka.
— Dzisiaj nie ma odwiedzin — powiedziała zakonnica. — Nie wolno.
— Ona umarła — powiedział stary. Szedł dalej. Zakonnica schowała różaniec i poprowadziła ich. Bocznymi schodkami zeszli na małe kamienne podwórko. Szli przez nie milcząc, zakonnica na przedzie, za nią stary w swym oblazłym pierzem, czarnym palcie, na końcu furman, niezdecydowanie postukujący swym biczyskiem. Zakonnica otworzyła drzwi małej komórki i zaczekała, aż mężczyźni zbliżą się; wtedy zapaliła światło. W pobielonym biało pomieszczeniu było jeszcze zimniej niż na dworze. Zakonnica podeszła do niskiego stołu, który stał pośrodku, i swymi czerwonymi, odmrożonymi rękami zdjęła białe płótno. Furman szybko zdjął czapkę, a kiedy stary ruszył w stronę stołu, zrobił parę szybkich kroków w tym samym kierunku. Ale nic się nie stało; stary człowiek patrzył na twarz zmarłej, potem położył węzełek na sfałdowanym płótnie i poszedł w stronę wyjścia.
Furman pomógł mu wsiąść na wóz, ruszył z miejsca kłusem, raz po raz bojaźliwie spoglądając na starego. Potem zwolnił, jechał bardzo powoli, oglądając się ciągle.
— Nie bój się — powiedział stary. — Nie bój się.
Furman mruknął coś i znów zaciął konie. Jechali całą drogę drobnym kłusem, nie odzywając się do siebie ani słowem. Dopiero przed Tatą i Mamą stary zarządził nagle:
— Stań.
Zlazł z wozu, wszedł do środka i rozejrzawszy się, ruszył ku bufetowi.
— Wódki — powiedział do Mamy.
Furman szedł za nim.
— Wódki chcesz?
— Ale, coście wy — sprzeciwił się furman. Był przestraszony. — Czego chcecie, wódka, co też wam do głowy...
Stary odwrócił się ku trzem mężczyznom, którzy siedzieli na ławce obok i pili piwo.
— Chcecie?
Mężczyźni nie odpowiedzieli. Obaj — stary i furman — patrzyli na nich przez chwilę.
— Kwaterkę — powiedział stary do Mamy.
Wziął z bufetu cztery kieliszki i postawił je na ławce obok mężczyzn. Najbliżej siedzący napełnił kieliszki.
— Zdrowie — powiedział stary.
— Ale — mruknął furman i chlastnął biczyskiem o cholewę buta. Stary wypił i ruszył ku drzwiom.
— Pewnie kobiety — mruknął furman, kiedy dojeżdżali do domu. W chałupie paliło się światło. Stary nie odpowiedział, złaził z wozu. — Z Bogiem! — krzyknął furman. Stary bez słowa dreptał w stronę chaty.
Baby wstały od pieca. W izbie było posprzątane i napalone.
— Nie martwcie się — powiedziała któraś. — Wola boska... — urwała.
— Ja wam będę polewkę na śniadanie przynosiła — dorzuciła inna.
— Ja wam dam obiad i napalę w piecu.
— Ja was będę opierała.
— Tylko sobie nie myślcie tak różnie, jak to żeście mówili.
— Bo to tak gadaliście.
Potem zamilkły wszystkie, patrzyły na siebie i na starego, który ściągał płaszcz.
— A może by wam — zaczęła, jąkając się, jedna — ...księdza?
— Nie — powiedział stary. Ściągnął już marynarkę i zaczął zdejmować koszulę. Kobiety popatrzyły na siebie i wyszły.
Usiadł na akuratnie zaścielonym łóżku i patrzył na izbę, na talerze poustawiane na półce obok pieca. Wstał i podszedł do ściennego zegara, zatrzymał go. Stanął przed lustrem i patrzył przez chwilę na swoją twarz; potem zdjął je ze ściany i wsunął za szafę. Wysunął górną szufladę komody. Długo przerzucał kawałki drutu, stare łyżki, połamane widelce — brzytwy nie było. Przykląkł i zaczął szperać w dolnej szufladzie szafy wśród rupieci. Szukał sznurka, ale nie było. Usiadł z powrotem na łóżku. Siedział tak długo, lampa poczęła przygasać. Podkręcił ją i wtedy zauważył wiszący na gwoździu, wbitym w drzwi, motek przędzy. W szufladzie znalazł kawałek szewskiej smoły. Wbił w blat stołu gwóźdź i zaczepiwszy o niego przędzę, począł ją pocierać smołą. Kiedy poczuł w palcach gorąco, obejrzał swoją robotę. Dratwa wychodziła gruba, mocna.
b.
Umazana mąką i sadzą Charzyna pilnowała wielkiego gara z gotującą się kawą, popędzając równocześnie chłopów, którzy wynosili z kuchni wszystkie niepotrzebne graty: szafy, przeniesione tu na zimę łóżka, ustawiali w wielką podkowę poznoszone z wszystkich izb stoły, ławki i krzesła; najmłodszy robił porządki na wielkim ruskim piecu. Dziewuchy w wielkich koszach znosiły ze strychu pierze, rozstawiały po stołach kobiałki na puch. Charzyna zdjęła sagan z kawą i tymczasem zastawiła palenisko imbrykiem; wepchnęła gar z kawą do kąta, żeby nikt nie potrącił i nie wylał, a po namyśle dolała wody do imbryka. Mężczyźni stali przy oknie i palili papierosy.
— A lampy, co sobie myślicie, kto naleje nafty i porozwiesza? — krzyknęła i przywoławszy Staśkę do pieca, poszła doić krowy. Ciemniało już, ludzie zaraz zaczną się schodzić.
Krowy uciekały z wymionami, nie były nawykłe do tak wczesnego dojenia. Musiała im dorzucić do żłobu trochę siana. Doiła i myślała o pierzosze, jak wypadnie, czy też da się aby wszystko poskubać. Ludzi trzeba będzie dobrze zażyć, myślała, żeby nie gadali za dużo, specjalnie dziewuchy, te to niby skubią, a właściwie to tylko czekają, aż zejdą się chłopaki i zaczną się chichy; a chłopaki na pewno przyjdą, choćby za zezowatą Andzią Wolnych. Ta Andzia, niby to takie przez Pana Boga pokrzywdzone, a kawalery za nią latają całym rojem. Zresztą rzetelna dziewucha, chichotka i sowizdrzalica, że trudno o lepszą. A dzisia do mowy temata będą, choćby te muzykanty od Taty i Mamy, przyszli i siedzą, Tata im świadczy, wódkę pije z nimi, a oni grają, że aż cała wieś się trzęsie, młodzi wytrzymać nie mogą, skaranie boskie, prosto skaranie...
Gdy wróciła, izba była prawie pełna. Nie miała nawet gdzie przecedzić mleka, postawiła wiadro w kącie i nakryła chustką, żeby kłoduchów nie naleciało. Drzwi wciąż się otwierały, ciągle ktoś wchodził, dziewuchy, kobiety, stare baby, nawet takie, których nikt nigdy nie prosił na pierzochę. Miejsc już nie było, chłopaki skądś przynosili kulawe zydelki, stawiali po kątach, ktoś proponował przynieść gnatki do rąbania drzewa. Chara latał z wielkim koszem i zsypywał do niego zeskubane już pierze z kobiałek. Pomału schodzili się i mężczyźni, rozsiadywali się pod piecem na kożuchu i słuchali dziewuch, które gnieździły się w jednym końcu stołu, koło zezowatej Andzi, i gadały coś bez ustanku, zanosiły się śmiechem.
— Ale macie, Charzyna, ludzi, w drabiniasty wóz by nie zabrał! — krzyknęła Andzia, zezowatymi oczyma strzeliwszy w stronę gospodyni. Dziewuchy znów się ośmiały, unosząc głowy, żeby nie parsknąć w pierze. Charzyna nie odpowiedziała nic, takim powiedzieć słowo, to przekręcą je i dostaną spazmów ze śmiechu, i całe pierze poleci pod sufit. Usiadła przy wejściu, położyła sobie kobiałkę na kolanach, wzięła garstkę pierza, ale nie skubała wiele, oglądała się na drzwi, sadzała przychodzących, niepokojąc się o chłopaków, którzy mogli się zjawić lada chwila. A jak już przyjdą, to bez psich figli na pewno się nie obejdzie, wszystko po to, żeby Andzia miała się z czego zaśmiewać.
Czyjeś kroki dudnią w sieni, Charzyna uchyla drzwi i przeraża się na widok wielkiej, skołtunionej głowy.
— Pawluśka — woła, otwierając szerzej. — Co cię wiedzie... A gdzie Pawluś? — pyta, czas jakiś jeszcze nie zamykając drzwi, w których paruje gorące powietrze. Ale w sieni nie ma nikogo więcej.
Pawluśka staje w progu i wszyscy od razu milkną. Patrzą na jej złachmanione suknie, czupirzaste, skołtunione włosy, oczy wyłupione i jak cebule wielkie.
— Oddajcie mi go! — krzyczy Pawluśka. — Oddajcie! — I z rozmachu pada na kolana, aż pierze podnosi się chmurą z kobiałki Charzyny i przysłania na chwilę kobietę. A kiedy opada, Pawluśka ciągle klęczy z rękami wyciągniętymi ku ludziom. Wszyscy patrzą, któraś z dziewuch bucha śmiechem, milknie zaraz. Nowak Jan III podnosi się z ławy, idzie ku niej.
— Kobieto — mówi potrząsając ją za ramię. — Wstań i powiedz. Co się stało?
Kobieta ciągle klęczy z wyciągniętymi rękami.
— Ja wiem — podnosi się Majuja spod pieca. — Ja wiem. Mów, Pawluśka. Mów, kobieto, mów wszystko.
— Coście z nim zrobili — krzyczy kobieta. — Oddajcie mi go, oddajcie, gdzieście go zaprowadzili, gdzie on jest, powiedzcie, znajdę go, muszę go znaleźć — woła nie zaczerpując prawie tchu. — Ja tak nie mogę, jak ja będę żyć, nieszczęśliwa kobieta. Co ja mam robić, co ja mam robić, powiedzcie, ludzie... — szlocha. — Ja biedna, biedna kobieta...
Milknie; Majuja znów ją podnosi, siłą sadowi na krześle. Skołtuniona głowa bezwładnie opada na poręcz.
— On mnie wyzdradzi — zrywa się Pawluśka. Oczy ma jak cebula wielkie. — On mnie wyda... Zostawił mnie... Powiem wam wszystko, ludzie...
W izbie jest cicho; dzieciaki na ruskim piecu leżą na brzuchach i sapią głośno.
— Pamiętacie, ludzie, jak żeśmy z Pawlusiem nastali w waszej wsi? Tyśka nieboszczyca nas ściągnęła. Przyszła do mojego chłopa i powiada: „Ja żem jest stara kobieta. Mam rolę, ale nie mogę jej uprawić, tej swojej roli — powiada. — To — powiada — wy chodźcie do mnie, rolę obrobicie, uprawicie, a jak ja umrę, to wszystko wam przypadnie, cała ziemia, wszystko — powiada — wasze będzie”. To się Pawluś ułakomił. „Nie ma tej roli bardzo wiela, ale jest! Baba jest stara, umrze, będziemy mieli swoje, nasze, nie jak jakieś dziadoki”. A ja żem mu gadała: „do miasta chodźmy, do fabryki pójdziemy, po pańsku sobie żyć będziemy, jak inni, ręce i nogi zdrowe mamy, pieniędzy się dorobimy...” A on gada, nie i nie... „Dziecka przyjdą — powiada — to gdzie ta z nimi będziesz się po brukach, cudzych progach poniewierała. Tu będziesz miała swoje, swoją gospodarkę, swoją rolę. To nam — on powiada — spada jak ślepej kurze ziarno”. To ja mówię: „rób ty sobie, co chcesz, byle żeś potem nie narzekał, ty żeś chłop”. A on jak się nie rozzłości: „miałbym jeszcze narzekać, przecież na swoim będę, miałbym ta jeszcze narzekać? Że sam sobie panem będę, miałbym jeszcze narzekać?”
— Takeśmy to do Tyśki przystali. I zaraz do roboty się wzięli, bo to gospodarka była taka, jakby jej nie było. Żniwa akurat były, my do żniw, kosimy, do zwózki się bierzemy, a tu ani woza należytego nie ma, ani porządnego zaprzęgu. To Pawluś nasze pieniądze wyciąga, wóz dał wyreperować, wszystko, co trzeba było, zrobić. Żyto do stodoły my zwieźli, zaorali wszystko, do kopania kartofli się wzięli. Robimy my jak na swoim, bo to i Tyśka testament przy sołtysie zrobiła, że jak niby umrze, to wszystko będzie nasze. A potem, na przedzimiu, jak już po robocie było, to ona nas precz pędzić zaczyna. „Za dużo mi jecie — powiada — całą gospodarkę mi przejecie, jeszcze na żebry mi iść wypadnie”. A ona to tak: my robimy, a ona za wszystko pieniądze bierze, tabzi, w kabzie na piersiach nosi, a podatki to jeszcze nam każe płacić. To nam się tak zaczęło nie podobać, bo to i jedzenie przed nami zamykała, że my samymi kartoflami musieli się obywać, bo nawet chleba, przeklęta, nie dawała nam upiec. Tam my żyli i czekali, a i to ji się nie podobało.
— Wyganiać nas zaczęła. „Próżniaki żeście — mówi — lenie — mówi — wygnam was i innych sobie znajdę, takich, co mnie słuchać będą”. „A my — mówimy — my was słuchamy, ale nigdzie nie pójdziemy, gospodarkę my na nogi postawili, wszystkie swoje pieniądze w nią włożyli, jak te głupie harowali, to teraz nigdzie nie pójdziemy”. To ona zaczęła na nas wrzeć jak na psów, jak psów nas poniewierać. Rady my sobie z nią dać nie mogli. A bali my się jej — bo zaraz było widać, że ze Złym babsko trzyma, we wszystkim było widać. Czasami o północy wstaje, w garnkach coś gotuje, smaży, aż czad na cały dom idzie, albo leci gdzieś. Raz my ją zobaczyli o świcie, w strudze po kolana stoi, mruczy coś, czaruje. To Pawluś do mnie powiada: „Ty, Helenka, uważaj, ona to zadawać umie, żeby to nam nie zadała czego”.
A ona jeszcze bardziej nas z gospodarki pędzi. To my robili, co mogli, na każdym kroku jej ustępowali, bo my się bali. Bali my się, ale z drugiej strony to sobie myśleli, jak tu teraz gospodarkę ostawiać, w świat iść? Tak my nie wiedzieli, co robić. A ona nic, wynoście się i wynoście. To my jej testament pokazujemy, ona mówi: „Podrę ten, sołtysowi nowy zrobić każę, takich niewdzięczników nie będę u siebie trzymała. Jeszcze wy zabijecie mnie kiedy, ja to widzę. Innych sobie znajdę”. To my już ani słowa, robimy swoje, o gospodarkę się troszczymy, a babsko cały dzień po świecie lata, na noc dopiero przychodzi i nas wygania.
„Zadam wam — powiada — moc swoją mam, zadam wam!”
To my już całkiem nie wiedzieli, co robić, ja płaczę, powiadam: „ona mi zada, dziecka nigdy nie będę mogła mieć, a i kołtun na pewno mi zada”. I takżem płakała. A Pawluś powiada: „już ty się nie bój — powiada — już ta ja porządek ze wszystkim zrobię”. I zębami zgrzyta. I myśli, czasami, co robi, sam nie wie co, ino myśli, myśli. Ostrzy siekierę na ten przykład, ostrzy, palcem próbuje i jeszcze ostrzy, aż się siekiera ostra robi jak brzytwa, a Pawluś jeszcze palcem próbuje, krew cieknie... Tak to było, do kościoła przestał Pawluś chodzić, do mnie ledwie się odzywał, nic nie mówił, tylko myślał i myślał. Aż raz, słyszę, w nocy — wstaje. „Gdzie idziesz” — pytam, a on nic, a ja wiem, gdzie on idzie, i nic już nie mówię, leżę. A tu jęczenie, charkotanie... To ja z łóżka wyskakuję, lecę... A tu na łóżku Tyśka, koło niej Pawluś stoi i patrzy. A Tyśka nieżywa, tylko oczy ma otwarte — i patrzy, na mnie patrzy. I ja też na nią patrzę, w jej oczy, i Pawluś patrzy... Wtedy to ona nam wszystko wypatrzyła. Że dziecka nie ma, wypatrzyła, że kołtun na głowie mi się zrobił, wypatrzyła, i że nic nam się nie darzy, wypatrzyła. To my ją pochowali, zaczynamy sami gospodarować. A tu wszystko na opak idzie. Tyśki nie ma, ale jakby wszędzie była. Zresztą, ludzie, ona stale przychodzi, gospodarkę na nas przepisała, ale i po śmierci się rządzi... Przychodzi i jęczy w nocy albo jak śpię, przychodzi i siada w kącie, siedzi tak, aż ja się obudzę... wtedy odejdzie, ale mnie się wydaje, że jest jeszcze... Nie usnę już. Przez nią nic się nie darzy, krowa zdechła i dziecko na świat nieżywe przyszło, pół stodoły się zawaliło.
To my się boimy. Wszędzie razem my są, ze strachu przed nią, bo ona wszystko może. Boimy my się Tyśki, ludzi, bo ona i w innych wejść może. Siebie też się boimy. Raz ja gdzieś poszła do ludzi, przychodzę, a Pawluś mnie za gardło łapie, „Wydałażeś mnie, wydała”. I dusi mnie. A oczy wtedy miał takie jak Tyśka... Pewnie było w nim Złe. Ale minęło mu. „Ty zawsze koło mnie bądź — powiada — nigdzie nie idź, bo jak ty pójdziesz, to ty mnie zdradzisz, ja to wiem, na sąd pójdę i zabiją mnie.” A ja mu mówię: „Ty też nigdzie nie chodź, bo ty mnie zdradzisz, na mnie powiesz, że tom ja zabiła. Ty boisz się, i tak władzy powiesz”.
Tak my żyli. Bali my się, ale my żyli. Codziennie rano wstawali, pilnowali, żeby drugie gdzie nie poszło. Ale my żyli. Nie odchodzili od siebie ani na krok, bo ona zaraz szeptała temu drugiemu do ucha: „zdradzić cię poszedł”. Byli my razem, ale i tak ona nie dawała nam spokoju, ta kobieta. Wczepiła mi się we włosy i splątała, że sam czort ich nie rozplącze; nocą siadała na moim brzuchu i dusiła moje dziecko, i przyszło na świat nieżywe. O, a co ona jemu zrobiła! Tego nawet tera nie mogę powiedzieć. Ona nas złączyła tak, jak żaden ksiądz tego by nie umiał zrobić, pewnie i biskup. Czasami całe noce leżeli my z otwartymi oczyma, bo wiedzieli my, że jak jedno uśnie, to drugie go zabije. Ona nas nie zostawiła i wszystko nam na zło robiła, ta kobieta. Wszystko robili my przez nią, z pamięcią o tym, co z nią my zrobili. Nienawidzili się my i kochali się my przez nią. I nic nas rozłączyć nie mogło, odebrać nas sobie — przez nią. Tak wiele lat żyli my.
Aż raz wieczorem Pawluś usłyszał, jak grają. To było takie granie, że nigdy żem takiego nie słyszała, nawet za pannę, jak na wszystkie zabawy żem latała. To było takie granie wesołe i smutne, tak, jakby co się stawało, co otwierało. Aż mi się niedobrze robiło od tego grania, a Pawluś mój nic, tylko słuchał. Drzwi otworzył, choć mróz był, i słuchał. A potem powiedział: „pójdę tam” — tak powiedział. A ja mówiłam mu żem, żeby nie szedł; ale on poszedł, a to było już późno w noc. To i ja żem poszła za nim. Oni siedzieli przy kiosku, w tej dużej sali, gdzie się tańcuje. Siedzieli, ale już nie grali i ludzi nie było, tylko oni... Siedzieli sobie i gadali, a ten młody bawił się na podłodze z kociętami. To oni nie grali. A Pawluś im powiada; „grajcie wy, jak przedtem”. A oni powiedzieli, ten gruby powiedział: „to ty nam wino postaw, to my będziemy grali”. A Pawluś wziął i kupił od Mamy wódki. Oni wzięli, wypili i grać zaczęli tak, jakby cały świat chciał się przewracać. To ja już wiedziałam, że ona przyszła. Przyszła i popuścić nie chce. To ja do Pawlusia: „chodź, chodź”, a on nic, słucha, a potem dał mi w gębę. To oni grać przestali i ten gruby powiada: „czemu ty bijesz swoją kobietę?” A Pawluś nic, idzie do Mamy i jeszcze wódkę kupuje. To ja mu mówię. „Co ty robisz, co ty: człowieku, robisz!” A on nic, wódkę pije, a potem zaczyna mówić, jak się na spowiedzi mówi, jak ja wam teraz mówię. To ja go biję, szarpię, żeby on nie mówił, bo widzę, że ona już do niego przystąpiła. Ale nie pomogło. Za kudły mnie złapał i w kąt ćpnął. Co ja mam robić, mówił im Pawluś, co ja mam zrobić? Bo ja już tak dłużej nie mogę, nie mogę. I jeszcze tak im powiada: „zrobiłem źle, choć nie chciałem robić źle... i nie zrobiłem dobrze, choć żem dobrze chciał zrobić. Dobrego chciałem, a przyszło na mnie złe. Czy to naprawdę ja źle robię, choć nie chcę robić źle? Czy to we mnie mieszka moje zło i każe mi tak robić, jak ona chce? Zrobiłem źle — powiada — ale ta kobieta zła była i za moje zło złem mnie karze. I ja już nie wiem, kto tu zrobił źle, a kto zrobił dobrze, nie wiem, czy moje zło będzie większe od jej zła, czy też ona ściga mnie złem za to, że dobrze chciałem zawsze...”
Tak mówił i jeszcze mówił, ale ja nie pamiętam, bo on nigdy przedtem tak nie mówił, i nie spamiętałam. A jak skończył on, to ten młody zaczął mówić, ten, co to się z kociętami bawił. „Powiedz — powiedział, a Pawluś go słuchał — powiedz, jakbyś spotkał człowieka, który by szedł z dala, okryty łachmanami, a nogi miał poranione i ostrupiałe całe i prosiłby ludzi o kawałek chleba, liczni by mu odmawiali. A jakby ten człowiek wszedł do twojego domu, a ty przyjąłbyś go i posadził przy swoim stole i swojej kobiecie kazał dać jemu jedzenie. Jadłbyś z nim przy jednym stole i litował się nad jego łachmanami i jego poranionymi w ciężkiej drodze nogami. I dałbyś ty mu swoje trzewiki na miejsce jego, zniszczonych. I zapytałbyś tego człowieka. „A dokąd ty idziesz?” A on nie umiałby ci na to dać żadnej odpowiedzi... co byś ty powiedział o takim człowieku? Powiedziałbyś, że jest szaleniec. Więc wiedz, jesteś temu człowiekowi podobny. Cokolwiek byś uczynił, nie wolno ci żyć, jak żyjesz. Człowiek jest śmiertelny, dlatego innego człowieka zabija. Ale najstraszniejsza kara, jaką sobie może taki człowiek wymierzyć, to ta, którą sobie ty wymierzyłeś. Zabiłeś tę kobietę, ale czy teraz masz prawo zabijać siebie? Daj tę sprawę w ręce innych ludzi, oni prawo mają ją rozstrzygać”...
Tak on Pawlusiowi mówił, a Pawluś słuchał, nawet jak on przestał mówić, tamten człowiek, to on jeszcze go słuchał. A potem poszedł do domu i ja żem poszła z nim. A rano, kiedy żem się obudziła, to Pawlusia już nie było. Szukałam go wszędzie. Nie ma go. Pomóżcie, ludzie...
Zamilkła, a nikt nie odpowiedział ani słowem. Tylko Majuja, który cały czas stał obok krzesła Pawluśki, powiedział:
— Posłał człowieka do kryminału... Jakie jego prawo?
Kobieta zaszlochała.
— Wyścigać takiego ze wsi — przez zaciśnięte zęby powiedział Majuja.
Wszyscy na niego patrzyli i nikt nic nie mówił, nawet zezowata Andzia, śmieszka. Długo tak trwało; aż zagadała, postukując palcami w sito od pierza, stara Tobiśka:
— To godos, Pawluśka, że kocięta mo, mo? Patrzcie no, patrzcie no! Mówię ja wam, ludzie, to nie jest zły chłop, to jest dobry chłop, taki jak ksiądz dobry abo i lepszy. Stoję ja przed kościołem, po roratach stoję, ludziska z kościoła się wysypują, każdemu kocięta raję, nikt nie chce, nikt a nikt. To ja na szosę idę, przecie kto musi przyjść, kocięta wziąć, pedziałach sobie, musi, żal stworzeniu boskiemu kamień do szyi przywiązać i do sadzawki wepchnąć, strach. A ja, stara kobieta, ja na wycugu u młodych, sama ich nie wyżywię, ani mi się śni, nie wyżywię. To ja stoję i stoję, ludziska idą, różne takie ludziska, a nikt nie chce, sam ten Majuja idzie, nie chce, po co, powiada, mu kocięta.
To ja stoję i stoję, i już sobie mówię, trzeba będzie chyba tak, jak ludzie mówią, kamień do szyi im przywiązać i do strugi wciepnąć abo do sadzawki, takie widać ich przeznaczenie, tych kociąt, od samego Pana Boga. Ale stoję, myślę, ten istny może przyjdzie, kocięta weźmie... Ludzie idą, ale żaden nie ten, nikt kociąt nie chce, wszyscy śmieją się ze starej kobiety. Aż tu, widzę, młody człowiek idzie, młody, z taką jasną brodą, nieznajomy, a jakby znajomy. Idzie i do mnie powiada: „czego tak stoicie, matka?” A ja mu mówię: „kocięta ludziom daję, a nikt nie chce”. A on mówi: „a czemu nikt nie chce?” A ja mu mówię: „bo ja wiem? Nie chcą i już”. A on mówi: „może, matka, parszywe kocięta macie, to nikt ich nie chce?” To ja się oburzyłam: „świat takich kociątek nie widział — powiadam mu. — Ale nikt ich nie chce, potopić mi je przyjdzie, bo i co ja zrobię. Nic, tylko potopić mi je przyjdzie”. A on powiada: „co wy, matka, mówicie, ja właśnie te kocięta chcę”...
— Cicho, Tobiśko — krzyknął Majuja. — Cicho już bydźcie, warwusicie sobie pod nosem byle co, a gówno wiecie, kurzypatrz już ze starości macie! — Stał ciągle obok siedzenia Pawluśki, kudłaty w swym wielkim kożuchu, w baraniej czapie, wysoko postawionej na głowie, oparty na swym wiśniowym, sękatym maćku jak na szosie na swojej szypie. — Ja wiem. Ja pierwszy. Spotkałem na drodze tych ludzi i na ich słowo odpowiedziałem ludzkim słowem, niech będę przeklęty. Ja pierwszy winienem jest, bom oślepł i widział w nich zabłąkanych wędrowników, a to wilki są. Ale wtedym tego nie wiedział i zaprowadziłem ich do Tatów. Ale potem patrzyłem na nich i na Tatę i przejrzałem. Bo, ludzie, patrzę i widzę: Tata wita go, tego młodego, jak swojego wybawiciela z wojny, choć ten młody mógłby być jego synem, a nie z wojny kamratem; i, słuchajcie, ludzie, Tata, ten żłopikufel niezmordowany, pijaczyna niestworzony, stawia jemu, nie sobie, największą szklankę z winem... A potem nie ma tej komedii, jaką Tata zawsze z Mamą przedstawia: pierwsze wino się kończy, Tata Mamę woła: „daj jeszcze wina, gości mam” — mówi. A Mama: „pierwej za tamtę zapłać”. A Tata mówi: „nie mam, zborguj”. A Mama mówi: „kiosek nie mój, państwowy, ja ci zborgować nie mogę, choćbyś ty sam Pan Jezus był, nie tylko mój chłop. Co to, przez ciebie do kryminału mają mnie sadzać?” I tak się kłócą, umawiają, aż gość wyciąga pieniądze i płaci za pierwszą flaszkę, a potem i za inne... A tu komedii nie ma, tu Tata powiada: „masz dać” i koniec. Tak jeszcze u Tatów nie bywało i nie będzie pewnie... A potem słuchałem jego mowy i jego grania i widziałem, że nikogo gorszego i podlejszego nie mógłżem do wsi sprowadzić, nie mógłżem... Bo po co on tu przyszedł, ten z trąbą, głupszymi i biedniejszymi nas robić, niż my sami z siebie są? Przyszedł nam do naszych grzechów i przewin nowe dokładać, a stare na wierzch wyciągać? Niepokój i zamieszanie siać? Bo po co przyszedł, kto on taki jest? Kto go do nas przysłał? Ani dobrzy ludzie, ani władza. Powiem wam, kto on jest, niczciwiara jest, łobuz jest, przybłęda on jest, co niczego nie ma i innym wszystko wziąć chce. Czego on pragnie? Ludzi na poniewierkę i śmierć słać? Jakie jego prawo? Zgrzeszył kto, sam zgrzeszył i tylko Najwyższy przebaczenie dać mu może i żadna ludzka kara zła nie przekreśli i nie naprawi. Zgnębić on nas chce naszymi przewinami, ludzie, wyciągnąć je na wierzch umie, tak jak ludziom w głowie poprzewracać i mówić im, że niczego nie ma, Pana Boga, odpuść, Jezu, nie ma, jest tylko grzech i człowiek z nim sam... Człowiek tyle lat żyje, a tu taki przyjdzie, powie: sam żeś jest, a twoje grzechy do ciebie należą, do ciebie tylko i do innych ludzi, którzy swoich grzechów nie umieją unieść, jakże więc im myśleć i rozsądzać o przewinach innych? Tyla lat żyję, a nikt mi złego nic zarzucić nie może, nikogo nie zabiłem, nikogo słowem i uczynkiem nie skrzywdziłem, ale ja też żem nie jest bez przewin, uczciwie wam to mówię, ludzie, tak jak ta kobieta biedna... Innego Boga nie ma, prócz tego, co go w duszy swojej sam znajdziesz... a ja wam mówię i ja jemu mówię, jak tu stoję, ja nikomu złego niczego nie zrobiłem, z nikogo dla siebie korzyści nie mam, ale ja żem bez winy też nie jest, ja żem skradł... ale w imię Tego, który jest w niebiesiech. Wcale żem znikąd nie kupił tego dzwonu, co wam co dzień dzwoni, ja żem go ukradł, ale na Bożą chwałę żem go ukradł i Pan w niebiesiech wybaczy mi to, bo w Jego imię i za Jego błogosławieństwem tom zrobił... I ja, choć żem ukradł, spokojny się czuję, bo wiem, że wybaczone mi będzie... A wybaczyć może mi tylko ten Pan, w imię którego to uczyniłem... inny mi tego nie wybaczy, wy mi tego też wybaczyć nie możecie... Przez to mówię, nienawidzę tego człowieka, przez to mówię, wyścigać go trza, bo niepokój i zamęt siać przyszedł... Ja raz jeden w życiu skradłem, ten człowiek nie ma prawa tego mi wymawiać, tego ja jemu nie daruję, ja mu nie pozwolę, żeby on kiedy mógł mi to wymawiać... Bo czy ludzkie życie — krzyknął, biorąc w garść pierza i rzucając je w powietrze; na chwilę przysłonił go biały obłok (Charzyna patrzyła z boleścią, chciała powiedzieć coś, nie śmiała) — jest czymś takim marnym tylko, co każdy w rękę wziąć może i na wszystkie strony świata rozrzucić? Nie, mówię wam, nie oddawajcie swoich dusz w ręce ludzi, co igrać z wami będą jak ze ślepymi kociętami i oddadzą was na łaskę żywiołów i niepewności... To ja mówię wam: wyścigać go, na taczkach za wieś wywieźć, razem z jego kumplami i trąbami do rowu zrzucić, kłonicami przegnać, póki czas. Póki jeszcze czas!
Majuja zatchnął się, splunął w bok i przestał mówić. Spod pieca podniósł się Tata, zamaszyście ruszył do przodu, natknął się na kosz z pierzem, przystanął:
— Cała bieda w tym, że ty, Majuja, szkoły żadnej nie masz — zdjął okulary i zaraz na powrót je założył. — Papę żeś rozdarł tak szeroko, jakżeś tylko umiał, nic mądrego nie powiedział. A to jest wielki człowiek, powiadam ja tobie, wielki człowiek! Żebyś to ty umiał tak grać, jak on gra, wtedy mógłbyś słowo o nim powiedzieć, złe czy dobre... Albo żebyś choć w szkołach był, gdzie on... (Z wysoka gada, z niska sra — ponuro skomentował Majuja. Zezowata Andzia zaśmiała się, nikt więcej.) — Kto on jest, ty nie wiesz, za mało wódki z nim wypiłeś i za mało czytałeś, co jest napisane...
— Napisane jest: przyjdą fałszywi prorocy — posępnie powiedział Majuja. — Przez to ja mówię: wyścigać go...
— Pomóżcie — zajęczała, znów budząc się z odrętwienia, Pawluśka. — Ulitujcie się, ludzie...
Wszyscy milczeli. Tata dalej gadał:
— Ja go znam... On mi swoje gada, gada, a ja mu powiadam tak: „cenię cię, chłopie, szanuję, choć młodyś ty jeszcze, w Chrystusowych latach, jeszcześ świata za wiele nie widział i łysina od myślenia jeszcze ci nawet za uszy nie zaszła... A ja swoje przeżyłem, nogi pół mam tylko. I ty mi powiadasz, panie święty, takie rzeczy, Bóg jest we mnie, powiadasz? Nogi nie mam, miał jej już nie będę, to co ty, człowieku, mówisz? Słyszałem, prawda, w gimnazjum profesor mi mówił, że taki był bóg, który kulał, ale to wcale nie był wielki bóg, wielu od niego było większych i potężniejszych” — ja mu naukowo mówię... I mówię jeszcze — „ten bóg podobno kowalem był, choć kulawy — uczciwy zawód, prócz tego nie musiał być taki znów kulawy, jak mógł za taki fach się wziąć. A czyś, za przeproszeniem, widział pogańskiego choćby boga, co by szewcem był? Ludziom dziurawe kapcie łatał? Tego w bajkach nawet nie ma... Czy ty nie widzisz — ja mu dalej mówię — jak moje ciało, twoje ciało w proch się rozpada, krew z godziny na godzinę blednieje i popieleje? Czy nie widzisz, jak w człowieku wszystko jest z osobna, z części i kawałków wszystko? Wczoraj bolał mnie brzuch — ja mu przykład daję — i wtedy zobaczyłem, jak to jest, jak on, ten brzuch, czymś odrębnym ode mnie jest, swojego chce, przeciwko mnie się buntuje... Czy ty tego nie widzisz, człowieku! Jutro tak samo każda cząstka mnie wolności będzie chciała i wtedy w proch i w pył się rozsypię... co wtedy zostanie z mojej boskości, mojego człowieczeństwa? Ty to przecież widzisz, przecież wiesz, to czemu mówisz, jak mówisz”. Tak ja mu mówię, a on siedzi, uśmiecha się, a ja do niego raz jeszcze: „człowieku, pytam ci się przecież, odpowiedz”. To on mówi: „Ty przecież wiersze piszesz... To czemu myślisz, że tyle tylko z ciebie zostanie, garstka popiołu? A jeśli tak nawet się stanie...”
— Nam tu jego wymysłów nie powtarzaj! — krzyczał Majuja — Nam one niepotrzebne... Siadaj! — krzyknął i pchnął z powrotem szewca pod piec. Tata gadał jeszcze coś, ale nikt już go nie słuchał, choć wszyscy jeszcze długą chwilę milczeli. Potem odezwał się Frącek Wójcików:
— Ja tam tyla powiem, co wiem — zamruczał. — Ja woziłem starego Kuśmierza do miasta, jak uparł się jechać, kiedy to jego kobieta umarła. Mónia Torbów chciała Kuśmierzce wziąć suknie do trumny i nic nie chciała staremu powiedzieć, bo to on zawsze gadał, że jak kobieta mu umrze, to on też się powiesi. Ale Kuśmierz Mónce ocyganić się nie dał, sam jechać chciał i ja żem go wiózł. I wszystko było dobrze, nawet jak zobaczył umarłą Kuśmierkę, toteż nic nie powiedział, tylko do domu kazał jechać. I wszystko było dobrze, tylko przy Tacie przystanął i do bufetu poszedł. I, powiada, napijesz się ze mną wódki. A ja nie chciałem, powiadam, nie będę, bo jak to z takim starym człowiekiem, najstarszym we wsi, co jeszcze chce się powiesić albo utopić, wódkę pić? Ale tam muzykanci byli i oni z nim wypili. To się napili tej wódki, a potem, juk Kuśmierz do chałupy wrócił, to się na dratwie powiesił, choć mu kobiety wszystko z domu zabrały, tak, że nie wiadomo, skąd on tę dratwę wziął. Ja tam nie wiem, czy te muzykanty tej dratwy mu nie dały...
— Wyścigać — stuknąwszy laską, powiedział Majuja. Inni nie mówili nic. — Co ty powiesz na to, Nowak?
— Nie wiem — cicho powiedział Nowak Jan III, organista. — Nie wiem. Stary żem człowiek i sługa kościelny, ale nie umiem, nie będę tego człowieka sądził... Grzeszę może, niech mi Bóg wybaczy ten grzech...
Umilkł, a z ludzi nie odzywał się nikt. Charzyna, cały czas przemyśliwała nad tym, w jaki sposób by zapędzić ludzi z powrotem do skubania, zakrzątała się koło imbryka.
— Napijecie się, ludzie, herbaty, co tu na suchą gębę tyla czasu siedzieć...
Poczęła nalewać herbatę do kubków; po całej izbie rozszedł się duszny zapach lipowego kwiecia. Nagle w sieni zadudniły kroki. Charzyna, rozlewając herbatę po podłodze poleciała do drzwi, myślała, że nadciągają chłopaki. Gotowała się już któremu ukrop na głowę lunąć — ale cofnęła się nagle.
W drzwiach, dysząc ciężko, stała nauczycielka. Powoli ściągnęła chustkę z głowy i powiedziała:
— Mówicie, ludzie, o nim.
— Nie — powiedział Majuja. — My go osądzamy.
— Macie prawo? Nie znacie go, czego chce i ku czemu dąży, nie wiecie.
Nowak Jan III podniósł głowę:
— Pani nauczycielka wiecie? Kto on jest? — zapytał cicho.
— Ja go obronię.
— Pani nauczycielka nie ma żadnego prawa nikogo bronić — powoli powiedział Majuja. — Pani nauczycielka z nim tańcowała... w adwencie. Wszyscy widzieli.
— Tak — powiedziała. — To prawda. Więcej jeszcze wam powiem, żeby między mną a wami nie było żadnego kłamstwa. Potem, jak pan Majuja zaczął krzyczeć i nie pozwolił więcej grać, ja uciekłam do domu. Naftę miałam kupić, ale nawet bańkę zostawiłam, uciekłam do domu, położyłam się na łóżku w moim pustym i zimnym pokoju i było mi dobrze, spokojnie, jakby wszystko, co w moim życiu jest nie w porządku, jakby to wszystko zostało załatwione i rozstrzygnięte, a przynajmniej przedawnione, unieważnione... Chciałam rozumieć, ale wszystko we mnie sprzeciwiało się określeniu wobec tego, co się stało i co w ogóle się działo. Leżałam tak, aż ktoś zapukał i ja kazałam wejść, tak, jakbym wiedziała, że ktoś ma do mnie przyjść. A to był on.
— Zamilknij, kobieto — powiedział Majuja, dłonią zamykając jej usta. — Patrzcie, ludzie: opętał ją.
Nauczycielka szamotała się z nim.
— Dajcie mi mówić — zakrzyczała histerycznie. — Dajcie mi mówić...
W tej chwili w sieni zadudniły liczne kroki, ktoś śmiał się, rzegotał grzmiąco. Naraz wszystko ucichło, uchyliły się drzwi i do izby wfrunął ptak. Leciał wprost na lampę, zakołysał nią, wielkimi kołami zakrążył nad głowami siedzących, wpadł w pierze i przysłonił wszystko tumanem puchu. Któraś kobieta krzyknęła histerycznie, inna uklękła i modlitewnie złożoną pięścią spiesznie drobiła po piersi. Dzieciaki zakrzyczały i poczęły płakać.
— Nie bójcie się, ludzie — zdławionym głosem powiedział Nowak Jan III. — Chłopaki żarty stroją, jak to przy pierzosze.
W izbie znów było cicho. Słychać było, jak ktoś oddycha głośno i dychawicznie.
c.
— Jest — powiedział najmłodszy syn. Nowak Jan III podszedł do okna. — Jest — powiedział do żony stojącej w wielkim, świątecznym blasku pieca. Najmłodszy zapalił lampę, a matka wraz z najstarszą córką poczęły stawiać na stole półmiski z wigilijnymi potrawami. Organista wyjął tymczasem z komody owinięte w białą chustkę opłatki i położył je pośrodku stołu.
— Wstańcie — powiedział do dzieci i przeżegnawszy się, rozpoczął wigilijną modlitwę. Stojąc ciągle jeszcze, poczęli dzielić się opłatkiem. Wtem ktoś cicho zastukał do drzwi.
— Wejdź — powiedział organista. Drzwi otworzyły się; u progu stali trzej muzykanci.
Nowak Jan III patrzył na nich chwilę, potem powtórzył:
— Wejdźcie.
Cofnęli się do sieni, zostawili swoje instrumenty i podeszli do stołu.
— Weźcie opłatek — nakazywał im, a gdy uczynili to, podszedł do nich i przełamał się z każdym po kolei. Za jego przykładem uczynili to samo wszyscy domownicy.
Organista usiadł i wziął łyżkę do ręki. Poczekali, aż to samo zrobi organistowa, a potem zabrali się do zupy grzybowej, tartych klusek z makiem w wielkiej donicy, kapusty z grochem, wszystkich siedmiu wigilijnych potraw.
— Jezus Chrystus nam się narodził — powiedział organista żegnając się po wieczerzy i odkładając łyżkę. Patrzył na muzykantów.
— Cieszmy się, ktokolwiek o tej godzinie się rodzi — odpowiedział cicho ten z bródką.
— Nie wierzysz w Niego — powiedział Nowak Jan III. — Po co tu przyszedłeś?
— Myślałem, że przyjmiesz mnie... I że może będę tobie potrzebny.
— Dziś?
— Czy myślisz, że z tą godziną nastał czas pogody i pokoju?
— Nie trzeba mi twojego jeszcze niepokoju.
— Jeśli tylko gościnność, która obowiązuje w dzisiejszy wieczór, nie pozwala ci kazać mi iść precz od tego stołu...
— Nie, to nie to — ciężko powiedział organista. — Sam wiesz, że to nie to.
Tak mówili do siebie cicho, a dzieci, którym już przykrzyło się milczeć, skubały za rękaw grubego muzykanta, żeby zaśpiewał kolędę. Grubas uśmiechnął się.
— Zapalcie świeczki na choince — powiedział. — Ja tam nie do kolęd, ale zaśpiewać może jakoś da radę... — Zaintonował basem:
— Anioł pasterzom mówił...
Organista patrzył na młodego z jasnorudą bródką i myślał to, o czym już wiele razy myślał, kim jest ten wędrowny muzykant, który przyszedł nie wiadomo skąd i grał ze swoimi towarzyszami tak dziwnie i tak pięknie, że aż budził w jego sercu grzeszną ciekawość i zazdrość. Myślał, dlaczego tak bardzo pragnie mówić z tym człowiekiem i słuchać tego, co on mówi, choć ten człowiek mówił zawsze przeciw niemu i przeciwko temu, co było jego; a jednak chciał go słuchać, tak, jak tajemnie wieczorem słuchał przy uchylonym oknie jego grania, choć to, co grał i jak grał, też było przeciwko niemu.
— Kto jesteś? — zapytał cicho, gdy już śpiewać ustali, a jego towarzysze poszli do sieni po swoje instrumenty.
— Jak ty jestem — powiedział. — Pełen niepokoju i troski. Lecz nie ukrywam go, jak ty.
— Bo ja sądziłem, że mam prawdę — powiedział Nowak Jan III. — Ja ją mam — poprawił ciszej.
Dzieci odkryły pod choinką wigilijną podarunki; podniósł się wrzask i harmider.
Nagle ktoś mocno zastukał w okno. Nastka, najstarsza, zerwała się z piskiem, skoczyła do sąsiedniej izby i przekręciła drzwi na klucz. Młodsi z krzykiem podbiegli do ojca.
— Pacierze przecież umiecie — mruknął śmiejąc się i poszedł otworzyć drzwi do sieni, dygocące od uderzeń pięściami.
Przekręcił klucz; drzwi, pchnięte mocno, o mało nie uderzyły go w twarz. Pięciu mężczyzn z przypiętymi do baranic wielkimi złotymi gwiazdami, w czerwonych maskach na twarzach, w długich kożuchach włosiem na wierzch, groźnie potupując butami, hukając, przeciągle wyjąc; „do pocierza, do pocierza”, wtargnęło do izby. Dzieci już klęczały w kącie przerażone i gotowe do płaczu. Zawyli znów: „do pocierza, do pocierza” i świszcząc grubymi zwitkami rózg, stanęli naprzeciw dzieci.
— Aniele stróżu mój... — jąkając się zaczął najmniejszy. Nie skończył, rozpłakał się; rzucili mu garść orzechów. Siedmioletnia Kasia mówiła już zdyszanym głosikiem „Zdrowaś Mario”; wcisnęli jej garść cukierków. Drugi chłopak uparł się, nie chciał powiedzieć słowa, ale dostał rózgą, wykrztusił przez łzy „Ojcze nasz”.
— Do pocierza, do pocierza — zawyli znów gwiazdorzy. Potupując, pohukując, szli teraz ku muzykantom. Młody stał o krok przed swoimi towarzyszami i spokojnie patrzył, jak grube rózgi gwiazdorów coraz bliżej i bliżej krążą wokół jego głowy, pleców, nóg, jak potem powoli zaczynają go smagać. Gwiazdorzy przestali już krzyczeć; słychać było tylko świst rózeg. Nagle na twarzy młodego pojawiła się czerwona pręga; zasłonił rękami twarz. Wtedy doskoczyli do niego jeszcze bliżej i potrącając się wzajemnie, siekli go po głowie.
— Do pocierza — zawyli znów.
— Ludzie! — krzyknął organista, rzucając się ku nim. — Ludzie!
Odepchnęli go. Usłyszał jęk tamtego i skoczył ku nim znów.
— Co wy, ludzie — zakrzyczał. Szarpnął najbliższego za kożuch, walnął w kark. Dwaj pozostali muzykanci wzięli młodego między siebie i pociągnęli ku drzwiom. Organista stanął w przejściu; któryś z gwiazdorów pchnął go, upadł.
— Jezusie — wyszeptał. Znów usłyszał krzyk, długi i rozpaczliwy. Wybiegł na dwór. W mroźnym księżycowym świetle ośmiu mężczyzn zmagało się ze sobą. Rzucił się na najbliższego gwiazdora.
— Wynocha mi — krzyczał. — Wynocha!
Odrzucili go ciosami pięści. Leżąc na ziemi dojrzał opartą o studnię oblodzoną kluczkę. Zerwał się i grzmotnął nią któregoś z gwiazdorów po krzyżach. Uderzony odwrócił się, organista ujrzał naraz nad sobą jego czerwoną maskę i kluczkę z mnóstwem odbitych w lodzie małych księżyców nad swoją głową.
Pamiętał, że zdziwił się: „Jak on mi ją odebrał” — pamiętał, że tak pomyślał, ale może naprawdę pomyślał tak o wiele później, chociaż wydawało mu się, że tak pomyślał właśnie wtedy, gdy oblodzona kluczka z maleńkimi jak osy miesiączkami zawisła nad jego głową.
Przed północą wieś rozjaśniała, rozszumiała się przechodzącymi w śmiech krzykami dziewuch, zaśpiewami pijanych mężczyzn, płaczem rozbudzonych dzieci, oszczekiwaniem psów, rykiem bydła, które budziło się do swej wigilijnej wieczerzy. Uderzył dzwon, głosy i światła zanikały powoli, gdzieniegdzie tylko mrugnęła kieszonkowa latarka, ktoś gdzieś krzyknął ostrzegawczo... aż znów światła i krzyki wybuchnęły na kościelnym dziedzińcu. Stojący grupkami mężczyźni witali się hałaśliwie, ćmili papierosy, latarkami świecili w oczy kobietom, które nie odpowiadając na zaczepki i nie zatrzymując się, szły prosto do kościoła, jarzącego się wszystkimi światłami. Chwilami mężczyźni przycichali; wtedy słychać było dochodzący z głębi kościoła przytłumiony śpiew kobiet. Słuchali, dopóki z ciemności nie wyłonił się ktoś nowy, wtedy znów pokrzykując głośno, witali się z nim po kolei.
Aż dzwon zahuczał po raz drugi. Mężczyźni nie spiesząc się gasili papierosy, wydłubywali tytoń z fajek, pogadywali już teraz półgłosem tylko. Dzwon ucichł, hurmą rzucili się do wnętrza kościoła; słychać było tylko szurgot ich butów o kamienną posadzkę kruchty i kapanie wody w kropielnicy. Starsi pchali się do ław i mrucząc pacierze rozglądali się po kościele. Jarzyły się wszystkie gromnice, a dwie ogromne, obwieszone anielskim włosem, obrazkami świętych i różnokolorowymi świeczkami choinki płonęły po obu stronach bocznego ołtarza, na którym stała szopka betlejemska z wielką kołyską Dzieciątka i Murzynkiem, który skinieniem głowy dziękował za grosze, które dzieci wrzucały do skarbonki. Oczy bolały od patrzenia na to wszystko. Młodzi stali w tyle, pod chórem, poszeptywali coś między sobą, od czasu do czasu zagadując któregoś z ministrantów, którzy kręcili się po kościele w swych świeżo wykrochmalonych komeżkach.
Kobiety nagle przestały śpiewać, ministranci znikli, by po chwili wyjść z zakrystii jednym rządkiem i ustawić się z obu stron ołtarza. Ale nikt nie patrzył już na nich; lustrowano nowego dziekana, który właśnie w tej parafii wyraził życzenie odprawienia misae solemni angelicae. Malutki, z wielką łysiną staruszek zupełnie był podobny do ministrantów z ich świeżo podciętymi czuprynkami. Nikomu nie spodobał się tak niepozorny pasterz.
Lecz kiedy otworzył mszał i zaśpiewał głosem wielkim, który echem wrócił skądś, aż spoza kościoła:
— Judica me, Deus, et discerne causam meam de gente non sancta: ab homine iniquo et doloso erue me... — poznali, że niesprawiedliwie go sądzili, bo jego mdłe ciało wypełniał głos, który mógł dotrzeć do Nowonarodzonego.
Ale zaraz zapomnieli o księdzu dziekanie: zabrzmiały organy, dostojnie i mocno, potem przycichły na chwilę, śpiewał chór:
Bóg się rodzi, moc truchleje,
Pan Niebiosów obnażony.
Wzgardzony, okryty chwałą...
— Bracia moi... — I powtórzył wielkim głosem: — Bracia moi! Cieszcie i radujcie się, albowiem oto Pan nasz się narodził...
Czekał, aż jego głos wróci wielkim, przytłumionym echem, i ruchem gwałtownym i szybkim wzniósł ręce wysoko, aż szerokie rękawy komży spłynęły w dół i wyłoniły się spod nich ręce cienkie, wysuszone, pokryte czarnym włosem. — Błogosławieni niech będą ci, których nie ugiął i nie zmógł czas oczekiwania; którym ich grzechy i wszeteczeństwa nie przeszkodziły ufnie oczekiwać na przyjście Tego, który jest przebaczeniem i zmazą grzechów wszelkich. I oto On jest, Pan nasz i Odkupiciel: leży w stajence lichej, wśród bydląt i nierozgarniętych pasterzy. Patrzy na was i widzi wszystko, wszystkie nasze grzechy, które popełniacie tak samo, jak popełniali je wasi dziadowie i rodzice. Pełni jesteście, jak oni, pychy, nienawiści, wszeteczeństwa i złej woli, i grzechów wszelakich, których spisać by nie umiał najbieglejszy w piśmie skryba. Lecz Ono je widzi, wszystkie wasze czyny, wasze słowa, wasze myśli, widzi je, Dziecię Nowonarodzone. Och, widzę Go, Pana Naszego Jezusa, Święta Matka tuli Go do łona, pełna smutku, wie, że wasze grzechy niczym pachołkowie Heroda nastają na życie Dziecięcia; że to one, grzechy wasze, wiodą Jej Dziecię, Owoc Przenajświętszego Żywota, cierniową drogą aż do umęczenia i na krzyżu skonania... Lecz Ono, Dziecię, Wieczysty Odkupiciel, Ono wam przebacza; słabą rączką błogosławi was i przynosi odkupienie i zmazanie najsroższych grzechów i przewin.
Zamilkł; kobiety pociągały nosami, bo pięknie mówił do samego serca.
— Bracia moi! Siostry moje w Panu — podjął znów głosem wielkim. — Jedna jest przed wami droga: droga pokory i skruchy, serdecznego żałowania za grzechy wasze: a On wam przebaczy...
— Kłamiesz! — krzyknął naraz jakiś wysoki głos. — Kłamiesz!
Nastała cisza wielka; ogromne zdumienie odjęło mowę wszystkim.
— Bracia moi! — niepewnie powtórzył kaznodzieja; ale w tej chwili, w ciszy niesamowitej, zagrzmiał nagle bęben, załomotał ciężko i przytłaczająco, stłamsił wszystko, przygniótł rykiem ciężkim, zapowiadającym, zwiastującym. Zawibrowała trąbka, ostro, podrywająco, bęben przyśpieszał, huczał już tylko jednym szybkim, powtarzającym się dźwiękiem.
Dziekan stał z podniesionymi rękoma; uniósł je, gdy usłyszał tamte słowa. Zakrzyczała jakaś kobieta; ale bęben, grzmiący szaleńczo już, opętańczo, przytłumił jej głos. Aż nagle ścichło wszystko: kobieta, przerażona nagłą ciszą, przestała krzyczeć. Wszyscy w osłupieniu patrzyli w stronę chóru, gdzie stał młody muzykant, oparty o balustradę.
— Słuchajcie mnie — powiedział cicho; w kościele cisza była najwyższa. — Słuchajcie mnie. Przyszedłem tu, gdzie jesteście wszyscy, by powiedzieć wam prawdę. Oto kapłan wasz mówi: Chrystus nam się narodził. A ja powiadam wam: czas, byście narodzili się wy sami. Czas, byście powiedzieli sobie to, co jest prawdą jedyną: nie ma innego Boga prócz tego, który jest w was. Wzywam was: obudźcie się. Wzywam was: spójrzcie na siebie i uświadomcie sobie, kim jesteście. Wiedzcie: to wy jesteście zdolni do wszystkiego, do życia i do śmierci, do radości i smutku, do woli i niewoli. Wasza boskość jest w waszych duszach. W duszy każdego z was jest król, król, który idzie do was, a wy wszyscy jesteście podobni ludziom, którzy od wielu, wielu lat przebywają w dalekim obcym kraju i nie potrafią już przypomnieć sobie obrazu swej ojczyzny. Aż nadejdzie czas, kiedy usłyszycie śpiew... to będzie śpiew waszej prawdziwej ojczyzny, śpiew waszego dzieciństwa... I wtedy wróci wam pamięć, nagła, ostra: wtedy pojmiecie, coście stracili i tracicie każdego dnia, nie wiedząc o tym nic. I wtedy poznacie, jak bardzo ciężkie było wasze wygnanie. Pamięć pozwoli wam ocenić to, coście stracili; i odezwie się w was pragnienie powrotu do ziemi ojczystej. Będziecie cierpieli, bo świadomość tego, co człowiek stracił bezpowrotnie, przynosi cierpienie; ale też będziecie pragnęli odzyskać cząstkę tego, coście stracili. Wtedy pojmiecie, co powiadam wam: w każdym z was jest boska natura twórcy i zbawiciela; że człowiek z istoty swej jest osobą boską... Wy, patrząc w oblicze Boga, który jest w was, utonęliście w tym obrazie niby w morskich falach; i pozwoliliście się im pochłonąć. I oto nie potraficie już oddzielić od tego wizerunku swojej boskiej natury i miast patrzyć na to, co wam przynależne, swoimi oczyma — patrzycie oczyma swojego Boga...
Jego twarz pojawiała się i niknęła w świetle świeczki, stojącej na brzegu organów... Patrzyli na niego w przerażeniu i otumanieniu. Gdzieniegdzie kobiety klęczały, czasami zapłakało dziecko, krótko, urywanie. On zaś mówił w ciszy wielkiej:
— Odrzućcie wszystkie przesądy i uprzedzenia; słuchajcie mnie. Wszystko jest jeszcze do naprawienia... Musicie wierzyć w swoją wspaniałość i boskość tak bardzo, jak wierzył w nią Ten, który narodził się przed dwoma tysiącami lat. Jemu to, wydarłszy ze swoich dusz, powierzyliście swoją cząstkę boskości, jak biedak powierza lichwiarzowi to, co ma najcenniejszego. Ja wiem. Ja go znam...
Przerwał i na chwilę zaczerpnął tchu; ale nikt nie śmiał się poruszyć, patrzyli na jego twarz, którą teraz oświetlił płomyk świecy, odepchnięty przed chwilą jego oddechem. Patrzyli wszyscy w milczeniu. Dziekan wzniósł po raz wtóry ręce ku niebu, ale z jego ust nie usłyszano słowa.
— Powiada Pismo: Nabuchodonozor król uczynił bałwan złoty. Nabuchodonozor król kazał owemu bałwanowi kłaniać się wszystkim swoim poddanym i kłaniali się wszyscy, prócz trzech młodzieńców z narodu żydowskiego: i za swój czyn i swoją wiarę zostali osypani łaskami i zaszczytami. Bądźcie im podobni. Wysiłkiem serca i sumienia musicie zrozumieć samych siebie, musicie wywieść swoje dusze z królestwa przerażenia, lęku i zniszczenia. Poznacie wtedy swój świat, świat swojej boskości, wspaniały i ogromny, który ma tyle barw, tyle kształtów i dźwięków, ilu nie stworzy żaden Bóg uczonych w piśmie. Swoim wysiłkiem musicie odnaleźć własny raj, o ileż wspanialszy i piękniejszy od tego, którym wam grożą, który wam obiecują. Musicie oto powtórzyć wielki czyn pramatki waszej Ewy...
— Ten człowiek bluźni! — rozległ się nagle pośrodku kościoła głos mocny i wielki. — Ludzie, czy słyszycie? Ten człowiek bluźni!
Tłum poruszył się. Kobiety zakrzyczały.
— Bluźni! — powtórzył inny jakiś głos.
I znów była cisza. Wszyscy słuchali, jak po schodkach, wiodących na chór, dudnią szybkie, ciężkie kroki. Świeczka, stojąca na organach, zgasła nagle i twarz muzykanta zniknęła znad balustrady. Usłyszeli ciężki jęk kopniętego bębna, odgłosy ciosów, stłumione krzyki. Schody zadudniły znów, mężczyźni, skupieni przy wejściu, rozstąpili się. Muzykant staczał się po schodach; odbił się bezwładnym ciałem o poręcz i upadł twarzą na posadzkę. Tłum cofnął się jeszcze o krok, ale to nie była ucieczka, nabieranie rozpędu tylko. Po chwili ludzie zakryli ciało muzykanta.
— Opuśćcie świątynię! — doszedł ich głos od ołtarza. — Wyjdźcie!
Wielkie kłębowisko ciał i jazgotu taczając się kierowało ku wyjściu, stłoczyło się w kruchcie, potem wysunęło poza drzwi. Muzykant wyrwał się na chwilę z ich rąk, podnosił się z ziemi w strudze padającego z kościoła światła. Ujrzeli jego twarz z okrwawionymi policzkami, włosami opadającymi na czoło w spotniałych, skrwawionych kosmykach, rozbiegane przerażone oczy. Z tłumu wypadła nauczycielka, szlochając chwyciła go w ramiona, całowała jego twarz, opadającą bezwolnie na ramiona głowę. Ściągnąwszy chustkę z głowy, poczęła ścierać krew z jego policzków. Skądś znalazł się Tata, kuśtykał nerwowo, gotował się coś mówić. Ale ktoś go uprzedził:
— Świętokradca! — i tłum znów zwalił się na muzykanta. Tata grzmotnął kogoś laską w głowę, ktoś kopnął go, skądś spod nóg dobiegał jego krzyk. Czyjaś ręka wczepiła się we włosy nauczycielki, odwleczono ją na bok i porzucono; zerwała się, krzycząc, potrąciła jakąś babę, baba przewróciła się, krzyczała z ziemi: „A kocięta, a co będzie z moimi kociętami, ludzie” — pobiegła naprzód, wżerała się w ludzką gęstwę. „Puśćcie go, puśćcie go, co wy od niego chcecie” — krzyczała, ale nie widziała go, nie mogła do niego dotrzeć poprzez tłum rozjuszony.
Szedł na przedzie, bezwolny, popychany ciosami pięści, które czasami rzucały go na śnieg, kopali go wtedy, wtedy ona z tyłu usłyszała jego krzyk, kopali go wszyscy, ilu tylko miało dostęp do niego, podnosił się, zostawał krwawy wizerunek jego ciała. Bili go, usiłował biec, ale już widocznie nie umiał, nie mógł, bo zwalniał zaraz po trzech bezradnych skokach, słaniał się, śmieli się, bili go mocniej jeszcze. „Odwołaj — krzyczeli — odwołaj”. Ale nie odpowiadał im; śmiejąc się, pchali go w zaspy, lgnął w nich, kopali go tak długo, dopóki nie przeorywał zwału śniegu swoim ciałem.
— Boga masz w sobie — krzyczeli. — Czemu ci nie pomoże bóg, co jest w tobie, co za niemrawiec...
Tak z hukiem, z hałasem pędzili go przez wieś. Ktoś, śmiejąc się, wytoczył z opłotków taczki, wrzucili go na nie jak tłumok, gruby Hanio Łopata pchał taczki, potrząsając, tamten zwijał się, nogi opadały mu, podciągał je, krzycząc, ciągle ktoś mu po tych nogach deptał, stawał na nogawkach spodni, ściągał go na ziemię, w końcu już całkiem wlókł się po drodze, rękami kurczowo trzymał się taczek. Hanio Łopata na chwilę przystawał, wrzucał go z powrotem na taczki. Teraz już siedział dobrze, z nogami podciągniętymi, chował głowę przed pecynami śniegu, którymi rzucali w niego. Chwilami na taczkach były tylko zwały śniegu, zdawało się, że nikogo nie ma, ale Hanio Łopata znów potrząsał za uchwyty, śnieg opadał, znów walili w niego pecynami śniegu, kawałkami lodu. Potem już zaczęli nudzić się i męczyć tym wszystkim, złość im przechodziła.
— Co z nim zrobimy, co z nim zrobimy — wołali, ale nikt nie wiedział, coraz już rzadziej rzucali w niego śniegiem, tylko Hanio Łopata nie ustawał, gnał z taczkami jak szalony. — Ustań już, wyćpnij go — mówili mu. — Co będziesz się nad chacharą wysilał, niech na swoich nogach lizie, póki jeszcze może, bo jak mu gnaty... — Ale Hanio Łopata nie mówił ani słowa, pędził, potem z drogi skręcił i sapiąc, jechał przez wysoki, nie ubity śnieg. Inni przystanęli, ale zaraz zrozumieli, co Hanio Łopata chce, popędzili z wrzaskiem, znów waląc kawałami lodu i pecynami stwardniałego śniegu. Hanio Łopata nadjechał tymczasem nad skraj glinianek, przystanął i wywrócił taczki tak, jak wywraca się je, kiedy ma się na nich kupę gnoju. Muzykant wypadł bezładnie, kulał się po zboczu jak tłumok ze szmatami. Nic nie było widać, ktoś poświecił latarką, muzykant leżał i nie poruszał się, poczęli walić w niego śniegiem, ale jeszcze nie poruszał się, wtedy poczęli wygrzebywać spod śniegu kamienie. Jęknął, poruszył się, zaczęli rzucać w niego wszystkim, co kto tylko miał w ręku. Wtedy zerwał się i pobiegł.
— Jezu — zakrzyczał — jezusie chrystusie niemiłosierny ty który jesteś chociaż cię nie ma panie tego co nieistniejące dlatego oto znów mnie zwyciężyłeś znów okazałeś się silniejszy ode mnie znów oto samotnie odbywam swoją drogę krzyżową ciebie nie opuścili przynajmniej twoi wrogowie mnie opuścili wszyscy biegnę oto teraz wlokę się upadając twarzą na zamarznięte skiby z których wiatr zwiał śnieg i nie wiem dokąd idę ale wiem po co idę przeciw tobie idę nie zwyciężysz mnie póki ja cię nie zwyciężę muszę cię zwyciężyć chociaż jestem sam całkiem sam a oni oddali ci wszystko co mieli wszystko dobre i wszystko złe wszystko ci oddali jesteś bogaty ich bogactwem ja jestem biedniejszy od ciebie o to wszystko co oni oddali tobie a muszę cię zwyciężyć w ich imieniu muszę cię przemóc och jakie to trudne skoro ty jesteś nimi wszystkimi skoro w tobie jest ich cała siła oddali ci wszystko i jeśli cokolwiek wiedzą cokolwiek umieją cokolwiek czują umieją i wiedzą przez ciebie o przeklęty przez ciebie jakże ja mam walczyć przeciwko tobie skoro ty jesteś nimi i ciebie nie ma jakże ja mam walkę przeciwko tobie podjąć przecież cię także nigdy nie będzie a przecież muszę podjąć walkę na wszystko mnie stać wszelkie oddania wszelkie poświęcenia znam każdy szczegół z ksiąg twojego żywota wszystkie księgi w których spisywano twój żywot ty byłeś nade mną od pierwszej chwili mego istnienia ty zawsze mnie określałeś i podporządkowywałeś sobie znienawidziłem ciebie moje szczęście moją nienawiść moje życie moją rozpacz wszystko podporządkowywałeś przywłaszczałeś sobie moja własna matka spojrzała na mnie pierwszy raz w życiu ona spojrzała na mnie ona była tym człowiekiem który spojrzał na mnie z przestrachem i powiedziała jeszcze wtedy nic nie słyszałem nic nie rozumiałem ale to pojąłem to zrozumiałem nawet nie rozumiejąc więc ona powiedziała pochylając się nade mną nowo narodzonym patrzcie jaką on ma twarz spójrzcie na tę twarz jaką on ma twarz niech bóg ulituje się nad nim jaką on ma twarz i odtąd już byłem określony przez ciebie i odtąd zawsze już widzieli mnie przez ciebie tylko ciebie jakie to straszne tylko ciebie stąd tak cię znam zawsze byłem sobą ale będąc sobą zawsze byłem tobą stąd tak cię znam najwięksi filozofowie i twoi teolodzy i twoi prorocy którym się objawiałeś nie znali cię tak jak ja cię znam chociaż do mnie nigdy nie odezwałeś się ani słowem dobrym czy złym i ja zawsze byłem sobą ale naśladowałem cię lepiej niż twoi święci którzy pisali obłudne dzieła o naśladowaniu ciebie w jednym tylko nie umiem nie mogę naśladować ciebie w momencie kiedy już to ma się stać kiedy ja mam stać się równy tobie wyższy od ciebie swoim człowieczeństwem wtedy zrywam się wtedy uciekam a oni już nie gonią za mną stoją i śmieją się nawet już nie obrzucają kamieniami cóż jest jednak między nami jakaś różnica ta jedna różnica że ty nie istniałeś moje ciało jest silne młode zdrowe i zwija się z przerażenia na myśl o śmierci jestem z ciała krwi i kości bardziej z ciała krwi i kości niżby to wypadało stąd tak ciężko wypić ten kielich i nie ulec pokusie
przyszedłem by ich odkupić by ich zbawić od ciebie od nieszczęścia nędznego pokoju i przebaczenia jakie im przynosisz i tchórzliwie ofiarowujesz to bezprawne rozgrzeszenie jakiego im udzielasz to zwolnienie od odpowiedzialności wszelkiej i każdego niepokoju ach jak gardzę tym twoim bezdusznym tchórzostwem nie umiesz im powiedzieć prawdy jak bardzo gardzę tym twoim gestem ostatecznym którego dokonałeś nie dokonując go jak gardzę sobą że go powtórzyć muszę by ich pozbawić tej tchórzliwej ucieczki i nędznego schronienia jakim dla nich jesteś ty muszę powtórzyć ten akt patetycznego tchórzostwa by ich postawić twarzą w twarz ze światłem by im oddać to co im przynależy oddać im samych sobie to tak trudno tak trudno wygodnie im z tobą który masz władzę przebaczania im gdy oni mają z kolei władzę nad twoimi narodzinami twoim życiem i śmiercią pod tym terrorem mogą wymagać od ciebie tego czego nie jesteś i nigdy nie byłeś władny czynić a tylko każdy z nich z osobna i oni wszyscy razem w najlepszych najszlachetniejszych chwilach swojego żywota chwilach wielkiego niepokoju i wielkiej podejrzliwości w stosunku do każdego ze swoich czynów tego pragnę i odkąd istnieję przeciwstawiam ci moją własną twarz która jest przecież twoją twarzą niech będzie przeklęta chcę cię zwyciężyć ale jakże mam to uczynić skoro prócz tego że jestem twoim przeciwnikiem jestem także jeszcze człowiekiem i nie jestem w stanie wyzbyć się swego człowieczeństwa a to jedyna cena za jaką oni zgodziliby się pozostawić siebie i iść swoją własną człowieczą drogą
błagam cię odejdź pozostaw ich czy ty nie widzisz jak oni rozpięli cię na krzyżu tego kalendarza który wymyślił jeden z twoich namiestników ty nie masz nic do powiedzenia rodzisz się na rozkaz tego kalendarza podporządkowany astronomom i maszynom do liczenia rodzisz się żyjesz umierasz zmartwychwstajesz jaki ty jesteś posłuszny odmianom czasu kpię z ciebie niewolniku łamany kołem kalendarza w odpowiednio wyznaczonej porze pijący w kanie galilejskiej wino o innej odwracający usta od gąbki z octem czyż sam nie widzisz że musisz odejść że muszę cię wypędzić nie mogę inaczej kocham ich oddaj im co ludzkie ich los przeznaczenie wolę niepokój niepewność możliwość rozstrzygania własnych spraw kierowania swoimi czynami błagam cię opuść ich oddal ten kielich ode mnie gdzie ty mnie wiedziesz gdzie ja idę lodowiska bagna i moczary gdzie ja idę zlituj się gdzie mnie wiedziesz