Panny szczerbate: opowiadania/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Panny szczerbate: opowiadania | |
Wydawca | Czytelnik | |
Data wyd. | 1962 | |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Ilustrator | Władysław Brykczyński (okładka) | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
MARIAN PILOT
PANNY SZCZERBATE
opowiadania
CZYTELNIK • 1962 Obwolutę projektował
WŁADYSŁAW BRYKCZYŃSKI „Czytelnik”, Warszawa 1962. Wydanie I.
Nakład 7 250. Ark. wyd. 8,75; ark. druk. 13,5. Papier
dzieł. m/gł 72X96, kl. V, 65 g z Kluczy. Oddano do składania 7. VIII. 1962 r. Podpisano do druku 8. XII. 1962 r. Druk ukończono w grudniu 1962 r. Drukarnia Narodowa w Krakowie
Zam. nr 511/62. N-024. Cena 11.— zł
Printed in Poland
|
Namiętność, mnie samego uderzająca dziwacznością, zaprowadziła mnie kiedyś do Mord, dziurawej mieściny z ogromnym, pełnym końskiego nawozu rynkiem i kilkoma szarymi chałupami, mieściny poniżej nawet swej szorstkiej, podlutkiej nazwy; do Komańczy, która oczarowawszy nazwą po tatarsku dziką i dziarską, zawiodła mnie potem bezwzględnie.
Omieciny: ta nazwa dźwięcząca w moich uszach ciepło i uciszająco, skonkretyzowała się wioszczyną nieoczekiwanie odpowiadającą moim wyobrażeniom, łagodnie okoloną lasami, rozłożoną szeroko wśród piaszczystych pagórków, z rzadka porosłych młodymi brzózkami i jałowcem, żywiczną i białopienną. Zamieszkałem tu u samotnej babinki w jednej z dwu izdebek jej malutkiej jak betlejemska szopka chałupki.
Babinka żyła sobie cichutko, ptaszkowato, od rana do wieczora, od wieczora do rana; tak począłem żyć i ja.
Budziłem się rano, nie za późno, nie za wcześnie, kiedy już koza w obórce poczynała robić rejwach, a moja izdebka, pełna starych wizerunków świętych, komódek, skrzyń cudacznych, zastawionych świętymi figurynkami, pudełkami po kostkach maggi i gdańskiej tabace, musowała słońcem przecedzonym przez gęstwę zasłaniającego okienko dzikiego wina. Zaraz też w kuchni zaczynał się ruch. Babka poziewała, szeleściła spódnicami, odmawiała pacierze półgłosem rzetelnie nabożnym, wychodziła na podwórko, odmachując się kurom, które z radosnym gdakaniem garnęły się jej pod spódnicę. Poczesując się wielkim grzebieniem dyrdała babka ku obórce, otwierała drzwiczki; wychodziła koza wielce pejsata i dostojnie kołysząc ciężkim wymieniem, na babcin sposób dyrdała do studni. Babcia nalewała jej do korytka wody i zwijając włosy w węzełek, czyli kuśkę, maleńki i szary niby kozi bobek, patrzyła na słońce, na chmury na zachodzie — by wybadać, jaka będzie pogoda — a potem ruszała z powrotem do kuchni, dobrotliwie opędzając się coraz to bardziej natrętnym kurom. Ze złością już zatrzaskiwała drzwi, ale po chwili uchylała je znów, słychać było cykanie ziaren po posadzce ganku, zaciekłe dziobanie i gderliwy głos babki: „A sio, a sio” — kury widać pchały się do kuchni — i znów trzaśnięcie drzwi. Hałasując fajerkami, babka rozpalała ogień w piecu. Wyskakiwałem z łóżka i biegłem się myć pod studnię. Koza już stamtąd odeszła, wsuwając pejsaty pysk pomiędzy sztachety, wyskubywała trawki z sąsiedniej łąki. Ochlapywałem się wodą, za babcinym przykładem patrzyłem na słońce i chmury na wschodzie i na zachodzie, wycierałem się ręcznikiem, póki babka nie wołała przez otwarte okno:
— Panie pón, panie pón!
To było wezwanie na śniadanie, zacierkę albo kawę z kozim mlekiem. Zjadaliśmy je sobie powolutku i milcząco. Babka dziobała jak wróbelek, trochę tego, trochę tamtego, patrzyła na mój talerz, dokładała, przytakiwała mojemu apetytowi:
— Jak Gała, całkiem jak Gała! — A kiedy już kończyłem, podnosiła się ze swego maleńkiego zydelka i szła doić kozę.
Rąbałem drzewo, smolne, głuche szczapy, potem rzucałem siekierę i szedłem sobie, jak to babka mówiła, gdzie bądź przed siebie. Otumaniony ciszą lazłem powoli, leniwie nurzając gołe stopy w gorącym piachu, to znów pędziłem, wzniecając kurz, który przyćmiewał słońce. Krokiem wymyślnym i zwariowanym biegłem leśnymi duktami, tak jasnymi, jak gdyby ktoś wykreślił je kredą w zgęstniałej i ciemnej gęstwinie boru; wlokłem się rudymi od mrowisk sosnowymi ścieżynkami, gorzkimi dróżkami wśród wiklin i żółtych głąbów wierzb. To znów w słońcu, stężałym w bursztyn, brnąłem przez ogromne piaszczyste pustacie, gdzieniegdzie porosłe rozchodnikiem i kolczastym, spalonym jałowcem, by znów ukryć się w leśnej gęstwinie, chłodnej jak źródlana woda.
Czasami też włóczyłem się po starej, na wpół zrujnowanej cegielni, pełnej dziur, zakamarków, stosów zmurszałej, spalonej na proch cegły, powleczonej pleśnią i pajęczyną, jakichś przeżartych rdzą żelastw. Pewnego dnia wdrapałem się po połamanej drabinie na poddasze, wyjrzałem przez zapajęczone okno.
Przed czworakami, tuż obok cegielni, dziewucha pierze bieliznę. Tęga, rozprażona, w samej halce tylko, trze koszule, aż na twarz bryzgają płaty mydlin, a ze stanika wymykają się piersi mocne, śniade jak tłusty twaróg. Dziewucha przystaje chwilami, przeciąga się, zakładając ręce za kark, pod jej pachami zapalają się rude ogniki. Odgarnia włosy, znów pochyla się nad balią. Patrzę na nią długo, uwiedziony jej ciałem rozłożystym i mocnym; wreszcie dziewczyna zgarnia naręcze bielizny i idzie, zmagając się z ociężałością bioder. Piersi dygoczą drobniutko, krągłe przy każdym stąpnięciu, wystrzępiony rąbek halki omiata kulfoniaste łydki...
Dziewucha przystaje, klamerkami przymocowuje koszule do sznura. Mokra bielizna leży na jej ramieniu, strużka wody spływa po plecach w dół, dziewczyna wygina się miękko, przymyka oczy.
Wychylam się z okna, wyschła gruda gliny spada z parapetu w dół, dudni i rozpryskuje się po dachówkach.
— E! — krzyczy dziewczyna, podnosi głowę. — Co ty, psuju, sobie myślisz? Stasiek! Złaź mi zaraz!
Chowam się w głąb, nie odpowiadam.
— Zleziesz czy nie? — wściekli się dziewczyna.
Znika gdzieś, słyszę tupot jej bosych stóp po klepisku, oddech, trzeszczenie szczebli: wdrapuje się po drabinie. I oto stoi przede mną, z połą halki w ręku, z nagimi udami, potrząsa ciałem rozłożystym i mocnym.
— A ty co sobie myślisz? — wrzeszczy nie zdetonowana tym, że jestem jej zupełnie obcy. — Pranie będziesz mi brudził!
Patrzę na nią, potem nagle łapię za kark i wpijam się zębami w jej mocne, czerwone ramię, gnany jej wrzaskiem skaczę po łamiących się szczeblach...
Nie wróciłem już potem do cegielni, przygoda, która mogła być następstwem tej znajomości, wydała się dziwnie niesmaczna i niegodna tego wszystkiego, co mnie otaczało. Zresztą wszystkie wieczory miałem zajęte.
Zmroki były ciche i łagodne. Z dusznej izby wynosiliśmy się na ganek; babka robiła na drutach albo nic nie robiła, tylko najzwyklej patrzyła sobie w świat, ja czytałem książkę, łykając wiśnie, które jeszcze w południe zerwałem w sadzie. Zrywałem tylko te najsłodsze, przejrzałe i czarne jak czereśnie.
— Nie trzeba czytać o zmroku, panie pón — upominała babcia, od dawna już nieprzychylnie zerkająca na moją książkę. — Panienki w oku od tego się psują, bryle będzie pón nosił, jak ja. Ja też w mrok czytałam, panną jeszcze. Jak była pielgrzymka na Jasną Górę, to ksiądz Czerwoński, świętej pamięci, powiadał: „Ino mi nie czytajcie o mroku, ino mi nie czytajcie. Panienki od tego się psują”. Czytałam, no i co? — Tak się babka rozgadywała, zdejmowała swoje okulary w drucianej oprawie. Odkładałem też swoją książkę i słuchałem. Babcia wyrzekała na kozę, która urwała się dziś ze sznurka i poszła! poszła w gospodarską koniczynę, szkody narobiła. Pannie świętej dzięki, nikt nie zauważył. Albo kura karmazynka, niby to ze szlacheckiego gniazda, ale z jajami gdzieś się po świecie nosi, ani myśli ich w gnieździe zostawiać. I zrób tu co takiemu ćwokowi!
Statecznie radziliśmy o sposobach ukrócenia wybryków kozy, zgadywaliśmy, gdzie też karmazynka może nosić się ze swoimi jajkami. Potem mówiliśmy o pogodzie, babcia znów zakładała okulary, patrzyła w niebo, badała, czy jest rosa, i przepowiadała słońce na dzień następny: nie zwykła była przepowiadać innej pogody.
— Trzeba iść spać — mówiła, kiedy już ten temat się kończył. — Tak to się człowiek nalata, tak się nalata, że na wieczór to aż głowa się sieje.
Rozbierałem się szybko i leżąc w pachnącym ziołami łóżku, słuchałem, jak klekocząc ziarnkami różańca modli się babcia. Potem już była cisza, przesiąknięta zapachem starych obrazów, oplecionych różańcami i święconą palmą. Czasami budziło mnie coś: za oknem jabłka buchały w pełną rosy, dźwięczną trawę; leżałem chwilę w wielkim świetle księżyca i usypiałem znów.
Czasami, w późne popołudnia, kiedy dzienny skwar nieco już przycichał, szliśmy na cmentarz. Dźwigałem konewki z wodą, babka dyrdała obok z polewaczką i motyką, mówiła:
— Płakać by trza, zielsko się na groby rzuca, soki dobremu zielu odbiera... A Pan Jezus też inaczej na człowieka patrzy, jak ma ładny grób.
Na babcinym starunku były trzy groby, ukryte w gęstym zagajniku wiśniowych drzew, krzących się tu bujnie i owocujących obficie ku pożytkowi much, pszczół i trzmieli. Trzy groby: mąż i dwaj synowie babki. Zginęli wszyscy jednego dnia.
— Przyszły te antykrysty, wywlekli, za Czesiową stodołą pozabijali, świeć Panie nad jeich duszą — opowiedziała mi raz babka.
Groby były wielkie, kopczyste, w okładzinach z darni; babka wyrywała trawę i chwasty, podlewała kolonie fioletowych bratków.
— Sama ci ostałam — mówiła. — Niedobrze tak człowiekowi samemu, to tak jak z taką smentarną wiśnią, niby to owoce ma, ale nikt się tego nie tknie...
Zastanowiło mnie to powiedzenie.
— A Gała? — wtrąciłem.
Babka nic mi nie odpowiedziała.
To było w czasie wojny — wywiedziałem się wieczorem na ganeczku — w jakiś październikowy dżdżysty dzień. Babka ubrała się ciepło „w parę rękawów” i popędziła kozę, poprzedniczkę obecnej, tak samo pejsatą i tak samo złośliwą. Kozie nie smakowała króciutka, wytarta trawa. Zaparła się, szarpnęła, wyrwała babce sznurek z rąk i pokłusowała w szkodę, w saradelę... Babka pobiegła za nią pędem, od mokrej saradeli koza mogła się wzdąć i zdechnąć. Babka dobiega, na kozę z wrzaskiem: „A ciuj, ciuj” — a koza nic, stoi, jak stała, nad jakąś bruzdą, saradeli nie chapie, stoi i pobekuje z zastanowieniem. Babka do niej. A tu — wrzask! W bruździe leży coś maleńkiego, czarnego, dziecko nie dziecko, diablątko jakieś małe — i drze się, drze jak złe na kale. Babka patrzy, bierze na ręce — a toto wydziera się i kopie. Niedobrych ojców musiało to mieć, pomyślała sobie babka, diabła temu do kieszeni dali, krzyż na drogę i już.
Babka w kłopocie, ale to przecież dziecko. Kozę na kołku uwiązała i z dzieckiem podyrdała do domu. Radziła nad nim z sąsiadkami, zgłosiła do sołtysa — ale nikt się po czarnego chunchuza nie zgłosił. Tyle że koza zdechła, bo się z kołka urwała i nażarła saradeli. Co było robić, babka chrzciny czarńcowi urządziła, bo można było się domyślić, że wyrodna matka do kościoła dziecka nie zaniosła. I tak sobie Jaś rósł, czarniec, mruk i zapalczywy, nie wiadomo skąd to mu się brało, innych chłopaków zawsze lał, jak tylko mu się pod rękę nawinęli. Przez to wszystko go nazwali Gała i tak mu już zostało; zresztą zawsze był taki jakiś, ani do Boga, ani do ludzi, choć dobry chłopak.
Taka to była historia o Gale, który wydał mi się trochę śmieszny, bo to nawet nie w kapuście, ale w saradeli na świat się zjawił.
W czwartek przyszedł list, list od Gały; wszystko od razu przewróciło się w naszym domu. Gała zapowiedział swój przyjazd na niedzielę; babka wstawała teraz o świcie, budziło mnie szuranie rondlami, sapanie ciasta, ugniatanego w dzieży. Kury gdakały i kwokały sobie bez skutku, koza żałośliwie beczała w obórce. Śniadanie musiałem sobie sam przyrządzać, babka dyrdała po podwórku z pogrzebaczem i pomietłem w ręku. Rozpalała ogień w piecu i sabatniku, równocześnie gniotła kopyścią mąkę w donicy.
— Gała lubi także kluski z makiem — mówiła mi i zaraz pędziła mnie do ogrodu, bym narwał wiśni i jabłek. Biegałem razem z babką, prawie tak jak ona podniecony, nosiłem drewka, rozgarniałem pogrzebaczem węgle w sabatniku. Babka z piwniczki pod podłogą wyciągała jakieś nalewki na porzeczkach i ziołach, odszukiwała w szafie kieliszki, staroświeckie, poobtłukiwane kulawki.
W niedzielę babka nawet na mszę nie poszła, nie zdążyła, gotowała obiad, raz po raz wybiegała na drogę. Ulitowałem się nad kozą, popędziłem ją gdzieś na miedzę. Kiedy wróciłem, Gała już był, zwalisty, kosmaty i czarny, siedział przy stole. Podał mi łapę wielką jak piekarska łopata, uśmiechnął się zająkliwie, spojrzał oczyma smętnymi i jołopimi, z powrotem zasiadł do stołu, zastawionego babcinymi krupnikami, kapustami, pierogami, konfiturami. Babka chodziła od pieca do stołu, dopytywała się, jak długo Gała zostanie w domu. Gała pełną gębą odmrukiwał, że parę dni zostanie, bo zrobił swoje pierwszy — jest drwalem-przodownikiem — i ma wolne.
— Dzisz go — wykrzykiwała babka uszczęśliwiona. — Dzisz go, jaki to — i popatrywała na mnie.
— Matka, a może by jeszcze wiśni — mówił Gała.
— Zarutko, zarutko — mówiła babka — już.
W poniedziałek rano Gała długo jadł śniadanie, potem wylazł na podwórze, rozejrzał się wokół, wziął toporek i począł reperować płot; babka wytłumaczyła mu dokładnie, gdzie jest co do jedzenia, i popędziła kozę. W końcu i ja poszedłem sobie „gdzie bądź”. Tak minęło parę dni.
Aż raz... Wróciłem wcześniej, zanosiło się na deszcz. Gały nie było na podwórku, pomyślałem sobie, że pewnie poszedł na wieś; ale był w kuchni. Siedział na babcinym zydelku, z książką na kolanach. To był zabawny widok. Poszedłem do swego pokoju i położyłem się na łóżku.
Gdy babka zawołała mnie na obiad, Gała ciągle jeszcze siedział i czytał. Na zaproszenie babki położył książkę na oknie i usiadł do stołu. Zjadł kilka łyżek zupy i nagle zagadnął mnie o coś tak niepojętego, że zdębiałem. To był jakiś problem z logiki. Gała czytał, połapałem się teraz, mój „Tractatus logico-philosophicus”. To było niepojęte! Jąkając się, odpowiedziałem coś. Gała poskrobał się po głowie i zbił mnie w paru słowach.
— Skąd pan to wie? — wykrzyknąłem.
— Przecież czytałem — powiedział i zamyślił się.
Nie umiałem mu nic na to odpowiedzieć: czytał rzeczywiście. Ale pamiętałem, babka mi to kiedyś opowiadała, Gała nie ukończył szkoły podstawowej! Więc... Nic z tego nie rozumiałem. To było niepojęte, niesamowite.
W nocy nie mogłem zasnąć. Coś nienaturalnego było w tym wszystkim. Tak wziąć do ręki „Traktat” — i ni stąd, ni zowąd po paru kwadransach lektury postawić problem, nad którego rozwiązaniem biedził się sam Bertrand Russell? Co za zagadka tkwiła w tym zwalistym, kosmatym chłopie, który teraz sobie chrapał na sąsiednim łóżku? Słowo „niesamowitość” krążyło mi w kółko po głowie.
Gdy obudziłem się rano, Gała już nie spał. Półnagi siedział na swoim łóżku i czytał jakąś książkę. Podniosłem głowę: to był mój podręcznik angielskiego.
— How are you? — powiedział do mnie tonem mojej lektorki, która oblała mnie trzy tygodnie temu na kolokwium. — Good morning, mister...
— Panie — powiedziałem — to niesamowite! Pan chyba nie jest człowiekiem! Pan nie może być człowiekiem...
— Pevnee, zhe near yestem — powiedział Gała wstając i wybuchając nagle wielkim śmiechem, który buzował w nim jak ogień w piecu z dobrym cugiem. — Ya yestem gawavan! Gawavan!
Patrzyłem na niego z przerażeniem; krzyczał coś jeszcze, język plątał mu się w gębie, nie rozumiałem jego słów. Zbliżał się ku mnie.
— Nie jestem Gała, nie jestem po to, żeby rąbać drzewo... Przyszedłem was zniszczyć... Zniszczyć! ta babula oswoiła mnie, zapomniałem, kim jestem, kim się urodziłem i po co tu jestem... zneutralizowała mnie... Pan mnie wyzwolił... Pan będzie miał zaszczyt być pierwszym...
Zbliżał się ku mnie; krzyknąłem zduszonym głosem. Zmieniał się w oczach, witkaczył się, janbyczył, gaławanił. Krzyczałem. Skrzypnęły drzwi... Babka stała w progu. Nie powiedziała nic; żegnając się, wycofywała się tyłem do kuchni. Byłem sam; Gała-Gaławan zbliżał się...
Trzasnęły znów drzwi. Zbliżała się babka, w obu wyciągniętych przed siebie rękach trzymając cudowny, poświęcony na Jasnej Górze kamień i parę listków święconego także lubczyku; pokazywała mi to wszystko kiedyś. Szepcząc coś, babka szła ku nam. Gała odwrócił się ku niej, zaryczał, wypowiedział słowo nieznane ani polskiemu, ani angielskiemu (jak przekonałem się potem) słownikowi — i zniknął. Pierwszy raz w życiu widziałem, jak znika ktoś: po prostu zostaje po nim puste miejsce.
Babce cudowny kamień wypadł z rąk i potoczył się pod komodę; rozsypały się też listki poświęconego lubczyku. Odwróciła się, powolutku poszła w stronę kuchni. Słyszałem stamtąd jej starczy, cieniutki szloch. Spiesznie wrzuciłem swoje rzeczy do plecaka i uciekłem oknem.
a.
Żył sobie Kukuś, matysek kuty, filut szczwany, pijaka litrowy, hulaka przytupny, łysek glancowaty. Żył w przysiółku pod borem u brata żonatego, dzieciatego, od wieczora do rana żył, jak umiał, jak mógł i jak mu się podobało. Żył, robił, co Bóg i ludzie do roboty dali, obrączki ślubne, pierścionki zdobne wykuwał, garnczki i wiadra lutował, koszyki wyplatał, beczki klepał, radia, detektorki, jak kto miał, naprawiał.
A jak do roboty nic nie było albo robić mu się nie chciało, gołębniczki, latawce, fłigry z drzewa dzieciom majstrował, gazety czytał, nad tym i tamtym medytował.
Był Kukuś głowacz wielki, mądrala niedocieczony, fikus niezwyczajny. Czasami miotłę skręca cały dzień, tydzień jedną beczkę opukuje, klepki w rękach z nagła ogłupiałych, niewydarzonych, przewraca, gdzieś ponad topole patrzy za wronami, coś swojego myśli. Albo w nocy wyłazi, za kotami gania, po borze się błąka, po polu, po roli, pomaleńku, jak duch; aż niektórzy myśleli, że go co prowadza, miesiąc albo co gorsze.
Albo też siadał na spróchniałym balu przed swoim ulem: do pszczół z dawna miał nabożeństwo niezwyczajne, nieobyczajne zgoła. Co rano tak siadywał przed ulem, słuchał cierpkiego pszczelego szumu; czasami zaś umiał przesiedzieć tak pół dnia. Całkiem nie było wiadomo, czemu on tak koło tego ula się osiewa a koluje, gaci na zimę perzem i ściółką, cukier w chude lata podkłada — a miodu nigdy nie podbiera ani podbierać nikomu nie da. Tak to już było z tymi Kukusiowymi pszczołami i nikt mu nic, nawet brat, przepowiedzieć nie mógł. Dobrze było, widać, Kukusiowi z tymi pszczołami, nic od nich przez to nie chciał, tyle aby, żeby były. Zresztą, wydawało się, że Kukuś nic od życia nie chciał; a jednak pokazało się, że to nie całkiem tak było. A najbardziej dziwne było to, choć znów może nikt nie powinien dziwować się temu, że Kukuś chciał właśnie czegoś od pszczół, a nie od ludzi.
Bo jednego rana Kukuś pszczół nie zastał. Otworzył ul, ale ani jedna robotnica nie błądziła po plastrach. Zakrzyczał Kukuś, pobiegł w las. Gnał od drzewa do drzewa, przystawał chwilkę, nasłuchiwał, węszył. Aż pobiegł do starej leszczyny, rosnącej pośrodku polany. Leszczyna była żółta, dźwięczna od pszczelego roju. Kukuś podbiegł do drzewa, stanął, chwil parę patrzył. Potem ruszył ku rojowisku, gołe ręce wyciągnął ku królowej. Pszczoły osiadły go i poczęły żądlić, ale on nie odstępował i ciągle gołe ręce wyciągał ku królowej. Wtedy rój zerwał się i pożeglował niby wielki złoty statek. Kukuś zakrzyczał i pobiegł za nim z wyciągniętymi rękami; ale nie nadążył. Stanął i patrzył, jak rój płynie na południe ponad szczytami najwyższych sosen, kole oczy blaskiem jak słońce.
Patrzył Kukuś, dopóki nie stracił ich z oczu. Wtedy pędem wrócił do domu, jak był, w portkach i koszuli tylko, wskoczył na rower i pojechał południową ścieżką.
Widzieli go ludzie na tym rowerze, nie myśleli, że ostatni raz. Kukuś do wsi, do brata swojego, nie wrócił; przychodziły za to, z bliska, to z dala dziwne wieści, ludzie domyślali się, że to o nim. Chłop jakiś, mówiono, szedł trop w trop za koczującym rojem, spuchnięty, na oczy ledwie widzący. Gołe, oropiałe ręce wkładał w jądro roju, chciał pochwycić królową. Ludzie, którzy go widzieli, dobrzy, życzliwi, znający się na rzeczy, radzili mu rękawice włożyć na ręce, drucianą siatką osłonić twarz albo choć okadzić gęstym jałowcowym albo olchowym dymem. Ale on, mówią, nie słuchał nikogo, tylko przed siebie szedł z gołymi rękami ku królowej, strzeżonej przez tysiące żądliwych robotnic. Pchał swoje ręce tak długo, dopóki rój nie zrywał się i nie odlatywał. Kukuś, pewnie on to był, siadał na rower i pędził za rojem... Wieści przychodziły z dalszych coraz powiatów. Rower mu się zepsuł, porzucił go, nie sprzedał nawet, porzucił w rowie i na piechotę ścigał swój rój. Rano pastusi płoszyli go, śpiącego w stertach siana albo kopkach żyta; w zimniejsze dni gospodynie zastawały go na strychach, drzemał, rękami obejmując komin. Kobiety podnosiły wrzask, a on uciekał przed nimi chyłkiem. Mówili, że gwałcił te kobiety; ale to najpewniej nie była prawda.
Tak szły o nim wieści coraz mętniejsze, z powiatów i stron dalszych coraz; aż ucichło pod zimę i nie słychać nic do dziś dnia.
b.
Żyli sobie dziad i baba, starzy bardzo oboje. Żyli w chatce maleńkiej, stara była jak oni, do betlejemskiej, w której Chrystus się narodził, podobna. Żyli, choć i ćwierci nie brakowało im do śmierci. Zimę całą ich chatka, podwórko i chlewik zasypane były śniegiem nienaruszonym; ale z komina smużył się dym i ludzie wiedzieli, że dziad z babą żyją. Nikt też na oczy nie widział ich całą zimę, za starzy byli oboje, żeby choć do kościoła iść.
Wylegali na świat razem z wiosennym słońcem, kogutem, kotem i wszystkimi wszami. Babka biegała po podwórku jak szara mysz, dziad, szerokotwarzy, białobrody, rozkładał się na ławce pod chałupą, z kocicą, która grzała go, na kolanach. Siedział nieruchomo, czasami tylko podnosił ku słońcu dłonie, wielkie, blade, ściągnięte powrozami tężejących żył. Siedział tak, póki kocica nie budziła się i nie poczynała miauczeć z głodu. Kotka stara była jak oni, ślepa prawie i ledwo chodząca po zimowym wylegiwaniu się pod piecem.
Razem z rosnącym słońcem ożywali wszyscy troje, baba po podróżach we wszystkie kąty podwórka wyłaziła na pola, podbierała znajomym kobietom, sadzącym kartofle, po parę sztuk; potem rozzuchwalała się coraz bardziej, aż któregoś dnia wyruszała do lasu. Wracała z wielką jak ona byrdą na plecach, pełną gałęzi sośniny i świerku. Dziad przegrzebywał gałęzie, brał świerkową szyszkę i pordzewiałym klupkiem zeskrobywał krupki żywicy do cybucha fajki.
Teraz bowiem, wiosną, powracał do swojej fajki sypał do niej zeszłoroczny tytoń, zeschły, miałki jak piasek. Odrobina żywicy dodawała mu smaku. Z fają w dziąsłach, z kotem pod pachą błąkał się po podwórku, potem z wolna, za przykładem baby, wyłaził na pola już zroszone zielenią kiełkującej jarowizny. Zciągał swój kożuch i siadał na ziemi, wśród pączkujących mleczów i gmerających się motylich gąsienic. Czasami, później już, zapuszczał się dalej, aż nad drogę, stawał w rowie i mruczał, ilekroć ktoś przejeżdżał albo przechodził; głuchy był jak skuta lodem studnia, nie słyszał, co się do niego mówiło.
Prawdziwie ożywał dziad dopiero w czerwcu, w początkach lipca. Działo się coś z nim wtedy, nie siedziało mu się w domu, wstawał zaraz, skoro tylko budził się ze swego tchórzliwego snu. Na nic były warkoty i krzyki baby, łaził gdzieś po łąkach, siadywał nad strumieniem, patrzył, jak skaczą nowo wylęgłe żaby i w głębi przeźroczystej wody pływają śliże. Mruczał coś i pchał do wody swój kostur. Śliże uciekały, żaby skakały w popłochu, o koniec kostura zaczepiały się zgniłe trawy i wodorosty.
Do chaty i wrzaskliwej teraz baby wracał dziad późnym zmierzchem, nie zważał na krzyki, białą swoją twarz oprószał mąką, spod pierzyny wyciągał prześcieradło i miedzami szedł ku smętorzowi.
Przede żniwy ludzie mają czas, pełno wtedy kobiet na smętorzu. Zrywają chwasty na ścieżkach i grobach, sadzą kwiecie, podlewają: dziewuchy mogą tak pół dnia na smętorzu przesiedzieć i długo jeszcze w noc. Dziad wkradał się na smętorz przez dziurę w błynku, w krzach obwijał się w prześcieradło i szedł ku dziewuchom. Blaski fajki raz po raz objawiały lękliwą białość prześcieradła, szeroką, z czarną wnęką ust, twarz dziada; kocica, której lato, podobnie jak staremu, przynosiło życie i werwę, puchocząc, z rozwartymi szeroko fosforyzującymi ślepiami i wzniesionym ogonem, krążyła wokół jego nóg. Dziewuchy, wrzeszcząc, krzycząc, piskocząc ze strachu, rzucały swoje konwie, wiadra z wodą, motyki i kwiaty, uciekały w ciepły, żytni mrok lipca.
— Do baboka! — straszył dziad. Potem śmiał się: — Huhuhu!
Zostawał na smętorzu sam ze swoim kotem. Pomału chodził między grobami, czasami siadał na jakiejś nagrobnej płycie i dumał. Koło północy wyłaził na drogę i wlókł się powoli w swoim białym prześcieradle; albo też błąkał się po miedzach, nurkował w dojrzewające, sypkie żyto. — Huhuhu — śmiał się, napotkawszy młodych. — Do baboka!
Jednego lipcowego dnia grobowy zastał na smętorzu kota, spał na postrzępionym prześcieradle. Dziada nie było. Ludzie poczęli go szukać, ale nie odszukali po dziś dzień. Ślad po nim przepadł; baba szybko zmarła ze zgryzoty; kot, mówią, też.
c.
Żył sobie też Jónek Zawada; powinien być Jasio, Janek albo i Jan; ale był Jónek i tak już został, nie starał się zresztą być inny. Haderlą był, szmaciarzem, gałganiarzem, jak mówią w innych stronach; a haderlami bywają zwykle ludzie z gębami jak wrota. Jónek cichszy był od wody, niższy od trawy, bał się wszystkiego jak baba pierzyny, nie zapierdział głośno, bździł po kątach boleściwie. A jakoś ta jednak żył i nie ginął, choć nigdy nikogo nie oszukał; inni go za to oszukiwali, pyskate baby i dzieciaki, które mu na wóz właziły i co im się podobało, pchały pod koszulę. Godził się jakoś z tym, a jak na swoje wychodził, siebie, a już szczególnie konia głodem nie zamorzył, to już całkiem nie było wiadomo. Bo konia miał tęgiego, belgijskiego buldoga z wielkim zadem i przepastnym kałdunem; dwie krowy wyżywiłyby się z tego, co on zżerał. Dobry był koń, twardy i na wiele wytrzymały, ale ciężki do utrzymania, tak wiele żarł; ale Jónek jakoś tam sobie z nim radził i zamieniać nie myślał, choć niejeden gospodarz dałby za niego innego i jeszcze dobrze dopłacił. Ale Jónek-haderla nie chciał, co ta, co ta, mówił, a jak kto mocno był namolny, opędzał się i jechał dalej.
Aż raz... wraca właśnie Jónek do swojej wsi. Szkapa człapie powoli, powolutku, wiecznie wywieszonym jęzorem (ludzie nazywali go „fają”) zbiera rozrzucone po drodze siano. Wóz turkocze równo, szeleszczą uschłe liście pod kołami. Pora jest przedwieczorna, Jónek patrzy na zachód, pociemniały już, brunatny jak torfiasta ziemia. Odwiązuje lejce od kłonicy, szuka bicza, który zawieruszył się gdzieś na dnie wozu. Wreszcie i bicz znajduje, woła:
— Kasztanka! A wio, a wio!
Kasztanka odwraca wielki łeb, flegmatycznie przesuwa faję z jednego kąta pyska w drugi.
— A żeby cię święty Michał, psiakruśka — denerwuje się Jónek i biczyskiem łoi kasztankę po kanciastym jak komoda tyłku. Kasztanka zadziera łeb, jeszcze wyżej unosi zadek i rusza takim galopem, że wóz skacze po szosie jak piłka, tyłki mało nie wyskakują ze skrzyni... Józek kołysze się, by nie stracić równowagi, wrzeszczy ciągłe:
— A wio, psiakruśka, a wio!
Ale kasztanka poczyna powoli zwalniać, wóz potulnieć, tylko Jónek ciągle jeszcze śluga batem tam i sam, gęba mu marsowieje, klątwy stają się coraz groźniejsze... Ze swoją szkapą umie Jónek być śmiały! Kasztanka jakby nie czuła i nie słyszała, idzie znów powolutku z wywieszoną fają i od czasu do czasu macha związanym w lśniący węzeł ogonem...
— A wio! — wrzeszczy Jónek i kasztanka znów rusza niechętnie.
Jónek, odsapnąwszy, kładzie się na worku z obrokiem i leży chwilę z zamkniętymi oczyma. Potem otwiera je i wydaje wrzask śmiertelny, wrzask niesamowity. Bo oto miesiąc odrywa się nagle od nieba i leci wprost na Jónka, jest jak bocianie gniazdo, jak koło od wozu...
— O święty Idzi! — szepcze Jónek. Zamyka w wielkim przerażeniu oczy, a kiedy znów je otwiera, jest znów spokojny zmierzch... Jónek złazi z wozu, rozgląda się wokoło... W piachu obok drogi jest wielki lej. Piach jest jeszcze gorący, wokół leżą odłamki dziwnych kamieni...
To ta dziura była na zgubę Jónka. Ranem następnego dnia zabrał się do kopania. Sam widział, że coś z nieba spadło i zaryło w miejscu, gdzie był lej. Wszystko Jónek zostawił, wóz, konia, szmaty i żelastwo, kopał a kopał. Z początku myślał, że łatwo się dokopie, ale ciągle jeszcze się nie dokopywał, coraz głębszy był wykop, a niczego nie było. Wtedy Jónek postawił sobie koło dziury budę i w niej spał, nie zawiele, bo ciągle kopał: tak był ciekaw, co tam jest. Wyciąg Jónek zrobił i codziennie chłopak, którego najął, spuszczał go na łańcuchu na dół, a potem wyciągał wiaderka z żółtym, czarnym, a nawet niebieskim piachem: bo tak już głęboko dokopał się Jónek, że piach był niebieski. Wóz sprzedał Jónek, potem i konia, za tanie pieniądze — i nic, tylko kopał i kopał. Aż jednego dnia chłopak go spuścił — a potem już nie wyciągnął, wołali, ale nie wyszedł na wierzch. Potem jeden odważył się i zjechał, ale Jónka nie zastał. Musiał się do środka ziemi dokopać albo co.
Tata wyszedł na dwór i zawołał mnie.
— Wcale mi się nie chce spać — powiedziałem.
— Chodź — powtórzył tata.
Nic a nic nie chciało mi się iść.
— Chodź — powiedział tata. — Jutro rano mamy wstać.
Ruszyłem się z miejsca.
— A kto umarł?
— Mikuś Burtek.
— Umarł! — powiedziałem do Sylwusia, choć i on słuchał.
Zawsześmy się bali Mikusia Burtka, wszyscy się go bali. Chodził po świecie i ludziom ostrzył żarna, a w miechu na plecach nosił psy, niektóre zabite, niektóre żywe; pijał psie sadło, na piersi mu to pomagało. Niektórzy mówili, że jadał psie mięso. Na pewno tak było, bo żadnemu psu nigdy nie przepuścił, wołał go, przyłaszał — i wrzucał do swojego miecha. Nas też pewnie by tam wszystkich chętnie powrzucał. Nie lubił nas, a myśmy z daleka wrzeszczeli na niego „Mikuś-pikuś” albo „Psiarek”. Najbardziej nie lubił Miecia Sikorów, bo Mieciu raz podkradł się z tyłu do Burtkowego miecha i wypuścił na wolność dwa psy; Burtek pomstował wtedy tak, że w całej wsi było słychać. A raz był Mikuś u nas; obudziłem się zaraz, jak tylko przyszedł, wszędzie było słychać to zgrzytanie pilnika po kamieniu żarnowym; a on przyszedł bardzo rano. Bałem się tego zgrzytania, ale potem usnąłem i Burtek we śnie gonił mnie i rzucał za mną żarnami. Zacząłem krzyczeć ze strachu; na szczęście przyszła mama i obudziła mnie, bo już był czas gnać krowy.
Poszedłem do kuchni, a tam już siedział Mikuś Burtek. Teraz nic się go nie bałem. Miał krzywą gębę, długie włosy i brodę, i wcale nie był taki straszny, jak nam się wydawało. Tylko miałem stracha, że on zacznie coś mówić, ale nic nie mówił. Usiadłem z drugiego końca stołu i patrzyłem, jak kroi sobie klupkiem chleb na drobne kawałeczki i wielkimi, szarymi od żarnowego pyłu paluchami wkłada je do ust. Robił to prędko-prędziutko, pomyślałem sobie, że on pewnie jest bardzo głodny, i już całkiem się go nie bałem. Dzień później zobaczyłem, jak idzie drogą ze swoim miechem, w którym skaczą szczeniaki, i znów się bałem.
Sylwuś gwizdnął sobie z zadowolenia i pewnie poleciał powiedzieć jeszcze innym, a myśmy z tatą poszli do izby.
W izbie było już całkiem ciemno i jeszcze cieplej niż na dworze, pachniało mlekiem, które mama dopiero co wydoiła; mleko tak pachniało, że zaraz zachciało mi się spać.
Mama nalała już ciepłej wody do miednicy. Usiadłem sobie na zydelku i ostrożnie włożyłem lewą nogę do wody. Ta lewa była mniej podrapana niż prawa. Swoją drogą zaszczypało jak nie wiem i pół wody wychlusnęło się na podłogę. Teraz już drugiej nogi nie chciałem wcale myć. Na ziemi było całkiem ciemno i myślałem sobie, że może się uda. Szczypało jak choroba, ale nie dawałem się, tarłem łydkę, aż buczało. Robiłem to długo, długo, czekając, aż mama zdenerwuje się i powie:
— Co się tak grzebiesz? Kolacja stygnie.
I rzeczywiście tak powiedziała.
— Już, już — mruknąłem, wyjąłem nogę z miednicy i począłem wycierać.
Ale odezwał się tata:
— A druga noga?
— Też już — powiedziałem. Tata tak na mnie popatrzył, że choć było ciemno, wszystko zobaczyłem i czym prędzej wsunąłem i drugą nogę do miednicy. Szczypało tak, że nie mogłem, wyjąłem nogę i potem znów włożyłem ostrożnie, tak, żeby woda nie rozpryskiwała się i nie szczypało jeszcze bardziej. Zrobiło mi się gorąco, wparłem się plecami w ścianę, siedziałem sobie spokojnie, noga już przestała mnie boleć i robiło mi się coraz lepiej, aż nagle pojawił się Mikuś i zaczął kroić chleb swoim poszczerbionym klupkiem, krzyknąłem i obudziłem się. Było rano i mama stała nad moim łóżkiem, i szarpała mnie za nogę. Całkiem nie wiedziałem, jak to się stało, że z wieczora zrobiło się rano, a z miednicy łóżko. Wstałem prędko i poszedłem do kuchni, tata już tu jadł zacierkę.
— No dalej, dalej! — krzyknął na mnie. — Jak długo jeszcze chcesz się grzebać?
Oparzyłem się gorącym mlekiem i powiedziałem mamie, że chleb wezmę ze sobą i zjem potem.
Rano jeszcze było. Zapytałem taty, czy na smętarzu już duchów nie ma.
— Przecież słońce już wstało — powiedział tata.
Słońce było już całkiem nisko nad ziemią i rzucało wielkie, siwe od rosy cienie na ścierniska. Marzły mi trochę nogi, podskakiwałem, ale tak, żeby tata nie zauważył, bo wtedy odesłałby mnie z powrotem do domu po buty; a mama z pewnością kazałaby włożyć jeszcze pończochy. Swoją drogą nogi marzły mi jak choroba, pomyślałem sobie, że mogę przecież pobiec i ruszyłem przed tatą ku smętarzowi. Chciałem wejść, ale furtka była zapieczętowana wielką, powleczoną rosą pajęczyną. Bałem się ją zerwać — jak przyszedł tata, to nawet jej nie zauważył.
Na smętarzu było jasno i cicho, nawet zięby jeszcze się nie pobudziły. Tata otworzył drzwi szopki, w której trzymaliśmy wszystkie rzeczy, i poradził się:
— Gdzie będziemy kopali?
— Koło Wróblewskiego nie?
— Daj ty spokój, takiego psiarka?
— A to gdzie by? Może pod murkiem?
— Może — zgodził się tata.
Wziąłem łopatę, tata zabrał deski i poszliśmy pod murek, gdzie groby już się pozapadały.
— Gdzie by, co? — radził się jeszcze tata. Parę razy mieliśmy takie różne historie z tym. Raz tata kopał w takim miejscu, gdzie ziemia też była równa i porośnięta trawą — a pod spodem była prawie cała trumna. A drugi raz dokopaliśmy się do człowieka jeszcze z włosami i ze wszystkim. Mocno śmierdział.
— Tutaj — pokazałem tacie.
Tata popatrzył i powiedział:
— Może tu — i zaczął zaznaczać dokładnie łopatą, gdzie będzie kopał. Potem siekał darnie, a ja sobie poszedłem na biczyska.
W całej wsi nikt nie ma takich biczysk, jak ja. Inni to tak: skoczą sobie gdzieś do lasu, wytną byle co, nie zastanowią się dobrze i mówią: biczysko. A ja zawsze jestem z tatą, jak tata kopie grób, i wtedy nic nie robię, tylko sobie wycinam biczyska. Najlepsze są biczyska z jałowca, ale jałowców nie ma dużo na smętarzu, tylko trochę w jednym kącie od południa, w starej części, gdzie niedługo zaczniemy kopać od nowa, bo nowy smętarz już się kończy. Z wiśni, jak się dobrze wysuszy, też są dobre, a nieraz to i lepsze od jałowcowego, bo bardziej gibkie. A wiśni jest na nowym smętarzu, krzą się tak, że ciągle z tatą myślimy, jak by tu im poradzić, bo to jest już całkiem niemożliwe. Wszędzie ich pełno, osypanych owocami, czarnymi, przejrzałymi. Nikt ich nie je, wszyscy wiedzą, że to tylko dla duchów wiśnie.
Wyciąłem jeden pręt, prościutki i wiśny, leciałem z nim do taty. Tatę było widać już tylko do połowy; z obu stron grobu piętrzyły się kupy żółtej ziemi.
— Dobre biczysko — powiedział tata i wytarł sobie rękawem czoło.
Usiadłem obok kupy ziemi i obcinałem z pręta drobne gałązki. Zanim obciąłem i dobrze wygładziłem zranione miejsca, taty już nie było prawie widać.
— Daj sznur — powiedział.
Na sznurze było zaznaczone, jak głęboko trzeba kopać groby. Spuściłem sznur do grobu i okazało się, że jest nawet za głęboko.
Tata wyrzucił łopatę i uchwyciwszy się obiema rękami za brzeg grobu, wyskoczył. Zawsze mu zazdrościłem, bo wyskakiwał jakby nigdy nic. Ja bym tam nie umiał. Szkoda gadać, nie dostawałem nawet głową do futryny drzwi w naszej smętarnej szopce — nawet jak się podniosłem na palce — a tata, jak tam wchodził, to się zginał we dwoje.
— Teraz sobie trochę oddychniemy — powiedział tata.
Oddychaliśmy sobie zawsze przed wrotami smętarza na trawiastym wzgórku, obok którego była droga. Widziało się stąd pół wsi i można było sobie pogadać z ludźmi, którzy przechodzili drogą i byli ciekawi, kto umarł. Ale dzisiaj jakoś nikt nie przechodził.
Oparliśmy się z tatą plecami o mur, którym ogrodzony był smętarz, i siedzieliśmy tak sobie. — Zaraz — powiedziałem tacie, bo przypomniałem sobie o chlebie, który mama dała mi rano i który zostawiłem w szopce. Poleciałem tam. Po chlebie łaziły mrówki, zdmuchnąłem je i dwa razy ugryzłem chleb, bo zrobiłem się bardzo głodny. Ale resztą podzieliłem się z tatą, któremu było widać gorąco, bo przeniósł się w cień wiśni, której korona wychylała się przez mur smętarza. Jak zjedliśmy, to zachciało mi się pić. Patrzyłem na wiśnie, przełykałem ślinę.
— Tata — zapytałem — a te wiśnie to tak całkiem dla nikogo, aby dla duchów?
— No — powiedział tata.
— I one sobie je o północy jedzą?
— No pewnie — przytwierdził tata i ziewnął.
Więc nie było można; wiedziałem o tym, ale taką miałem ochotę na wiśnie, że musiałem się jeszcze raz zapytać. W kościele zadzwonili, poszliśmy z tatą przynieść z szopy sznury do opuszczania trumny i klęcznik dla księdza proboszcza. Ledwośmy zdążyli to zrobić i wrota otworzyć — oni już byli, ksiądz, organista i furman, bo nikt więcej nie przyszedł na Mikusiów pogrzeb. Zmieścili się wszyscy na jednej bryczce, na tej samej, na której była trumna, dlatego tak szybko przyjechali.
Do niczego był ten Burtkowy pogrzeb. Nawet nie miał kto mu ziemi rzucić na trumnę, to ksiądz mnie kazał, a furman pomógł tacie opuścić tę trumnę do grobu. Furman spieszył się i opuścił swoją stronę za szybko, trumna o mało się nie roztrzasła.
— To go nie ma — powiedziałem Sylwusiowi, kiedy przygnał już krowy i przyleciał do mnie.
— To dopiero, a gdzie on pójdzie, do nieba czy do piekła? — zatroszczył się Sylwuś.
— Coś ty — powiedziałem. — Taki? Do piekła albo do otchłani... Nawet proboszcz długiego pacierza za niego nie mówił, pewnie, że nie ma po co...
— Kiedy tam on niczego złego nikomu nie zrobił — powiedział Sylwuś.
— A psom, co? — zapytałem.
— E, psy...
— Wiesz co — powiedziałem. — A wiesz co? A jakbyśmy tak do jego chałupy poszli, co?
— A on? — powiedział Sylwuś z namysłem. — Kiedy mówią, że dusza to tak od razu nie odchodzi...
— E tam, w południe...
— No, to wio...
Polecieliśmy drogą przez wieś i kurz robiliśmy taki, że jeden drugiego nie widział. Ciężko było, więc dalej szliśmy rowem po trawie. Na krzyżówce spotkaliśmy Zośkę, gnała kozę.
— Gdzie to? — zapytała nas.
— Tak sobie — powiedział Sylwuś.
— A dokąd tak sobie?
— A czegoś taka ciekawa?
— To pójdę z wami.
— Za nic — powiedziałem. — Z kozą? Jeszcze co.
— Kozę uwiążę na kołku.
— Niech idzie — mruknął do mnie Sylwuś. — Zawsze to...
Wiadomo było, co miał powiedzieć, pieter go brał i wolał, żeby nas było więcej.
— Do Burtka idziecie? — Zośka już uwiązała kozę.
— A może i... — powiedziałem.
Łyknęła ślinę.
— To chodźmy.
Poszliśmy miedzą, przez nie zsieczone jeszcze żyta. Doły były blisko i nie chciało mi się nic mówić. Tata mówił, że kiedyś to w tym miejscu rosło żyto, ale potem zaczęli stąd wywozić glinę i żwir — i tak zrobiły się doły. Teraz już nikt żwiru ani gliny stamtąd nie brał — pewnie przez to, że osiadł tam Burtek. Jego gliniana chałupka, całkiem jak psia buda, stała w kącie Dołów; dwie ściany Dołów były zarazem ścianami Burtkowego domu.
Chałupa była otwarta na oścież, tyle widziało się już z góry. Patrzyłem długo w tamtą stronę, ale nic się nie ruszało. Zaczęliśmy schodzić ze zbocza. Zośka wrzasnęła.
— Co? — zapytaliśmy obaj z Sylwusiem równocześnie.
— Coś mi błysnęło... od Burtka. Boję się...
— Może... — powiedział Sylwuś. Nie skończył, tylko popatrzył na mnie chytrusek. Chciał, żebym ja powiedział, aby potem wszystko na mnie zwalić. Najpierw nie mówiłem nic, a potem powiedziałem:
— Bujda. Idziemy.
Zrobiłem krok i nagle mi też błysnęło coś w oczy. Nie umiałem ruszyć się z miejsca. Ale w końcu spojrzałem w stronę Mikusiowej chaty. Śmiać mi się zachciało: to był odblask słońca w szybie!
— Co? — zapytał Sylwuś.
— Nic — powiedziałem i szybko poszedłem naprzód. Sylwuś i Zośka wlekli się parę kroków za mną.
— Co się grzebiecie? — powiedziałem im.
— Bo tak gonisz — mruknęła Zośka.
Stanęliśmy przed drzwiami chałupy. Były otwarte, ale w środku było ciemno.
— No, kto pierwszy? — zapytałem.
Nie mówili nic.
— Stracha macie? — zapytałem. — No to ja...
Wszedłem. W izbie było ciemno i pusto, śmierdziało czymś. Stał tu tylko stół, pod ścianą wyrko z wysypującą się z siennika, przetartą na sieczkę słomą — i nic więcej, jakby wszystko inne Burtek wziął ze sobą do grobu. A nic nie wziął, sam widziałem. Pociągnąłem nosem i zrozumiałem, co to był za zapach. Pachniało psami, jak to u psiarka.
Sylwuś i Zośka podeszli trochę bliżej. Stanęli u progu.
— No i co, pietrasy? — powiedziałem im.
— E, ty — powiedział Sylwuś. Zjadłby mnie, taki był zły. Wyszliśmy przed chałupę.
— Taki tam Mikuś — powiedział Sylwuś.
— Taki-jaki, a portkamiście trzęśli! — powiedziałem.
— No — na to Zośka (te Smoliki wszystkie są przemądrzałe, do najmniejszego — mówi zawsze tata do mamy). — Tyżeś jest syn grobowego, to czego masz się bać? Stale żeś na smętarzu...
— Pewnie, że się nie boję. — Wszedłem do małej szopki, która stała obok Burtkowej chałupy. Leżało tu parę snopków świeżej, jeszcze nie omłóconej słomy. Siadłem na jednym; potem weszli Sylwuś z Zośką i też usiedli.
— A iść w nocy na smętarz to byś się bał — skoczył na mnie Sylwuś.
— W nocy po smętarzu chodzą duchy.
— A wuj Staś to był w nocy na smętarzu — nie dawał mi spokoju Sylwuś.
— Głupiś — powiedziałem. Przypomniało mi się, co tata zawsze, a nawet dziś jeszcze mówił o tym i dodałem: — Albo ten twój wuj Staś cygani.
— Jak Boga, był — przysięgnął się Sylwuś. — Ja bym też poszedł — spojrzał na Zośkę. — Ale nie sam.
— Ja tam nie pójdę — powiedziałem.
— Ano przecież, ty — pogardliwie uśmiechnął się. — Niby to grobowego syn, a boi się, jak... Sikam na to — powiedział, odszedł dwa kroki i zaczął sikać. Zacisnąłem zęby ze złości.
— Mówi się: zrobię siusiu — poprawiła Zośka Sylwusia.
Mama mnie też zawsze to mówiła, ale na złość jej powiedziałem:
— Głupiaś! W nogach śpisz i liśćmi się przykrywasz, co tam możesz wiedzieć.
— Tyś głupi — odszczeknęła mi się Zośka.
Chwilę nic nie mówiliśmy, patrzyliśmy tylko, jak Sylwuś sika.
— A ja mam nie taką siuśkę — powiedziała Zośka.
— Pokaż — zainteresował się Sylwuś.
Zośka podniosła sukienkę. Miała naprawdę nie taką. Sylwuś dotknął palcem najpierw swojej, a potem jej siuśki.
— O, patrz — powiedział.
Siedzieliśmy i patrzyliśmy z Sylwusiem na jej siuśkę, a ona patrzyła na Sylwusia. Długo tak patrzyliśmy i jakoś dziwnie było tak patrzeć, nie chciało się nic mówić. Potem, nie wiem dlaczego, Sylwuś nagle opuścił nogawkę i Zośka zaraz też opuściła sukienkę.
— Pokaż jeszcze — powiedziałem. Bardzo mi się chciało patrzeć jeszcze.
— Phy, a na smętarz boisz się iść — wzruszyła ramionami Zośka.
— Myślisz, że nie pójdę — powiedziałem. Nie patrzyłem na Sylwusia, tylko na nią, i bardzo mi się chciało, żeby podniosła jeszcze sukienkę.
— Jak pójdziecie, to pokażę — powiedziała Zośka.
— To gut, idziemy — powiedziałem do Sylwusia.
Wracaliśmy nic nie mówiąc i nie patrząc na siebie. Przypominał mi się smętarz i trząsłem się ze strachu, ale zaraz przypominała mi się też Zośka i znów bardzo mi się chciało, żeby jeszcze raz podniosła sukienkę. Sam nie wiem, czemu tak mi się tego chciało.
Po południu pognałem krowy. Byłem bardzo zły i zbiłem łaciatą, choć nic nie zrobiła. Wieczorem dokładnie umyłem obie nogi, ale nie chciało mi się nic jeść. Poszedłem do łóżka i o mało co nie usnąłem, ale przypomniałem sobie, że o północy idziemy na smętarz, i od razu spać mi się odechciało. Usnąłem potem na króciutko tylko, bo śniło mi się coś strasznego i zaraz się obudziłem. Bałem się tego snu i nie spałem już do końca, aż do chwili, kiedy Sylwuś zagwizdał.
Z Sylwusiem była Zośka.
— Myślałem, że już nie wstaniesz — powiedział Sylwuś.
— Idziemy? — zapytałem. Było zimno i dygotały mi zęby, bałem się, żeby nie zauważyli, bo zaraz by powiedzieli, że to ja tak ze strachu. Na pewno by tak powiedzieli, a Zośka zaraz to rozniosłaby po całej wsi.
— Idziemy.
Poszliśmy ścieżką za stodołami. Nikt nic nie mówił, nawet Zośka. Dopiero jak doszliśmy do ostatniej stodoły, odezwała się:
— To ja lepiej zostanę i zaczekam. Tylko nie siedźcie za długo.
Pomyślałem sobie, że ona jest bardzo głupia. Nie powiedzieliśmy nic i poszliśmy ścieżką przez żyto. Było tu jeszcze bardziej zimno i zęby tak mi latały, że nie mogłem się powstrzymać. Żałowałem bardzo, że nie ubrałem się lepiej i prosiłem Pana Boga, żeby tylko Sylwuś nie zaczął do mnie gadać, bo trzeba by było też coś powiedzieć i wtedy by się wszystko wydało.
— Ale widno — jak na złość powiedział Sylwuś. Widno było rzeczywiście, księżyc świecił duży i okrągły. Tylko tak zimno było. Jak wyszliśmy na drogę koło smętarza, to już myślałem, że nie wytrzymam. Zrobiło się zimno jak w lutym.
— To co — powiedział Sylwuś i zaszczękał zębami. Tylko że ja to z zimna, a on ze strachu, bo był grubo ubrany.
Staliśmy i patrzyliśmy na smętarz. Staliśmy długo. Tam było cicho.
— Może... — zaszczękał zębami Sylwuś.
— Idziemy — powiedziałem i jeszcze głośniej zaszczękałem zębami.
Dotknąłem ręką zasuwy smętarnej furtki. Była tak zimna, że ręka prawie przymarzła mi do niej.
— Chcesz, to masz — szepnąłem Sylwusiowi. Otworzyłem furtkę i zrobiłem dwa kroki w głąb smętarza. Przystanąłem. Było cicho, widno i pusto. Serce miałem nie tam, gdzie zwykle, tylko jakby bardziej do góry, w gardle, a może nawet trochę w głowie, tak mi wszędzie biło. Ale dookoła nie było nic. Tając dech poszedłem główną alejką w stronę krzyża. Krzyż stał na wzgórku, pośrodku smętarza. Stanąłem obok i rozejrzałem się wokoło. Wszędzie było cicho i pusto. Nagle przyszło mi coś do głowy.
— Która jest godzina? — zapytałem szeptem. Sylwuś wyjął z kieszeni zegarek swojego taty i powiedział:
— Kwadrans po północy.
— Pokaż.
Było naprawdę już po północy. Zaśmiałem się cicho.
— Coś ty — szepnął Sylwuś przerażony. — Chodźmy już.
Już nic a nic nie było mi zimno. Nie wiem, jak to się stało, że przedtem było mi tak zimno. Nic nie mówiąc poszedłem jedną z bocznych alejek.
— To jest grób Burtka — powiedziałem pokazując na kupę żółtego piasku. Sylwuś zaszczękał zębami.
— Cii... Coś ty? — szepnął.
Nie mówiłem nic; poszedłem w stronę naszej budki. Zastukałem w drzwi i odczekałem chwilę. Nikt nie odpowiedział.
— Nic — stwierdziłem.
Ruszyliśmy ku wyjściu. Nagle przypomniałem sobie, wskoczyłem na mur.
— Co robisz? — szeptem krzyknął Sylwuś.
— Mam ochotę na wiśnie... Chodź też — powiedziałem.
— Ale coś ty... to smętarne — szepnął Sylwuś z dołu.
Chwyciłem gałąź i zacząłem targać wiśnie. Jadłem długo, takie były dobre. Sylwuś stał pod murem i molestował, żeby iść.
— Chodź też na wiśnie — krzyknąłem mu.
W końcu zszedłem; wracaliśmy tą samą ścieżką.
Pod stodołą siedziała Zośka. Wstała i zapytała:
— No i co, byliście?
Nie powiedziałem nic, poszedłem obok niej. Najchętniej bym ją kopnął. Sylwuś stanął i coś do niej mówił.
— Chodź — powiedziałem, ale on jeszcze ciągle stał i mówił. Odwróciłem się.
— Zośka — powiedziałem. — Coś obiecała?
— Przecież jest ciemno.
— Już ty się nie martw — powiedziałem. — Siadaj.
Usiadła.
— Połóż się.
Położyła się. Sam podniosłem jej sukienkę. Klęczałem obok i patrzyłem na to.
— Też — powiedziałem. — Też!
Szarpnąłem ją za włosy i uderzyłem pięścią w twarz. Wrzasnęła przeraźliwie.
Krowy idą powoli, powoli, rozważnie, szeroko stawiając kopyta, krągle kołysząc ciężkimi wymionami. Łańcuchy zaprzęgu pobrzękują cicho, wóz terkocze, podskakuje na kamieniach, piach z szelestem osypuje się między szprychami. A-Franek, wygodnie rozwalony na worku z koniczyną, ćmi papierosa, spluwając z rzadka ponad przywiązaną do kłonicy lejcą, gapi się na pobliski lasek, po jesiennemu pyszny, różnobarwny jak ułamek tęczy. Więdnąca koniczyna pachnie sennie, tumaniąco... Nagle słyszy A-Franek swoje chrapanie, zrywa się... Jest już ciemno, niebo na zachodzie ma kolor żołnierskiego płaszcza, w przydrożnych chwastach, łyszczących od kurzu i rosy, muzykują świerszcze...
— Aaa! — krzyczy A-Franek. — Aaach! Hej! A hej — Szuka bata, który leży gdzieś z tyłu wozu, na bronach; ale bata nie ma i A-Franek z powrotem wali się na swój wór z koniczyną, patrząc w niebo myśli o czymś i zaraz już nie wie, o czym; krowy znów idą, jak chcą, powolnie, ociężałe, mlecznie. Nieśpiesznie zakręcają na brukowaną drogę, wiodącą wprost już do wsi. Obręcze kół terkoczą i dudnią. A-Franek chce krzyknąć na krowy, ale one same schodzą na skraj drogi, na piach.
— Noch! — wykrzykuje Franek, dobrze myśli o swoich krowach. Aż tu nagle krowy płoszą się, szarpią do tyłu, przystają.
— A-Franek? — pyta jakiś głos w ciemności. — A-Franek! — przytwierdza sam sobie po chwili, kiedy woźnica podnosi już głowę.
— A? — pyta. — A co?
Jest ich pięciu, wszystko kumple: Janek Rdza, Staszek Pastuch, Hanio Mirek i jeszcze jacyś za plecami.
— Odpieprzcie się, no? — mówi im A-Franek. — Przy takiej jeździe nawet na północ do domu nie przyciągnę.
— Chodź — mówią na to tamci. — Ciekawskiego coś zobaczysz.
— A co? — dopytuje się A-Franek. — Bez wiców, chłopy, muszę jechać.
— Kiedy to jedyna okazja.
— Potem to pewnie już się skończy kino.
— Potem na pewno się skończy całe kino.
— Ale co? — dopytuje jeszcze A-Franek. Schodzi z wozu. Któryś z tamtych bierze go pod łokieć.
— Rowem, rowem.
— A co? — szepcze jeszcze A-Franek, ale oni nie odpowiadają, więc już dalej idą w zupełnym milczeniu, idą długo, klnąc od czasu do czasu szeptem. Przystają wreszcie: Hanio chwyta A-Franka za ramię.
— Fredek przyjechał, wiesz? Tam ze Stefką stoi. Widzisz?
A-Franek przykuca, patrzy w stronę obejścia Kubiaków. W świetle wczesnego wieczoru majaczy stodoła, szopa z kupą perzu, płoty, wrota... i w furtce, w furtce dwoje ludzi stojących obok siebie tak blisko, że wydaje się, jakby to był ktoś jeden.
— No — syczy któryś z tyłu.
A-Franek porywa się do przodu, ktoś łapie go za łokieć, A-Franek wali go na oślep pięścią. Tamten klnie. A-Franek lezie na czworakach, sunie brzuchem po mokrej trawie. Przystaje chwilę, zadyszany, wstrzymując dech, pełznie dalej. Przykuca dopiero za wielkim granicznym kamieniem, parę kroków od nich.
Stoją przy furtce, każde z jednej strony zamkniętej furtki, słychać skrzypienie sztachet pod naciskiem ich ciał. Jest ciemno, ale widać wszystko, jej piersi w bluzce w niebieskie kwiatki, przyciśnięte do sztachet, koniuszkami dotykające jego koszuli, jego ręce sunące po jej nogach coraz wyżej, coraz wyżej, pod suknię, jeszcze wyżej, jej usta, poruszające się w oddechu szybko, szybko, coraz szybciej, jego usta, mówiące coś, jej usta szepczące: „Nie, nie”, szepczące szybko, rozpaczliwie i słabo, jego usta, zbliżające się do jej ust, ich brzuchy i nogi, przyciśnięte do sztachet, poprzez sztachety do siebie nawzajem, i znów jego usta coś mówiące, znów jej usta szepczące: „Nie, nie”.
Potem już widać tylko zamek, przytwierdzony do sztachet furtki, wielki, kuty zamek od staroświeckich drzwi, otwierany jego dłońmi, jego prośbą, jego ciałem, jego siłą, zamykany jej dłońmi, jej wzbraniającym szeptem. Zasuwa zgrzyta i skrzypi, jego ręce są silniejsze, ale jeszcze silniejszy jest jej szept, pełen przerażenia i rozpaczy; uchylona furtka zamyka się... słychać teraz jego szept, nerwowy i szarpiący, jego niepokojący śmieszek, widać jego dłonie, dotykające jej piersi, jej usta, muskające jego włosy...
A-Franek patrzy, patrzy wciąż, cały jest w patrzeniu i słuchaniu. I dla tego patrzenia i słuchania chce być jeszcze bliżej, pełznie, wczepiony słuchem w zgrzyt wahającej się, otwieranej i zamykanej furtki.
— Ktoś idzie — płoszy się dziewczyna. Odskakuje w tył, ucieka, ale po chwili przystaje, nasłuchuje. A-Franek słyszy krótki jęk gwałtownie pchniętej furtki... powoli podnosi głowę...
Przytuleni do siebie stoją w opłotkach, stoją długo wczepieni w siebie tak, że nawet stąd, z odległości kilku kroków nie widać jego i jej, tylko ich oboje, ich razem. Ona nic już nie mówi, on także nic nie mówi, A-Franek widzi tylko dłonie, błąkające się po włosach i ramionach, jego dłonie po jej włosach i ramionach. Przytuleni do siebie, wtuleni w siebie, powoli, chwiejnie idą w głąb podwórza, oświetlonego przyćmionym światłem wczesnego księżyca.
A-Franek podnosi się i powoli idzie skrajem drogi.
— I co — mówią tamci. — Dobre było kino? Twardy ten... powiedział, zrobił... I to jeszcze co zrobił! Przegrało się pół miecha... Kto by pomyślał!
A-Franek nie mówi nic; włazi na wóz, długo szuka po ciemku bata. Znajduje go wreszcie i podniósłszy się, z rozmachem wali krowy po grzbiecie. Krowy ruszają z miejsca gwałtownym szarpnięciem, zwalniają zaraz, odwracają zdziwione pyski. A-Franek upada na wór z koniczyną, podnosi się, wali znów, bicz skacze po krowich grzbietach, odskakuje ze świstem, smaga woźnicę po rękach. Spłoszone krowy biegną szybkim, zziajanym kłusem, wóz dudni, podskakuje, grzechoczą brony. Tamci wrzeszcząc biegną za wozem, czepiając się kłonic. A-Franek wstaje, odwraca się i na oślep wali batem. Tamci zostają w tyle i klną; A-Franek znów już chłoszcze krowy; bicz czepia się o dyszel, biczysko łamie się, w ręku A-Franka zostaje już tylko ułomek. Wychylony do przodu, balansując na dyszlu, wali krowy tym kawałkiem biczyska, wali dopóty, dopóki nie zostaje mu w ręku kijek długości ołówka; wtedy zdyszany, spotniały, opada na wór z koniczyną i leży z zamkniętymi oczyma; widzi furtkę, uchyloną, potem zamkniętą furtkę... Wóz sunie już teraz powoli, powolutku, krowy idą, pobrzękując zaprzęgiem, cicho przeżuwając trawę.
— Hej — woła nagle A-Franek. Ale krowy nie ruszają z miejsca. A-Franek podnosi głowę: są już na podwórku. A-Franek zeskakuje z wozu i wyprzęga krowy. Stoi chwilkę i potem idzie za nimi do obory.
— Co, bećki? — mówi półgłosem. — Aaa... To dopiero zrobili nam kino... aaa... kino... Sameście widziały. I co ja teraz. Aaa, po co ja się wtedy ruszyłem, powiedzcie same, po co? Po co ja? I co ona winna?
Krowy cicho, mlecznie przeżuwają pokarm. Któraś ciepłym, wilgotnym pyskiem dotyka ręki A-Franka.
Niedziela kończyła się; zmierzchało się powoli. Było po nieszporach, ludzie grupami wychodzili z kościoła.
Przystanęli. Jeden wyciągnął papierosy, zapalili w milczeniu.
— No co, chuligany?
Nie odpowiedział żaden; długo zaciągali się dymem i wpatrywali się w nietoperza, który zataczał nad ich głowami wielkie kręgi.
— Co robimy? — mruknął ten sam. Miał długie, bardzo jasne włosy i oczy także bardzo jasne.
— Siadajmy gdzie — zaproponował drugi. — Dość już mam klęczek.
— Coś ty — sprzeciwił się trzeci. — W ubraniu od kościoła?
Był w granatowym ubraniu w prążki i żółtych butach.
Zaciągali się z namysłem.
— Ćwiartka by się zdała, byłoby wiadać, co robić.
— Ba, dzisiaj ani-ani.
— Trza było prędzej myśleć.
— Myślał koń, myślał...
— Ale co teraz?
— Pies by zagryzł.
Papierosy trzeba było rzucić, parzyły. Ale nie było co robić. Stali sztywno, przestępując z nogi na nogę.
— Może by do Cichotek iść?
— W chałupie siedzą. A w chałupie starzy.
— Nawet za cyc nie ułapisz. Nie robota.
— Jak już do starych, to z półlitrem.
— Ba! Wtedy stary sam ci Helcię do łóżka włoży.
— A potem przed księdza zaprowadzi.
— To chodźmy pod krzyż — zaproponował mały. Wołali na niego Cwerg. Teraz wiercił się w miejscu, chciało mu się czegoś.
— Chodźmy — niecierpliwił się.
— Po co?
— Może Łukaszka znów garnki będzie tłuc?
— Co noc nie da rady, garnków nie starczy.
— Łukasz pewnie tam już ją złoił za garnki.
— Zresztą krowa już jej się ocieliła. Po co miałaby jeszcze garnki tłuc?
Umilkli.
— No, chodźcie, chodźcie — krzyknął mały. W jego głosie była histeria.
Poruszyli się nerwowo.
— Dokąd?
— O tak! Dokądś!
— No to chodźmy — leniwie rzekł ten z bardzo jasnymi włosami. Powoli poszli środkiem drogi.
— No i co z łażenia? — oburzył się ten, który miał papierosy. Przystanęli. — Dość mam tego w zwykły dzień. Lepiej się wyspać.
— Zgnijesz od tego spania.
— To co?
— Jak to co?
— Co robić?
— Wiecie co? — rzekł mały, który długo milczał. — Jakiś pies łazi do Ignacowej suki, gzą się po całych nocach, Ignac nie może zmrużyć oka. Kundel sprytny, Ignac za nic nie może mu dać rady. Wczoraj w spółdzielni obiecał pół miecha, jak mu kto tego psa ucapi.
— To i co?
— A jakbyśmy?
— Dzisiaj niedziela, grzych.
— E, tam! To przecież nie dla pieniędzy.
— A wódkę to pije się przeważnie w niedzielę — przytwierdził ten z papierosami.
Mały naglił:
— No co, chodźmy!
Kazał im zaczekać przed Ignacowym domem, sam skoczył do wrót, pobiegł ku chałupie. Nim zdążyli się zastanowić, wrócił.
— Zgoda — krzyknął. — Jak kundel wyciągnie giry, to pół miecha nasze.
— Masz ty łeb — rzekł ten z papierosami. — Zgoda na interes.
Poweseleli. Poczęli się zastanawiać, jak najlepiej wziąć się do rzeczy. Wymyślił, jak zwykle, mały.
— Trzeba go najpierw do środka dostać, a potem już po krzyku.
Wydostał skądś kawał drutu; przywiązali go do furtki i usiedli w rowie.
Siadł nawet ten z papierosami.
— Daj ćmika — rzekł do niego mały.
— Ja co, kołchoz?
— Daj, daj, nie pieprz.
Siedzieli w milczeniu, paląc papierosa za papierosem. Księżyc stawał się ogromny, gwiazdy zwyraźniały; robiło się późno.
Wreszcie pojawił się pies. Stanął przy furtce, węszył długo. Cicho wśliznął się w opłotki, przystanął, długimi susami pobiegł w głąb podwórza. Cwerg szarpnął drut, furtka zamknęła się.
— I po co było tyle wymyślać, i tak by się zamknęło — mruknął ten z papierosami. Omylił się: pies usłyszał trzask, zawrócił. Ale furtka była zamknięta; zbliżali się trzej ludzie. Pies podkulił ogon i poszczekując tchórzliwie, uciekał między zabudowania.
Naprzeciw im z ujadaniem skoczyła suka: nie zważali na nią. Zamknęli dokładnie furtkę i szli ku obórce, wokół której biegał pies. Suka plątała im się pod nogami, szczekała. Była mała, łaciata jak szmaciana piłka, nie zważali na nią. Przystanęli przy szopie, mały poświecił zapałką. Wybrali trzy krótkie, dobrze uchwytne szczapy.
— Idiom — zarządził mały.
Pies przedostał się w opłotki, usiłował prześliznąć się pod sztachetami furtki. Powoli szli w tamtą stronę, nie chcieli go płoszyć. Poszczekiwał urywanie, lękliwie. Gdy byli już blisko, ujrzeli jego ślepia błyszczące z przerażenia.
— No — rzekł ten z papierosami.
— Ja pierwszy — mruknął Cwerg.
Za nimi chrypiała suka, była mała, nie mogła nikomu nic zrobić, nie zważali na nią.
Mały zamachnął się. Pies poderwał się nagle, zawył rozpaczliwie. Cwerg rąbnął go w krzyż; pies wył głosem napiętym i cienkim. Poderwał się znów, skoczył małemu do oczu. Ale Cwerg uważał, odskoczył, łupnął psa jeszcze raz po łbie. Pies opadł na ziemię, poderwał się jeszcze raz niemrawo, upadł, rzężąc.
Doskoczyli tamci.
— Psiakrew! — pisnął mały i zamachnął się polanem do tyłu. Suka pisnęła i odskoczyła. — Ty, psiakrew! Ty cholero! — ryczał, chwytając się za nogę. Spodnie były rozdarte i okrwawione.
Pies przestał już jęczeć; tamci ciągle jeszcze walili w niego jak w mocno nabitą pierzynę.
— Ustańcie, do nędznej... — syknął mały. Usłuchali. Cwerg stękając ruszył ku chałupie, zastukał w okno.
— Po robocie — krzyknął. — Tylko litra to was kosztuje, ten wasz kundel całą nogawicę mi rozjapał.
— Co ja mogę, żeś dupa — rzekł Ignac. Wystawił butelkę i zatrzasnął okno. Przeklinali głośno, ale w środku nikt się nie ruszał, więc odeszli.
Siedli na skraju rowu. Mały stuknął dłonią w dno butelki; korek wyskoczył, chlupnęło trochę wódki.
— Co wyprawiasz? — wrzasnął ten z papierosami.
— Mogłem wiedzieć, że korek ledwie siedzi? Pewnie Ignac wody dolał.
— Zęby wytrzasnę, jak Boga! — pogroził ten z papierosami. Mały uspokoił go:
— Swoje ma! — rzekł pociągnąwszy.
Leżeli i pili krótkimi łykami.
Nagle usłyszeli wycie, krótkie, żałobne.
— Suka.
— Wierna, cholera.
— Jak to suka.
— E...
Wycie trwało długo. Doszły ich klątwy Ignaca.
— Tera ta nie daje mu spać. Może i za tę dałby pół litra?
— Mam w dupie — mruknął jasny. — Nie chcę. I w ogóle mam dość.
— Twoja kolejka.
— Nie chcę. Odpieprzcie się.
Wstał, odchodził. Trząsł się cały idąc, jakby coś ciężkiego niósł na plecach.
— Dupek żołędny — mruknął Cwerg. Ten z papierosami nie mówił nic.
Karman trzyma donicę na kolanach i ledwie gryzie żółte kostki dyni, gęsto zmieszane z gałeczkami cynamonu. Dynia jest chłodna i ostra. Karman odstękuje głęboko, przerywa jedzenie i wpatruje się w okno. Podwórze jest ciche, pełne świateł zachodzącego słońca. W izbie też jest cicho: tylko gulgocze sagan z gotującymi się kartoflami. Przysłuchawszy się lepiej, można usłyszeć także dochodzący skądś dźwięk, cichutki jak jęk głodnego komara: dalekie skrzypce. Karman przekręca się w krześle, ładuje sobie do ust dwie czubate łychy przysmaku. Żółte kostki rozsypują się po stole. Karman zbiera je i wkłada sobie do ust.
Potem wstaje i poczyna wałęsać się po izbie. Potyka się o jakiś gar, który dudni jak zmoknięty bęben. Karman klnie, z powrotem siada przy stole i znów chlipie dynię, choć mu się nie chce, całkiem nie chce...
Po suchym żwirowatym śniegu zgrzytają czyjeś kroki, tupoczą w sieni.
— ... dobry Karman!
— Aa — mówi Karman. Przy drzwiach mrok jest gęsty jak żur. Przez chwilę Karman nie widzi nikogo. Dwaj mężczyźni zbliżają się, stają dwa kroki od stołu.
— Dobry wieczór, Karman — mówią jeszcze raz. Niższy mówi to „dobry wieczór” wyraźnie i długo, a jego twarz z wysuniętą szczęką przypomina przez chwilę nie domkniętą komodę.
Ale Karman i tym razem nie odpowiada na pozdrowienie.
— Gąsiorek, Dydus — mówi. Język ma suchy i szorstki jak wczorajszy blin. Donica drży mu w rękach, potem nagle trzaska cichutko. Po stole dwoma strużkami rozlewa się dynia.
— Jasna cholera — mówi Karman. Ściska w rękach pękniętą na pół donicę i nie porusza się. Ciecz rozlewa się kałużą na stole, potem strużką spływa w stronę Karmana, kapie mu na kolana. Karman cofa się, krople stukają teraz o podłogę. Wszyscy wsłuchują się teraz w ten wyraźny, monotonny dźwięk.
— Trzeba by coś... — mówi w końcu Dydus. Znajduje na piecu jakąś miskę, bierze z rąk Karmana skorupy donicy i przelewa resztę dyni do miski. Potem gazetą wyciera kałużę ze stołu.
— Kurwa — mówi i zupełnie nie wiadomo po co i dlaczego tak mówi. Karman siedzi i pociera ręce: są suche i sztywne jak nowe dwudziestozłotówki.
— I co tam... Jak tam — mówi. Nie chce o nic pytać, chce mówić, coś mówić, nie może już znieść tej ciszy, ale teraz widzi, że to, co mówi, to są pytania — i urywa wpół słowa.
I znów nikt nic nie mówi.
Gąsiorek przełyka ślinę. Karman patrzy na niego z natężeniem.
— Karman? Co tobie tak siedzieć? Ciemno, głucho...
— Zapalę lampę — porywa się Karman. Rzeczywiście, myśli, rzeczywiście można zapalić lampę!
— Nie, nie — powiada Dydus. — Chodźmy na zabawę, co, Karman? Co to, my już stare dziady? Ćwiartuchna przy niedzieli nie zaszkodzi...
— Komu jak komu — zdumiewa się Karman. — Ale ja? Teraz? Gdzie mi tam!
— Chodź, Karman! Pogardzisz to półlitrem od nas? Pogardzisz?
— Ale gdzie... ale gdzie... — mamle Karman. Bierze płaszcz, rozlatanymi rękami szuka rękawów. Dydus podbiega, podtrzymuje.
— Niech — krzyczy Karman, z rozmachem uderzając jedną ręką o drugą. — Niech!
Milknie i ściągnąwszy rękawicę, wsuwa dłoń do kieszeni. Nóż jest śliski i ciepły.
Mróz jest mocny, ziemia dźwięczy pod stopami jak struny basetli; księżyc wisi nisko.
„Tu chyba nie kropną... Tu chyba nie. Widać”.
— Ładnie szczypie — mówi.
— No, mrozisko się zwaliło — przytakuje Dydus.
— I mróz dobry — filozofuje Gąsiorek. — Jak potem puści, to jakby się człowiek w raju znalazł.
Z drzwi Dybów, gdzie jest zabawa, bucha para. Gąsiorek komuś przy drzwiach rzuca pieniądze za wstęp, przemykając się między tańczącymi, idzie ku stolikom. Wszystkie są zajęte, ale Gąsiorek szepcze coś do ucha Kicińskiemu, który siedzi sam — Kiciński się ogląda, łapie swoją butelkę, kawał kiełbasy i znika.
— Prosim — z szerokim gestem mówi Gąsiorek. Częstuje papierosami i idzie do bufetu. Dydus biegnie za nim.
Karman zostaje sam. Siedzi, patrzy w koniec swojego papierosa, nie podnosi głowy. „Jezus, Mario — mówi sobie w duchu. — Jezus, Mario”.
Czuje na sobie wzrok wszystkich. Papieros już się kończy, tamtych jeszcze nie ma. Karman podpiera głowę rękami i patrzy w ścianę.
Wreszcie wracają. Dydus rozkłada talerzyki z ogórkami, Gąsiorek wyładowuje butelki: z każdej kieszeni jedną.
— Po co tyle? Po co aż tyle? — bąka Karman. Nie rozumie nic.
Gąsiorek szpera jeszcze w kieszonce kamizelki, wyciąga coś zawiniętego w papierek i pyta:
— Karman, lubisz z pieprzem wódkę? Nic lepszego.
— Pewnie — mówi Karman, choć nigdy jeszcze nie pił takiej wódki.
— No, to lu — powiada Dydus.
Karman wychyla kieliszek, odkaszluje:
— Mocna bo jest.
— Jak wódka, to tylko taka — z zadowoleniem powiada Gąsiorek.
— Aż pod sercem łupie — przyświadcza Dydus.
— Dobra, nie ma co — jeszcze raz chwali Karman.
— No, to lu!
Karman zagryza ogórkiem.
— Dobre ogórki.
— Wsiowe.
— Wsiowe zawsze dobre.
Karman ogryza ogórek po mysiemu, skrobiąc z wierzchu zębami. Słona woda ścieka mu do rękawa. Karman krzywi wargi, nie umie się uśmiechnąć.
— No, to lu — mówi Gąsiorek. — Za wieś.
Dydus miętosi papierosa w zębach, mruży oczy, wybijając korek z następnej butelki.
— No, to tej wiśnióweczki. Twoje zdrowie, Karman, po raz pierwszy.
— Po raz pierwszy — dźwiga się Gąsiorek. Zatacza się i kropi naokoło wódką.
...Jest ciepło i dobrze. Dydus kołysze się, błogosławi kieliszkiem i bełkocze coś; Gąsiorek uśmiecha się księżycowo w chmurze tytoniowego dymu.
„Uważaj, zaraz da ci w mordę... Da ci w mordę... Ale co ja im winien? Prawdę powiedziałem, prawdę i tyle, każdy zrozumie...” jest miękko, łagodnie i ciepło.
— Karman, twoje zdrowie! Twoje zdrowie po raz pierwszy!
— Nie, nie — sprzeciwia się Karman. Ale pije, potem łapie w garść ogórek i odgryza wielki kawał.
— Chłopy! — krzyczy podnosząc się. Usta są nieruchawe, jakby zamarznięte. — Kochane chłopy... Wasze zdrowie!
— Zdrowie! — odkrzykują tamci.
„Kochane chłopy, swoje chłopy”. — Zdrowie! — wrzeszczy. Cały świat łagodnie spływa w dół. Świat gwarny, ciepły i wesoły...
Aż nagle robi się cicho; Karman przez siłę otwiera oczy. Wszędzie naokół twarze, czerwone, wirujące gęby — i ręce napięte, dygoczące, ku niemu wymierzone, ręce Gąsiorka.
— Ludzie — słyszy i widzi tę Gąsiorkową gębę jak nie domknięta komoda. — Patrzcie, ludzie, udusiłbym go, własnymi rękami udusiłbym.
Karman patrzy na te ręce, spęczniałe, ogromne. — Za te cztery lata udusiłbym... Ale nie mogę mu dać w mordę nawet, taki to i po śmierci by człowieka zgnoił... Ale żarł moją kiełbasę i pił moją wódkę... Mogę mu teraz choć w gębę napluć...
Karman opiera się rękami o ławkę, usiłuje wstać.
— Gąsiorek. Dydus — mówi. Czka mu się kwaśno dynią. — Ja przecież nic! Nic! Tylko prawdę! Przecież to wyście byli... wyście spalili... A czy tamten to już nie człowiek... że kocia wiara? Nie ma żyć? Gąsiorek, Dydus...
Otwiera oczy i znów widzi te ręce, zbliżające się ku niemu coraz bardziej.
I
Z rozbiegu buchnął w bruzdę; leżał przyciszając oddech.
Po zajęczemu uniósł głowę, ostrożnie rozsunął giętkie łodygi żyta. Nie było nic widać, przestraszył się, podpełzł na brzuchu.
Dziewczyna była o cztery kroki, przeraził się, że dojrzy go lub usłyszy. Znów przypadł twarzą do parzącego piachu, ale uniósł się zaraz.
Dziewczyna stała z zadartą głową, przymrużonymi oczyma, patrzyła w górę i grabiami łowiła czereśniową gałąź. Gałąź otrząsała się ruchem nerwowym i krótkim.
Krew szarpała nim, zmuszał się do bezruchu. Obmacywał jej nogi, szare od kurzu stopy, łydki kanciaste od napiętych mięśni, miękko okrągłe kolana. Ślizgał się po udach, gładkich i gorących w jego myśli, bo podciągnięta spódnica odsłaniała ich jasny rąbek tylko. Kurcz zwierał mu zęby, gdy pełzł ręką po jej brzuchu, wypukłym i twardym. Gniótł jej piersi, gryzł usta, ciemne od krwi, darł zrudziałe od słońca włosy. Suchy piach skrzypiał w dłoniach.
Dziewczyna odrzuciła grabie i śpiesznie szarpała czereśnie do rozpostartego fartucha, chwytała je ustami, łyskały jej zwilżone sokiem wargi.
Wiedział, że trzeba podczołgać się jeszcze krok, ale zerwał się i skoczył. Wylądował pół kroku za blisko, w rowie. Podnosząc się, złapał dziewczynę za kolano, sunął dłonią wyżej.
Pisnęła, puściła gałąź, walnęła go pięścią w twarz. Zakiełbiło mu się we łbie, zsunął się na dno rowu. Nie zdążył się podnieść, wrzasnęła:
— Żeby tak cię wszyscy diabli pomacali! Żebyś tak jeszcze dziś zgarbaciał! Zachciało mu się! Łachudra!
Stanął w rowie i gdy tak krzyczała, wyjął z kieszeni słoneczne okulary i powoli wkładał je na nos. Zapomniała mówić, gdy to zobaczyła.
— Żebyś tak wiedziała, co stąd widać — poinformował ją wtedy.
— Widać! — wrzasnęła chrypiąc ze złości. — Akurat, co ci z tego przyjdzie, że widać. O, masz! — zawirowała spódnicą. — Ale się najadł.
— Nadajesz się — zaopiniował. — Zresztą to i z wierzchu widać, bez reklamy.
Klnąc schyliła się po grabie; wtedy wyskoczył i obłapił ją z tyłu. Pozbyła się go jednym szarpnięciem, parsknąwszy śmiechem, poszła sobie.
Patrzył za nią zmiażdżony. Rozłożyła ręce na stylisku opartych o kark grabi i szła sobie powoli, leniwie kołysząc kuprem i biodrami, miękko przeginając się w pasie.
II
Wydawało się, że będzie coś nowego, ale zaraz stało się nudno.
Wszystko było wiadome.
Aleja czereśniowa ciągnie się dwa kilometry; pośrodku jej, na wzgórzu, stoi buda, gdzie można się wyspać; dalej jest zakręt, tam najwięcej kradną; chłopaki ze wsi przychodzą wieczorami, złodzieje nad ranem.
Wszystko jest wiadome.
Baby, roztrząsające siano na łąkach, mają czerwone nogi i białe chustki, nasunięte na oczy. W słoneczne południa na dalekim widnokręgu widać piaszczyste wzgórza, porosłe rzadkimi jałowcami. Na najwyższym z nich stoi drewniana kapliczka, też podobna do jałowca.
O dwunastej dzieciaki pędzą krowy; o czwartej jadą wozy z cegłą. Zaś gdy jedzie autobus, jest szósta rano albo szósta po południu. Kiedy wozami jadą baby opatulone w wielkie chusty, pędzą rowery, brzegiem rowu mężczyźni prowadzą jałówki, jest dzień targowy. Wszystko jest wiadome; cały świat jest wiadomy.
Sokora sypiał z tego wszystkiego. Gdy zaczynało zmierzchać, właził do budy na wzgórzu, zjadał kawał chleba ze smalcem i walił się na swoje wyro. Zasypiał zaraz, budził się o jedenastej następnego dnia: spać to on już umiał. Spałby pewnie jeszcze dłużej, gdyby nie skwar, już przed południem twardy jak podeszwa. Wyłaził, rad nierad, walił się pod co rozłożystym drzewem. Podrzemywał, opędzał się mrówkom, od czasu do czasu brał z leżącej obok czapki garstkę czereśni i łykał je razem z pestkami.
Aż raz przyjechał Fryma, dzierżawca alei, prywatna inicjatywa z Olkowic. Wściekł się, kiedy zobaczył obszarpane drzewa. Pomstował długo, ale w końcu na tym tylko poprzestał, zostawił Sokorę na dawnym miejscu; pewnie dlatego, że Sokora niewiele kosztował. Zostawił mu nawet rower, żeby łatwiej mu było uganiać się za złodziejami.
III
Ta dziewczyna podpadła Sokorze.
„To dupa” — wychwalał ją w duchu. Leżał w rowie i przyglądał się przechodzącym szosą dziewuchom. Gęby miały jak kafle, tyłki jak deski i Sokora ni stąd, ni zowąd poczynał im wymyślać. Ale tamta nie pojawiała się i Sokora od nowa począł spać. W piątek znów przyjechał Fryma; ten jak zwykle wiedział więcej niż wszyscy:
— Tu w niedzielę zabawa będzie, to się pilnuj, pomocnika ci przyślę. Przy zabawie kradną najwięcej.
Nim jeszcze Fryma skończył swoją gadkę, Sokora pomyślał sobie, że nici z pilnowania; pójdzie na tę zabawę. Z radości, że spotka tamtą z grabiami, kogoś tam w sobotę złapał na czereśniach i powlókł do Gromadzkiej Rady.
Dał też sobie uprać koszulę i dwie noce spał na spodniach; a że w niedzielę kanty nie były jak należy, dla elegancji przespał dodatkowo ćwierć dnia. Potem umył się w strudze i uczesał na mokro; żałował, że nie ma brylantyny, ale w końcu i bez tego włosy jakoś leżały.
O mało byłoby z tego nic nie wyszło, bo zaczęło się chmurzyć, a zabawa miała być na łące; nie zjawiał się też pomocnik, co zresztą było najmniejszą biedą. Ale w końcu zabawę przeniesiono do świetlicy, a i pomocnik też przyjechał. Sokora obklął go, marynarkę zarzucił na plecy i poszedł.
Za wstęp płaciło się przy wejściu. Kasjer, wąsacz w czapce straży pożarnej, wydawał resztę z pięćdziesiątki, Sokora tymczasem rozglądał się po sali.
Pośrodku kłębili się tańczący. Pod ścianą, od strony drzwi, tłoczyły się stare kobiety; przyglądające się tańczącym i poszeptujące między sobą. Po drugiej stronie tłum mężczyzn oblegał bufet, a miejscowe znakomitości obcałowywały przy stolikach jakieś interesy.
Sokora zgarnął resztę pieniędzy i począł przepychać się w stronę bufetu. Kupił paczkę „Żeglarzy” i przystanąwszy pod ścianą, zapalił.
„Twardo będzie” — pomyślał sobie. — No, niech! — krzyknął, bo zauważył pod ścianą kilka twarzy uśmiechających się z głupkowatym zadowoleniem. Baby spod ściany trącały się łokciami i poszeptywały, wskazując go sobie brodami.
„No, dobra” — powiedział sobie. Rzucił nie dopalonego papierosa i znów przepchał się do bufetu. Wziął ćwiartkę czystej i wypił ją dwoma haustami wprost z butelki.
Wyszedł na środek sali, pusty teraz, gdy orkiestra nie grała, i poszedł ku dziewczętom, stłoczonym pod oknem. Tamtej pomiędzy nimi nie było. Sokora poszedł wzdłuż stołów. Odnalazł ją przy jednym. Siedziała pośród starszych mężczyzn i kobiet, sztywnych i namaszczonych. Miała czerwoną, połyskującą twarz, piła widać. Obok niej siedział młody łysek, usiłował objąć ją wpół, odtrącała jego rękę.
— Fajno — mruknął Sokora, poszedł ku muzykantom. Mieli właśnie zacząć grać, ale zobaczywszy go, odłożyli instrumenty.
— Coś od ściany do ściany, panowie muzyka! — zarządził.
Zagrali polkę. Sokora ukłonił się tamtej przez stół. Patrzyła na niego z uśmieszkiem.
— No — warknął Sokora.
Podniosła się.
— Nie przyszłaś — syknął.
Wydęła usta:
— Po co? Żebyś mnie do sołtysa zaprowadził?
Objął ją mocno, szarpnął w taniec. Poczęli wirować szybko, szybko, co chwila potrącając kogoś w rozpędzie i nie zauważając tego. Ludziom poczęły się wysnuwać z głów, brzuchów, rąk niezliczone białe nici i owijać się wokół nich jak wokół szpulek.
— Twardziocha jesteś! — krzyknął jej.
Orkiestra przestała już grać; dziewczyna chciała odejść, złapał ją za ręce.
— Gdzie idziesz? Podobasz mi się.
— A ty mnie nie.
— Nie szkodzi. Spodobam się potem.
— Takiś pewny? Jak się za ciebie zaraz wezmę, to własnej matce przestaniesz się podobać.
— Ja? Niech no który... Orkiestra!
Muzykanci usłuchali.
— Co to za kocur kręci się koło ciebie?
— Dużo ci do tego?
— Mnie, jak mnie, ale jemu. Dokształcę go, jak się nie odwali.
— Co byście nie powiedzieli, patrzcie! — dziwiła się szyderczo.
Nagle ktoś trącił go w plecy. Dziewczyna zaśmiała się.
— No, widzisz, dopraszają się do ciebie. Wiej.
— Ano, zobaczy się.
— Wiej, mówię ci. Uciekaj! — szarpnęła go za rękę. — Zakatrupią cię, uciekaj!
— Ba, a przyjdziesz?
— Uciekaj, mówię ci, uciekaj.
— A gówno. Przyjdziesz?
Orkiestra przestała nagle grać; kątem oka Sokora zobaczył, jak wodzirej chowa skrzypce do futerału.
Przed Sokorą stał tęgi drągal w kraciastej koszuli z podwiniętymi rękawami. Pochylił się nad Sokorą i położył mu ręce na ramionach.
— Łapki, przyjacielu — łagodnie rzekł mu Sokora.
— Że co? — chichnął drągal. Wokół niego buchnął śmiech. Zdjął rękę z ramienia Sokory i zamierzył się, ale w tej chwili Sokora odskoczył, skurczył się, buchnął go głową, w brzuch i uskoczył w bok. Potoczył się, oparł o filar. Odwrócił się natychmiast, ktoś go trzasnął w zęby. Zamachnął się na oślep pięścią. Ktoś wrzasnął: więc dobrze. Otrzeźwiał. W czyjejś ręce błysnęła butelka, wyszarpnął ją i walnął nią w naftową lampę. W ciemności skoczył szczupakiem ku drzwiom, zwalił kogoś z nóg, przejechał się po czyimś brzuchu, wyskoczył na dwór, ile siły ruszył w stronę swojej budy. Gnali za nim; nie umiał sobie powiedzieć, ilu ich było, ale było wielu. Wrzeszczeli z początku, potem słyszał już tylko ich zdyszane oddechy.
„Kijowo” — myślało mu się. Schylił się po jakiś kamień, rzucił nim w biegnących. Ktoś zakrzyczał, inni zajazgotali wściekle. Coś zafurczało w powietrzu. Nawet nie poczuł bólu, spotniał tylko i osłabł jak w rzymskiej łaźni. Ułomek sztachety przez sekundę tkwił w udzie, potem omsknął się na ziemię. Ostatkiem sił uskoczył w bok, w zboże. Słaniał się, mokre żyto kleiło się do kolan, chlastało rozpaloną twarz.
Tamci biegli jego śladem; naokół świstały kamienie i plaskały sztachety.
„Koniec” — pomyślał. Wypadł na jakąś miedzę i pędził pojękując. Potem już tylko szedł, zrywając się od czasu do czasu do biegu. Biegł tak długo i nie zauważył nawet chwili, w której pozostał sam.
IV
Milcząc leżeli obok siebie.
Nadchodził deszcz, szumiał, jakby cicho nadjeżdżała ciężarówka. Gdzieś daleko pogrzmiewało niemowlęco.
Leniwie gładził jej uda, brzuch, gdzie skóra była jak miękka trawa, piersi ostre i wypukłe jak różki młodej kozy.
— Baba z ciebie — powiedział. Nie odpowiedziała. Po chwili odsunęła się, domyślił się, że się ubiera.
— Dokąd? — zapytał. Odszukał ją w ciemności i z powrotem przyciągnął do siebie.
— Zimno — mruknęła — i wstyd.
— Już po wstydzie — zaśmiał się i klepnął ją w udo.
— Jakiś to ty — powiedziała nieokreślenie.
Pojął to pochwalnie:
— Ba! Pewnie. W niejednym miejscu się było, robi się, co chce. Chcę — leżę do góry brzuchem, a jak chcę, to jadę na koniec świata. Jak się chce. Tam też byłem.
— E — zwątpiła. — Tam?
— A co ty myślisz? Mówię ci przecież, jaki jestem: chcę, to robię to, a jak chcę — to robię tamto.
— Ale przecież strzegą.
— Pewnie, i to jeszcze jak! Ale powiedz sama, gdzie to ja się nie dostanę? Jeszcze jak się ma takiego kumpla, że tylko z nim o północy na cmentarz... To wtedy w maju było, księżyc świeci — a my nic! Twardo... I mówię ci, ani drgnęli, takeśmy fajnie to zrobili. Odpoczęliśmy sobie trochę po tamtej stronie — i dalej marsz! Najgorzej to było z gadaniem... Ale nic, jak się jeść chciało, to my nic, tylko do chałupy — a tam nie takie chałupy, ho ho! — i nic, tylko „essen”. A oni gęby rozdziawiają i mówią: „Was? Essen?” A my nic, tylko „essen”. Dawali nam jak diabli. Dopiero na końcu nas capnęli.
— Capnęli?
— No, na tej drugiej granicy... Do mamra wsypali.
— A jak tam było, za granicą?
— Kiedy ci mówię, na granicy nas capnęli. A przedtem to było jak u nas, może tam trochę inaczej...
— A... — rozczarowała się.
— A jak będę chciał, to pójdę sobie i tam. Zawsze robię to, co chcę.
— Lepiej nie chodź.
— Czemu?
— A tak...
— Ech, ty — krzyknął i połaskotał ją.
— Ale ja muszę już iść.
Słońce nie wzeszło jeszcze, powietrze jest chłodne i szare, ale mrok taje z każdą sekundą. Na drutach telegraficznych wisi rosa drobna jak ziarenka pszenicy. Daleki las rysuje się wyraźnie jak deseń mrozu na szybie, wiatr ostro pachnie świeżo rozkwitłym głogiem. Szeleszczą skrzydłami wrony, chmarą krążące nad czereśniami.
— Fajno jest — powiada Sokora.
Do wielkiej puszki po marmoladzie kładzie pecynkę karbidu, zamyka ją szczelnie, przez dziurkę wlewa odrobinę wody, po chwili przykłada do dziurki zapaloną zapałkę. Dekiel z hukiem wylatuje w powietrze. Chmara wron zrywa się z czereśni.
— Fajno jest — powiada Sokora.
— To ja już chyba pójdę — mówi dziewczyna szeptem i poczyna biec miedzą.
— Przyjdziesz! — krzyczy Sokora i śmieje się głośno.
V
Odtąd byli ze sobą każdą noc. Przychodziła o północy, zmęczona, pachnąca sianem i mlekiem. Nie śpiąc prawie, leżeli do świtu. Sokora zwykle coś gadał.
O tym, jak w więzieniu siedział. O tym, jak to w kopalni robił. Albo jak na statek chciał się dostać, ale go nie puścili, więc w stoczni pracował. Jak odechciało mu się morza i do matki przywędrował sobie na wywczasy.
— Jakiś ty — szeptała, a on jeszcze więcej mówił.
Czasami jeździł rowerem. Dynamo burczało jak rój chrabąszczy, łagodnie szumiały opony, Staśka śmiała się cicho.
Nocy im brakowało, przylatywała w południe; chodzili w zboże, tarzali się po miedzach, w gorącym piachu, spotniali, pokąsani przez mrówki. Pięć razy na dzień jeździła teraz do sklepu po sprawunki, jechała jak wiatr, udawała, że go nie poznaje, uśmiechała się do niego ustami, rozdygotanymi piersiami, śmigiem nóg.
Ściągał ją, skoro tylko się udawało, z roweru, szli w zboże. Wszyscy już o tym wiedzieli; chłopaki ze wsi, przejeżdżający rowerami, ze śmiechem pozdrawiali go od niej, a stare baby patrzyły na niego ze zgrozą.
Sokora z pogardą strzykał śliną.
A Stacha coraz częściej przychodziła posiniaczona.
— Oj, jak tata biją... Wiedzą wszystko.
— Chcesz, dam w mordę i będzie spokój.
— Oj, co ty, no, co ty? I tak jest dobrze, wszystko jest dobrze.
Sokora wzruszał ramionami i wszystko było dobrze.
Któregoś popołudnia leżał jak zwykle w cieniu i łykał czereśnie z pestkami, bo nie chciało mu się ich wypluwać. Patrzył, jak szosą szedł samotny człowiek; spod jego laski podnosiły się tumany kurzu. Człowiek był chudy i miał wielkie, miotlaste wąsy. Sokora chciał już coś uszczypliwego krzyknąć, ale zauważył, że wąsaty idzie w jego stronę.
— Coś ty z nią zrobił? — krzyknął przystając. — Co?
— Nie denerwuj się, stary — rzekł Sokora. — Spaliłaby się i jaki pożytek?
— Łeb rozwalę — krzyknął wąsaty. — Łeb rozwalę!
— Dalibyście lepiej zapalić — rzekł Sokora.
Stary wyrzucił z kieszeni jednego papierosa i przysiadł w rowie obok Sokory.
— Chłopie kochany — powiedział. — Rób ty sobie, co chcesz, ale zostaw mi dziewuchę. Masz tam swoje, ona nie dla ciebie.
— Gadanie — mruknął Sokora.
Wąsaty zapalił nowego papierosa, potem przywołał któregoś z chłopaków, kręcących się po szosie na rowerze, i posłał do spółdzielni po ćwiartkę.
Kiedy już pociągali, stary rzekł:
— Ja to bym nie pomyślał, żeś ty taki. Czy to aby jedna tylko cię chce? Bo to ja za chłopaka...
— Akurat coś wy tam wiecie...
— No, mów ta sobie, co chcesz, ale chłopaki się nabijają.
— Phi, tam! Chcecie, to o pół litra: jutro na tym miejscu — Sokora uderzył pięścią o ziemię — będzie nowa!
— No...
Ścisnęli sobie ręce, a potem stary Staśki poszedł, tyle że na koniec jeszcze jedną ćwiartkę postawił.
Wieczorem przyszła Staśka.
— Czego chcesz? — powiedział Sokora. — Czego, no?
— Bronek! — powiedziała z przestrachem.
— Nie chce mi się, no, wiesz? Nie chce mi się — krzyknął i wybuchnął śmiechem.
Odwróciła się i pobiegła miedzą. Popatrzył za nią, a potem wlazł do budy i chciał spać; ale nie spało się. Za to kiedy zasnął, to spał aż za południe, a i potem nie chciało mu się wyleźć z budy.
Wieczorem obudził go Fryma. Kazał mu się wynosić. Sokora zachichotał, związał koszulę w węzełek i poszedł szosą ku miasteczku. Kiedy był już na pagórku, odwrócił się, popatrzył na wieś i czereśnie. Patrzył długo, bo zdawało mu się, że coś tam zapomniał. Przeszukał kieszenie, ale niczego nie brakowało. Ruszył dalej.
Moje sądy sprawują inni, mojej kobiety imają się inni, moje życie żyją inni — myślał, zębami, rękami, nogami wcapierzony w pierzynę, rozparzoną jego ciałem, pachnącą pleśnią i zbutwieliną. — Aby moje strapienia mi się ostały — myślał. — Jakby z octu scedził kto najmocniej gorzkie, jakby z ziarnka piołunu wyłuskał najbardziej piołunowe jądro...
Motory salwą strzeliły za oknem. Podźwignął się, potem, zapadając z powrotem w wilgotną gorącość pierzyny, widział jeszcze skrawkiem oka, jak mijają furtkę i zaraz za nią ruszają pełnym gazem.
— Nie! — powiedział, tak samo niepotrzebnie, jak wtedy, gdy stali przy drzwiach, nie siadali: — mowę — mówili — mamy krótką, nie warto. — Mowę mieli krótką, stali i czekali na niego; jego mowa była też krótka.
— Nie. Nie pojadę nigdzie. Nie macie jechać. Nie.
Taka była jego mowa, jasna, krótka, ale oni stali ciągle, jakby jeszcze nic im nie powiedział, chociaż przecież wysłowił się ze wszystkiego, co miał do powiedzenia; stali i wiedział, że powinien powiedzieć tak, żeby zrozumieli wszystko do końca i od razu. Zaczął myśleć o tym słowie, które należało powiedzieć, nie znajdował go; więc może, myślał sobie dalej, to, co należało powiedzieć, nie do powiedzenia, a może też i nie do pomyślenia i zrozumienia było.
— Nie — mruknął po tym, jak tak długo stał i myślał, a oni tak samo stali i czekali. Ale to aby umiał im powiedzieć, nie, słowo, jakie mówi się małemu dziecku, choć i do niego lepiej tak się nie odzywać. Tamci jeszcze postali i zaczęli, Henio Klej zaczął od początku, jakby pomyślało im się, że to, co powiedzieli przedtem, on nie całkiem dosłyszał albo nawet wcale to do niego nie doszło i przez to mówił to „nie”, a potem jeszcze raz, po namyśle, „nie”.
— Grzyb, jakbyś nie był chłop z jajami, tak się do sprawy dobierasz. Takiemu kasprusiowi się dać, takiemu kopyślawemu, że też ta ci nie wstyd. Jakbyś to nie wiedział, gdzie są, że tu zaraz są. Strach samemu ci iść — z nami idź, po to my i przyszli do ciebie. Janusz „Jawę” ma jak byka, z koszem, za dwadzieścia minut będziemy w mieście, z powrotem też za dwadzieścia. No, Grzyb.
— Nie — powiedział, jak jeszcze raz cierpliwie posłuchał tego i jeszcze raz, ile mógł, się zastanowił, choć od początku tego zastanawiania wiedział, że ile by nie myślał, to i tak powie — nie, choć jak tak myślał, to równocześnie wydawało mu się niepojęte i dziwował się sobie i temu, że tak umie mówić „nie”, i już może zawczasu wiedzieć to, że po minucie czy dwu to właśnie słowo wypowie.
— Grzyb, to my sami pojedziemy — powiedział Henio Klej. — Śmieją się wszędzie, na zabawie się śmieją. „To z waszej wsi — pytają — ten Grzyb?” I się śmieją. Sami pojedziemy.
— Nie! — krzyknął, w nim krzyknęło, wystraszył się tak, jak wtedy, gdy był brzdącem całkiem małym i pierwszy raz zobaczył kominiarza, którym przedtem wszyscy go straszyli. Henio Klej popatrzył, palcem prztyknął w swój zielony baniak.
— Nie ma co, chłopaki, lecimy.
Nie powiedział już nic, choć wiedział, że zrobią tak, jak mówią, i bał się tego; ale i wiedział, że mówić nie ma co, bo i tak nie ścierpią, pojadą. On sam by pojechał, gdyby to chodziło o kogo innego, pojechałby i wtedy, gdyby to chodziło o niego — innego, takiego, jakim był, a jakim być przestał, a może w ogóle nigdy nie był, skoro teraz był całkiem kim innym.
Obejrzał się na zegar; minęło pięć minut i tamci ujechali jakie ćwierć drogi, jeśli wszystkim silniki grają jak należy i jeśli nie jadą powoli, gadając o nim, próbując skapować się, czemu nie chce, palcem nawet nie ruszył od dwóch miesięcy, od czasu, jak to się stało.
— Zdziadział — woła Franek Biegański.
— Zepsiał — przydaje Franek Sokołów.
— Jakby chłopu co zadali.
— Jak tamta pokraka do domu mu wlazła, tak poszło.
Wsadził rękę do kieszeni, wyłuskał zgniecioną paczkę papierosów, wyciągnął jednego, wygładził w palcach, zapalił, ciągnął długo, czadził się dymem.
...wiodło im się nieźle, żeby Boga i ludzi nie obrażać, całkiem nawet dobrze. Ziemi nie mieli wiele, ale on, Grzyb, ręce miał do wszystkiego, a już do motorów taki szwung, że byle który mechanik z miasta nie mógł się z nim łatwo mierzyć. Przegadać go tam mógł, nigdy Grzyb gadatliwy nie był, jak co się w motorze nazywa, nie wiedział, ale jak już rękę przyłożył, to do tego właśnie, do czego było trzeba. Dawno jeszcze, przedtem, nim ludziom we wsi śniło się o takich rzeczach, starą młocarnię kupił, klamota takiego, że dwa razy się po drodze rozwalał, nim go do wsi dowieźli. Ludzie śmieli się jak na jasełkach, kiedy diabeł złą duszę do piekła bierze, a on, Grzyb, nie mówił ani słowa, za reperację się wziął i taką maszynę z tego klamota zrobił, że potem młócił nią w całej wsi. Kupił potem psim swędem traktor, starego Lanza, części do niego pozbierał z całego świata i znów maszyna chodziła.
Tak było, aż jednego dnia Okrop zagadnął go pod kościołem. Chłopa tego zawsze żałował — zaczął budować dom — to zaraz kobieta zmarła na suchoty, potem najstarszemu chłopakowi coś się w nogi stało, w te pędy zabrali go do szpitala, nie był nawet na pogrzebie matki. Lat parę od tego czasu minęło, ale jemu, Grzybowi, stale było szkoda tego chłopa; nawet za młockę od niego nie tę cenę brał, miał do niego miękkie serce.
— Słuchaj, Grzyb — powiedział mu wtedy Okrop pod kościołem. — Puścili mojego ze szpitala, całkiem zdrowy łobuz, tyle że o krykach. Przez to nie pociecha z niego u mnie w gospodarce, za pługiem ci nie pójdzie, ledwie krowę wydoi, a co to za robota dla takiego chłopa? A do maszyn, motorów ma ciąg. „Konie byś sprzedał, traktor kupił, ojciec” — powiada mi raz. To mi tak do głowy przyszło, że może byś ty, Grzyb, do siebie na pomocnika go wziął...
— Co ta ja — zakłopotał się wtedy Grzyb.
— Płacić ta mu nie trzeba, jeszcze ci dopłacę, jakby już do tego przyszło. Pomagier ci się przyda, Grzyb, zawsze co popchnie, niepodobna, żeby się nie przydał, do maszyn ma ciąg...
Zgodził się wtedy, a potem kobiecie w domu bał się powiedzieć o tej ugodzie, wszystko wyszło dopiero drugiego dnia, jak ten Okropów przyszedł. Skoro świt przyszedł, ledwo Grzyb wstał i na podwórko wyszedł, już go widział idącego. Poznał go po krykach, a potem, jak był bliżej, po głowie, całą ją miał w strączkach, w lokach, to już było u Okropów w rodzinie. Tylko stary wyliniał ze zmartwiochy.
Ręce miał chłopak jak te włosy, miękkie, wiedzieć mógł tylko sam Bóg, co robić można takimi rękami. Bo nie pchać ich w motor albo łapać się za jakie ślusarzenie. Grzebał wtedy właśnie Grzyb przy Zetorku coś, posadził tego Okropów Wojtka na gnatku do rąbania drzewa i kazał mu się przyglądać. Usłuchany był, siadł, ale nie wytrzymał długo, polazł do maszyny, do wszystkiego przykładał te swoje ręce spod pierzyny. Dużo tam z tego wszystkiego nie rozumiał, ale pchał się, czasami nawet z tego wszystkiego zapominał o swoich krykach, gębą w piach grzmocił, tak traktor obiegał. Cug miał, widać było, że podchodzić będzie do roboty, nawet z tymi swoimi kulasami.
Do późna wtedy, tamtego dnia, robili, a następnego Wojtek znów o świcie przyleciał, akuratnie.
Z płóciennego woreczka z twarogiem, przywieszonego do kulki szuflady od stołu, skapywała do wiadra serwatka. Cykanie ustało, Grzyb zataił oddech: to było, jakby przerwało się coś ogromnie ważnego. Czekał, podźwignąwszy się, niewygodnie wpółleżąc na biodrze, ciało przez tę niewygodę też brało udział w czekaniu.
Gnali teraz szosą przez las i nie widzieli nic, ani lasu, ani siebie, ani nawet szosy, chyba że przeleciała im przed nosem wiewiórka, nie, wiewiórka nie, zgnietliby ją w pędzie, rogacz jaki albo sarna, co dwoma wysokimi skokami przesadza drogę. Zatrzymują się, zwierzę wytrąca ich z jazdy głupiej, na jaką puszczają się chłopaki tak głupie, jak Henio Klej i jego kumple, jeszcze głupsi, tacy, co to nawet na zabawie nie wiedzą, komu trzeba w mordę i dopytują się o to Henia Kleja.
— Patrzcie ją, no! — z uznaniem spluwa Henio Klej.
— Ma ten skok.
— Niejeden będzie miał dzisiaj jeszcze lepszy skok.
Tak gadają i zapalają papierosy, i jeszcze o tych skokach. I jeszcze mówią, że niedołęga, bez jaj, zdziadziało mu się ze szczętem. Pomału znów ruszą...
Serwatka cyknęła nagląco, śpiesznie. Odetchnął, szeroko rozwalił się na łóżku.
Kobieta obchodziła go z początku z daleka, patrzyła, jak na swoich krykach skacze dookoła, wali się, jak zwykle, na gębę, potknąwszy się o jakiś kawał drzewa, mutrę rzuconą w trawę, wstaje zaraz, śmieje się na cały głos, że tak na gębę grzmotnął, śmieje się, jakby to koziołkował w cyrku.
— Biedota chłopak — powiedziała raz wieczorem.
— Robotny — powiedział on, Grzyb.
— Ano, musi się takie za coś w życiu chwytać.
Tak wtedy gadali i potem też nie więcej; tyle że kobieta, jak roboty mieli dużo, wołała go na obiad, żeby nie musiał przez całą wieś lecieć do ojca na te kartofle z polewką. Jedli, a kopyślawy opowiadał kobiecie, jak to było, jak leżał w szpitalu. Fajnie było, opowiadał, kobieta śmiała się, powiedziała:
— Ta zaś tak słodko nie musiało ci być, nie.
A Wojtek powiedział:
— Ale teraz jest.
Kobieta zapytała:
— Od czego ci tak słodko — a chłopak nie odpowiedział.
Tyle było mowy albo tyle tylko z tej mowy pamiętał. Potem chłopak już częściej zostawał na obiedzie, bo kobieta mówiła, że nie warto, żeby na swoich krykach kuśtykał do ojca na te kartofle z polewką. Tak mówiła kobieta, a on się nie sprzeciwiał, bo to, co chłopak robił, warte było jedzenia, które kobieta przyrządzała pomiędzy jedną jaką swoją robotą i drugą.
Robotny był; nie było co przy maszynach majsterkować, to drzewo rąbał, co tam zresztą pod rękę podeszło, popychał, raz nawet, pamiętał, wziął się za obieranie kartofli. Robił jak najęty, jak to się mówi; to i obiad mu się należał. Chętnie go zresztą widzieli, gęba mu się nie zamykała przy najlepszym jedzeniu, gadał a gadał, nie o szpitalu, to o czym innym, kobieta śmiała się, on sam się uśmiechał.
Doszedł go szum motoru, poderwał się ku oknu. Motor pędził ostro, nie dojrzał już motocyklisty, mignęła mu tylko dziewucha na tylnym siedzeniu, cała w kolisku halek i spódnic.
Wjeżdżali do miasta. Szlaban był zamknięty, więc pociskając klaksony czekali, aż przesunie się długi pociąg towarowy. Szlaban unosi się, jadą ławą, uliczka nie mieści ich, niektórzy zatrzymują się, ciągną z tyłu. Motory grzechoczą ogłuszająco, miastowi ciekawie podchodzą do okien, mężczyźni, kobiety, dziewuchy. Jadą, wysoko unosząc głowy w kolorowych baniakach, śmieją się, mówią coś do siebie, przekrzykują jazgot maszyn. Na pełnym gazie okrążają Kurzy Rynek, przystają przy budce z piwem. Gaszą motory, zdejmują kaski. Oparci o parapet budki piją porter małymi łykami, nie mówią nic. Chyba że któryś zapyta:
— Gdzie to... wiesz?
— Ehe... — powiada Henio Klej.
Ścienny zegar wykwakuje godzinę czwartą.
Tak było. Aż jednego dnia, kiedy młócili u Kalichów, zaczął szwankować pas transmisyjny. Poszedł wtedy Wojtek po drugi i nie wracał. Wściekły, siadł na rower i pojechał za nim. Na podwórku go nie było. Wszedł do izby, w piecu palił się ogień, bulgotała woda w wielkim saganie z kartoflami dla świń, kobiety nie było. Zawołał, nic.
Przystawił sobie drabinę do szczytu stodoły i wszedł na stryszek, gdzieś na sianie musiał leżeć ten zapasowy pas. Znalazł go, rozplątywał, potem zaczął zwijać. Machając tak rękami, patrzył z góry na gumno, potem na sąsiek. Kiedy zauważył, mało co, a byłby skoczył. Wyszarpnął z siana jakiś drąg, miał już śmignąć nim — ale stał, nie krzyknął nawet, stał i patrzył w oszołomieniu i ogłupieniu na tych dwoje na dole, swoją kobietę i tego chłopaka, którego wziął do swojego domu i swojej roboty. Patrzył na niego, pokrakę, jego uschnięte nogi pomiędzy pękatymi girami jego kobiety, i te dwie kryki, które ześlizgiwały się ze snopka. Patrzył, a potem cicho zszedł po drabinie, siadł na rower, uciekł. Robił wszystko swoje, a kiedy chłopak wrócił, dalej robił, nie umiał mu słowa powiedzieć, więc jeszcze bardziej robił. Nie żeby nic nie miał do powiedzenia, ale że powiedzieć nie umiał.
Schylił się i spod łóżka wyciągnął żelazko. Wieko otwarło się i ze środka sypnął się popiół. Zatrzasnął je i z wściekłością wepchnął z powrotem, z takim rozmachem, że aż grzmotnęło o ścianę. Słyszał potem osypujący się tynk.
— Tu — mówi Henio Klej. Hamują nagle, motory zarzucają. Zsiadają i wąską furtką kolejno wchodzą na budowę. Kurduplasty stróż wyłazi z budki, gada coś, wymachuje rękami. Henio Klej do niego z góry:
— Gdzie tu ten kopyślawy?
— Tam — pokazuje ten kurdupel i uspokaja się, nie idzie dalej za nimi. Podchodzą do drzwi baraku, który im wskazał, stoją chwilę, potem Henio Klej otwiera drzwi.
Tamci są w izbie, w której prócz nich niewiele co jest, stół, łóżko, na którym leżą łachy, bo szafy już nie ma. Tak że właściwie to naprawdę oni dwoje tylko są w izbie: żadne z nich nie mówi nic, oboje wstają, patrzą na wchodzących, patrzą i nie rozumieją, choć właściwie rozumieją wszystko, ale strach im pojąć do końca.
Wyłuskany z paczki papieros wysuwa mu się spomiędzy palców na ziemię. Schyla się po niego; palce napotykają na drzazgi podłogi. Wyciąga z kieszeni innego papierosa.
Nocą leżeli w łóżku w milczeniu. Myślał ciągle o tym, co sobie postanowił. Aż zwalił się na nią bez słowa, nie umiałby zresztą powiedzieć nic, gdyby nawet chciał, obmacywał jej ciało drapieżnie, ale i rozważnie, z dociekliwością człowieka, który musi wiedzieć.
Leżał potem obok niej, jakoś szczęśliwy, jakoś równocześnie nieszczęśliwy, bezradny zupełnie i ostatecznie. Nie zrobi nic, wiedział. Cokolwiek się stanie, nie zrobi nic; z tego powodu był nieszczęśliwy. Ale wiedział też, że to stało się poza jego władzą, poza obszarem, który był w jego zasięgu: o tyle był szczęśliwy. Leżał tak, myśląc, a potem, gdy już to wszystko pomyślał, przyszło mu do głowy pytanie, jak to się stało, że ON mógł tak pomyśleć. Że mógł uwolnić tę kobietę od wszelkiej winy na mocy czegoś, co nie tylko nie było prawem, ale nawet myślą dowiedzioną do końca, mdłym ledwie jej przeczuciem; i że on, jak ten ostatni, zaniechał wszystkiego, co z pełnym prawem mógł (a i powinien) uczynić: wywlec teraz tę kobietę z łóżka, skopać, wygnać z domu. Do reszty przetrącić tamtemu kulasowi kryki.
Wiedział, nie zrobi tego, nie będzie umiał i mógł, i przejmowała go zgroza i współczucie dla samego siebie. I nie mógł osądzić, czy jest poniżej, czy ponad swoje prawo — tak słaby, że nie może mu sprostać, czy też silny, że może je ominąć: i wiedział, że jest jedno i drugie: ale i tak nie umiał nic uczynić. Patrzył potem codziennie na nich, swoją kobietę i kulawego. I nie mógł. Chciał iść do spowiedzi, ale nie poszedł, wiedział, że potem też nie będzie mógł.
Podniósł się z łóżka, siadł przy stole nad talerzem z resztkami jadła.
Stoją sobie naprzeciw.
— Ty kurwo — mówi Heniek i śmieje się. Jego kumple śmieją się razem z nim.
Ten na krykach robi dwa kroki w przód.
— Odejdźcie stąd, Heniek, odejdźcie stąd. Nie macie tu czego szukać.
— Dobra — powiada Heniek. — Tyle że pójdziemy stąd z tą twoją. Mów jej, żeby szła z nami.
Kobieta patrzy na nich. Nie mówi nic.
— No co? Nie idziesz z nami? Twój chłop chce ci powiedzieć „dzień dobry”.
— Idźcie stąd — krzyczy kulawy. — Wynocha stąd.
Heniek podchodzi do kobiety i dotyka jej ramienia. Kobieta wali go pięścią w gębę.
— Za smarkaty żeś, żebyś miał mi co mówić.
— Do kurw nigdy żem nie był za młody — mówi Heniek, a tamci rechoczą.
Kulawy napina się nagle, jego kryka furkocze w powietrzu i wali się na łeb Heńka. On krzyczy, tamci doskakują do kulasa przez stół, zwalają go na ziemię, grzmocą go pięściami, potem nogami, ucichłego. Zostawiają go tak i biegną do Heńka, który szamoce się z kobietą.
— Zostawcie mnie! — krzyczy ona. — Zostawcie.
Wczepiają się w jej kudły i wyrzucają za drzwi. Nie ucieka; z powrotem drze się do izby. Wykręcają jej ręce i przez podwórze wloką do bramy.
Siedzi przy stole i koniuszkami wskazujących palców usiłuje z obu stron dotknąć brzegu talerza. Nie udaje mu się zgrać ruchów, raz jednym, raz drugim paluchem dziabie w skraj talerza, skorupa przechyla się i dygocze, hula po stole w grzechotliwym tańcu.
Nic im nie powiedział, jemu ani jej, swojej kobiecie. Nie mógł, i to było tak dziwne, ten strach i niemoc, tak sprzeczne z tym, co sobie dotychczas zawsze myślał i kim dotychczas, jak mu się zdawało, był. Kiedy tak patrzył teraz na siebie, zdawał się sobie być podobny któremuś z tych motorów, którym wystarczy odjąć najmniejszą jakąś muterkę, by były na nic. Ale może to tak też nie było: bo nie umiał siebie naprawić, nie umiał nic zrobić nawet wtedy, gdy na stole zamiast obiadu zastał parę słów, nagryzmolonych na torebce od cukru: „Ja żem poszła sobie. Nie pomstuj na mnie.” Pomyślał sobie wtedy o Bogu: że widać on tak chce; ale to nie było tak, wiedział. Było tak, jak on, Grzyb, chciał. I chociaż zawsze był robotnym człowiekiem, teraz czasami, w jakichś sekundach, cieszyło go to, czego nie uczynił, choć to było naprzeciw wszystkiemu naokoło, a już najmocniej przeciw niemu samemu.
Mroczniało. Siedział ciągle przy stole, z łokciami wpartymi w blat. Siedział tak i wtedy, kiedy zagrzechotały i zgasły nagle motory, i potem, kiedy drzwi otworzyły się i na próg opadło coś bezwładnego jak rozwiązany tłumok.
Chrząknął. Chciał coś powiedzieć. Nie umiał.
Bruk tępą, szorstką falą spływa z ryneczku ze staroświecką pompą pośrodku, zatapia kilka uliczek i zaułków pomiędzy koślawymi, omszałymi kamieniczkami i chałupami, rozlewa się szeroko po błotnistym targowisku nad rzeczką. Z powodu tego ryneczku, tego rozszalałego bruku mieszkańcy nazywają swoje osiedle miastem; obcy wsią.
Zbudowana niedawno autostrada rozcina miasteczko na pół jak zgniłe jabłko. Pas asfaltu przechodzi na skos przez rynek, przez miejsce, gdzie niegdyś była pompa. Zamiast niej tuż przy odznaczonym niebieską tablicą przystanku, gdzie dwa razy dziennie zatrzymuje się wielki niebieski autobus, postawiono kiosk. Kiosk jest zielony, maleńki, po brzegi wypełniony stosami skrzynek z piwem i winem. Skrzynki z pustymi butelkami, a także puste skrzynki bez butelek stoją także w wielkich stosach przed kioskiem. Na tych skrzynkach w ładne wieczory przysiadają mężczyźni z miasteczka, najczęściej Adam-klarnecista, kulawy Stasiek, biały Józek, Spasion (który jednakowoż wysiaduje na kamieniu, bo dwa razy skrzynka zarwała się pod nim, a Biśka, która sprzedaje w kiosku, kazała mu za nie płacić) — a także wielu innych, jak na przykład Alojzy, który też gra w orkiestrze, ale na trąbce. Siedzą sobie na skrzynkach, Spasion na swoim kamieniu, każdy z butelką piwa między kolanami, z papierosem w ustach, mówią mało, chyba że akurat któremuś udało się jaką dziewuchę przytentegować, opowiada więc, co i jak, dokładnie, inni słuchają, nie przerywając; odkąd skończyła się robota przy autostradzie, tacy jak oni, co ziemi mają tyle, co na koński paznokieć, czasu mają aż za wiele. Ale kiedy tamten już kończy, odzywa się, na ten przykład, kulawy Stasiek:
— Sikaczyk, Adam, sikaczyk.
Okazja jest, trudno zaprzeczyć, i to nawet okazja na karabin maszynowy z ciężką zagrychą; ale Biśka jest dopiero co po kontroli, ma tylko sikaczyk.
— Moniaków nie ma — broni się jeszcze Adam-klarnecista, choć i tak wie, że nic nie pomoże.
— Już ty, Adam, nie pieprz byle czego — burzy się kulas. — Już ta się wie, ileś w niedzielę na weselu wydmuchał. Jak muzykant nie ma, to już nikt nie ma.
— E ta, e ta — mówi Adam i postukawszy klarnetem o but, podnosi się.
Pociągają kolejno z butelki, popatrują na asfalt, śliski, gładki jak grzbiet krowy, wylizany jęzorem innej krowy.
— Ładny szos — powiada Spasion.
— Ładny — przytwierdza Milusi, rękawem zcierając z podbródka strużkę wina.
Turkocząc, szeleszcząc wplątanymi w koła źdźbłami, nadjeżdża wóz z sianem. Dwie łaciate krowy lezą pomału, stary Kania wlecze się obok, oparty o przednią luśnię.
— Dobry — mruczy na przechodnym. — Fajram?
— Ano, fajram — przytwierdzają.
Z wozu opada wiecheć siana, przyćmiewa refleks zachodu na asfalcie.
— Taki szos paskudzić — z wyrzutem powiada Adam-klarnecista. Przechyla butelkę, gulgocze, odsapuje, do szeroko rozwartych ust wytrząsa ostatnie krople. — Szlus. Który tam się szarpnie, skurwysynki?
— Dobry sikacz nie jest zły — strzyka śliną kulawy Stasiek. Ma szczerbę po przednim zębie, ślina leci daleko.
— Jedzie — mówi Spasion. — Jedzie.
Zza zakrętu wyskakuje samochód. Pędzi szybko, jest już przy nich, migają jakieś sylwetki wewnątrz, potem widać już tylko tył wozu, tabliczkę rejestracyjną, słychać jej cieniutkie wibrowanie. Samochód ukrywa się za domami, zostaje ostry zapach spalin, wysoki, napięty jęk opon.
— Gra — mówi Spasion. — Ale gra! Nie wyciągniesz tak wysoko, Adam.
Adam przykłada ustnik do warg, zaciąga. Nie wychodzi.
— Dech — powiada. — Dechu nie ma. W mieście jak się grało... to był dech.
— Ale — mruczy Alojz powątpiewająco. Nigdy nie grał w mieście.
— Nigdyście nie słyszeli, jak grałem w mieście — pogardliwie mruczy Adam, ale nikt nie odpowiada.
— Wszystkim się podobało... nie takim, jak wy.
— To co? — leniwie pyta Spasion. Przesiada się z kamienia na ziemię, ciśnie go widać.
Adam nie mówi nic.
— Tak sobie kupić traktor — z czym innym wyjeżdża Stasiek kulas.
— Ale — mamrocze Alojz.
— Kupię, bo i co? Kosztuje, bo kosztuje, ale i zysk.
Zaorzesz, zasiejesz, wymłócisz... jakbyś w sześćdziesiąt sześć ciągnął.
Spasion stuka pustą butelką o kamień.
— Postawi tam który?
— Stasiek — typują zgodnie. — Na traktor ma, na winowca też znajdzie. Stasiek — przytwierdzają.
— Nie mam, jej bohu, na swojego kulasa, nie mam, kobieta ostatni grosz zabrała, na ćmik ledwo zostało. Chyba ściepkę.
— Niech tam — przystaje Spasion. Ściąga z głowy czapkę, starą, wysmoloną rogatywkę. — No, Milusi, zrób początek, frajer zawsze pierwszy.
Autostradą przemyka samochód, potem jeszcze jeden.
— Amerykańska maszyna — przyuważa Adam. — Ale pruje, całkiem jak Stasiek...
Rechoczą, tymczasem Spasion przynosi butelkę, odkorkowuje.
— Pociągnij, Adam.
— Można — godzi się klarnecista. Łyka wina, ociera usta wierzchem dłoni, podnosi klarnet do ust.
Słuchają, przytupują. Stasiek kładzie swój drewniany kulas na zdrowej nodze, ściąga nogawkę, laską jak smyczkiem ciągnie po drewnianym kulasie. Inni się śmieją. Żarty zawsze trzymają się kulawego Staśka.
Zza zakrętu wyskakuje samochód, olśniewa ich reflektorami. Adam przestaje grać, odkaszluje.
— Co ta się ci ludzie tak po świecie rozbijają — dziwuje się Milusi. — Siedzieliby na dupie, jak im dobrze.
— Jak się grało w mieście, jeździło się takim — niedbale mruczy Adam.
— Ale.
— Jeździło się, jeździło.
— To czegoś się nie ostał, jak ci dobrze było.
— A bo to zawsze człowiek taki głupi.
— Ale.
— Wrócę, co sobie myślicie, wrócę, myślicie, zostanę tu? — spluwa raz za razem. — Myślicie sobie, tak tu będę siedział i w kółko wam grał? Nie takim będę grał, zobaczycie, skurczybyki. Pojadę do miasta, zaraz pojadę.
— To i jedź — powiada Spasion rozeźlony.
— A co? — wrzeszczy tamten, machając klarnetem. — Pojadę.
Wychodzi na autostradę, staje na środku z rozkrzyżowanymi rękami.
— No, patrzcie, jaki to — mówi biały Józek z podziwem.
Potem, po namyśle, dodaje: — I tak się powieszę.
Nikt nic nie mówi, więc powtarza:
— Zobaczycie, teraz już naprawdę się powieszę.
Wszyscy wiedzą, biały Józek dwa razy się już wieszał, za każdym razem odratowały go jego panny, najstarsze z jego ośmiorga, już dorosłe do zamążpójścia; molestowały go o wyprawy; przez to się wieszał. Ale co tu powiedzieć takiemu, co chce się powiesić? Jak mu przyjdzie, to i tak się powiesi, nikt go nie dopilnuje, chyba tylko jego córy; więc nikt nic nie mówi.
— Zobaczycie — powiada jeszcze raz. Idzie do kiosku, długo grzebie po kieszeniach, przynosi jedną butelkę: tyle tylko ma grosza, inaczej przyniósłby dwie.
Piją po kolei, patrzą na autostradę. Żaden samochód nie jedzie, więc patrzą na Adama-klarnecistę. Stoi tak ciągle, jak stał, i kołysze się na szeroko rozstawionych nogach.
— Pojadę — krzyczy — pojadę!
— Słaby łeb — osądza Spasion. — Pij tu z takim.
W końcu nadjeżdża samochód; jest jeszcze daleko, światła reflektorów błądzą po dachach najwyższych domów. Nikt nic nie mówi, wszyscy słuchają warkotu motoru. Samochód wyskakuje zza zakrętu, strzela reflektorami w Adama-klarnecistę. Adam zrywa się i krzycząc biegnie naprzeciw światłom. Światła odskakują gwałtownie, wpadają na nich, potem gdzieś w bok. Ktoś krzyczy, krzyczy ciągle, jego krzyk cichnie w miarę, jak oddala się samochód. Wszyscy patrzą w tamtą stronę, ale widać tylko te światła umykające, znikające za drugim zakrętem. Potem jest już tylko ciemność.
— Gdzie ta menda? — pyta biały Józek.
Stasiek-kulas wstaje i kuśtyka w stronę autostrady. Po paru chwilach wraca z klarnecistą, miotającym w półzamroczeniu przekleństwa, kładzie go obok kamienia, rzuca klarnet obok.
— Ano tak — powiada Spasion. — Pij tu z takim.
— Zaśpiewam wam, co? — odzywa się Milusi. — Zaśpiewam.
Nie protestują, więc Milusi śpiewa piosenkę, którą zawsze śpiewał. Pieśń, piochnę smętną, o miłości, o dziewczynie, która kochała i tęskniła, a on był daleko, a potem, gdy wrócił — ona była już żoną innego. Śpiewał długo i pięknie, po polsku, a potem to samo po francusku, bo we Francji był i po francusku umie. Nikt nic nie mówi, a gdy Milusi kończy — dalej nikt nic nie mówi.
— Ale się szos zbudowało — powiada w końcu Spasion.
Jest już całkiem ciemno, butelka pusta, ale nigdzie nie chce się iść.
Śpiewy słabną; w spoconych twarzach kobiet mdło lśnią płomyki świec.
— Ni mogymy więcy czekać — półgłosem mówi chłop w czarnym ubraniu. Szturcha klęczącego u stóp trumny chłopaka. — Słuchosz, Benek? Nie mogymy!
Kobiety przestają śpiewać. Chłopak podźwiga się z klęczek, odwraca głowę.
— Musimy czekać — szepcze. — Musimy. Matka kazali, żeby Francik na pogrzebie był.
— Ksiądz się ciepie, chce iść het z kościoła — mówi stary. — Co wtedy zrobimy?
— Zapłacę mu dwa razy tyle — szepcze chłopak. — Ni może iść... Matka kazali, żeby Francik był.
Stary wzdycha i patrzy na kobiety, one też patrzą na niego. Stary medytuje trochę, intonuje „Salve Regina”, kobiety podejmują słabo. Gromnice dopalają się, gorący wosk spływa po lichtarzach i miękko płaszcze o podłogę. Stary, potrącając kobiety, wychodzi z izby.
Furman siedzi na stopniu wolanta i kurzy papierosa.
— No? — pyta.
— Benek chce czekać. Ni mogę mu przetłumaczyć.
— Konie robią się niespokojne — furman chlaszcze biczyskiem o cholewę wyglansowanych oficerek. — Kupa czasu, ze dwie morgi by się zaorało.
— No, patrz, co robić — wzdycha stary. — On tu przecie rządzi, jego matki pogrzeb.
— Przetłumaczcie mu jako, wyście tu przecie cały tego... — mówi furman. — Kara boska, tak czekać i czekać...
— Ano, nie powiem — kiwa głową stary. Przydeptując klęczącym kobietom ich wielkie czarne chusty, lezie z powrotem do izby. Tyka ręką chłopaka.
— Cas — szepcze — cas.
Chłopak podnosi się.
— Wam też za dwu zapłacę.
— Ni, ni — zapala się wstydem stary. — Kiedy ino od księdza przysłali, że ostatni cas.
— Ale co by matka powiedzieli — waha się chłopak. — A Francik.
— Cas — nie popuszcza stary. — Cas wywodzić.
Kiwa ręką. Dwaj mężczyźni zestawiają trumnę z ławy na podłogę, ostrożnie poczynają opuszczać wieko.
— Matka — mówi chłopak i szlocha nagle. Stary okrąża trumnę, omacuje, czy wieko dobrze założone, potem z jednej kieszeni swego czarnego ubrania wyjmuje gwoździe, z drugiej młotek. Wyszukuje miejsce, przymierza gwoździem. Dobrze mu idzie ta robota, nie trwa długo. Kończy, czterej starzy chłopi dźwigają trumnę i złożywszy nią trzykrotny pokłon przed progiem, przekraczają go. Furman podjeżdża wolantem, starcy sapiąc ustawiają trumnę. Baby, popłakując, poszlochując, składają wieńce.
Chłop w czarnym bierze oparty o framugę okna krzyż, wychodzi przed kondukt.
— Już — szepcze furmanowi, wznosi krzyż wysoko nad głowę, zaczyna śpiewanie:
— Salve Regina, matko litości...
Baby podchwytują śpiew. Wolant skrzypiąc rusza z miejsca.
Chłop z krzyżem mija wrota i oglądając się raz po raz, by zbytnio nie wyprzedzać konduktu, rusza krętym, ledwo wytartym w ścierniskach szlakiem. Czasami, kiedy śpiewanie kobiet zatraca się w wysokich piskach, nabiera powietrza i ciągnie melodię, aż krzyż dygocze nad jego głową.
Konie idą powoli, koła wolantu głęboko grzęzną w piachu i skrzypią monotonnie. Chłopak idący za trumną zbacza co parę kroków i ponad ramieniem furmana lustruje szlak, który po kilkudziesięciu metrach gubi się w zakolach wśród ściernisk.
Naraz chłopak podrywa się i pędzi kłusem ku staremu.
— Jedzie — mówi. — Patrzcie no. Auto.
Stary przystaje i opuszcza krzyż.
— Czy to aby on? — powątpiewa. Samochód pędzi w burym tumanie kurzu.
— A kto by — nie odstępuje chłopak.
Konie zatrzymują się tuż za nimi, dyszel dotyka prawie pleców starego. Furman, waląc lejcami po cholewach zakurzonych teraz oficerek, przyskakuje do nich.
— Siwek młody, jeszcze zagzi się, jak nadjadą.
Stary ogląda się na niego i wetknąwszy mu w ręce krzyż, wymachując rękami pędzi samochodowi naprzeciw. Kobiety z konduktu wychodzą przed konie i patrzą, jak samochód zatrzymuje się, ktoś wychodzi z szoferki, idzie do tyłu i stamtąd po chwili wyskakuje chłopak w więziennym ubraniu. Stoi chwilę, potem ściąga z głowy myckę i niezdarnie poczyna biec koleiną. Za jego plecami pojawia się strażnik w granatowym mundurze, truchci też, karabin podskakuje mu na plecach, zdejmuje go po paru krokach, biegnie, trzymając za lufę prawą ręką. Kobiety cofają się, a kiedy chłopak jest już blisko, rozstępują się, odsłaniając wolant. Chłopak odtrąca furmana i wskakując na stopień wolanta, dotyka trumny.
— Matka — mówi. — Matka.... — I obiema rękami uchwyciwszy przedni skraj trumny, ciągnie ją gwałtownie ku sobie. Trumna przechyla się, wieńce opadają.
— Francik, coś ty — woła furman i potykając się o krzyż, biegnie w stronę chłopaka. — Francik...
Chłopak schodzi ze stopni wolanta i staje z opuszczonymi rękami. Więzienna mycka wymyka mu się spomiędzy palców.
— Trumnę trza odewrzeć — mówi któraś z kobiet.
— Odewrzyjcie — mówi chłopak.
Furman ze strażnikiem ostrożnie zdejmują trumnę, stary znów wyciąga młotek i zaczyna podważać wieko. Któryś gwóźdź nie puszcza, stary wyjmuje z kieszeni chustkę, przyklęka na jedno kolano, dosadza się, stęka.
— No — mówi. Furman i strażnik ostrożnie zdejmują wieko i kładą obok.
Chłopak w więziennym ubiorze żegna się i klęka.
— Matka — szepcze, całuje złożone i omotane różańcem dłonie zmarłej. Poruszając ustami, wpatruje się w jej twarz.
Stary wyciąga z kieszeni zegarek, waży go w dłoni, popatruje na cyferblat, głośno puka paznokciem w szkiełko.
— Cas, cas — szepcze więźniowi. Chłopak podnosi się, patrzy na ludzi niewidząco, przyklęka znów, ostrożnie poprawia przekrzywiony czepiec matki.
Furman ze strażnikiem szybko nakładają wieko, stary, w pośpiechu przyszczypując sobie palce, wbija gwoździe. Kondukt rusza znów. Bracia idą tuż za tylnimi kołami wolanta, krok za nimi brnie strażnik.
— Co matula? — szeptem pyta starszy.
— Lekką mieli śmierć. Do końca wszystko wiedzieli. Jak już konali, kazali, żebyś ty był na pogrzebie. Przez to nie dawałem zabijać wieka, ale Jasiuk mówił, że trzeba, i tak my pojechali.
— Co z gospodarką?
— Przy sołtysie matka wszystko przepisali na mnie — powiada mały i patrzy na brata. — Powiedzieli, że tobie nie, boby ci na tę tam odciągnęli...
— Tak powiedzieli?
— Tak powiedzieli i przykazali, żebym ci twoje dał, jak cię puszczą.
— Tak przykazali?
— Tak przykazali. I jeszcze powiedzieli, że tak trzeba, bo musi sprawiedliwość być.
— Tak powiedzieli?
— Tak powiedzieli.
— No bo patrz, ja żem też tak naczelnikowi powiedział, jak mnie do niego zaprowadzili. „Matka twoja umarli — powiada on mi. — I ty żeś — powiada on mi jeszcze — ją zabił”. „Ja żem zabił? Boga by żeście się bali — powiadam mu ja. — Jak bym ja swoją matkę mógł zabić, Boga się bójcie!”
— Tak żeś mu powiedział?
— Tak żem mu powiedział.
— To on mi mówi: „Matkę żeś zabił, bo za ciebie ona na gospodarce harała, jak ty żeś tu próżnował”. A ja mu mówię: „Pani naczelniku, jak pón tak może mówić, to tak, jakbym ja chciał tu siedzieć. Obskarżyli mnie, zamknęli, choć żem był niewinny”. „Mógłżeś tamtej pieniądze płacić” — on mi.
„Za co — ja mu powiadam — za co ja żem miał pieniądze płacić, jak sam Bóg poświadczyć może, żem ja niewinny. Dziecko nie moje”. „Sąd tak osądził” — on na to. „Bo fałszywce krzywo świadkowali — mówię — przez to mnie posadzili.” „A może by lepiej było płacić, zamiast tak lata młode trawić?” — on powiada. „Musi na świecie być sprawiedliwość — powiadam ja mu na to — choćbym do końca życia miał siedzieć, to będę siedział, aż będzie sprawiedliwość!”
— Tak żeś powiedział?
— Tak żem mu powiedział. A on śmiał się tak, jakby mu kto najlepszego wica opowiedział. A jak przestał się śmiać, to powiedział, że nikogo by nie wypuścił, ale mnie na pogrzeb wypuści.
— Tak powiedział?
— Tak powiedział.
Kondukt ciągnie przez wieś. Ludzie wychodzą na podwórka, czasami ktoś przyłącza się do idących za trumną... Bracia milczą trochę.
— Jak ty, bidoku, teraz z gospodarką sobie dosz rady — wzdycha starszy.
— Matka kazali mi końca żałoby nie czekać i się żenić.
— Bo to ci dadzą ślub...
— Matka przy namaszczeniu księdzu powiedzieli, żeby dał.
Milkną znów. Starszy patrzy w kierunku domu, do którego zbliża się kondukt. Baby też zerkają w tamtą stronę, tylko strażnik idzie obojętnie, patrzy gdzieś sobie pod nogi.
— Uwożej, ty miastowy bucu! — szturcha go naraz któraś z bab. Strażnik otrząsa się, patrzy też w stronę chałupy, na którą już teraz wszyscy patrzą. W oknie miga kobieca twarz, znika za firanką, za plecami więźnia, który nagle znajduje się w polu widzenia strażnika.
— Stój! — krzyczy strażnik i wali więźnia kolbą wyłuskanego spod pachy karabinu. Krzyk, więzień wali się w piach. Strażnik staje nad nim, patrzy, potem szarpie za kołnierz. Chłopak nie podnosi się. Strażnik bezradnie ogląda się na baby, które przechodzą obok, śpiewając, potem na okno, w którym znów za firanką rysuje się kobiecy profil.
Kondukt mija ich wreszcie, strażnik, ciągle jedną ręką trzymając chłopaka za kołnierz, drugą macha na karetkę, która wlecze się gdzieś z tyłu. Szofer dodaje gazu, przystaje o krok.
— Co?
Strażnik nie odpowiada. Razem z szoferem podnoszą więźnia i wloką do karetki.
— Musi być sprawiedliwość — zgrzyta chłopak ustami umorusanymi piachem.
— Będziesz ją miał, psia twoja — klnie strażnik i zatrzaskuje drzwiczki.
— Dziki naród — mówi do szofera. Kręci głową, jeszcze raz mówi: — Dziki naród...
Dzwony huczą żałobnie, przygłuszając skrzekliwe zaśpiewy starego, pod którego przewodem kondukt wchodzi na kościelny dziedziniec.
Natala, Łuca, Ula, panny były szczerbate.
Z początku tyle, potem były też ładne. Ludzie widzieli to zaraz, wiosną; Bartosik wtedy dopiero, kiedy babka Roguźna poszła na wędry.
Bartosik twardy był, zajadły; zmógł wszystkich Roguźnych, choć to trwało lata całe. Najsampierw skruszył swego świger-ojca, Roguźnego; a też ze swojej kobiety wytrząsł wszystko, co było w niej z Roguźnych, i już nie miała mu słowa naprzeciw i w ogóle mało do kogo jakie słowo; szwagrów też zmógł; została tylko świger-matka, Roguźna, i choć dwadzieścia parę lat minęło od czasu, jak nastał, zmóc jej nie mógł.
Babusia Roguźna szła w lata, ale nie popuszczała w niczym; tak ją zahartowały wojny z Bartosikiem, mówili, że ogień już jej nie sięgnie i woda, sto lat żyć będzie i pół dnia.
Warli też na siebie jak wściekłe psy; Bartosik nieraz grzmocił starą, czym się dało i gdzie się dało, choćby na środku drogi; wielkiego jej krzyku się nie bał i ludzi się wcale nie wagował. I tak wiedział, że są mu naprzeciw. Zawzięty był na wszystko, co nie jego, i chciał, żeby jak najwięcej było jego; granice przyorywał milczkiem, nocą; kłócił się na widły z byle kim i o byle co: mocna w nim była złość, cały był mocny, choćby bieda ostatnia pchała mu się do drzwi, przed nikim się nie zgiął, racji nie przyznał nikomu. Tak i ze staruchą Roguźną; wypomniał mu ksiądz z ambony — choć przez chusteczkę — i jego miejsce w kościelnych ławach zostało próżne tak długo, póki nie nastał nowy proboszcz: a na starą jak powstawał, tak powstawał dalej, i grzmocił, kiedy mógł.
Roguźna mu też nie popuszczała, chudzina malutka, pomarszczona, ledwie-ledwie już była: ale jak zobaczyła Bartosika, prostowała się, ile mogła, kostur wznosiła jak sołdat giwerę i dyrdała ku niemu po cichutku, celowała tym kosturem-giwerą w ciemię. Panny kukały z okna, patrzyły, co się stanie. Czasem walił się na ziemię, wszystko z rąk wypuszczając. Roguźna żegnała się wtedy szeroko i wysoko, skrzeczała:
— Żyć nie będzie, żyć nie będzie jak amen w pacierzu! — popluwała na niego rzadką śliną.
A czasami odwracał się i wtedy starucha leżała na ziemi, oplatając sobą kostur, wywrzaskiwała pacierze i klątwy. Ale jedno drugiego zmóc nie mogło. Starucha, kiedy chudus-biedus zbytnio jej dokuczył, zbierała graty w starą turecką chustę i szła na wędry, ale przed zimą wracała. Znów było jak zawsze, aż znów szła na wędry.
Wtedy więc Bartosik miał spokój w domu.
Tego lata, jak poszła, mógł zauważyć, że panny były szczerbate, ale i ładne.
Choć wszystkie trzy, jedna w drugą, były jego córy, każda ładna była inaczej.
Przyglądał się im długo, jak siedziały na podizbiu i obierały kartofle na wieczerzę.
— Dziewuchy — powiedział, uniosły głowy znad koszyków. Ale on tyle tylko chciał powiedzieć, więc jak obejrzały się na niego, powtórzył: — Dziewuchy. Dziewuchy żeście.
Zaczęły znów skrobać młode kartofle, bo nie całkiem wiedziały, o co staremu chodzi: zawsze były dziewuchami i nie wiedziały, co może być w takim powiedzeniu. Potem dopiero Łuca zachichotała.
Bartosik stał jeszcze i patrzył na nie.
— Powiedzcie no — ozwał się — miały co do was jakie chłopaki?
Dziewuchy nie mówiły nic.
— Natala?
— Nie...
(Raz pasła krowy, jaki miesiąc temu. Na dróżce pasła między zbożami, w niedzielę. Trzymała łańcuch, pilnowała, żeby krowy nie robiły szkody, łase były na żyto. Nudno było, żyto już wysokie, kłoszące, nie widać nikogo. Mruczała jakąś śpiewkę, aż posłyszała, że zboże porusza się tak, jak kto idzie przez nie, człowiek albo sarna. Potem ktoś zakrył jej dłonią oczy i nic nie mówił, a ona nie mogła zgadnąć, kto. Długo tak trzymał ręce na jej oczach, słyszała jak krowy idą sobie, żrą żyto, wyszarpują z korzeniami. Odkrył potem jej oczy, ale rąk nie wziął, zsunął je na piersi, przycisnął, zrobiło się jej boleśnie i też łaskotliwie, ale nie śmiesznie-łaskotliwie, tylko łaskotliwie-strachliwie, jakoś jeszcze łaskotliwie, sama nie wiedziała, jak. Wyrwała się zaraz i poleciała do krów, które już na dobre zabrały się do żyta. Sylwer Koświdów — bo to był on — stał i śmiał się, kiedy ona tak szarpała się z krowami. Patrzyła na niego, ale nic nie mówiła, nie wiedziała, co.
— Pewnie nudzi ci się jak diachrzy — ozwał się Sylwer i śmiał się, trafiła go łokciem w brodę, aż mu zęby szczęknęły. Wtedy dał spokój i tylko śmiał się dalej.
— Coś ci powiem — odezwał się.
— No — zapytała, bardzo była ciekawa.
— Powiedz, jakie drzewo jest najlepsze?
— A bo ja wiem? — mruknęła, bo zdawało się jej, że coś ciekawego chciał jej powiedzieć, a nie tak byle co.
— Może dębina?
Śmiał się.
— Nie a nie! Pniaki!
— A czemu pniaki?
— Bo przy pniaku trzy razy się zagrzejesz: raz przy kopaniu, drugi raz przy rąbaniu, a trzeci raz, jak włożysz do pieca! No nie?
Śmiał się, ona też się śmiała i myślała o tym, jak to sągarze umieją o swojej robocie takie rzeczy wymyślać; potem, jak przestała się śmiać, usłyszała, jak on się śmieje, i od nowa zaczęła się śmiać.
Wtedy jej się zachciało. Chciała mu powiedzieć, żeby potrzymał krowy, wtedy by poszła i przycupnęła gdzie w życie, ale wstyd ją wziął, nie mówiła nic. Dziwowała się sobie, że taki wstyd ją brał, nigdy nikomu, choćby to był sam proboszcz, nie wstydziłaby się powiedzieć, a tu teraz się wstydziła. Sylwer gadał i gadał, i śmiał się z tego, co gadał — ale ona już nic nie słuchała, bo chciało się jej mocno.
— Szedłbyś sobie już — powiedziała mu.
— Kiedy nic a nic mi się nie chce... Gryfnaś ty dziewucha, mógłbym patrzeć na ciebie bez końca-miary — znów chciał jej dotknąć, ale trąciła go łokciem.
— Idź sobie!
Ale on nie szedł i gadał dalej. Nie słyszała go już nic a nic, siedziała w kucki i zaciskała kolana, ile mogła. Siedziała tak na jednym miejscu, nie poruszała się, krowy wyżarły już wszystką trawę dokoła, szarpały łańcuch, ale ona nie popuszczała. Krowy uniosły potem łby i ślepiły się na nią, ale i wtedy nie ruszała się z miejsca. Siedziała, cała zaciśnięta, żeby tylko to się nie stało.
A i tak się stało. Poczuła nagle, że nogi ma mokre i ciepłe i zaraz też usłyszała znów, co Sylwer mówi, i jeszcze jak kuwiczki latają nad łąkami, i zobaczyła, że już wielki ćmok się zrobił. Wszystko to słyszała i widziała, choć myślała już tylko o tym, żeby Sylwer nie zauważył.
— Trzeba gnać do domu — podniosła się z kucek. Zrobiła dwa kroki, usłyszała głośne mlaśnięcie swoich drewnianych pantofli. Skurczyła palce, próbowała nimi przytrzymać te pantofle, ale to było już całkiem na nic. Sylwer patrzył na jej nogi i śmiał się:
— Coś tak mi się wydaje... Coś tak...
— Nic ci się nie wydaje! — krzyknęła i w wielkiej złości zdjęła jeden pantofel i rzuciła w niego. Pantofel wpadł do bruzdy. Wyciągnął go stamtąd jednym palcem i podał jej. Szła, kuśtykając w jednym pantoflu, nie odwracała się. Nie umiała już na tego Sylwera patrzeć.
— Nic się nie turbuj — śmiał się. — I tak żeś gryfna dziewucha.
Odwróciła się nagle i ślugnęła go z całej siły biczem przez plecy.)
— Nie — powtórzyła.
— Łuca?
— Nie...
(Raz kiedyś nikogo nie było w chałupie, sama została, miała wysadzać chleb. Był ładny dzień, ale nie wychodziła na dwór, bo chleb mogło zawiać w przeciągu. Siedziała tak w ciemności i raz po raz zaglądała do sabatnika, oglądając chleby. Uznała na koniec, że mają już dość ognia, i teraz dopiero uchyliła drzwi od sieni, wygarnęła resztki węgla do wiaderka i zalała je wodą, przyniosła z kuchni kobiałki, położyła sobie pod ręką, drewniałą łopatę wepchnęła w głąb sabatnika, wysadziła pierwszy bochenek. Włożyła go do kobiałki, przyjrzała się przy dziennym świetle, oderwała kawałek: dobry był chleb! Klękła znów, wsunęła łopatę pod następny bochen, szarpnęła, ale wyszła sama łopata. Spróbowała jeszcze raz, ale bochenek jakby kto trzymał, za nic nie chciał wyleźć. Płakać jej się chciało.
Nagle ktoś pojawił się w drzwiach, szeroki, bo zasłonił wejście tak, że przez chwilę w sieni zrobiło się ciemno, jak przy zamkniętych drzwiach.
— Dobre południe! — posłyszała i już wiedziała, jest to Mieciuchna Waligóra, nikt inny, tylko Mieciuchna Waligóra; razem z nim chodziła do szkoły i wtedy wszyscy się z niego śmieli, bo trzeci rok do tej samej klasy chodził, choć był bardzo przemądrzały. Wszyscy się z niego śmieli, starzy też; nie lubili przemądrzałka; piecownik Zaguba, jak raz piec w szkole reperował, wysłał go do kowala po wyrwasy i Mieciuchna wrócił z bardzo czerwonymi uszyma, porządne mu dał kowal wyrwasy! Ale przemądrzałkiem Mieciuchna i tak nie przestał być, na dobre mu to zresztą wyszło, kontraktował teraz Mieciuchna żywiec, po wsiach jeździł, wszyscy mu dogadzali, jak mogli, tłusty się zrobił od tego swojego fachu.
— Coś ci się nie wiedzie — powiedział teraz.
— Bochenki się pokochały... Za nic nie chcą się rozerwać.
— Pomóc ci?
— Jak ta umiesz, to pomagaj.
Mieciuchna położył swoją skórzaną teczkę przy drzwiach i podciągnąwszy nogawki sztruksowych spodni, w jakich chadzają handlarze świń, przyklęknął koło niej. Złapał za stylisko łopaty i razem je wykręcali na wszystkie strony, żeby oderwać bochen od drugiego. Mieciuchnę jakby kto w jusze umoczył, tak miał gębę czerwoną od żaru z sabatnika, zasapał się też cały. Puścił nagle stylisko, zadarł jej suknię, klepnął po wypuczonym zadzie.
Krzyknęła, zerwała się z klęczek. Ale on ciągle trzymał swoją rękę. Odskoczyła, klęczał, gapił się na nią z rozwartą gębą.
— Jakbyśmy się tak spięli, to całkiem jak te bochenki — śmiał się mocno, żegotliwie. Wtedy się rozgniewała i złapała pomietło.
— Idziesz ty! Idziesz? — a on, jak był, na kolanach, łapsnął spod drzwi teczkę, podniósł się, wyskoczył za drzwi. Już na śmiech jej się zbierało, ale dalej nacierała na niego pomietłem, umazanym w sadzy, wołała jak na kozła: — A ciuj! Ciuj! Ciuj!
Gruby brzuch zasłaniał tą teczką, bo nic, tylko chciała mu uczernić koszulę. Wołał przestraszony:
— Coś ty, coś ty, czegoś ty taka? Ja przecie urzędowo do twojego ojca, niechby co zakontraktował!
A ona wołała jeszcze: — Ciuj! ciuj! — dopóki nie doszedł do wrót, gdzie stał jego rower, i póki na nim nie umknął. Stała jeszcze i kielcowała się z niego, zadek na siodełku chodził mu jak żarna.
— Idź ty! — wołała. — Będziesz mi tu fizmatenta wyprawiał!
— Nie — jeszcze raz teraz powiedziała. — Nie!
— Ula — dopytywał Bartosik. — A ty?
— Nie — powiedziała. — Nie. Nic ja tam nie wiem takiego.
To było w Boże Ciało, w kościele pełno, pachnąco i gorąco, paliły się wszystkie świece. Ludzie śpiewali pieśni ostatkiem tchu, a kiedy odzywał się ksiądz, wycierali sobie palcami spocone twarze, oddychali ciężko i głośno. Nie chciało się jej już niczego, odmawiać różańca ani litanii, ani nawet na nabożeństwo uważać, nic, tylko stała i czekała, kiedy będzie procesja, tak było gorąco. Sapała i rozglądała się na wszystkie strony, bo już nie mogła wytrzymać, a jak tak patrzyła, to przynajmniej jej się nie nudziło, zawsze zobaczyła kogoś albo jaką suknię której z dziewuch, korale nowe. Jak się tak rozglądała, ujrzała, że od strony chłopaków ktoś na nią patrzy. Odwróciła się szybko, zawstydzona, nie chciała patrzeć w tamtą stronę, ale czuła, że on ciągle jeszcze patrzy i nawet wiedziała, gdzie patrzy, na plecy, czuła to przez bluzkę. Nie wytrzymała, obejrzała się jeszcze, znalazła oczy wielkie, mokre: i on te oczy położył na jej oczy, patrzyła w nie i już nie umiała nie patrzeć, przejmowało ją to całą, ze wstydu, że tak patrzy, i jeszcze nie wiadać czemu. Nie mogła i nie mogła odjąć swoich oczu, kiedy już spojrzała w tamte oczy, a oczy były duże, ogromne i mokre, i za nimi, gdzieś z tyłu, jakby coś przemieniało się ustawicznie. Potem on opuścił te swoje oczy i ona mogła odwrócić głowę, pomyśleć, kto to jest, zaraz też i wiedziała, kto to jest, Pawluś Miernotów, mówili o nim, że przygłupi, ale nikt na pewno nie wiedział, więcej zawsze ludzie stworzą, tak bywa.
Zaczęła się procesja, ludzie zaczęli wychodzić, ksiądz na przedzie pod baldachimem, tłok się zrobił przy drzwiach i nie widziała go już nigdzie. Potem dopiero, jak procesja ze śpiewem obchodziła cztery ołtarze, bardzo ładnie wystrojone, i kiedy ona tak szła i śpiewała, znów poczuła, jak na plecach kładzie się mocne słońce. Obejrzała się, a on położył oczy na jej oczy, mocno, że musiała aż stanąć, i ludzie zaczęli ją popychać ze wszystkich stron. Aż zdjął jej oczy ze swoich oczu.
Kołowało jej się w oczach od tego patrzenia, tak jak patrzyłaby na zaćmienie słońca nie przez zakopconą szybkę, wtedy też, gdy się przestanie patrzeć, dziwny blask trwa jeszcze pod powiekami. Aż się tego przestraszyła, szeroko otwarła powieki i patrzyła na monstrancję, błyszczącą w słońcu. Dopiero wtedy przewidziała do reszty.
Po nabożeństwie razem ze wszystkimi wyszła z kościoła. Wtedy on znów pojawił się blisko i patrzył na nią. Potem, choć szła coraz szybciej, roztrącając ludzi, dognał ją.
— Co się tak na mnie ślepiasz — powiedziała mu.
— Bo cię lubię.
— Lepiej byś nie patrzył na mnie tak, jakbyś dziesięć wilków zjadł, a jedenastego chciał łyknąć.
— Bez końca-miary mógłbym tak się na ciebie patrzeć.
— Nie chcę.
— Nie bądź ty taka — owinął się koło niej, zajrzał w oczy.
— Poszedłbyś już sobie — powiedziała. Potem on poszedł. I tak miała go pełne oczy.)
— Nie — powtórzyła — Nie.
— No — powiedział ojciec. — No... Trzeba będzie... — I poszedł pomału ku szopie. Dziewuchy chrabęściły nożami, skrobały kartofle tylko z wierzchu, bo były młode.
W niedzielę jedna zawsze miała grzech: dwie mogły iść do kościoła na sumę, jedna musiała gnać krowy. W tę niedzielę mszy słuchała Natala z Łucą; jak wróciły, Uli jeszcze nie było. Obie przez to mocno były złe. Rade-nierade usłuchały matki, przewlekły się z niedzielnych sukien, byle jak zrobiły to, co powinna robić pasterka, i usiadły w opłotkach, bo dalej iść im się nie chciało, pod krzakiem dzikiego bzu. Ula w końcu zjawiła się, dąsały się na nią za to przebieranie, nie chciały jej pomóc napoić bydła ani nic, nawet opowiedzieć, kto był w kościele, czyje ksiądz wyczytał zapowiedzi, ani nawet, co mówił na kazaniu. Tak się jej wywdzięczały. Ula siedziała trzy kroki od nich, na słońcu, dłubała w paznokciach nóg i mamrotała:
— Takieście wy, takieście wy, czekajcie, czekajcie... Też coś wiem i wam nie powiem. Nie powiem!
— Ale tam — mruknęła Łuca.
Natala powiedziała za to:
— Gadaj, bo jak nie, to...
Ula dalej dłubała sobie przy paznokciach.
— Nie powiesz?
— Nie powiesz? — przyłączyła się teraz Łuca.
Wzięły się z sobą za kudły, Ula kopała i wrzeszczała, ale we dwie dawały jej radę jak nic. Aż ktoś wziął je obie i odciągnął; i po tym, jak to zrobił, poznały kto to: ojciec. Aż skuliły się wszystkie trzy, jak tak nad nimi stał. Nic nie mówiły i czekały, jak zacznie grzmocić po łbach, ale on tylko stał i patrzył.
— Kupię wam jutro na suknie, co? — powiedział. — Ile to trzeba?
Nie wiedziały. Ula powiedziała:
— Mama wiedzą.
— Na jutro wieczór wołajcie Józię, żeby wam od razu poszyła.
To powiedział i poszedł, wielki i odmienny w swoim czarnym, ślubnym jeszcze, połyskliwym od lat i używania ubraniu.
Siedziały dalej, teraz już wszystkie trzy w cieniu, i myślały, że ma coś do nich, ale za nic nie umiały wiedzieć, co. Gadały sobie o tym, ale nie mogły nic wymyślić. Przypomniały sobie o sukniach i zapomniały o wszystkim, poleciały szybko do Józi i kazały jej być jutro pod wieczór.
Pod wieczór ojciec wrócił z miasta i zaraz też przyszła Józia. Panny przykucnęły wszystkie trzy obok ławki pod ścianą, na której ojciec rozwijał materiał, który im kupił, cieniutki zwitek; rozwijał i rozwijał, a końca nie było widać. Podtrzymując ręką, żeby materiał nie upadł na ziemię, pytał krawcowej, czy to aby wystarczy. A kiedy mu odpowiedziała, nie zapytał już ani jej, ani ich, czy im się podoba to, co kupił; a żadna z nich nie dziwiła się temu, wiedziały wszystkie, że nie dopuścił sobie nawet do głowy, że którejś z nich mogłoby się nie podobać coś, co on kupił, co wybierał długo i wziął najlepsze z tego, co widział, co w najgorszym razie — za najlepsze mu się wydało, za co w dodatku zapłacił nielekki grosz. Nie o tym myślały, bo zresztą wielkie róże podobały się im wszystkim, a pewnie także matce, która przez kuchenne okno kukała lękliwie i może zazdrośnie, jeśli mogła mieć w sobie jeszcze jaką zazdrość; myślały, dlaczego on to kupił i dlaczego kupił coś takiego ładnego, na pewno drogiego; więc rozmyślały wszystkie trzy, a pewnie także i matka, czego chciał, że kupił, bo nigdy nie kupował.
On zaś zwinął wszystek towar i złożywszy sobie na kolanach, powiedział, że suknie, wszystkie trzy, muszą być gotowe na środę; a potem, siedząc tak jeszcze, ciągnąc do ostatka dym z wiśniowej, na wpół spalonej i przeżartej tytoniem lufki, zaczął krawcowej mówić, jak mają być uszyte te suknie: a właściwie jedna tylko suknia, bo wszystkie miały być uszyte tak samo.
Krawcowa kiwała głową, a one nie dziwiły się, bo wiedziały, że jest tylko dwoje ludzi, którzy wszystko wiedzą i których wszyscy słuchają, choć są sobie przeciwni aż do rozbicia głów na drzazgi: on i babusia Roguźna. Przykucnąwszy na ganku, dłońmi podparłszy brody, słuchały i próbowały sobie wyobrazić, jak będą wyglądały te suknie. Opisywał dokładnie każde byle co i doprawdy mogłyby się zastanowić, skąd on tak dobrze wie, jak powinna wyglądać suknia, i to nie taka zwykła suknia, tylko taka, że z wielką trudnością mogły sobie ją wyobrazić: a to już musiała być taka, jakiej żadna dziewucha z okolicy nie nosiła do kościoła.
Józia wysłuchała wszystkiego do ostatniego słowa, a kiedy on poszedł wolnym krokiem w stronę stodoły, zaczęła je obmierzać wyciągniętą z kieszeni fartucha ceratową centymetrówką. Kiedy tak mierzyła, Łuca zapytała jeszcze, jakie to mają być suknie. Józia przestała mierzyć, zamyśliła się, dotknęła ręką swojego fartucha z poprzypinanymi do niego agrafkami różnych wielkości.
— Prawie jakby do ślubu — powiedziała. — Uszyję... Zobaczycie.
Nie pytały więcej; Józia mierzyła je z wszystkich stron, pilnowały jej i przypominały cyfry, jakie okrawkiem ciesielskiego ołówka zapisywała sobie na skrawku oddartego z gazety papieru. Potem, kiedy już odchodziła, odprowadziły ją aż za opłotki. Tu dopiero zapytały:
— Będą aby te suknie na środę?
A ona stanęła, odwróciła się ku chałupie, powiedziała:
— Musi.
One też wiedziały: jak on powiedział — musi — zawsze musiało tak być, jak on powiedział, chyba żeby to powiedział babce Roguźnej; ale teraz tak chciały, żeby te suknie były na środę, że jeszcze raz musiały zapytać.
Suknie włożyły na siebie od razu w środę pod wieczór, jak tylko Józia je przyniosła.
Pozwolił im na to; patrzył, jak szybko, tak, jak kośnik pije wodę, wciągają te suknie przez głowy na wszystkie ubrania, jakie już na sobie miały; a potem, ledwo widząc, z włosami przez to wkładanie zsuniętymi na oczy, obciągają te suknie, przygładzają je, rozprostowują fałdy ruchami, które naraz przestały być nieruchawe, ale też i trzpiotowate, stały się, delikatnie-łaszące do tej tęczowej, jaskrawo kolorowej materii, która otaczała je ze wszystkich stron; trzepotały się w tych sukniach jak kury w gorącym piachu w kwietniowe, nagle ciepłe popołudnie: aż było im tego dość, zaczęły się rozglądać wokół błędnie i ośleple, i wiadomo było, czego im trzeba, lustra, wielkiego jak wrota stodoły, albo choćby i byle jakiego. Spłoszone nagle i dzikie poszukiwały tego lustra, same może nie wiedząc, że właśnie tego szukają, ale nie znajdowały, i już były całkiem ogłupiałe i niewiedzące, co robić, kiedy nagle spotkały się nawzajem wzrokiem i patrzyły na siebie jak w to lustro, którego nie było; patrzyły chciwie, natarczywie, aż twarze im wybuchły radością i nagle, nic nie mówiąc, poderwały się wszystkie trzy, furkocząc tymi nowymi sukniami i jeszcze śmiechem drobniutkim, bryzgającym jak wiosenny deszcz, skoczyły nagle w sień otwartą na przestrzał, w ogród, rozsypały się pomiędzy drzewami, zakołowały wysoko, szczęśliwie, krążyły, potrząsały sobą i swoimi sukniami.
Ale nie pojął tego, tak to się szybko i bez niczego, bez żadnego słowa, porozumienia, znaku, stało. Podźwignął się z ławki, poszedł do drzwi i przez parę chwil patrzył przez sień na tęczowe migotanie sukien.
— Chodźcie tu — krzyknął, ale one, ciągle w furkotaniu, śmiechu i pisku, nie dosłyszały, choć krzyk był głośny, nie słyszały, nie słuchały niczego, prócz swoich furkotliwych śmiechów i pisków. Wtedy zawołał jeszcze raz, Łuca dojrzała go w tym krzyku, bo i teraz nie dosłyszała, tyle że akurat była naprzeciw sieni, w tym punkcie, z którego mogła go dojrzeć — i zawołała tamte. Wróciły.
— Dobre suknie? — spytała Józia.
Spojrzał na nią, powiedział półgębkiem:
— Dobre. — I zaraz krzyknął: — Matka!
Wyszła teraz z kuchni, skąd, przykucnięta przy oknie, patrzyła na te nowe suknie. Stanęła na ganku i spojrzała na niego, a ponieważ nie mówił nic, zeszła ze stopni i podeszła bliżej. Teraz dopiero powiedział:
— Niech zdejmą i włóż do szafy. I żebym żadnej nie oglądał w tym przed czasem.
Czekały na to co dzień, słuchały, co mówi, kiedy czasem co mówił przy wieczerzy, rozdzielał im robotę na rano, ale nie powiedział ani słowa. Miały nadzieję wielką w niedzielę od rana, ale nie powiedział nic: czekały, kiedy wkładał buty, szukał książeczki do nabożeństwa i drobnych na tacę, patrzyły, jak to wszystko robił, ale on nie powiedział nic.
Nie odzywając się do siebie, poszły za nim. Łuca, która gnała krowy, pokazała im z radości język.
Kiedy wróciły, nie było go jeszcze. Czekały, ale wróciwszy nie powiedział nic, zdjął marynarkę i krawat, poszedł do szopy i wyniósł stamtąd garść owsa. Kury zleciały się do niego, kiedy tak powoli sypał owies wokół siebie. Stał i patrzył, jak kury latają wokół niego za tym owsem. Siostry przyglądały się temu i dziwiły, co mu się stało z tym owsem i tymi kurami, bo nigdy nie zdarzyło mu się myśleć o kurach. A teraz stał i drobno rzucał owies, marszczył czoło, coś sobie myślał. Patrzyły ciągle na niego: wszedł znów do szopy, wabił kury do środka, potem wypłaszał je stamtąd i od nowa wabił. To też było zastanawiające, nad tym też myślały, choć od chwili, gdy zamknął szopę, zostawiwszy w niej tylko jednego koguta, wiedziały już, o co mu chodzi. Ale nawet pisk koguta, cierpki, ostatni, przywalony głuchym dudnieniem gnatka do rąbania drzewa, też był niepojęty, nie z tego, co robi, ale dlaczego to robi.
Drzwi szopy otwarły się, stał w nich, trzymał koguta, trzepoczącego się jeszcze, sikającego krwią, za nogi, za nim był gnatek, czerwony, z wpiętą w niego siekierą, czerwoną.
Skubały tego koguta wszystkie trzy nad wielką miednicą, potem opalały go w spirytusie, a on ciągle stał nad nimi i patrzył.
— Zrób klusek na parze — powiedział do matki, a ta obejrzała się na niego, one trzy też się obejrzały i na chwilę przestały zajmować się kogutem, że aż przypalił się i swąd poszedł po izbie. Wybierały wnętrzności, powoli, żeby żółć się nie rozlała i mięso nie zgorzkniało, płatały go na części.
Patrzył na zegar, powiedział:
— Nie możecie szybciej?
Jak już wyjęły żółć, robiły szybko, wrzuciły wreszcie mięso do garnka. Ojciec ciągle chodził po izbie i patrzył na zegar. Aż powiedział:
— Ubierzcie się.
Tyle powiedział, ale już wiedziały, w co mają się ubrać. Poleciały do drugiej izby, wyciągnęły z szafy te nowe piękne suknie, szybko je wdziały, wróciły do kuchni. Patrzył na nie.
— Dobrze! — powiedział.
Chciały wyjść na dwór, ale nie dał:
— Pobrudzicie się jeszcze.
Chodziły po izbie powoli, ostrożnie, tak, żeby jak najmniej było znać, że chodzą, żeby go tym chodzeniem nie drażnić i nie zmusić do powiedzenia czegoś, czego lepiej, żeby nie mówił. Chodziły cicho i patrzyły na siebie. Trwało to długo, chodzenie, zmęczyły się i wtedy Łucy przyszło na myśl, jak będzie wyglądała w tej sukni siedząc; bo jeszcze w niej nie siedziała. Przysiadła na ławie, tamte zobaczyły, usiadły też zaraz. Siedziały i patrzyły na siebie: bardzo ładnie wyglądały, jak nigdy.
Tak je zastał Sylwer Koświdrów.
— Dobry — krzyknął na progu i zaraz je zobaczył. — Hoho, panny wy moje, hoho! — Poleciał do nich. — Takieście ładne, że aż od razu mi się chlipnąć zachciało! — I nic się nie certując, grzmotnął w stół półlitrem wódki.
— Przybywaj, lisie, póki co na misie — powiedział ojciec, podniósł głos, ale, zauważyły, inaczej, wesoło, chciał widać być wesoły.
Matka przyniosła na stół jedzenie, a ojciec znów zatarł ręce i zawołał:
— Wyżerantus, wyżerantus, kluseczki ze serwatką! — znów rechotał wesoło, zacierał ręce.
Sylwer już usiadł, wziął w paluchy gorącą, parującą kluskę, umoczył w sosie, nadgryzł:
— Powiedzcie wy o takich paparuchach wrótniemu, to wrótni już każdemu!
Zjadał szybko, raz maczając kluskę w sosie, raz w kompocie z rabarbaru.
— Jakie fizmatenta — chwalił. — Jakie fizmatenta! — I jeszcze szybciej łykał kluski.
Ojciec za to długo nie zabierał się do jedzenia. Kręcił się w miejscu, podśmiewał, obracał łyżką, aż, naraz, zdjął z głowy czapkę, szybko wziął z miski kluskę, umaczał w sosie i prędko zaczął jeść. Wtedy one jeść przestały, nawet Sylwer na trochę. Patrzyły na niego wszystkie, mocnym zezem, żeby czasem tego patrzenia nie zauważył. Dziwny był jakiś, jasny, uroczysty bez tej swojej czapki, rogatywki starej i uświechtanej, wielkiej, zapadającej się na uszy; robił w niej wszystko, chodził za pługiem i do wychodka, siadał przy stole i na ławce na gromadzkim zebraniu w szkole, a zdejmował tylko wtedy, gdy w niedzielę szedł do kościoła, jeśli nie liczyć chwil, kiedy spał. Więc to teraz było dziwne i one patrzyły na niego wszystkimi oczyma, na głowę, jakby przepołowioną gdzieś pośrodku czoła, z dołu brunatną, z góry bijącą połyskliwą białością.
Patrzyły to na jednego, to na drugiego w zdumieniu, a oni jedli i kluski na parze znikały jedna za drugą, matka, która przychodziła z garnkiem i ze szmaty zrzucała świeże, za nic nie mogła nadążyć, bo teraz to już nie mówili nic, jedli i jedli, popijając rabarbarem.
Aż ustali; Sylwer odetchnął głęboko, beknął od samego dna, na którym leżała ta pierwsza zjedzona przez niego kluska, i zaraz sięgnął po flaszkę lewą ręką, a prawą już równocześnie się rozmachiwał; i kiedy lewą już dobrze trzymał, prawą grzmotnął w dno tak, że korek wyskoczył od razu, wyskoczył razem ze słupem płynu, który jednak, w przeciwieństwie do korka, z powrotem schował się do środka butelki, tak że rozprysło się ledwie kilka kropel.
— No to — powiedział i postawił flaszkę na stole pomiędzy talerzami. Ojciec zrobił ruch głową i mimo że był bez czapki, zrozumiały i one, i matka, o co w tym kiwnięciu, które nie było kiwnięciem, ale gwałtownym i szybkim szarpnięciem, które tylko dlatego wydawało się zwykłym skinieniem głowy, że był właśnie bez czapki, chodzi. Podniosły się wszystkie, matka, która dopiero co przysiadła i zaczęła jeść, wstała też i pojadając jeszcze na stojąco, sprzątała naczynia ze stołu. Pomogły jej, starły resztki sosu, zdmuchnęły okruszyny klusek, które powpadały pomiędzy szpary blatu, i postawiły przed nimi kieliszki.
— No to — powiedział Sylwer i napełnił je wódką.
Panny wyszły na dwór i ostrożnie huśtały się na poręczach ganku, przyglądając się wiewaniu swoich sukien. Naraz z kuchni doszło rechotanie Sylwera. Natala zeskoczyła z poręczy i poleciała pod okno, zajrzała do środka, a potem usiadła na ławie z głową przyciśniętą do ściany. Skoczyły za nią.
— Co mówią?
— Cicho — szepnęła. — Siedźcie aby cicho.
Patrzyły na nią, siedziała z zaciśniętymi pięściami, cała była biała.
— Co? — pytały znów szeptem.
— Psińco — szeptała z wielką złością, z zaciśniętymi zębami.
— Co? — piłowały ją.
— Cuda-niewidy — mówiła. — Cuda-niewidy opowiada.
Nie mówiła znów nic, czaiła się przy ścianie.
— Matysek — szeptała. — Hamster.
— Pewnie — odszeptywała Łuca. — Żre jak świnia, aż mu w brzuchu kłuka...
— Wichlac — szeptała zaciekle. — Wichlac...
— Śniadanie z nim zjesz — przydawała Ula — ale obiadu nie czekaj...
— Jezusek — pomstowała. — Jezusek...
— Pluć, łapać, po plecach się drapać, tyle umie — z przejęciem obgadywała Łuca.
— Ciii — syknęła Natala. — Ciii — I znów, z głową przyciśniętą do ściany tuż przy okiennej futrynie, nasłuchiwała.
— Natasia — doniosło się z izby. Wołał ojciec. Podniosła się, obciągnęła suknię zło, szarpliwie, poszła; siostry ruszyły za nią niepewnie. Nie mówiąc nic, doszła do samego stołu, inne zostały w tyle. Stała przy tym stole, oni gadali nie zauważając jej, nie chcąc może zauważać.
— Co? — zapytała głośno, zaczepnie.
— Kieliszek przynieś.
Przyniosła i postawiła obok tamtych dwu, ale osobno, z boku trochę.
— Siadaj — nakazał ojciec.
Wypiła, otrząsnęła się jak kot po wiadrze wody.
— Aż ci w brzuchu od tego kieliszka chrabęści — krzyknął Sylwer i zaczął się śmiać dudniąco, za nim ojciec.
— Śportowny ten twój kawalir, śportowny — mówił i śmiał się jeszcze. — Śportowny...
Siedziała z rękami opuszczonymi w dół, w jednej z nich trzymała kieliszek i nie mówiła nic. Siostry stały przy piecu i patrzyły.
Zbudziła je Łuca skoro świt.
— Patrzcie, patrzcie — szeptała szarpiąc je po kolei za włosy. Poleciała do okna, za nią siostry.
W prześwicie pomiędzy stodołą i chlewem stało dwu chłopów. Jeden — to był Mieciuchna, drugiego, który stał rozkraczony, oparty o wielki trójkąt z drewnianych listew, nie znały. Stali obaj i palili papierosy, potem ruszyli na przełaj przez zboże, nieznajomy przodem, krokując tym swoim trójkątem, Mieciuchna za nim; nie było go widać, tylko żyto rozkołysywało się szeroko w miejscach, gdzie stąpał.
— Idzie — szepnęła Natala.
— Kto?
Ojciec wypadł z izby ledwie jeszcze ubrany, zaciągał pasek od spodni, wkładał swą rogatywkę, podbiegając w chwilach, gdy mniej go zajmowało ubieranie; ale wtedy coś mu się plątało, opadało, zwalniał. Patrzyły na to i same szybko wciągały suknie. Potem, kiedy już zniknął za rogiem, wypadły z izby i poleciały za nim. Wychynęły zza węgła, ale stali tuż, mogli je dojrzeć. Spojrzały po sobie, na palcach poleciały do chlewa. Łuca złapała stołek, na którym siadało się przy dojeniu krów, i przystawiwszy do zawleczonego pajęczyną okienka, wlazła na ten stołek, ostrożnie pchnęła zardzewiałą ramę okna. Zgrzytnęło, uchyliło się nieco. Łuca oparła się o parapet i wsunęła głowę w szparę.
— Posuń się ty — szepnęła Natala Łucy i też poczęła wchodzić na stołek. Ale nie zmieściła się, z powrotem opadła na ziemię, zatoczyła, oparła się o grzbiet krowy. Ula przystawiła sobie kosz od siana, wlazła na niego, ale kosz się rozpłaszczył.
— Coś ty narobiła! — wystraszyła się Ula. Dały już spokój Łucy, próbowały dosłyszeć co, przycupnąwszy przy jej stołku, ale dochodził tylko mamrot, czasami jakiś wykrzyknik. Sennie im się zrobiło, bo też trwało to długo. Sama Łuca cierpła, przestępowała z nogi na nogę, ale głowę jeszcze bardziej wysuwała przez okienko. Aż zerwała się nagle, poleciała do drzwi, zatrzasnęła je, potem znów uchyliła odrobinę.
— Poszli do izby — szepnęła siostrom. Kuląc się z zimna i ze strachu wybiegły z chlewu, poleciały za Łucą do szopki. Łuca przymknęła drzwi, usiadła na snopku owsa.
Stały przed nią, pytały dygocąc:
— No co?
— Wichlac! — wyrzekła Łuca. — Miglanc! Psianyga, jaki miglanc! Jeje, jaki!
— Ale co — pytały. — Ale co?
— Tata na niego z gębą: „A ty mi tu co, Mieciuchna? Czego? Blaszkę od trzewika żeś zgubił?” A Mieciuchna nic, stoi i się śmieje, ten drugi z tym czymś też się śmieje, ale nie tak jak Mieciuchna, aby-aby. To tata na Mieciuchnę z pyskiem: „Wynocha! Będziesz mi tu na prześpiegi chodził!” A Mieciuchna nic, tylko się śmieje, stoi sobie jakby nigdy nic. A potem powiada: „Słuchajcie, Bartosik, to jest geometra, on tu przyszedł, żeby ziemię waszą obmierzyć... Sąsiady coś na was jadą, podobno zawsze tam sobie po skibce przyorzecie... Urzędowo my — powiada — ale ja tam nie taki... Znam was od tyciego, za dobrego gospodarza mam, może jeszcze zięciem waszym przyjdzie mi być”. A tata na to: „Wiesz ty sam, Mieciuchna, jak to z ludźmi, każdego obgadają... Co ja tam im zawinił? Złość mają”. A Mieciuchna powiada: „Co tam dużo gadać będziemy, jakbym to nie wiedział... Może za zięcia wam będę...”
— Za zięcia, powiedział?
— No. Powiedział. A tata mówią: „To chodź ty, Mieciuchna, i ten pan niech idą do domu, zjeść trzeba co o taki czas... Wcześnie żeście pewnie wstali, w domu ledwo co łyknęli, to wam kobieta co da... „My ta nie od tego” — powiedział ten wichlac.
— Ślepie to ma jak ślimaki!
— Na tłustej kobyle jeździł!
Od izby doszło wołanie ojca. Pojedynczo wymykały się z szopy i przeczesując sobie palcami włosy, biegły do izby.
— Hoo, panny moje szczyrbate! — zawołał głośno Mieciuchna i aż z krzesła się przypodniósł, ale tylko trochę, bo zaraz widać było, że opadłby nawet wtedy, gdyby naprawdę chciał wstać: bo z jednej strony haczył brzuchem o stół, z drugiej rzyć ciężka staczała się na stołek; musiał sobie już dobrze podjeść i podpić, bo zauważyły parę dni temu, ojciec wódkę przywiózł do domu. Teraz to wszystko stało na stole: wódka, kiełbasa i musztarda, i Mieciuchna jadł jak najęty, nawet gadał przez jedzenie. Dopiero jak Łucę zobaczył — a wchodziła na samym końcu — przełknął od razu wszystko, co miał w gębie, przyszło mu to z trudem, aż spurpurowiał od tego.
— Łuca! — zawołał i wysilając się jeszcze raz, jeszcze bardziej, wstawał, odpychając się równocześnie brzuchem i rękami od stołu, a potem szybko ręce przenosząc do tyłu, żeby odepchnąć krzesło i wstać już zupełnie. — Mojaś ty panna! — wołał głośno całym sobą i całym tym brzuchem, który falował przy każdej głosce. — Jak tam te twoje chleby, kochają się jeszcze czy może już przestały, odechciało im się?
Łuca stała, zakudłana, czerwona cała, a on wrzeszczał jeszcze tym swoim brzuchem:
— To jak, Łuca, kiedy niesiemy na zapowiedzi? Bo kochamy się lepiej niż te dwa bochenki?
— Starczy ci aby na zapowiedzi? — wypaliła, choć nikt się po niej, nawet ona sama po sobie, słowa nie spodziewał. — Ta starczy ci na życie i pokrycie — skudłaną głową skinęła w stronę jego brzucha. — Ale żeby na co jeszcze?
— Łuca — krzyknął Bartosik. — Łuca! — Aż przywstał, aż mignęło mu coś w oczach, w tej łysinie znowu dzisiaj gołej. — Wynocha do izby!
— E, ojciec, czego to — łagodził Mieciuchna. — Prosię kwiczy i miech drze, nie wiecie to? Handlarz kobitę też musi mieć handlarę i patrzcie, jest! Kto by się spodziewał! — Wydobywał się znów spod stołu, znad krzesła, wyważał je sobą, wywalał, aż w końcu jego kompan podtrzymał wszystko i handlarz się wytoczył, poleciał za Łucą. Ale ona już zatrzasnęła drzwi. Szarpał się z nimi, walił cielskiem, ale zaparła się, nie puszczała. Odwrócił się z wielkim śmiechem: — Patrzcie no, ojciec!
— Łuca — powiedział ojciec, ale tamten znowu przerwał mu wielkim śmiechem. — Nie, ojciec, już ja sobie radę dam, co to na mnie, tyle co na byka pyrek. Dziocha z pyskiem i ze wszystkim, co byście chcieli!
Tak gadał, wrzeszczał, żrąc i śmiejąc się do wszystkiego. Tymczasem Natala i Ula poleciały do drugiej izby za Łucą, stały przy uchylonych drzwiach, słuchały, gadały źle:
— Chwalidupa.
— Zobacz te giry, na tłustej kobyle jeździł.
— Na tłustym wieprzku.
— Brzuch jak bania.
— Kłaki na łbie jak pieluchy.
— Świński blondas.
— Czochra się o stół jak wieprz w klatce.
— Siąka, kwiąka.
— Ślipska ma jak dwa ślimaki.
— Ciulika pod tym brzuszyskiem całkiem może nie mieć.
Chichotały.
— Idzie gdzieś.
— W dupę na raki po kąsek tabaki — krzyknęła Łuca i znów zatrzasnęła drzwi, bo szedł do nich i teraz pukał, podrapywał błagalnie.
— Ale.
— Chce mu się czegoś.
— Ale!
— Brzuch se przedtem obstrugaj!
— Heblem.
— Nos obkróć.
— Klupkiem.
Słyszały, jak odchodzi, i znów uchylały drzwi. Usiadł przy stole i gadał z ojcem. Patrzyły na jego plecy i śmiały się głośno, ale ojciec na nie popatrzył, może i nie to, uniósł tylko głowę ponad ramieniem Mieciuchny — i przycichły.
Robiły aż do ćmoku, a i potem jeszcze nie ustawały. Hakały kartofle, bo ojciec raz przylazł tu i od razu z wielką złością zagnał je do roboty. Mroczniało już, a one ciągle jeszcze zażarcie darły hakami zielska, choć już prawie nic nie było widać.
Wtedy na miedzy, pomiędzy jeżynami, ktoś się pojawił. To było z boku, ale zaraz wiedziały, że tam ktoś stoi, czuły jakoś, bo jak spojrzały, to nie widziały nic albo prawie nic. Popatrzyły wszystkie razem, podniosły się i zaraz schyliły się znów do swojej roboty.
— Jest ktoś — upewniła je szeptem Natala.
Hakały bardzo zaciekle, nie patrząc, co tną, kartofle czy osty. Słyszały nawzajem swoje dyszenie, a potem ptaka, śpiewał gdzieś w krzakach po ludzku, nawołująco, przyzywająco...
— Co, jazgotki? — posłyszały nagle za plecami. Ustały, rozprostowały grzbiety, ale nie śmiały się obejrzeć. W końcu Natala odwróciła się trochę:
— Jak bym tak cię zdzieliła tą haką przez łeb!
— Ale! — powiedział głupkowato i już wiedziały wszystkie, kto to. Odwróciły się:
— Po coś tu przyszedł! — wsiadły na niego.
— Ale — powiedział.
— No co, ty mądrzejszy od sołtysa sługi?
— Ale!
— Masz tu hakę, jużem dość się narobiła!
— Ale! — powiedział to samo i haki nie wziął. Pogrzebały jeszcze trochę pomiędzy radlonkami, ale tak aby, żeby tylko co robić.
— Co za zgniły chłop!
A on już nic nie mówił, nawet tego swojego „Ale”, i Ula czuła, jak położył na niej swoje oczy. Ciemno było, nie widziała, ale czuła.
— Zaśpiewałbyś co — powiedziała nieswojo. Nie dał się prosić, zaczął:
— Pamiętasz Capri...
Zawsze to śpiewał, Natala i Łuca chichotały, ale Ula słuchała i było, jakby dotykał ją też tym śpiewaniem.
— No, dziochy, pójdziemy — zarządziła Natala i Pawluś przestał śpiewać. Wzięły haki pod pachy i ruszyły, on za nimi.
— Pawluś, a po co żeś tak przyszedł o ćmoku? — pytała Łuca i zaczęła się śmiać. Mruknął coś.
— Naparstek żeś zgubił?
— Nie — powiedział. — Co to, to nie.
Ula położyła sobie hakę na ramionach, szeroko rozłożyła ręce na stylisku i szła, nic nie mówiła, nie patrzyła nawet na niego, choć szedł koło niej. Łuca i Natala przygadywały:
— Powiedziałbyś coś.
— Ale co? — pytał bezradnie.
— Co do śmiechu.
— Nie mogę tak na idący.
— To se przykucnij — powiedziała Natala i śmiała się, za nią Łuca, a potem on sam też.
Doszły już do wrót, a on jak szedł, tak i zabierał się iść dalej.
— Pójdziesz to z nami? — upewniła się Łuca. — Naharowały się my, nie chciałeś pomóc, to teraz prosto do łóżka idziemy. Jak chcesz z nami...
— To ja z wami nie — powiedział przestraszony i skręcił za stodołę. — To ja sobie...
Umyły nogi pod studnią, a potem w kuchni, gorącej i ciemnej już, zjadły trochę chleba, popiły mlekiem, ciepłym jeszcze, poleciały spać.
Ula słyszała, jak usypiają, oddechy cichną i prześcieradła, poduszki, sienniki przestają szeleścić, gdzieś w ciemnym kącie izby skrobie coś, świerszcz może jaki ukryty w ścianie, a może nawet nie w izbie, w sadzie osika dygocze szorstkim, bezustannym drżeniem, w wielkiej letniej ciszy w chlewie poruszy się krowa, dźwięknie łańcuchem. Wybuchnie nagły chrap ojca, jego złe mruknięcie przez sen. Potem w oknie, w księżycu łagodnym i żółtym jak woda na dnie glinianki, pojawia się on. Nie przestrasza się, nawet nie kłopoce, co ma robić teraz, sama czuwająca w izbie, bez sióstr, które by wiedziały, co zrobić z nim, stojącym za oknem w wielkim miesiącu, z oczyma jak dwa miesiące. Wylazła z łóżka, ciągle nie wiedząc, co robić, i w tym wielkim miesiącu, w jego oczach jak dwa miesiące, powoli, bo boleśnie, ciało stało się czułe i ostre, wciągała suknię, suknia zdawała się dotykać samej krwi, szła cicho przez izbę, przez kuchnię stopami, które też całe były we krwi. Odsunęła skobel, objęło ją powietrze miękkie, duszne zapachem lipowego kwiecia.
— Chodź — dotknął jej sobą całym, przesycił zapachem pokrzywy, ostrym, żrącym. Szli sadem, cichym, rzęsistym od rosy, przeleźli przez płot i powoli szli przez łąkę zapadając się po łydki w trawę.
— Lubię cię — szedł i dotykał jej. — Jak sól wodę cię lubię... Zaśpiewam ci co... Zaśpiewam.
— Nie — mówiła z zaciśniętymi zębami. Wszystko dotykało ciała, ostro, dotkliwie, jego dłonie, trawa i kamyki, powietrze i zapachy, niebo i szept owadów.
— O — wymawiała z trudem i znów dotykały ją jego dłonie, i zatrzymywał ją na chwilę, by dotknąć całym ciałem. — O...
Potem nie mogli już iść.
Kiedy tak patrzyła chwilę, chustkę nisko ściągnąwszy na czoło i przysłoniwszy oczy rękojeścią sierpa, zostawił ją już o kilkanaście metrów i nim się spostrzegła, nim znów schyliła, pobiegła z sierpem popod stertami zwalonego zboża — już zawrócił, usłyszała szum kosy za sobą. Zbierała teraz zboże biegnąc, jak maszyna, nie myśli się przy takiej robocie, tym bardziej że teraz musiała dumać o tych maleńkich czarnych punkcikach na miedzy pośród białych zbóż. Przystanęła znów, choć był parę kroków za jej plecami, patrzyła tak, póki kosa nie musnęła jej pięt.
— No! — warknął, schyliła się, biegnąc zbierała zboże w przygarstki. Ale kiedy zziajana dobiegła do końca zagonu, usłyszała za sobą już tylko zgrzyt osełki o ostrze kosy, rzadki, jakby niedbały, aż naraz zawzięty, natarczywy, ostry. Rozprostowała się, poleciała na drugi koniec zagonu, szepnęła Uli, która ustawiała snopki:
— Babusia Roguźna idą i jeszcze jakieś...
Natala, która wiązała snopki, zwiedziała się też jakoś, stanęła wyprostowana z powrósłem naciągniętym na ramiona; patrzyli teraz wszyscy na dróżkę, którą szło czterech ludzi: na przedzie babka ze swoim tłumokiem na plecach, za nią trzej mężczyźni. Gadała coś do nich, pokazywała palcem, przystawała czasami, a oni słuchali, śmieli się czasem, głośno, niosło się aż tu.
Niedługo to trwało, bo kosa szurnęła nagle w zboże, potem znów i znów, długimi, szerokimi i głębokimi cięciami. Zaraz też schyliły się do roboty, ale już wiedziały, że nie nadążą za nim. Ciął strasznie, zwijając się w ruchu półokrągłym, biorąc rozmach aż gdzieś zza swoich pleców, tak że każdy inny dociągałby podobny pokos ostatnim wysiłkiem, ale jemu kosa od początku do końca szła równo, nie hacząc się ani opóźniając, ani też po tym, po dokonaniu każdego z tych ogromnie długich cięć, nie odpoczywając ani chwili. Znów brał zamach zza pleców, z wysokości głowy, ostrze z furkotliwym jękiem, zwijając się prawie w spiralę, zjeżdżało w dół i aż dziwne było, że rozedrgana stal zdolna jest ciąć: ale cięła ostro, szybko, dokładnie i nowy snop — bo tyle odwalał za jednym zamachem — spadał na ścianę stojącego jeszcze zboża.
Zauważyły, kiedy przechodzili obok nich, ale nie miały nawet czasu podnieść oczu i spojrzeć. Babka Roguźna krzyknęła:
— Szczęść Boże! — a Natala odkrzyknęła: — Bóg zapłać! — ale może nawet tego nie było słychać, bo nad wszystkim górował wysoki, zgrzytliwy, aż straszny jęk kosy. Pracowali tak aż do samego zmierzchu, bo nie ustawał ani na chwilę, sekundę dłużej, niż trzeba, nie ostrzył kosy; nie wiedziały, skąd brał taką siłę, ale pojęły prędko, że coś więcej to było niż siła, to, czym kosił zboże niczym maszyna jaka. Aż się go bały, jego koszuli mokrej od potu i już szeleszczącej, wyschłej na blachę, znów już od nowa przesiąkającej potem, twarzy zszarzałej i ściągniętej, warg spieczonych, spękanych, czarnych. Nie mówiły ani słowa, starały się nadążać za nim: bo choć podbierały dwie, trudno im było nadążyć, dopiero jak złapała je złość — na niego złość, wtedy stały się jak on, jak maszyny, i nie potrzebowały już nic, żeby robić, nawet łyka kwaśnego mleka, którego dzbanek pozostał daleko za nimi, obleziony przez mrówki.
Aż odłożył kosę i wtedy wiedziały, że nareszcie już koniec na dzisiaj. Pomyślały też, nareszcie mogły choć słowo pomyśleć, że nareszcie zostaną same i zestawiając snopki w baby, będą sobie mogły w końcu coś o tym wszystkim powiedzieć, ale on, wbrew swoim zwyczajom, razem z nimi zabrał się do roboty, choć niewiele tego było, parenaście snopków, których nie zdążyła ustawić Ula; a robił to, jak kosił, wściekle i zło, szybko. Więc i teraz nie mogły powiedzieć do siebie ani słowa, ani potem, kiedy szli wszyscy razem, one na przedzie z grabiami i sierpami, z tym dzbankiem pełnym potopionych mrówek, on za nimi, klekocąc osełką w kużoju, milcząco i ponuro. Szli tak cicho, przy klekocie tej osełki tylko, i im bardziej zbliżali się do domu, tym bardziej czekały. On, zauważyły, też czekał, słuchał, zatajał oddech, potem wydobywał mu się z płuc nagle szorstki, świstliwy, że aż zagłuszał klekotanie tej osełki. Ale nie słychać było niczego i szli wszyscy coraz szybciej, biegiem prawie ku temu, co stać się musiało, ale w nich była ciekawość, też odrobina strachu przed sprawami, które musiały być, skoro była tu w tym domu o porze tak niezwyczajnej kobieta, która odtąd, odkąd najstarsza z nich pamiętała, zawsze była przeciw temu człowiekowi, który był ich ojcem, a który zmógł wszystkich prócz niej — i jeszcze ich trzech; i teraz szły w ciekawości i strachu, bo czuły, wiedziały, że teraz nie będą już tylko patrzeć na to, co być musi.
Natala pchnęła uliczki, stanęła, nie chciało się jej jakość iść; inne ją popychały, przystając jednak z wolna; aż dopiero ojciec powiedział „no” i wtedy nagle skoczyły do przodu.
Widać było wszystko na tle wieczornego nieba, nasiąkającego powoli księżycem: stół wytaszczony przed izbę, cztery osoby przy nim, nawet to, co stało na stole: flaszka, miski. Szły i patrzyły, jak od stołu podnosi się ktoś, babusia Roguźna, kuśtyka w ich stronę. Była jeszcze daleko, ale one stanęły, a ojciec powiedział jeszcze raz jak w uliczkach „no” — ale już nie tak, by mogły posłuchać, albo też nagle starczyło im na tyle odwagi, by tego polecenia nie wykonać, albo też, najpewniej, bały się teraz iść naprzeciw babusi Roguźnej, same już nie wiedziały, stały. Babusia kuśtykała ku nim, to odpychając się swoim kosturem od ziemi, to znów wyrzucając go wysoko w powietrze. Czekały, ojciec stanął obok nich, trochę w przedzie, zdjął kosę z ramienia, ostrzem oparł o ziemię.
— Gdzie, stara oblodro?
Stanęła teraz i bez tych skoków, którymi szła naprzód, była malutka jak pajączek babiego lata. Ale to była tylko chwila, zaraz wprawiła się w ruch razem ze swoim koślawym kosturem:
— Nie takich bać się chciałam i się nie bałam! Nie mam ja do ciebie żadnego interesu, chaziaju ty zasrany, ciubaryku ciemny, ty... Paparuchu ty galicjański, tyyy! Pochwalony, dzioszki, widzicie, wróciła wasza babusia, nie pozabijał was tu on aby? Urosłyżeście, jak mnie tu nie było, urosły — dotykała ich chudą swoją, zgrabiałą ręką, plaskała po piersiach. — Panny z was urosły, panny... Kawalirów wam przyprowadziłam, patrzcie, siedzą, podobają wam się kawaliry?
— Idź! — krzyknął i usłyszały kosę w tym samym dźwięku, jaki miała wtedy, kiedy jednym zamachem ciął pas zboża szerokości półtora metra. Cofnęły się w popłochu, ale on tej kosy już nie podniósł, wparł ją w ziemię tak, że stylisko zatrzeszczało cienko.
Nie zauważyły nawet, kiedy babusi nie było przy nich. Stała kilka kroków w przedzie, wznosząc do góry swój kostur i drugą rękę, zwiniętą w pięść; wrzeszczała:
— Niedoczekanie! Niedoczekanie twoje! — śmiała się, rzegotała, kielcowała pod niebiosa, aż echo niosło: — Mnie żeś rady nie dał, im też nie dosz, wspomnij moje słowo, wspomnij moje słowo! — Tak wrzeszczała, rzegotała, aż niosło po polach. — Nie zmożesz mnie, ich też nie zmożesz, czas twój przychodzi i moja pomsta za wszystko, co żeś zrobił, co żeś nachachmęcił, już nie czas, żebyś je jak bydlęta gonił, jeich jeszcze rękami się bogacił, nie, niedoczekanie twoje, nie! — Tak wołała i znów się od nowa śmiała, aż to wszystko nosiło po polach. — Już jeich rękami nie będziesz do się grabił, już nie, nie! Nie dostaną ich twoje parobki, żeby za nich i za ciebie harowały do końca żywota, nie! W świat sobie pójdą, do ludzi, aż zdechniesz, poczekają, potem wezmą ziemię, ja im ją daję, ja!
Stały i słuchały, patrzyły na niego. Wyjął zza pasa naczynie z osełką, wylał z niego wodę, przewiesił na sznurku, podtrzymującym pałąk kosy. Podnosił potem kosę z ziemi za pałąk, robił to długo, raz kosa, raz stylisko przeważało, opadało na ziemię, ale w końcu znalazł odpowiednie miejsce i podniósł w ten sposób to wszystko — kosę i naczynko z osełką — do szopy. Wszedł tam, położył i jeszcze coś w ciemnościach robił, może tylko stał i myślał nad tym, co należy mu robić, kiedy wyjdzie znów na podwórze, i bały się, że to będzie coś strasznego, to, co postanowi. Wyszedł; babusia też przestała mówić i żegotać, wiedziała też, co tam najpewniej robił. Ale tylko spojrzał na dziewuchy:
— Do izby!
Poszły, on za nimi. Szły, znów nie mówiły nic, nie patrzyły na siebie, bo nie należało, kiedy on szedł, sapiąc za nimi. Brnąc w ciemnościach po nierównej polepie sieni, weszły do kuchni, gdzie w małych blaskach paleniska siedziała milcząco matka.
— Jeść — zarządził. Siadły więc za stołem, matka postawiła miskę z kartoflami, donicę kwaśnego mleka. Mleko było gęste, kroiły je łyżkami i łykały prędko, nie tykając kartofli.
— Chcieli tu co? — spytał.
— Nie, nie — powiedziała szybko, zachłystując się słowami, matka.
Nie patrzył na nie, ale przypomniało im się wszystko i odechciało nawet kwaśnego mleka. Myślały o tym, co będzie chciał od nich, kiedy skończy jeść. Ale miał do nich tylko tyle:
— Idę. Nie będzie mnie jaką godzinkę. Jakby tu co, to kopyścią po łbie. I nie wychodzić mi z izby. Zrozumiane?
Kiwnęły głowami wszystkie, a on obejrzał je sobie po kolei i wyszedł. Ustały jeść, czekały. Krzątał się w sieni, potem słychać było, jak pompuje rower. Jadły jeszcze pomału, pomalutku, żeby aby co robić. Zerkały w okno. Ujrzały wreszcie, jak prowadzi rower, rozpędza się i wskakuje na siodełko, niepewnie mija wąską furtkę. Wstały teraz szybko i poleciały do drugiej izby. Gadały:
— Co też babusia chcą...
— Z takimi chłopami przyszli...
— Mówili przecie, kawaliry do nas...
— I co będzie?
Nie wiedziały. Stłoczyły się przy oknie, z tej strony, skąd widać było babusine skrzydło domu, ale ciemniało już mocno, ledwie co widniało na tle nieba. Tyle że siedzą jeszcze przy tym wystawionym przed sień stole i gadają, a właściwie gada babusia Roguźna. Cicho otworzyły okno, ale nie było słychać. Zniechęcone wróciły do kuchni.
— Mama, a babusia nie mówili nic?
— Babusia do mnie nic nie mają.
— A do kogo?
— Do was.
— Do taty nie?
— Do was aby.
Nie mówili nic.
— Co z nami będzie — powiedziała Natala. — Jak babusia mają do nas co, to tata będzie też miał, jeszcze więcej.
— Ciii — szepnęła Ula. — Idą...
— Ja sobie pójdę — szepnęła Łuca. — Po co kto ma mieć co do mnie.
— Nie kazał — odezwała się matka też szeptem. Nie słuchała, wyskoczyła do sieni i na oślep, obijając się o wiadra i beczki, poleciała ku tylnym drzwiom, trzasnęła nimi mocno, poleciała w ogród. Zatrzymała się przy samym płocie. Stała trochę dysząc, potem wlazła na najbliższe wiśniowe drzewo. Jak to we żniwa, wszystkie prawie wiśnie były dojrzałe, słodkie. Szarpała je całymi garściami, pakowała do ust, wypluwała potem liście i pestki. Naraz przestała, przycisnęła się do drzewa. Słychać było czyjeś kroki; potem, kiedy ucichły, dojrzała, że ktoś stoi pod drzewem.
— Idź — krzyknęła. — Idź!
— Czemu mam iść — zapytał ten z dołu. — Przyszedłem do ciebie, dokąd mam iść?
— Idź — krzyknęła znów, ale on się nie ruszał. Zastanowiła się.
— Idź... choć pod tamto drzewo.
— No — powiedział i odszedł parę kroków. — Ale po co?
— Bo tak mi się chce! — krzyknęła i zrobiło się jej wesoło. Próbowała mu się przyjrzeć. Był wysoki, tykowaty, jakby obstrugany z góry.
— Gdzie ty masz ręce? — zawołała nagle w wielkim zdumieniu. — Ty nie masz rąk!
— Nie mam — doszło ją z dołu. — A co?
— To babusia cię przyprowadzili?
— Babusia.
— To takich kawalirów nam przyprowadziła!
— Taki już ja gorszy?
— Nie — powiedziała prędko. — Ja aby tak... Nie o tobie. — Zamyśliła się. Potem zapytała: — A wiesz, czemu żem ci kazała pod tamto drzewo iść?
— No?
— A tak... Gorąco dzisiaj było...
Zaśmiał się i poruszył.
— Nie chodź! — wystraszyła się. — Tak aby żem ci powiedziała...
— A co ty tak dziwnie mówisz?
— Co dziwnie? Że nie po pańsku?
— Nie, tylko tak seplenisz.
— A... — zastanowiła się. — Bo żem szczerbata.
— A ja nie.
— Ale rąk nie ma u ciebie.
— Prawie na jedno wychodzi.
Zamyśliła się:
— Prawie.
Usłyszała znów jakieś kroki. Wiedziała: to on. Wczepiła się w drzewo, szepnęła w dół: „Ciii”, siedziała z zamkniętymi, zaciśniętymi powiekami. Próbowała sobie zatkać też uszy, nie mogła słuchać kroków, ale bała się spaść.
Kroki zatrzymały się:
— Złaź.
Nie mogła się odważyć, aby otworzyć oczy.
— Złaź.
Poczęła schodzić, ciągle jeszcze nie otwierając oczu, zgrabiałymi ze strachu rękami czepiając się gałęzi. Ześliznęła się po pniu i stanęła obok niego, tuż, bo nie poruszył się nawet wtedy, gdy majtała mu pod nosem nogami, zsuwając się w dół.
— Co było powiedziane?
Nie odzywała się nic, nie umiała.
— Co? — pytał łapiąc ją za włosy, unosząc jej głowę i, puściwszy włosy, tą samą ręką zamierzając się do uderzenia.
Ale nie uderzył. Pomiędzy nimi nagle, jakby zasłona, jakby mignęła jakaś bariera, opadła skądś z góry. Stali przez chwilę zdumieni, ona już skrzywiona, prawie płacząca, czująca to uderzenie, to grzmotnięcie pięścią na policzku, cios, który jednak nie nastąpił, on z ręką dygocącą uderzeniem, które dla niego też już nastąpiło; i dopiero trzeba było im chwili, aby pojąć, że stało się zupełnie nie to, co stać się było zamierzone. Ta ręka zaczęła mu drżeć, opadać, niknąć jakoś prawie, i jeszcze przez chwilę zgubiony był zupełnie.
Aż pojęli oboje, że to był on, bezręki, i jego noga rozdzieliła ich tak nagle, niespodziewanie i zaskakująco. Teraz odwrócili się ku tamtemu i patrzyli ze zdumieniem, a ojciec, kiedy już to paraliżujące zdumienie, a może przerażenie, minęło, powiedział cicho (a ona wiedziała, kiedy on tak mówił cicho, tak cicho: wtedy kiedy po prostu nie może krzyknąć, bo zaraz krzyknie samym sobą): — Ty niemrawo!
Więc, zanim jeszcze skończył, krzyknęła: — Nie — wpadając już tym słowem, powtórzonym raz czy drugi, w jego skok ku tamtemu, bezrękiemu. Krzycząc, bezsłownie, a może i bezgłośnie, skoczyła za nim, ale już nie napotkała go rękami, otarła się o jakieś drzewo, o mało nie upadła. Stała, przerażona, trzęsiona zimnem, przyciskając do policzka swoją rękę pachnącą starym mchem, patrzyła na dwa cienie, znaczone w ciemnościach już tylko swoim ruchem, nie tyle już może widzialne, co słyszalne, odczuwalne tym ruchem szybkim bardzo, grzmiącym i milkliwie rozwścieczonym. Kucnęła i wodziła oczyma, modląc się o ruch, o jego nieustawanie, modliła się tak długo, dopóki nie stało się z nią coś, co było jakby zanurzeniem nagle w bardzo zimną albo bardzo gorącą wodę — był to śmiech wielki, ogromny, basowy, zadyszany, a pochodził właśnie z tego ruchu, który tam snuł się pomiędzy drzewami. Nie patrzyła już, śledziła tylko przemieszczanie się tego śmiechu i uśmiechała się do niego najpierw z przerażeniem, potem już tylko z wielką uciechą.
Potem zatrzymał się; przygasł. Słyszała już tylko kroki, to były kroki ojca. Czekała.
Ale nie uderzył. Szarpnął za ramię, popchnął w stronę domu.
Weszli do sieni. Tu dopiero chlasnął ją dłonią w twarz, wepchnął do kuchni.
— Nie słucha ojca-matki, słucha psiej skóry.
Siostry siedziały w ubraniach na łóżkach.
— Co?
— Co?
— Rąk nie ma — powiedziała. — I taki... Jakiś dobry taki.
— Rąk nie ma. Przez to.
— Jak ma ręce... Jak mają ludzie ręce, to...
— Nic — powiedziała. Jak wróciła z tego sadu, o wszystko pytały się jej, jakby to była nie wiadomo jak mądra, i samej się jej zdawało, że była mądra. — Ktoś nas pozabija. Jak nie on, to babusia. Każde na swoje chce... Jak tego kociaka nas rozedrą, co go pomiędzy drzwi włożyli i za ogon ciągną...
— I co my, biedoty? Co my?
— A tu co? — przerwała im labiedzenie.
— Sylwer z tatą przyszedł... Na ganku teraz siedzą.
— A tamci?
— Byli, ale uciekli, jak tata przyszedł... Jeden winny blondyn, drugi stary, klątewnik taki...
Zbliżał się jakiś szum; ojciec z Sylwerem polecieli ku nagle oświetlonym reflektorami wrotom. Dwa motocykle wjechały na podwórze i przystanęły pośrodku, przygaszając światła.
— Milicjanty! — szepnęła Natala.
— I twój kawalir...
— Taki on mój kawalir, jak z koziej dupy trąba...
Pięciu mężczyzn pośrodku podwórza gadało o czymś szybko, gestykulując i przerywając sobie nawzajem. Milicjanci zgasili motory i wszyscy szybko poszli w stronę izby babki.
— Do więzienia ich wezmą? — niepewnie powiedziała Łuca. Rozległ się krzyk. Zatupotały kroki, gęste, splątane. Czekały. Milicjanci zataczając się wyszli z izby, trzymali pod pachy szarpiącą się babusię.
— Puścić — rzęziła rzucając się na wszystkie strony. — Puszczać, policaje! Jakie wasze prawo, haręzy przebrzydłe? Znam ja wasze prawo na rzymską piątkę! Pieniądze wam ciepnął, za pieniądze chce się mnie pozbyć, boi się mnie, żebym mu w handlu nie przeszkodziła, dziochy swoje czas mu przedawać. Jak kocięta chce je przedawać w miechu, po groszu, po groszu... Nie dejcie się, dziochy, sprzeda was, sprzeda, jak wszystkich sprzedał! W świat idźcie, przed siebie!
Milicjanci doprowadzili ją do motocykla i uniósłszy za ramiona, wrzucili do kosza. Wyrywała się stamtąd, chciała wstawać, ale jeden z milicjantów trzymał ją za ramię, nie pozwalał się podnieść. Mężczyźni gadali coś ze sobą, potem ruszyli w stronę ogrodu, przy babce został tylko Mieciuchna. Usiadł na siodełku i wielką łapą wciskał ją do kosza, kiedy próbowała się podnieść.
— Idź, ty brzydoku! — wrzeszczała na cały świat, szarpiąc się z nim. — Moimi dziochami przyszedłżeś handlować jak swoimi wieprzami? Wynoś się, ty handlaro, puszczaj, zasrańcu!
— Puść! — krzyknęła Łuca. — Puść! — przyłączyły się inne.
Odwrócił gębę i tylko zarechotał ku nim.
Gdzieś skrzypnęły drzwi. Odwróciły się, Natala krzyknęła.
— Cicho — powiedział bezręki. — Cicho.
Za nim był jeszcze ktoś. Ula poznała jego oczy. Pawluś.
— Co wy — powiedziała. — Co wam?
— Cicho — powtórzył bezręki. — Szukają nas.
— Gdzie tamci? — spytała Natala. — Co?
Bezręki zaśmiał się cicho.
— Poszli — powiedział. — Poszli. Uciekli.
— A ty? — szepnęła Łuca. — A ty? Jak tak cię złapią? Polecieli gdzieś. Po coś tu przyszedł? Skądżeś Pawlusia wziął?
— Ja sam — szepnął tamten. — Sam — patrzył na Ulę. — Tak...
— Co to się u nas nie dzieje — powiedziała Natala. — Świat nie widział.
— I co wy? — zapytał bezręki.
— Co my mamy za słowo? Zrobią, co będą chcieli. Tata albo babusia. Co my? — szeptały.
— Jakbyście żyć nie chciały, mówicie... Jakbyście przed siebie żyć nie chciały, tylko żeby kto...
— Ty co? — syknęła Łuca. — Pójdę może z tobą? Z tobą na węder? — śmiała się przez płacz. — Na drogę?
— Wcale mi cię nie trzeba... Nie trzeba. Ja sam przed siebie.
— Patrz, jaki on — powiedziała Natala. — Taki... — Patrzyła na niego w ciemności. — Idź, ty — krzyknęła prawie. — Idź!
— Pójdę — powiedział. — Nie bój się, ty... Ja swoje drogi znam. Znam.
— Ciii — szepnęła Ula.
Tamci wracali sami, poklinając. Skupili się koło motocykli, rozprawiali o czymś; babka żegotała szyderczo. Milicjanci zapuścili motory, odjeżdżali.
— Wrócę — wrzeszczała babka. — Ja tu wrócę... Nie ciesz się, ty...
— Czego oni chcą — szepnęła Ula. — Czego babusia chcą... I tata...
— Muszą... Ludzie zawsze. A jak mocno — skinął brodą w stronę podwórza — to tak.
— Ty też? Też?
Kiwnął głową.
Zaśmiała się zgrzytliwie.
— I ręce... Twoje ręce... Ha!
— Ręce... — zająknął się, potem spokojnie: — Nie mam... Ale nie mogło, żeby inaczej... Nie narzekam tam... Bo ja sam. Ale ty? Wy? Ojciec z twoimi rękami zrobi, co będzie chciał, nie ty...
— Na babusine nas chcesz przekabacić? Tata chcą mnie Sylwerowi dać. Nie chcę paskudnika... A babusia? Oni też za swoim ciągną, co mnie wielkiego do tego... Co mnie...
— Ale do swojego...
— Głupiś — powiedziała ze złością tak mocną, że poczuła łzy na policzkach. — Głupi...
— Ciii — uciszała Łuca.
Mężczyźni, poklinając, szli w stronę izby.
— Uciekajcie! — szepnęła Łuca.
Bezręki i Pawluś poruszyli się niespokojnie, przemknęli do okna.
Tamci trzej zatrzymali się na ganku; do środka wszedł tylko ojciec, wrócił po chwili.
— Kiedy tę oblodrę puszczą? — pytał.
Mieciuchna: — Dobrzem załatwił, ale za długo nie mogą... Parę dni i puszczą.
— Nie wyjdzie, jak tu wróci... Nie wyjdzie stąd.
— Dajcie se spokój, Bartosik. Nie powiekuje starucha, nie. Lepiej córy żeńcie, będzie po ptokach.
— Może ty i masz prawie — poweselał ojciec. — Pomału możecie na zapowiedzi dawać... Kabany rosną, będzie można jesienią bić... i weseliska.. Nawet powiem wam, chłopy, czosnku jużem kupił na kiełbasy, bo coś nie obrodził u nas latoś... Czosnek mam — chwalił się. — No, to lu...
— Psińco — powiedziała Łuca. — Nie pójdę za takiego wieprzodoja... Choćbym...
— Na mnie czas, dziewuszki — szepnął bezręki. — Ruszę się...
— Przyjdź no kiedy... Albo lepiej nie idź. Jeszcze cię złapią.
— Mnie? — zaśmiał się. — Nikt mnie nie złapie, powiadam. Nie zauważą nawet, ćmoki!
Zauważyli. Nawet nie było słychać, żeby co powiedzieli, skoczyli za nim zaraz wszyscy trzej. Słuchały z napięciem zaciekłego tupotu kroków, trzasku płotu, potem nagle zwaliło się coś, zadudniła ziemia, wszystko ucichło. Aż krzyk, jeden, drugi, potem splątane głosy nad tym krzykiem. Wlekli go na podwórze; szamotał się z nimi, wyślizgiwał. Wprowadzili go do domu, przez kuchnię wciągnęli do izby dziewuch. Zdrętwiałe stały przy oknie, którym przed sekundą wyskoczył Pawluś.
— Światło! — krzyknął ojciec. Odebrał od matki naftową lampę i trzęsącą ręką postawił na stole.
— Łuca — przywołał. — On do ciebie?
Nie mówiła nic, chlasnął ją w twarz.
— Gdzie tamci?
— Nie było.
— Cyganisz. Gdzie są?
— Nie było.
— Czego ten od ciebie chciał?
— Nie chciał nic.
— Odechce ci się go — uderzył ją znów. — Odechce... — Odwrócił się ku tamtym: — Jojka mu wybrać!
Nie mogli mu dać rady, ślizgał się im w rękach, kopał, walił głową i kolanami. Dopiero stary przyskoczył, ucapił go za głowę. Teraz już nie mógł się nawet ruszyć.
Stały w kącie i patrzyły, dygotały. Bezręki już się nie szarpał i tylko ten kawałek twarzy, jaki widać było spod łokcia starego, był mocno blady. Łuca patrzyła na tę bladość, nie wytrzymała, krzyknęła:
— Puść!
Gruby Mieciuchna tylko zachichotał. Dziewuchy wcisnęły się w kąt.
— Patrzeć — krzyknął Bartosik. I musiały, choć wcale nie chciały.
— Macie go — chrypiał ojciec. — Macie!
— Puśćcie go! — krzyknęła Łuca i zaszlochała.
— Nie — usłyszała, jak tamten mówi przez rękaw ojca. — Nie.
Wtedy jakby zapomniała o wszystkim i skoczyła na Sylwera, kopnęła go, wczepiła się we włosy i zaczęła szarpać. Siostry krzyknęły. Bartosik puścił bezrękiego, schylił się po nią, schwytał, rzucił na podłogę, znów podniósł i zaczął grzmocić pięściami, gdzie popadło.
Obudziły się zaraz i podniósłszy głowy, spojrzały na siebie, a potem na puste łóżko Łucy i zrozumiały, dlaczego obudziły się o takiej godzinie, bo rano musiało być jeszcze bardzo, ledwie niebieszczało na dworze.
Łucy nie było. Zerwały się z łóżek, poleciały do okna.
Łuca szła przez podwórek z rowerem, wprowadzała go na górkę ubitego gnoju. Tam odwracała go, trzymając mocno kierownicę, właziła pod ramę i przysiadłszy na pedałach, szeroko rozstawiwszy nogi, zjeżdżała w dół. Ale kiedy podkurczała lewą nogę, rower natychmiast przechylał się na tę samą stronę i czym prędzej musiała się tą nogą odepchnąć o ziemię, żeby się nie przewrócić. Kiedy zaś podkurczała obie nogi — bez żadnego „ale” waliła się na ziemię. Oczywiście, przewracała się czasami i wtedy, gdy podkurczała tylko jedną nogę, ale niezależnie od tego, ile razy się przewracała — wdrapywała się z powrotem na tę gnojową górkę i zaczynała od nowa. Potem, kiedy już prawie nie przewracała się — zaczęła inaczej jeździć: postawiła lewą stopę na pedale, prawą odpychała się od ziemi. Waliła się co krok, nadziewała brzuchem na rogi kierownicy, wstawała, podnosiła rower i z powrotem kładła lewą nogę na pedał. Aż, kiedy przewracała się już mniej często, zuchwale poczęła przerzucać prawą nogę przez ramę: i tu już zdawało się, że nic z tego nie wyjdzie. Chciały jej krzyknąć: „Zostaw”, ale ona tak jeździła, że wiedziały, nie dość, żeby ich nie usłuchała, ale nawet nie usłyszałaby pewnie tak, jak ich nie widziała, choć już dobry kwadrans sterczały w oknie. Więc chcąc nie chcąc pozwoliły jej przekładać tę nogę przez ramę i walić się za każdym razem, i próbować zrobić to samo na nowo. Aż znów, cudem jakimś, nie wywaliła się w momencie, kiedy noga znajdowała się nad siodełkiem, zdołała ją opuścić, nacisnąć na prawy pedał, lewy pedał poszedł do góry... wtedy dopiero się przewróciła. Więc już od tej chwili przewracała się, nacisnąwszy przedtem raz czy drugi na pedały. Aż zaczęła jechać, to było tak, jakby ona była pijana i rower też był pijany, podwórka obojgu brakowało, utykali na płotach; potem, jak gdyby Bóg pokarał ich kołowacizną, robili najpierw małe kręgi, potem naraz większe i większe. Coraz bliżej byli, w końcu dojechali pod okno i tu dopiero się przewrócili.
— Co ty wyprawiasz? — szepnęła Natala. — Jak zobaczy, Jezus!
— Po co? — szeptem też zapytywała Ula.
— Nie chcę tu wiekować... Pójdę sobie — mówiła Łuca wstając z ziemi i odłączając się od roweru. Cała była podrapana, przez podartą bluzkę widać było siniaki jeszcze od ojcowskiego bicia.
— Do PGR-u pojadę, bo nie mogę... Nie mogę — patrzyła na nie, świeciły jej się w oczach łzy. — Nie chcę, żeby ten gruby byk... Do PGR-u sobie pojadę abo gdzie, wy jak tam chcecie.
— Weź mnie na bagażnik — szepnęła Natala.
— Ja się nie zmieszczę już — powiedziała Ula.
— Czemu nie? — oburzyła się Łuca. — Na ramę... Ale trochę jeszcze muszę się pouczyć, bo w więcej, to trudniej jechać.
Wsiadła znów na rower, jechała trochę, przewróciła się, rower nakrył ją z głową.
W tej okolicy rzadko używało się form: „pan” czy „pani”, a już wołacz — był zgoła rarytasem. Ludzie po staremu mówili sobie „wy”, a tymi różnymi panowaniami operowali, z wielką zresztą niechęcią i skrępowaniem, tylko w bardzo urzędowych przypadkach życiowych.
Toteż kucharka z sąsiedniego miasteczka wybuchła jak bomba w domu weselnym i tak już podnieconym i wzburzonym. Długo się najpierw nie zjawiała; ojciec weselny klął spłoszoną, skołowaną matkę — kiedy na koniec pani Słomkowska przyjechała południowym autobusem. Była sama, bez żadnej pomocnicy, i jak Sośniak to zobaczył, wpadł w ostatnią prawie złość:
— Wesele na setkę ludzi, a wy tu sobie na ostatnią godzinę prawie przyciągacie, i to jeszcze sama! Kto jutro będzie ślepiami świecił, no, kto? Ja.
— Panie ojcze weselny — na to mu pani Słomkowska. — Czy ja się może na swojej robocie nie znam, tylko wy się znacie? Panie ojcze weselny, o jadle to ja z wami jutro będę gadała.
Sośniak nic na to nie powiedział, stał i patrzył, jak pani Słomkowska przebiera się w biały kitel, a potem jeszcze chowa włosy pod czepkiem. Baba była duża, szeroka, ruszała się pewnie i energicznie, w tej kuchni Sośniaków od razu poczuła się jak u siebie w domu, kręciła się po wszystkich kątach i gadała:
— Panie, a gdzie rzeźnik? Niech tam sobie nie skrobie według swojego widzimisię, tylko łapie się za to, co trzeba. Matko weselna, trzy pomocnice potrzebuję, robotne, ale już.
I odtąd w całym domu weselnym nikt takiego słowa nie powiedział, które mogłoby coś znaczyć, wszyscy latali zgodnie z kuchennymi rozkazami pani Słomkowskiej. W chlewie gdakały przestraszone kury, spośród których wybierano co tłustsze do zabicia, w szopie rzeźnik, powrzaskując sobie od czasu do czasu, płatał wieprzka według recept pani Słomkowskiej, Sośniak, zupełnie ogłupiony rozlicznymi poleceniami, to brał się do rąbania drzewa, to leciał na wieś po jakieś niezbędne garnki i przyprawy, to znów za nie wiadomo co jeszcze się chwytał. Furkotało wszystko wokół pani Słomkowskiej, czasami plątało się zupełnie niemożliwie, ale ona wiedziała, co i kiedy się plącze, wkraczała w krytycznym momencie z nieomylnymi rozkazami, napoleońskimi w treści, choć ubranymi w eleganckie, pańskie formy. Pod wieczór, kiedy już cały dom, ba! żeby to tylko — wszystkie sąsiednie domy bulgotały od kuchennej roboty, miała pani z wołaczem pod swoją komendą chyba jaką dwudziestkę ludzi, już to domowych, już to byle gdzie, choćby na drodze zwerbowanych dobrymi manierami i bardzo rozkazującymi wołaczami. Ciemniało powoli, dom weselny wyglądał teraz jak wulkan, z kominem (musiał go Sośniak przeczyścić) buchającym dymem, ogniem, kłębami nie dopalonych gałęzi. Domowi mężczyźni, zmęczeni, głodni, siedzieli ponuro na ławce pod studnią i nie śmieli się upomnieć choćby o kromkę chleba z masłem i garnczek nie słodzonej kawy. Ale około dziesiątej, kiedy już dobrze pociemniało, kucharka obwołała się zmęczoną i posiłkując się pańskim słowem i jeszcze bardziej zdumiewającymi wołaczami, wydała swojej ekipie roboczej polecenie rozejścia się. Wciągnęła na siebie kożuszek i otworzywszy w kuchni wszystkie okna i drzwi, wyszła na podwórze, przysiadła na ławeczce obok Sośniaka i jego dwu bardzo wygłodzonych synów.
— Panie ojcze weselny! — oświadczyła. — Wesele zapowiada się dobrze jak rzadko. Goście złego słowa nie powiedzą, rękę za to daję!
— Pani! Pewnie, pewnie! — z głębokim przekonaniem i użyciem zapożyczonego wołacza przytwierdził Sośniak.
— No — rzekła pani Słomkowska zadowolona. — Teraz możemy sobie pomalutku zjeść jaką kolację. Przyjdźcie, panowie, za parę minut do kuchni.
Sośniaki odczekali trochę i poszli, a starego znów, jak przy przyjeździe pani Słomkowskiej, szlak mało nie trafił. Stół — co prawda, tylko kuchenny — zastawiony był tak, jakby za chwilę miała zasiąść przy nim młoda para. Na półmisku leżała kura, na talerzykach przysmażona kiełbasa z musztardą, wątróbka, do tego wszystkiego mocna herbata, a na kredensie — bo na stole już nie było miejsca na nic — stał talerz z pokrojonym ciastem.
— Ale to? — zająkał się Sośniak z wielką złością. Nic właściwie nie powiedział, ale pani z wołaczem pojęła:
— Panie ojcze weselny! — ozwała się z łagodną perswazją. — Będziecie jutro mieli dzień cięższy jeszcze niż dzisiaj, bo to będzie wesele, ale nie dla was, panie ojcze weselny, wy będziecie mieli same kłopoty, wspomnicie moje słowo. To i tyle waszego wesela, co dzisiaj.
Nie potrzebowała tak wiele mówić, bo dwa młodsze Sośniaki zajadały już tak, że już nikt by ich za żadne skarby od tej kury i kiełbasy nie odegnał. Sośniak też, rad nierad, wziął się do jedzenia i poweselał tak, że nawet poczęstował wszystkich kieliszkiem weselnej pieprzówki; panią Słomkowską najsampierw.
— Jednego można — uznała i wypiła, nie skrzywiwszy się, choć wódka była na spirytusie, ostra. — Więcej nie, jutro skoro świt pobudka.
I od piątej rano wszystko zaczęło się od nowa. Piec omal nie zarywał się pod ciężarem ogromnych garów, Sośniak nie nadążał rąbać drzewa, a synowie — znosić z całej wsi potrzebnych półmisków i rondli.
Nic też dziwnego, że koło południa wszystko już było gotowe, nawet nakrycia leżały na stole; a kiedy nadjechał pan młody z wszystkimi gośćmi ze swojej strony — na powitanie wyszła też i pani Słomkowska, wystrojona w suknię dość frywolną i niewątpliwie szokującą, z pewnością jednak mniej niż sposób wyrażania się jej właścicielki. Wytwornie gestykulując, posługując się swoim wybuchowym wołaczem, zapraszała do stołu „na maleńką przekąskę”. Goście, omiatając wąsami jej dłoń, kłaniali się niezręcznie i szli, chciał kto czy nie chciał, taka bowiem była przemożna moc wszystkich zjednoczonych przymiotów pani z wołaczem. Stary Sośniak był wniebowzięty i przepijając z ojcem pana młodego, zerkał na panią Słomkowską częściej niż na córkę, która, już w ślubnej sukni i welonie, krzątała się pomiędzy gośćmi.
Zdumiał się za to niepomiernie, kiedy nastał czas wyjazdu do kościoła. Pani Słomkowska bowiem odszukała go wtedy i wyszarpnęła z tłumu.
— Na której bryczce jadę?
Sośniak wybałuszył oczy i wykrzyknął, znieczulony nagle na wszelką galanterię:
— Coś ty, kobieto! Do kościoła pojedziesz, a kto tu ludziom obiad postawi na stół?
— Panie ojcze weselny — rzekła pani Słomkowska surowo. — Obiad to moja sprawa, nie wasza, panie. A w kościele muszę być, żeby wiedzieć, co państwu młodym postawić, zależnie od humoru.
Sośniak nie miał czasu przeciągać rozhoworów, bo nawinął się skrzypek i posłyszawszy, w czym rzecz, z galanterią ujął panią Słomkowską pod łokieć i poprowadził do bryczki, którą okupowali muzykanci. Sośniak machnął więc ręką; dopiero długo później pojął, do czego się w ten sposób przyczynił.
Na razie pani z wołaczem siedziała pośród pijanych muzykantów, godnie, aczkolwiek bez specjalnego przekonania, opędzała się ich zalotom i dyktowała kawałki, jakie należy grać. Drużbowie pohukiwali i wyskakiwali z bryczek, tak im się podobało to, co radziła grać pani Słomkowska.
W kościele natomiast oddzieliła się od muzykusów i skromnie przysiadła w jednej z ostatnich ławek. Pomodliwszy się, ile przystało, wyciągnęła szyję, gotowa celebrować obrządek.
Coś jednak się opóźniało. Młodzi klęczeli już od długiego czasu i widocznie zaczynało im być niewygodnie, bo przystawali, kręcili się, a ksiądz jak nie wychodził, tak nie wychodził z zakrystii. Starszy drużba z zakłopotaniem wycierał chusteczką kark, w końcu zdecydował się, szepnął coś do ucha panu młodemu i poszedł do zakrystii. Wypadł stamtąd prawie natychmiast, przyskoczył do młodego, klarował mu coś półszeptem, gestykulując szeroko. Pan młody podniósł się teraz także, obaj nerwowo podreptali do zakrystii. Czuło się coś nie najlepszego, z zakrystii dochodziły niejasne, podniecone głosy.
— Ksiądz nie chce dać ślubu — szeptano wśród gości.
Bliżsi krewni państwa młodych najpierw pojedynczo, potem całą hurmą ruszyli do zakrystii. Pani Słomkowska podniosła się także i pomodliwszy się krótko, wyszła na kościelny dziedziniec, a potem ruszyła z drugiej strony do zakrystii.
Było pełno ludzi, wszyscy krzyczeli, ksiądz, wepchnięty w kąt, powtarzał z wymuszonym spokojem:
— Nie mogę, dobrzy ludzie, nie mogę. Nic na to nie poradzę, donieśli mi ludzie, że pan młody nie jest wolny. Pewnie to nieprawda, ale wyjaśnić trzeba.
— Ty — mówił starszy brat panny młodej do pana młodego. — Chodźmy stąd. Mam sprawę do ciebie.
Pan młody nie miał wcale ochoty wychodzić; stał i błagalnie popatrywał na księdza, pofurkującego gniewnie, a zarazem strachliwie na szarpiących go z wszystkich stron weselnych.
— Chodź — wykrzykiwał starszy z braci Sośniaków. — Chodź.
I szarpał tak pana młodego za ramię, że w końcu wywlókł go z zakrystii. Pani Słomkowska, która stała w progu, grzecznie ustąpiła im miejsca, a potem pomalutku poszła sobie za nimi. Sośniak wywiódł swojego niedoszłego szwagra za najbliższy węgieł i przycisnął go do ściany.
— Ty — powiedział. — Myślisz, że tak ci poleci? Z moją siostrą tak ci się myślało? — szarpał go za klapy marynarki. Aż, nim pani Słomkowska zdążyła słowo wtrącić, trzepnął go przez łeb. Pan młody ani piknął, potrząsnął swoimi długimi włosami, które Sośniak zgarnął mu na oczy. Przejrzawszy, bez słowa buchnął niedoszłego szwagra w brzuch.
— Panowie — zaingerowała teraz pani Słomkowska. Młody Sośniak i pan młody nie zamierzali zwracać uwagi na jedno choćby czyje słowo, nawet, gdyby wypowiadała je osoba tak wpływowa, jak pani Słomkowska. Grzmocili się zapamiętale i nim pani z wołaczem zdołała przedsięwziąć coś bardziej radykalnie oddziałującego niż słowa, już z obu stron, od kruchty i zakrystii, nadbiegli pozostali Sośniacy i Wolni. Poczęli się grzmocić na oślep. Parę razów z tej i tamtej strony dostało się także pani Słomkowskiej, która znalazła się w środku walczącego kłębu weselnych; wpadła nagle w wielki gniew.
— Panowie! — wydała pełen oburzenia wrzask i z wielką wściekłością ucapiła za kołnierze obu głównych zapaśników, szarpnęła tak, że zatrzeszczały szwy ich paradnych ubrań. Oderwała ich od siebie i postawiła jednego u prawego, drugiego u lewego swojego boku.
— Panowie! — krzyknęła jeszcze raz, z wielkim już wysiłkiem, bo trzymanie dwu rozjuszonych chłopów po wojsku w przyzwoitej od siebie odległości, jeśli nie jest zupełnie niemożliwe dla kobiety, to jednak wymaga wielkiej koncentracji sił i dużego samozaparcia. Więc już krzyk, który na chwilę odwróciłby uwagę wszystkich zgromadzonych na dziedzińcu Sośniaków i Wolnych, musiał być czymś nadludzkim. Pani Słomkowska dokonała jednak tego: wszyscy Sośniacy i Wolni stali przez chwilę rozdziawieni. Nim minęła ta sekunda, pani z wołaczem wykonała już następne, równie zaskakujące posunięcie: — Panie, chcesz mieć kobietę? — ogromnym głosem zapytywała trzymanego za kołnierz pana młodego. — Jak? — potrząsała nim, aż bąknął: — No... — No to co? Bijesz swego szwagra? I to na samym początku? — atakowała z wielką werwą. — Idź do swojej kobiety i proś o wybaczenie. — I pchnęła go prawą ręką tak, że potrąciwszy któregoś z ciągle rozdziawionych Sośniaków, wpadł prosto na stojącą pod ścianą pannę młodą, wycierającą łzy skrajem ślubnego welonu.
Sośniacy i Wolni nic z tego wszystkiego nie rozumieli. Sprawa była paskudna i załatwić ją z honorem można było tylko w ten sposób, w jaki zaczęli ją załatwiać. Tymczasem pani z wołaczem wyraźnie zaczęła wszystko komplikować, wyglądało na to, że wcale nie zamierza dopuścić do tego, żeby wszystko zostało rozwikłane do końca. Szarpała teraz za kołnierz starszego Sośniaka — Masz co, panie, do swojego szwagra? Tak chcesz, panie, załatwić swoje sprawy z nim? Słowa nie masz, panie, tylko pięść? Tak to się załatwia sprawy z mężem swojej rodzonej siostry?
— Ale, jaki tam mąż — powiedział starszy Sośniak ze złym błyskiem w oczach. — Ksiądz ślubu nie da, słyszeliście, pani!
— Nie mąż? — zdziwiła się pani z wołaczem tak mocno, że aż puściła kołnierz starszego Sośniaka i obiema dłońmi donośnie prasnęła o biodra. — A to jak? Czy to w urzędzie nie byli? Czy to nie zapisali ich w aktach jako męża i żonę?
— Eee... — rozdziawił się starszy Sośniak. Pani Słomkowska zerknęła w stronę młodych, którzy łzawo tulili się do siebie pod ścianą, i była już prawie z siebie zadowolona, kiedy nagle wyszedł z rozdziawienia Sośniak-ojciec.
— Hoła, pani — zawołał. — Co to tu wygadujecie? Że w urzędzie byli, to byli, ale ksiądz nie pobłogosławił, a ja bez ślubu nikomu swojej córki nie dam! Taki tam w urzędzie ślub nieważny!
— Panie ojcze weselny, co też mówicie! — krzyknęła pani Słomkowska, używając najgroźniejszego wołacza, jaki tylko znajdował się w jej repertuarze. — Toż sam ksiądz proboszcz czegoś takiego nigdy by nie powiedział! — I zrobiwszy kilka kroków w stronę zakrystii, zawołała: — Księże proboszczu!
Ksiądz natychmiast wychylił się zza węgła, gdzie w ukryciu przysłuchiwał się całemu zajściu. Wyglądał też na odrobinę rozdziawionego.
— Księże proboszczu! — przywołała go władczo. — Niech no ksiądz powie: czy to ślub w urzędzie nieważny? Co ksiądz o tym myśli? Hę? Nieważny?
— Ja nigdy tak nie powiedziałem! — bąknął ksiądz, któremu teraz dopiero dopełniła się miara rozdziawienia.
— Proszę księdza — indagowała dalej pani Słomkowska. — Ważny, znaczy się, wesele może się spokojnie odbyć? Jak, księże proboszczu?
— Tak — jęknął ksiądz. — Ale...
— Więc zapraszamy księdza na weselisko! — wystrzeliła pani z wołaczem.
— Tak — bąknął ksiądz. — Ale...
Niepotrzebnie wcale zaczynał to nieśmiałe zdanie z „ale” na początku, można to położyć wyłącznie tylko na karb jego rozdziawienia; w innym wypadku pojąłby natychmiast, że nigdy nie będzie mu dane go wypowiedzieć. Pani Słomkowska, zyskawszy od proboszcza wszystko, co tylko było jej potrzebne, zignorowała go natychmiast, odwołała się do szerokiego audytorium:
— Słyszeliście, goście weselni? Sam ksiądz proboszcz słowo powiedział! No, państwo młodzi! Drużbowie, druhny, para za parą, no, dalejże! Matki, ojcowie weselni! Muzyka, hej, tam, muzyka! Weselnego!
Pierwsza, rozumie się, posłuchała muzyka, która od czasu jazdy na wspólnej bryczce oddana była pani Słomkowskiej do ostatniego kieliszka; wyrżnęła też weselnego ochoczo i donośnie. Przy weselnym i goście nagle poczuli się znów weselnie, zaczęli otrzepywać się i przygładzać sobie włosy. Para młoda ruszyła z miejsca, ale zaraz zatrzymała się, zawstydzona: trzeba było pani Słomkowskiej spiąć ich rękami i wypchać do przodu — a potem kolejno kleić w pary i zachęcać do marszu ociągające się druhny i drużbów — nie zapominając o tym, że należało jeszcze osłaniać młodych przed Sośniakiem-ojcem, który parł do przodu i wrzeszczał:
— Nie dam, nie dam!
Jakoś jednak powoli wszystko toczyło się ku bryczkom; wreszcie siedli wszyscy i pani Słomkowska dała hasło odjazdu, bo nikt z mniej lub bardziej rozdziawionych weselnych nie był jeszcze do tego zdolny.
Bryczki ruszyły w milczeniu; nikt nie odzywał się, drużbowie nie hukali i zanosiło się na to, że tak odbędzie się cała podróż, a to znaczyło, że w domu weselnym wszystko rozpocznie się od nowa. Pani z wołaczem gorączkowo podżegała do czynu co bliższych drużbów, ale tylko patrzyli na nią w rozdziawieniu; w końcu ktoś dał się podbechtać, zapiał, aż poleciało przez wszystkie bryczki. Pani Słomkowska czekała z zapartym tchem: echo oddało mocno! Furmani nagle też poczuli się weselnie, strzelili lejcami, konie poczęły rżeć i wierzgać. Zaczął się weselny wyścig. Furman pary młodej powoził jak szatan, ale wjechał na podwórze pierwszy tylko dlatego, że ścigająca go bryczka wysypała się na którymś zakręcie. Drużbowie wyskoczyli z rozbitego pojazdu i z wrzaskiem pobiegli za niknącym w kłębach kurzu orszakiem.
Pani Słomkowska na szczęście dojechała bez przygód, pierwsza zeskoczyła ze swojej bryki i wpadłszy do kuchni, wypędziła wszystkie swoje pomocnice z wódką na podwórze. Sama też porwała karafkę i poleciała do starego Sośniaka. Wypił pół szklanki, sapnął:
— Pani — poskarżył się. — Pani...
Nie wysłowił się, bo ojciec pana młodego targnął go za łokieć. Pani z wołaczem zerknęła na nich niespokojnie, ale zauważywszy pomiędzy nimi flaszkę wódki, odetchnęła.
Raz, około Wielkiej Nocy, mogło to być w Wielki Piątek albo w Wielką Sobotę — chłopaki stali przed wejściem do kościoła i po cichu ćmili papierosy, bo ze szczętem już znudziły im się te Gorzkie Żale i inne nabożeństwa, których w ten czas jest bez liku.
— Patrz! — szturchnął nagle Eśku Rzun Jacka Liptaka. Obejrzeli się wszyscy. Drogą szli Psiarkowie, ilu ich było, wszyscy w niedzielnych ubraniach, stary w swoim czarnym, ślubnym jeszcze.
Zawsze około Wielkiej Nocy zjeżdżali do ojców Psiarkowe chłopaki, ale tym razem ściągali wszyscy, nie brakowało ani jednego; niektórzy zjawili się nawet ze swoimi kobietami. Chałupa była zapchana od podłogi po komin. Sześciu chłopa jadło, piło, gadało do późnej nocy. Raz po raz któryś siadał na motor i jechał do spółdzielni po jedzenie i picie, a jak nastał Wielki Tydzień to już tylko po wódkę, bo choć tam pewnie po swoich dalekich miastach chłopaki i w post kiełbasę jeść się nauczyły — to jednak w domu matka pomietłem by ich za to wygnała, choć to rodzeni synowie i dawno niewidziani.
Czasami przy wódce pokrzykiwali sobie, pięściami bili w ławy, aż sąsiedzi zapalali światła w chałupach i wychodzili w opłotki słuchać, co się dzieje. Nieraz też wybierali się do gospody i wtedy Ignac zamykał interes grubo po północy, kiedy już kobieta przylatywała po niego i klęła wszystkich żywymi cholerami. Wychodzili więc na wieś i śpiewali, ilu ich było, żołnierskie piosenki albo też rechotali chórem z wiców, aż spod dalekiego boru zwracało je echo.
Z rana brali się do jakiejś roboty, choć spozimek był dopiero i specjalnych robót nie było: tyle drzewa, co stary miał pod szopą, połupali prawie na wiórki i drzazgi. Sągów im brakło, zabrali się do siebie: jak jednego razu Rochu z Wackiem wzięli za się, to kusego podwórka nie starczyło, na płot się zwalili, wyłamali go i zgnietli prawie na proch. Stary był płot.
— Jak to zebrało im się na pobożność — powiedział Jacek. Ale Psiarkowie nie skręcili do kościoła, minęli chałupę Borzymskich i za chwilę pokazali się na krzyżówce.
— Do miasta pewnie jadą. Zaraz będzie autobus.
— Po co?
— Pewnie nie na drogę krzyżową.
Ktoś nadchodził, więc rzucili papierosy i weszli do środka.
Autobus przejeżdżał przez wieś dwa razy dziennie: rano, kiedy szedł do powiatu, i po południu, kiedy stamtąd wracał.
Więc kiedy autobus wracał, chłopaki, którzy właśnie wyszli z któregoś tam kolejnego nabożeństwa, jakie bywają w te dni, ruszyli na krzyżówkę.
Tymczasem Psiarkowie z miasta autobusem nie przyjechali. Chłopaki odczekali, aż autobus ruszy, i zaczęli się śmiać tak, że ksiądz, który przechodził, z daleka pogroził im palcem. Ale oni rechotali dalej.
— Piątą klasą, po rowie, przyturnują Psiarki — krzyknął Stasiek Piusek i tak się z tego zaczął cieszyć, że o mało nie wpadł w kałużę.
— No, szos jest rozpaćkana, że pożal się Boże — kiwnął głową Beniek Pasota.
— Nogawic, bidoki, nie powyciągają z błota — litował się Jacek Liptak. — O trzewikach to tam nawet i nie ma o czym gadać.
— Przylizą Psiarki na bosaka, jak to zawsze chadzali — powiedział Zygma Stołbiński. — Wyście ta młode, chłopaki, to nie pamiętacie, jak to przed wojną u Psiarków było. Wyżerantus: kluseczki ze serwatką. Lato-zima, cała ta psiarnia na bosaka latała.
— Dzisiaj będzie tak samo.
— To dopiero.
Stali na krzyżówce i czekali. Ciemniało pomału i robiło się zimno. Z roboty jechał rowerem Sylwer Pawlików. Powiedział: „Cześć” i chciał jechać dalej, ale przytrzymali go za bagażnik.
— Nie widziałeś ta gdzie Psiarków?
— Gdzie niby miołem ich widzieć?
— Na rowie gdzie — powiedzieli razem i zaśmiali się, tak równo im to wyszło.
— W mieście w gospodzie żem ich widział, chlają, staremu aż glaca zapotniała.
— Narozrabia jak pijany zając — powiedział Zygma Stołbiński. Widać było, że jest zły, sam sobie lubił narozrabiać po pijaku.
— To cholery — mruknął Eśku Rzun.
Skądś wziął się deszcz i zacinał drobno. Rozejrzeli się wszyscy dokoła; dawno by poszli do gospody, ale że był Wielki Tydzień, Ignac wcześniej zamykał interes. W końcu pociągnęli na ganek szkoły, palili papierosy i patrzyli na szosę, ciemną już i pustą. Pytali jeszcze Sylwera, co Psiarki zapijają aż w powiecie, ale Sylwer nie wiedział. Widział tylko przez okno, jak pili i jak staremu spociła się glaca. Zresztą zaraz pojechał, zrobiło mu się zimno. Im też było zimno, ale stali i gadali, jak to Psiarki piątą klasą po rowie przyturnują. Później i taka mowa nie szła, więc już tylko stali i nic nie gadali, pomału zbierali się do domów. Wtedy Eśku Rzun zauważył, że jakiś samochód jedzie szosą. Nie było go jeszcze widać, tylko z daleka biło światło. Potem samochód wyskoczył zza zakrętu i całą szosę i wieś zalał blaskiem.
— Jeszcze jeden za nim — mruknął Eśku. Miał dobre oko do samochodów. Oba samochody dojechały do krzyżówki i przystanęły przygaszając światła.
— No, patrzcie — mruknął Benek Pasota. Wszyscy polecieli ku samochodom.
— Pewnie jakieś zabłądzili, o drogę będą pytać — powiedział jeszcze Zygma Stołbiński.
Ale kiedy dobiegli, drzwi pierwszego samochodu otworzyły się i wyszedł najmłodszy z Psiarkowych chłopaków, Włodek. Zatoczył się, oparł się o karoserię.
— He, he! — zaśmiał się z uznaniem Eśku Rzun.
Patrzyli teraz, jak wychodzą inni Psiarkowie, Wacek, Kaziu, Franek i Rochu, a na koniec sam stary.
— Jak się macie, Psiarki — dopiero teraz odezwał się Zygma Stołbiński. Wyglądał na mocno złego.
Stary zrobił chwiejny krok w jego stronę, próbował zdjąć kapelusz, nasadzony tak, że ledwo mu uszy było widać. Nie udało mu się jedną ręką, poradził sobie dopiero obiema. Machnął kapeluszem i powiedział:
— Tam tego... co ja niby chciałem... Psarski od dzisia, powiadam ci, żebyś wiedział: Psarski.
Stołbiński nie pojął:
— Co mówicie?
— Na sądzie żeśmy byli, mózguj sobie — powiedział Rochu. — Nazwisko nam sąd zmienił. Psarskie my teraz, żebyś wiedział.
Stołbiński nic nie mówił, inni też się nie odzywali, nawet Eśku Rzun. Tamci zbierali się już do odejścia, kiedy w końcu Stołbiński powiedział:
— Pana Boga poznasz po sapagach.
— ...Że co? — zapytał Włodek. Był najmłodszy, ale robił w kopalni, chłop był jak góra. Odezwać też się umiał.
— Ciężko będzie nawyknąć — ośmiał się Stołbiński. Po śmiechu widzieli, że robi się coraz bardziej zły. — Nie dla Psiarków takie nazwisko. Szlacheckie.
— Przyzwyczaisz się — powiedział Rochu. — To nie tak trudno.
— A jakby nie?
— Już ta się tak o siebie nie bój. Nie takich rzeczy ludzie się uczą.
— Dziadem był twój ojciec i ty dziadem zostaniesz, choćbyś nie wiadomo kim był w tym swoim pegeerze.
Stali naprzeciw i patrzyli na siebie. W końcu Rochu odstąpił. Zapytał Rzuna:
— Eśku, a ty?
Tamten wzruszył ramionami. Rochu czekał, ale Eśku i tak nie powiedział nic.
— Benek?
— Co mi tam...
— Jacek?
— Stasiek? Nie rób miny jak srający kot na puszczy.
— Zawsze to robię, co mi się chce.
— Stołbiński — powiedział Rochu.
— No?
— Zapamiętałeś sobie?
— Co potrzebuję, to pamiętam. Szlachta od jednej kozy.
— Ty se, Stołbiński, wyoliw język.
— Już ja ta ze swoim językiem zrobię to, co mi się uśni, Psiarek.
— Coś powiedział?
— Dej mu w kichol — powiedział stary. Zatoczył się i kapelusz znów opadł mu na uszy. Kiedy nasadził go znów, jak należy, Stołbiński taplał się w błocie. Eśku Rzun przeskoczył przez niego, bykiem rąbnął Rocha w zęby. Rochu zachwiał się, ale wytrzymał, schwytał Eśka w pas. Mocowali się długo, raz jeden drugiego unosił w górę, gęby im poczerwieniały, potem zsiniały — ale nie popuszczał żaden; w końcu Eśku zaczął pomału giąć się w pasie i w kolanach, opadać ku ziemi. Wtedy skoczył Benek Pasota, za nim Jacek Liptak, Stasiek Piusek. Zwalili Rocha na ziemię, ale razem z nim i Eśka Rzuna, którego trzymał się mocno.
Doskoczyli teraz wszyscy inni Psiarkowie-Psarscy. Grzmocili się pięściami, szarpali nawzajem na sobie ubrania, wczepiali się we włosy, kopali po krzyżach. Stołbiński wygrzebał się z błota, wczepił się w Kazia, który szarpał się z Jackiem Liptakiem, zwlókł go na ziemię, obaj teraz wtłaczali go kolanami w błoto, walili pięściami po gębie i brzuchu. Kaziu ryczał jak wół, wyszarpywał raz po raz nogi, aż trafił Stołbińskiego w brzuch i odrzucił go od siebie. Jacek zaczął uciekać, ale Rochu, który szarpał się ze Staśkiem Piuskiem, podłożył mu nogę. Grzmotnął w kałużę, Kaziu czołgał się ku niemu.
Ludzie zbiegli się już ze wszystkich stron, wrzeszczeli z uciechy oglądając walczących, a stary Psiarek latał z kapeluszem w ręce i krzyczał:
— Psarski, Psarski!
Niektórzy próbowali godzić i rozdzielać, ale zaraz poznali, że to na nic. Stołbińskiego ludziom aż żal było, Wacek siedział na nim okrakiem i grzmocił go pięściami, aż Zygmie łeb podskakiwał. A Wacek nie ustawał, walił i pytał:
— Jak jest moje nazwisko? Jak jest?
Tamten nie mówił nic, Wacek grzmocił go dalej. W końcu Stołbiński wykrztusił:
— Psarski, ty...
a.
Majuja oparł się na stylisku szypy i patrzył. Mężczyzn było trzech. Dostrzegł ich właśnie w miejscu, gdzie szosa krzyżuje się z linią horyzontu: trzy punkciki poruszające się powolutku, że każdy pomyślałby raczej — jeśli cokolwiek o tym mógłby pomyśleć — że to kobiety; Majuja wiedział, że to mężczyźni.
Dróżniczył na tej szosie, na tym odcinku — sześć kilometrów na północ od wsi, sześć na południe — od samego początku jej istnienia, od czterdziestu lat; a jeszcze przedtem budował ją, szosę drugiej klasy, jak zwała się w urzędowych pismach i jak nazywał ją w swych raportach dla zwierzchników. Sypał żwir, łatał kamieniami wyrwy, zgarniał śnieg, czasami stawał jak teraz, oparty na szypie, przyglądał się ludziom i światu. Nikt mu nad głową nie stał, nikt go nie poganiał: dlatego na tę robotę przystał, dlatego tak długo na niej wytrwał, choć równie dobrze mógł robić co innego i zapewne z większym dla siebie pożytkiem.
Teraz, gdy mógł już obchodzić jubileusz (gdyby ktokolwiek, on sam, o tym pamiętał), teraz więc częściej przystawał, oparty na swojej szypie: nie by ciekaw był bardziej ludzi i ich spraw, przeciwnie zupełnie, wydawało mu się coraz częściej, że po latach dróżniczenia wie wszystko o szosie i ludziach na niej, dokąd, w jakim celu śpieszą tym szlakiem, łączącym jedno małe miasteczko z drugim, mniejszym jeszcze, miasteczkiem; nawet o tych ludziach, którzy raz tylko pojawiają się na tej drodze i więcej już nie dane będzie im się pojawić; to nie była więc ciekawość ani lenistwo, tego nikt mu nigdy nie zarzucił, po prostu chyba starość i zakorzeniony nałóg stania z rękami wspartymi na wypolerowanym stylisku starej szypy.
Więc Majui wiadomo, że to są mężczyźni, wiadomo mu po paru chwilach, kiedy majaczą już ich sylwetki, że to nie swoi, okoliczni nawet mężczyźni, ci trzej, nieśpiesznie idący wygiętą w krowi ogon, śliską drogą, w późne grudniowe popołudnie, które powoli staje się wieczorem. Przystają na chwilę na moście na zakręcie; ta chwila pozwala mu już wiele wiedzieć o tym, jak wyglądają, nawet kim są ci mężczyźni: to, co taszczy najtęższy i też najstarszy z nich w pokrowcu z szarego płótna — to chyba jest bęben: muzykanci... Majuja przygląda się ich czarnym burkom i czarnym kapeluszom — i nagle uświadamia sobie, że nie umie o tych ludziach powiedzieć nic nad to, co na własne oczy widzi; i im bardziej się zbliżają, tym mniej są zrozumiali, tak mało zrozumiali, że aż nierzeczywiści. Patrzy już tylko na tego jednego, jego czerwona gęba najlepiej przystaje mu do wizerunku muzykusa wędrującego po wsiach od wesela do wesela, od chrzcin do chrzcin: takiego, co na śniadanie wypija sobie kwaterkę spirytusu.
Ale coś jeszcze było w tej gębie i w gębach tamtych pozostałych, młodego o wielkich oczach i chudeusza z wielkim nosem i wąsikiem jak szpagat: i to było coś takiego, czego nie dostrzegał w twarzach nikogo z tych, którzy do tego czasu przechodzili i przejeżdżali tą drogą, robotników, chłopów, księży, handlarzy i urzędników.
Nieczęsto rozmawiał z ludźmi, którzy przechodzili szosą, znał, sądził, że zna tak ich ważne jak i nieważne sprawy; rozmówki wydawały mu się zwykłym babskim plotkarstwem. Ale teraz, gdy trzej mężczyźni zbliżali się powoli, zapragnął nagle, by przemówili do niego.
Zbliżali się bez słowa. Znajdowali się tuż, mijali się właściwie; wtedy gruby muzykant mruknął nagle: — Dobry dzień — i mocując się z bębnem, który obtańcowywał jego ciało, zdjął swój pomięty, cygański kapelusz.
— Zapłać — powiedział Majuja. Ludzie, przechodzący zwykle tą drogą, mówili „Szczęść Boże”, odpowiadał im tak właśnie. Pojąwszy pomyłkę, zamamrotał coś i zapatrzył się w grubego, który mocował się ze swoim bębnem i pogniecionym kapeluszem.
— Dokąd to?
— Przed siebie, na wprost — ośmiał się gruby. — Chyba że nas tu kto przenocuje.
— To przecież wieś — powiedział Majuja. — Wieś.
— Wiadomo, wieś — gruby uporał się ze swoim bębnem, zarzucił go na plecy. — Taż nie o puchach mowa, byle głowę przytulić.
— Może u Taty z Mamą — zastanowił się Majuja. — Ale żeby poczciwie powiedzieć...
— A gdzie to?
Majuja wyciągnął rękę w kierunku wsi, opuścił zaraz.
— Zaprowadzę.
— Dobrze — rzekł bębnista. — Z podziękowaniem.
Pod nogami zgrzytał żwir, którym Majuja posypywał przed chwilą śliską, ujeżdżoną szosę. Teraz szedł powoli, popatrywał na młodego i jego małą jasną bródkę. Niezwyczajne to. Ktoś szedł naprzeciw, Majui niemiło było tak bez słowa iść z obcymi ludźmi.
— To tam — pokazał teraz, bo nie wiedział, co zrobić czy powiedzieć.
Podnieśli głowy, w milczeniu taksowali wielki ceglany budynek, szczytem przystający prawie do nasypu szosy. Patrzyli długo, Majui wydało się, że próbują odcyfrować wielki, wyblakły już mocno napis na murze.
— To przed pierwszą jeszcze wojną była spółdzielnia, teraz jest sala na zabawy i tacy jedni, Tata z Mamą, mieszkają. Kobieta, znaczy się Mama, sprzedaje w kiosku, co tam w środku jest, a Tata tak... W szkołach był...
Nie powiedzieli na to wszystko nic, Majuja, podpierając się szypą, począł schodzić z nasypu. Szarpnął główne drzwi, były zamknięte. Nie tłumacząc już, zaszedł od tyłu, poprowadził ich wąskim, zagraconym korytarzykiem. Zapukał, pchnął drzwi.
— Dobry wieczór — pozdrowił.
Tata siedział, nisko pochylony nad stołem, zawalonym butami, kupkami gwoździków, szpałek i podkówek. Nie poruszył się, mógł już, po swojemu, być po kwaterce albo dwu. Majuja szarpnął go za ramię.
— Przeczytam ci — mamrotał nie podnosząc głowy Tata — poezję ci przeczytam...
Majuja postał chwilę i mruknął:
— Ale ludzie są...
Tamten podniósł się i zakręciwszy się na przykrótkiej kopyślawej nodze, walnął butem, który był akurat pod ręką, o podłogę:
— Raus ty mi razem ze swoimi ludźmi! Co to, hotel u mnie, co? Po dobroci się pytam, hotel? Ja poezję żem napisał, a ty mówisz: ludzie... Takiego czegoś, rozumiesz ty, nikt nie napisze, nikt!
— Nie gębuj! — rozeźlił się dróżnik. — W szkołach żeś był, a wstydu nie masz...
Tata popatrzył na niego i usiadł z powrotem, mamrocząc coś. Majuja stał nad nim i nie wiedział, co dobrego począć.
— Czytajcie — usłyszał z tyłu. To mówił gruby z bębnem.
Tata podniósł swoją siwą jak spleśniały suchar głowę i począł powoli wstawać od stołu. Chwilę patrzył na muzykantów, przy piecu grzali sobie ręce w parze gotujących się ziemniaków. Ostrożnie wziął ze stołu naftową lampę i patrzył jeszcze; potem powoli postawił ją na stole.
— Witaj — powiedział i zataczając szybkie półkola swoją kulawą nogą, pokuśtykał w ich kierunku. Przystanął znów pośrodku izby i wyciągnąwszy przed siebie ręce, szedł ku muzykantom powoli, mówił głosem zduszonym i szarym:
— Przecież to jesteś ty... To ty. Czy mnie nie pamiętasz? Tyś mógł zapomnieć, ja nie... Leżałem wtedy w leju od bomby... z urwaną nogą i rozszarpanym brzuchem... umierałem... patrzyłem w wielkim przerażeniu na ludzi i bydlęta... krzyczałem... bardzo... wiedziałem, że już nigdy nie zakrzyczę, słowa nie wypowiem... nie zrobię nic... Wtedy przyszedłeś ty... pochyliłeś się nade mną... pamiętam twoją twarz... Czemu przeczysz? To byłeś ty... Pamiętam cię... twoją twarz pamiętam... wziąłeś mnie na ramiona i zaniosłeś do doktorów, to byłeś ty.
W wielkim zdumieniu Majuja patrzył, jak Tata wziął młodego w ramiona i poprowadził do stołu, zmiótł z ławki jakieś stare zelówki i posadził go na niej.
— Mama! — zakrzyczał. — Mamusia!
Zjawiła się natychmiast; nie powiedziała słowa, nie pytała o nic, wiedziała. Starła kurz z wolnego skrawka stołu, postawiła butelkę wina i szklanki. Majuja patrzył, jak Tata jednym plaśnięciem dłonią w dno butelki wybija korek, szybko napełnia szklanki, sobie do pełna, innym po trzy czwarte; jak potem odstawia butelkę, bierze swoją szklankę, podnosi do ust... cofa się, odstawia szklankę z powrotem, potem drżącymi nagle rękami bierze ją znów i odlewa trochę wina do szklanki młodego...
Postawiła walizkę przy drzwiach, nie zdejmując jesionki siadła na zarzuconym spódnicami i koszulami krześle. Siedziała nieokreślenie patrząc w okno, nie myślała o niczym, samymi tylko oczyma zauważając, bez chęci i zamiaru, by zauważać, wirowanie szarego śniegu, ludzi idących szosą, jakąś furmankę. Potem niewyraźnie i niepotrzebnie wiedziała, że i tak nie ruszy się z miejsca, pomyślało się jej, że coś ma zrobić, póki jeszcze zmrok nie zapadł; potem znów, długo później, kiedy prawie całkiem już było ciemno — że trzeba by zapalić lampę, że warto by — ale i ta myśl zniknęła, zanim rzeczywiście do końca została pomyślana. Wstała, choć i to nie przyszło jej do głowy, by wstać, poczuła teraz i to było jakieś pierwsze wrażenie, które odebrała świadomie — że jest zimno. Wciągnęła rękawiczki, też były zimne, zdjęła je i podeszła do pieca, dotknęła kafli, kłuły igiełkami szronu, poutykanego w spojeniach. Dwa razy przeszła przez pokój, napalić by trzeba, pomyślała. Przykucnęła przy skrzyni z opałem, teraz pojęła, o czym przedtem, pół godziny, godzinę temu chciała pomyśleć, po prostu, że nie ma drzewa, że trzeba by narąbać, póki widno. Wysypała wiórki na palenisko, wzięła skrzynkę i poszła schodami w dół, wolno, wolno, oburącz przytrzymując się poręczy. Poszła korytarzem w stronę wyjściowych drzwi, ale przymknęła je tylko i wróciła z powrotem do podnóża schodów. Zawahała się i weszła do klasy, przesiąkniętej zapachem mrozu i długiego niewietrzenia. Podeszła do swego nauczycielskiego stolika i w zamyśleniu przesunęła dłonią po blacie. Przez chwilę patrzyła na majaczące szaro ławki. Poszła pomiędzy rzędami pulpitów, odnajdując po omacku szramy, nawet wielkie atramentowe plamy i nabazgrane kredkami słowa i rysunki. Znała je wszystkie, pamiętała w jakich okolicznościach powstała każda z nich, kto ją zrobił i jaką karę mu za to wymierzyła. To było dawno... pięć lat temu, myślała, dotykając palcami jakiejś wyżłobionej scyzorykiem szramy, wyślizganej już i zatartej. Taki rozumny był chłopak, a zawsze musiał ze scyzorykiem chodzić i coś wycinać... Przysiadła, wyjęła z kieszeni lusterko. Zamajaczyło coś szarego, brudna poduszka. Zapaliła zapałkę, zbliżała żółty płomyk do ust, oczu, policzków. Nie zauważyła, kiedy zapałka dopaliła się do końca, poparzyła sobie palce. „Nie jestem jeszcze taka stara” — pomyślała i pomiędzy ławkami, których teraz już nie widziała zupełnie, poszła ku drzwiom. „Taka, taka, taka”... — powtarzała ze smutkiem. Zasłaniając twarz przed śniegiem, pobiegła w stronę szopki. Zapaliwszy zapałkę, odszukała siekierę, potem już po omacku wybrała z kupy szczap jedną, położyła na pieńku, zamachnęła się. Ostrze ześliznęło się ze szczapy, utkwiło w pieńku, szczapa odskoczyła w bok. Odszukała ją i zamachnęła się znów. Trafiła tym razem, ostrze wbiło się w polano. Usiłowała je wyszarpać, siekierę wraz z polanem uniosła nad głowę. Potoczyła się, stylisko wymknęło się jej z rąk. Po omacku odnalazła trzon, przytrzymując nogą szczapę, usiłowała wyszarpać ostrze. Tkwiło mocno. Szarpnęła jeszcze raz, ze wściekłością, potem usiadła na ziemi obok pieńka i rozpłakała się głośno, jak dziecko, szlochliwie i przyzywająco. Kiedy ustała, znów jak dziecko, nagle, zdziwienie i ciągle jeszcze oczekująco, wszystko było znów jak przedtem: cicho, ciemno, przez otwarte drzwi z szelestem sypie się suchy śnieg. Siedziała chwilę, prawie nie oddychając, potem odszukała stylisko siekiery i szlochnąwszy ciężko, jeszcze raz spróbowała wyszarpnąć je ze szczapy. Ale i teraz się nie udało. Poczęła zgarniać do koszyka zmieszane ze śniegiem wióry i drzazgi, potem powoli poszła do siebie na górę. Po ciemku odszukała naftową lampę, zapaliła ją, zaczęła rozniecać ogień. Przysiadła na zydelku i poczęła ogrzewać sobie ręce o drzwiczki pieca. Zauważyła stojącą ciągle jeszcze pod drzwiami walizkę. Położyła ją na łóżku, podkręciła lampę i usiadła przy piecu. Lampa znów przygasła.
— Psiakrew — powiedziała głośno; potem jeszcze, z trudem: — Psiakrew! — I rozejrzała się wokoło, spłoszona; pomyślała sobie zaraz, kto by tu mógł podsłuchiwać.
I zapragnęła, by tu był, by podsłuchiwał najmniejszy z jej uczniów.
Ale nie było nikogo.
Odszukała bańkę od nafty, włożyła chustkę na głowę i wyszła.
„Są tam wszyscy — myślała spoglądając w stronę domu Taty i Mamy. — Pół wsi, jak to zwykle. Cała sala kurzących faje chłopów i żłopiących piwo sągarzy. Czemu ja wcześniej o tym nie pomyślałam?”
Przystanęła. Od Taty i Mamy dobiegała muzyka.
„Co to jest? — myślała. — Kto to gra?”
Biegła, ślizgała się po ujeżdżonej szosie, upadając niemal, przystając i znów ruszając biegiem.
W sali było mroczno; w kącie, na ladzie kiosku, paliła się gazowa lampa, przysłaniał ją tłum.
Nikt na nią nie zwrócił uwagi, nawet najbliższy z mężczyzn. Muzyka, głośna, dziwna, szorstka, grzmiała ciągle. Bęben dudnił basem powolnym, ciężkim i głuchym, aż zagrzmiał gęsto, nerwowo, coraz ostrzej, aż do suchości szczękliwej i świszczącej, zawtórowała mu trąbka dźwiękiem rozdygotanym i ostrym, wznoszącym się aż do spazmu; wtedy urwało się wszystko, tylko łagodnie i miękko chrypiał saksofon. Podeszła bliżej, stając na palcach i czepiając się ramion mężczyzn, którzy stali przed nią. Ciągle jeszcze nie widziała muzykantów; poczęła się przepychać pomiędzy ciasno stojącymi ludźmi. Pośrodku sali kilku młodych podrygiwało w takt tej muzyki, która znów wzniosła się falą zgrzytliwą i niepokojącą; poruszali się powoli, z nieruchawymi, osłupiałymi twarzami.
Nagle, pomiędzy czyimś podbródkiem i czyimś ramieniem dojrzała muzykanta grającego na trąbce, skrawek jego twarzy i jasnej brody. Popchnęła kogoś i dojrzała teraz także jego przymknięte oczy, wydęte policzki i palce, obejmujące trąbkę, całe jego ciało, dygoczące spazmatycznie i ciężko: tak jak gdyby z głębi jego ciała, z jego trzewi wydobywała się ta muzyka, szalona, obca, przyzywająca i szeroka. Przygryzła wargi, zapragnęła otrząsnąć się z tego, ale w tej chwili jej oczy spotkały się z mętnymi, łyskającymi drobinkami krwi, oczyma człowieka z trąbką. Odwróciła twarz, a kiedy spojrzała znów, muzykant odkładał trąbkę na krzesło i mówił coś do swych towarzyszy. Cofnęła się o krok, ale spojrzenie jego przekrwionych źrenic znów ją spotkało i drugiego kroku już nie zrobiła, i nie ruszyła się z miejsca, mimo że wiedziała, że ten człowiek idzie do niej i że to, co się stanie, nie będzie właściwe i dobre. Potem usłyszała ciszę i poczuła na sobie spojrzenia wszystkich, ale i teraz nie ruszyła się z miejsca. Muzykant stanął przed nią i powiedział:
— Będziemy tańczyć.
Wziął z jej rąk bańkę od nafty, rozpiął jej płaszcz.
— Ale — powiedziała — ale...
Objął ją, muzyka buchnęła nagle, uniosła ją, narzuciła ruch i istnienie jej ciału. Odkryła je teraz nagle w tym ruchu, swoje ciało, odnalazła sprężystość bioder i łydek, cierpkość wirowania piersi, mdlącą słodycz napięcia mięśni. Buty opadły jej z nóg, podłoga stała się jej bosym stopom piękna, popękane, zapajęczone ściany, przygasający blask gazowej lampy, to wszystko było ścianą, blaskiem i lampą, ludzkie twarze były ludzkimi twarzami, ale zyskały nagle jakiś nieoczekiwany wymiar i nieoczekiwaną barwę. Szła naprzeciw nim swoim ciałem wyzwolonym i nowo rzeczywistym, napełnionym krwią pełną, burzliwą i radosną.
— Dość! — zakrzyczał ktoś, ktoś szarpnął ją za ramię i odrzucił w tył; muzyka ześliznęła się, zazgrzytała, zgasła. — Dość!
Stała, obiema rękami opierając się o ścianę. Wokół były ostre, złe twarze. Przy ladzie z rykiem ktoś walił bębnem o ławę. Rozejrzała się po podłodze, zobaczyła pod filarem swoje pantofle. Chwiejąc się podeszła ku nim, wzuła je i wybiegła na dwór.
Roraty skończyły się, organista, w powszednie dni także zakrystianin i kościelny, Nowak Jan III, był sam w kościele. Ostatnia kobieta wyszła, nie domykając ciężkich wejściowych drzwi. Organista stał obok kazalnicy i drżał z zimna. Ciemny, skłębiony wicher raz po raz wdzierał się do wnętrza kościoła. Organista patrzył, jak płomienie świec gną się i gasną pod jego naporem, dygocą obrazy świętych i szeleszczą po posadzce ziarna piachu, jak gdyby ktoś zbliżał się skradającymi krokami... ten, którego w obliczu Pana nie wolno nazwać jego imieniem.
„I po cóż — myślał Nowak Jan III. — Po cóż...” — Zawiał znów wicher od kruchty i zaprószył mu oczy piaskiem.
„Wszyscy odeszli — myślał, załzawionymi oczyma spoglądając na witraże, przez które nie przenikał jeszcze najmniejszy cień światła. — Wrócili do swoich domów i nałożywszy smolnych szczap do pieca, gotują ranną polewkę. Sam jestem... sam się ostałem.” — Tak myślał, a pojąwszy ogrom bluźnierstwa, zawarty w tych słowach, przeżegnał się wielkim znakiem krzyża i padł na kolana przed tabernakulum.
— Panie — modlił się. — Panie, zlękło się serce moje i wzruszyło z miejsca swego. Lecz wiem, o Panie: kto w Tobie ufa, nie dozna zawodu. Pokaż mi, Panie, drogi Twoje, a ścieżek Twoich naucz mnie...
Klęczał i modlił się tak, czując za sobą kłębienie się wichru, który gasi ostatnie świece i z szyderczym świstem skacze za jego plecami. Czuł, jak lodowacieje ciało i odchodzą od niego słowa modlitwy. Wiedział, wstać powinien teraz i siadłszy za organami, śpiewać pieśń wielką, mocną i krzepiącą: „Christus veniat, Christus regnat, Christus venerat”... lecz nie czuł sił, by móc się podnieść. Czekał, nie usiłując już nawet szukać w pamięci słów modlitwy...
Znów zbliża się wiatr, świszczący i ostry, zbliża się i odchodzi, lecz organista wie, że nie odchodzi wszystek. Powoli odwraca i unosi głowę. Obok stoi człowiek w czarnym okryciu, z czarnym kapeluszem w ręku, w świetle wieczystej lampki majaczy jasno jego twarz.
— To jesteś ty — mówi cicho organista. — Ty... słyszałem o tobie.
— Ktoś ty jest? — pyta potem, nie wstając z klęczek i nie unosząc głowy. — Po co przyszedłeś? Po co przyszedłeś w takiej godzinie. Czego chcesz?
Mijają chwile, ale organista nie słyszy odpowiedzi.
— Skąd ty wiedziałeś, że taką trzeba chwilę wybrać, by przyjść do mnie? Skąd?
Tamten nie odpowiada. Organista powstaje z klęczek i mówi:
— Chodź.
Idzie przodem, prowadzi do zakrystii i otworzywszy szafkę, wyjmuje butelkę mszalnego wina i nalewa do dwu ampułek.
— Napij się — mówi. — Słyszałem o tobie i twoich towarzyszach i słuchałem was, i może dobrze się stało, żeś teraz przyszedł. Bo widzisz, człowieku, ja tu, w tym kościele, gram od tylu lat, nie zliczyłbyś ich, tych lat. Myślałem zawsze, od tylu lat, że dla człowieka jak ja nic lepszego na świecie nie ma, jak grać Bogu na chwałę i ludziom na pocieszenie. A teraz przyszedłżeś ty i na całą wieś słychać twoje granie, i cała wieś słucha twojego grania. I wieczór w wieczór u Mamy na sali jest pełno i słuchają twojego grania wszyscy, których stać na to, by bez wstydu pójść tam... Tak cię słuchają, jak jeszcze nikt mojego grania nie słuchał, choć ja gram w miejscu świętym. Słuchałem cię raz, stałem w mróz na podwórku i słuchałem. Aż powiedziałam tak, choć nie jestem godzien mówić tak: „Panie, jakże to tak jest, Boże mój, że oni, twoi poddani, z taką chęcią i oddaniem słuchają grania jakiegoś przybłędnego muzykusa, a mnie, twojego wiernego sługę, za nic sobie ważą? Panie, czyżbyś i Ty, jak oni, nie słuchał moich pieśni? Czy i Ty wyżej ważysz jego nade mnie? Ciężkie miałem życie, głód przeżywałem, zimno i wojnę, a nie opuściłem Cię i nie rzuciłem odłogiem Twojej roli. Panie — powiedziałem w goryczy, choć wiem, że tak mówić nie wolno — czemu mną pomiatasz i za nic ważysz sobie służbę moją? Panie, jeśli to doświadczenie z rąk Twoich, uchyl je ode mnie, albowiem nie uniosę go i zacznę wątpić w Twoją sprawiedliwość i dobroć, i Twoje miłosierdzie nieskończone.” Tak mówiłem, ale nie stało się nic. Wtedy przyszła mi myśl, wszystko z twojego powodu, przeklęty, myśl, która oby nigdy nie zrodziła się w mojej głowie...
Urywa nagle i cofnąwszy się o krok od człowieka z czarnym kapeluszem w ręku, patrzy na niego wielkimi oczyma.
— Powiedz mi — krzyczy w wielkiej trwodze. — Kto jesteś ty? Kto jesteś? Po co tu przyszedłeś? — Cofa się ciągle jeszcze, krzyczy: — Nie noś tej brody, zetnij tę brodę... Świętokradco!
Myśl przyszła jej do głowy zaraz po ocknięciu, może właściwie ona ją obudziła, bo choć była starą kobietą, dobrze sypiała nocami, a teraz oto obudziła się o tak wczesnej porze. Ciemno było jeszcze zupełnie, ale wiedziała, że to już nie noc, już rano. Wylazła z parnego łóżka i dygocąc z zimna, wdziewała wyciągnięte spod poduszki pończochy z owczej wełny. Po omacku odnalazła wiszącą na poręczy krzesła suknię, ubrała się w nią, podeszła do stołu i dygocącymi rękami odnalazłszy zapałki, zapaliła lampę. Dojrzała na skrzyni serdak, wciągnęła go na siebie i poczęła się czesać przed starym, spełzłym lusterkiem, w którym ledwie majaczyła twarz i błyskał metalowy grzebień.
Obudziły się zaraz, gdy tylko usłyszały tupot jej nóg po podłodze. Wyłaziły po kolei z kosza pod stołem, błyskając ślepkami i machając ogonkami, szły ku niej rządkiem. Pomiaukując, ocierały się delikatnie nastroszoną sierścią o jej nogi. Kocica także wylazła z legowiska i przysiadłszy pod piecem, wodziła za kociętami zielonymi, wielkimi ślepskami.
Przestała się czesać.
— Co ja z wami zrobię — przemówiła do nich. — Nic wam nie poradzę. Jestżem stara kobieta na wycugu, żadnej gospodarki nie mam, skąd bym wzięła mleka i pyrków dla was? Żebyście to choć chciały je jeść! Nawet myszy nie starczyłoby u mnie dla was wszystkich. Te, co zostały jeszcze z dawnych czasów, były chude i niemrawe, wasza matka dawno połowiła je wszystkie. Ale się nie przemartwiajcie, dam was na służbę do dobrych ludzi, gdzie będziecie miały dużo mleka i dużo myszy.
Kocięta coraz namolniej ocierały się o jej nogi, a gdy usiadła, by spiąć warkocz, pomiaukując przymilnie, wczepiały się pazurkami w jej spódnicę. Zdjęła z półki gliniany garnek i nalała im na miskę trochę mleka. Wychłeptały wszystko do ostatniej kropli, wróciły zaraz, oblizując języczkami swe maleńkie wąsiki. Odmawiała właśnie pacierz. Otoczyły ją wielkim kołem i pomrukiwały cierpliwie: Pomyślała sobie, że pewnie też odmawiają pacierze swoje i przez to myślenie pomyliła różańcowe ziarna. Przeżegnała się szybko, zdjęła z szafy koszyk, wyścieliła go dwoma starymi gazetami. Powkładała kocięta i otuliwszy się wielką chustą, wyszła. Kocica, miauknąwszy, pobiegła za nią.
Było szaro i mglisto, płoty jaśniały tającym szronem. Szła ostrożnie po oślizłej drodze, kocica miaucząc czepiała się jej sukni.
— Nic się nie bój, czego się, głupia, boisz — przemawiała do niej. — Już ja im krzywdy nie zrobię. Takie kociaczki każdy weźmie, dobrze się będą miały.
Nikt nie pojawił się na szosie, było wcześniej, niż myślała. Wypatrywała, gdzie już pali się światło.
— Pójdziemy do Kozielskich — wytłumaczyła kocicy. — Wielkie bambry, będziesz do dzieci chodziła na kapinkę mleka. — Weszła do sieni, długo macała w ciemności, aż potrąciła jakieś wiadro. Uchyliły się drzwi od kuchni.
— To ja, Jaroszka — powiedziała. Szybko nakryła koszyk chustą. — Niech będzie pochwalony...
— Na wieki... Wcześnie coś wstajecie — powiedziała młoda Kozielska.
Zmartwiła się trochę, że właśnie młodą zastała, z młodymi to rozmaicie...
— Ano, tak to, widzisz — wytłumaczyła. — Stary człowiek nigdy nie dośpi tak, jak młody. — Patrzyła, jak młoda wyżyma szmatkę do cedzenia mleka. — Krowy, widzę, dobrze ci się doją?
— Toć, Bogu dzięki — powiedziała młoda. — Narzekać nie mogę.
Obiema rękami podniosła garnek z mlekiem, szybko wstawiła go do szafki. Jaka to za dziewuchę ta Staśka Piekutów, teraz Kozielska, była: gadała i gadała, śliwkę do gęby wzięła, a i to dalej gadała, rzetelna była dziewucha. A teraz to mleko czym prędzej chowa, ledwie się odezwie. Już ją Kozielskie na swoje przerobili!
— Tak sobie żyjesz, żyjesz — powiedziała. Nie wiedziała, jak do niej przemówić, żeby kocięta wzięła. Tyle mleka u niej z jednego udoju jest, dobrze by miały się kocięta.
— Ano tak to — mruknęła młoda. Zestawiła z paleniska garnek z polewką, położyła na to miejsce fajerki. — Tak to jakoś...
— A dziecka? — dopytywała się stara. — Z Jadwiśką wszystko dobrze?
— Dobrze.
Milczały obie, stara zastanawiała się, co by jeszcze powiedzieć. Nie miała już co.
— Kot by ci się zdał.
— A był tu u nas, był. Szczura zżarł i zdechło mu się.
— No, to chciałabyś pewnie innego.
— Iii... skąd bym tam wzięła?
— Właśnie to, właśnie mam! — ucieszyła się stara. Odsłoniła koszyk z kociętami. — Pięcioro tego, wybieraj, przebieraj.
Młoda podeszła bliżej. Kocięta mrużyły oczy do świata i mruczały cienko, sennie.
— To od mojej kocicy — szybko gadała stara. Bardzo jej zależało, żeby choć jeden kociak został na dobrociach u Kozielskich.
— Ładne kociaki, a łowne toto będzie jak matka, na pewno się w nią powdawały, zobacz sama na te ślipska! A ona, ho, ho, ani w dzień, ani w noc nie usiedzi, lata to i lata. Aż dziwno mi, że nie struła się gdzie, ale to mądre! Szczura zagryzie, ale potem ani tknie... Weź, dobry kot będzie...
— Iii... — krzywiła się młoda.
— Bez kota to jak bez chłopa w domu — gadała stara. — Bez kota trudno. To taka gadzina, że zawsze się przyda.
— Szkoduje.
— Jak się kot dobrze chowa, to nie szkoduje. A te to w matkę się wdały, nie będą szkodować, gdzie by tam!
— Nie chcę — ucięła młoda Kozielska.
Stara już nic nie mówiła, stała przy progu i nie chciało się jej nigdzie iść. W izbie było ciepło, pachniało mlekiem, zrobiło się jej sennie jak kociętom, które pomrukiwały w koszyku. Ale młoda wcale nią się nie zajmowała; postała jeszcze trochę, poczekała.
— No to z Bogiem zostań — powiedziała, zasłoniła koszyk z kociętami i wyszła. „Jakie to nieużyte” — pomyślała sobie o młodej.
Szosą szedł akurat, mocując się z rowerem Majuja.
— Majuja, wziąłbyś kociaka na wychowek — krzyknęła bez nadziei. Machnął ręką, zaśmiała się, jeszcze by co, po co takiemu Majui kot? Pchnęła furtkę od podwórza Walczaków. Rozejrzała się, wokół było ciemno. „Śpią jeszcze? — pomyślała. — Ale tam, wielki gospodarz nie może się tak długo wylegiwać!”
Wielki, kudłaty pies podleciał ku niej ze szczekaniem. Zawołała go po imieniu:
— Na kogo ty się ćpasz, co? — wypomniała mu. Pies połasił się, to był stary pies. Weszła do sieni, zajrzała do kuchni: wszędzie było ciemno i pusto. Stanęła w progu. W oborze paliło się światło. Poszła w tamtą stronę.
W chlewie było półmroczno, zacisznie. Przeszła obok zagród ze świniami, przystanęła przy krowach. Porykując podnosiły się ze słomy i patrzyły na nią leniwymi ślepiami. Cielę leżało spokojnie pod żłobem, matka, mycząc, lizała je.
„Krowy jak lepy — myślała dotykając tłustego tyłka jednej z nich, cielnej. — Moje tam nie były gorsze... a jak doiły...” — zdjął ją żal, że tak szybko przepisała gospodarkę na syna, pobyłaby jeszcze gospodynią, pobyła, nie potrzebowałaby tych kociąt komuś oddawać.
— A wy co? — posłyszała z tyłu. Odwróciła się.
— Nie wzięlibyście, Walczak, kociaka? Kocica mi się okociła...
— Przyuczka, he? To krowom przyszliście kociaki odstępować, co? Krowom? A może chcielibyście im zadać, he? Szkoda wam, że swoich żeście się wyzbyli, to cudze przyszliżeście psuć?
— Ale ta, chłopie — krzyknęła. — Co tobie w głowie? Ja? Boga bym w sercu miała nie mieć czy co? Abo to ja umiem. Tylko te kocięta, pięciu ich przecież u siebie nie utrzymam, bo i jak, na wycugu? Nie utrzymam przecie, ostatni kawałek chleba musiałabym sobie odjąć, nie wiesz to, chłopie?
— To potopcie, nie wiecie rady?
Zamiotła spódnicą w wielkiej złości — słowa nie powiedziała, poszła. Co za człowiek, co za człowiek. Ale gdy wyszła na szosę, strach ją wziął na podwórko komu wchodzić: jeszcze by znów ją o co posądzili... Przypomniała sobie, że w kościele są roraty.
Nie śmiała wejść do środka z kociętami, a nie wiedziała, co z nimi zrobić, więc stanęła na progu babińca i trzęsąc się z zimna, poczęła odmawiać różaniec, którego nie skończyła w domu. Ale ręce jej grabiały, myliła ziarenka, zaczęła odmawiać litanię do Matki Boskiej, przysłuchując się pieśniom, śpiewanym w kościele. Kiedy wszystko ucichło, wycofała się za bramę kościelną. Pozdrawiała po kolei wychodzących i mówiła:
— Wzięlibyście kociaka? — ale nikt nie chciał. Nic nie pojmowała, pokazywała kociaki wszystkim, zdawało się jej, że każdy powinien chcieć takiego kociaka, a tu nikt nie chciał. Wyszedł w końcu ksiądz, pogłaskał kociaki, ale też nie chciał. Wtedy zapytała go:
— Księże proboszczu, jak to jest, nikt nie chce ani jednego kociaka, a ja mam ich mieć pięć? Ja jestem stara kobieta, jak ja mogę mieć pięć kociaków? Wystarczy mi jeden.
Ksiądz tylko się ośmiał i poszedł, śpieszył się. Postała jeszcze przed bramą, ale nikt już nie szedł. Wtedy ruszyła na szosę, którą teraz jechali, nisko nachyleni nad kierownicami rowerów robotnicy. Im nie warto było mówić o kociętach, a nikt inny się nie pojawił. Kocięta marzły i miauczały żałośnie. Otulała je chustką i opędzała się od kocicy, która drapała ją po nogach.
„Przecież musi ktoś przyjść — myślała wypatrując na wszystkie strony. — Ten istny, co weźmie, musi przyjść...”
Ale drogą nikt nie szedł.
Stał obok łóżka i podciągał portki.
— Wstawaj — powtarzał. — Wstawaj.
Zaciągnął pasek od spodni, ręce miał już wolne. Szarpnął ją za ramię, odwróciła się i ziewnęła:
— Wczas jeszcze.
Złapał ją za włosy.
— Wstawaj, mówię, wstawaj! — wrzasnął. Puścił jej włosy ze wstrętem. — Przez to leganie masz ten kołtun, nie przez co innego!
Zapiszczała chrypliwie, stęknęła, a kiedy odszedł parę kroków, plunęła za nim.
— Idź ty, już idź! Daj mi spokój! Daj mi spokój!
Stał przy zamarzniętej szybie i wychuchiwał okienko. Potem przyłożył do niego oko.
— Słyszysz? — wrzeszczała coraz głośniej. — Wynoś się! Idź! Ja już nie mogę! Bóg mnie karze za twoje grzechy... Kołtun na mojej głowie, dzieci pomarły, wszystko się wali... Ten dach niedługo na głowę ci się zwali, nie będziesz wiedział, kiedy... Przez ciebie! A to... tyś zrobił! nie ja...
Przyskoczył do niej, walnął ją w głowę, aż trzasnęło łóżko.
— Wydać mnie chcesz? Chłopa swojego rodzonego wydać? Ale ja nie dam się... Nie zrobisz tego, suko ty! I pamiętaj, że ty też byłaś przy tym... ty też! Ale nie wydasz... Przedtem cię zaduszę... Zaduszę...
Ukląkł na pierzynie i z wyciągniętymi rękami czołgał się ku niej. Wrzeszcząc umykała z głową.
— Jak mnie zadusisz... będę tu przychodzić... wszędzie za tobą pójdę... jak psa ścigać będę... Nie zostawię cię tu tak, żebyś się z innymi małpami żenił... Wiem, że latają za tobą.
Oczy jej skakały, ledwie dyszała ze strachu. Podniósł się z łóżka. Wołała jeszcze: — Nie dam, nie dam!
— Chciałżeś to zrobić?
— Nie, nie — powiedział szybko. — Chciałżem, żebyś wstała... Porządku trochę zrobiła... Pająki powymiatała.
— Ja cię przecie nie wydam — powiedziała. — Nie!
Zaczęła się ubierać. Nagle przestała wciągać suknię, patrzyła na niego:
— Ale ty mnie wydasz — zawrzeszczała. — Już ja widzę... Powiesz, że to ja... Pojedziesz kiedy do miasta, jak ja będę chorowała i nie będę mogła jechać... i powiesz im tam... Zamkną mnie, zamordują... A ty sobie jaką małpę weźmiesz i pójdziesz z nią do kościoła... A ja zgniję... Ty mnie wydasz... Widziałażem na ostatnim targu, jak patrzyłeś na Puśkę. Ty mnie wydasz — doskoczyła do niego i szarpnęła go za ramię. — Wydasz mnie!
— Nie wydam — mówił. — Nie wydam. Co też ta ci chodzi po łbie.
— Lampa gaśnie — powiedziała. — Dolej nafty.
— Zaraz będzie widać.
— Wcale zaraz nie będzie widać. A ty chcesz, żeby lampa zgasła... Wiem, chcesz! Wtedy ty sam... Umiesz to robić! Ułapisz za gardło i zadusisz... Ino światła się boisz, żebym cię oczami nie przyuroczyła. Dolej nafty!
— Cicho — powiedział spokojnie. — Nie mów tak. To przecie nieprawda i ty sama o tym wiesz. Zawsze żeśmy są razem, mamy się na oku i nic się nie może stać. Razem to zrobiliśmy i teraz jesteśmy razem. Nawet nikt do nas nie przychodzi. Nic się nie może stać.
Podeszła do łóżka i spod pierzyny wyciągnęła pończochy.
— Jak byłam wczora u krów, to był tu ktoś.
— Listowy.
— Po co?
— Przyniósł pismo z urzędu o podatek.
— Pokaż.
Włożył ręce do kieszeni.
— Nie wiem, co żem z nim zrobił.
— Cyganisz. To żeś ty napisał list. Wydać mnie chcesz i zgubić.
— Nie wydałżem cię przez tyla lat.
— Ale tera chcesz.
Przyklęknęła przy piecu i zabierała się do rozpalania ognia.
— Nie rób — powiedział. — Trzeba wyćpnąć gnój od krów.
— Trzeba przecie coś jeść.
— Ty to aby kawusia, chleb z masłem! Żarłabyś i żarła, swojego kołtuna żywiła. Młócić trzeba, ksiądz tego tam za ciebie nie zrobi.
Wstała i zawiązała chustkę.
— No to chodźmy.
Weszli do stodoły; wlazł na sąsiek i zrzucając snopki, skrzeczał:
— Jak tak będziemy robić, to nigdy tego nie skończymy! Nigdy! Żyto myszy zjedzą, plewy nam ostawią!
— I tak ci się wszystko na łeb zwali! I tak! Choćbyś ręce urobił, choćbym ja sama je sobie po łokcie urobiła... Przekleństwo boskie jest nad nami...
— Już ty mnie Bogiem nie strasz! Wtedy toś o Panu Bogu nie pamiętała, a teraz to ino Bóg, Bóg!
Gumno było już zasłane; wziął cepy. Ociągała się.
— Motor byś wziął! Ludzi najął! Motorem przez godzinę by to wszystko wymłócili...
— Ludzie ci potrzebni! — krzyczał waląc cepami. — Wiem, po co ci ludzie są potrzebni... wydać byś mnie chciała? Ludzi ci trzeba! Rób! Rób! — krzyczał waląc cepami coraz bliżej, coraz bliżej niej. Skoczyła w kąt i też wzięła cepy.
— Zabić byś mnie chciał! — krzyknęła. — Tu zabić byś mnie chciał!
Unosząc cepy równocześnie w górę, przez sekundę patrzyli na siebie i szybko opuszczali w dół, w obawie, by drugie nie uderzyło wcześniej i nie trafiło. Przyśpieszali coraz bardziej, aż cepy sczepiły się bijakami; wtedy dysząc stanęli naprzeciw siebie, szarpiąc każde swoje stylisko. Potem zaprzestali szamotaniny, stali tylko i patrzyli na siebie.
— Nie będę razem z tobą spała. Zadusisz mnie. Będę spała w drugiej izbie.
— Chciałabyś, co? Żeby uciec w nocy i donieść.
— To ty chcesz się mnie pozbyć. Ale ja się nie dam. Nie pójdziesz ode mnie do żadnej swojej kurwy. Jestżeś do mnie przywiązany jak pies.
Rozplatali swoje cepy i znów, co chwila, czujnie spoglądali sobie w oczy, walili o gumnisko, starając się bijakiem trafić w siebie nawzajem.
— Nie cygóń — zakrzyczał — nie cygóń mi tu. Ty mi, Mońka, powiedz żywą prawdę: co z nią? Umarła już ona?
— Ale, coście wy — szybko powiedziała kobieta. — Przecie wam mówię, że ze szpitala ją wypisują, to przez to ona chce ubranie. A bo to bez kiecki ma kobieta wrócić czy jak?
Słuchał jej, unosząc i przechylając głowę jak kura, nie dosłyszał. Potem powiedział:
— Jakby ona miała do domu wrócić, toby ona najlepszego ubioru nie chciała. Już ta ty mi nie gadaj. Za stary żem. Ty mi nie cygóń.
— Przecie to wcale nie potrzebuje być ta suknia, ino tak mi się powiedziało. Możecie przecie dać inną, ja ta wami nie rządzę.
Podźwignął się i odsunąwszy na bok wielką, kopczystą pierzynę, wysunął z łóżka nogi w barchanowych kraciastych kalesonach.
— Sóm pójdę i ji zawieze. Dej mi ze szranku niedzielne portki.
— Ale coście wy — powiedziała kobieta z przestrachem. — Na taki ziąb do miasta? Starszyście, rozchorujecie się do szczętu. Po co wam...
— Mówię ci, Mońka, daj mi portki.
Kobieta nie ruszała się z miejsca.
— Coście wy, coście wy — powtarzała. — Warwusicie jak tycie dziecko.
Stary zsunął się z wysokiego łóżka i na sztywnych nogach poszedł ku szafie. Drzwi nie chciały się otworzyć; zawrócił do stołu, wziął nóż i wsunął go w szparę. Wciągnął spodnie; kobieta milcząc zapięła mu szelki. W komodzie znalazł wypełzły krawat, zawiązał go w wielki węzeł. Kobieta pomogła mu naciągnąć marynarkę.
— Przyjechał już — powiedziała i wyskoczyła z chałupy. Zdejmując z gwoździa płaszcz, wkładając go i szukając w kącie laski, sękatego maćka z dębiny, stary patrzył przez okno na kobietę i furmana. Chciał sobie przypomnieć nazwisko, imię tego człowieka, ale zaraz dał spokój; pomyślał sobie, że musiał być już zbyt stary wtedy, kiedy furman wyrastał i kiedy starsi od niego starali się zapamiętać sobie jego twarz, imię i przezwisko. Więc już tylko patrzył, jak kobieta mówi coś, a on cofa się o krok i odpowiada coś z twarzą zmarszczoną i złą.
— O mnie mówią — powiedział sobie głośno — o mnie gadają.
Odszukał w szufladzie swoją fajkę, nabił ją resztą tytoniu z kapciucha i ostrożnie wziąwszy zawiniątko z sukniami, wyszedł.
Usłyszał jeszcze, jak kobieta mówi:
— ...bo jak nie, to się zabije jak amen w pacierzu!
Furman zdjął czapkę i pozdrowił go.
— Po co wam się tłuc — ze złością powiedziała kobieta. — Siedzielibyście w chałupie, jak wam dobrze.
Nie powiedział nic, położył na worku z obrokiem węzełek i po kole zaczął wchodzić na wóz. Furman pomógł mu.
— To ta już ja nie mam po co jechać — powiedziała kobieta. — Jak wam się uśni, to już ani-ani.
Wóz ruszył i nie było słychać, co kobieta jeszcze mówi. Stary ciągnął fajkę i przyglądał się wsi.
— Kto to tak ładnie się wybudował? — zapytał.
— Ciszaki — rzekł furman. — Na loterii pieniąchy wygrali i pobudowali się.
— Patrzcie, cuda-niewidy, cuda-niewidy...
Mijali wozy z drzewem. Konie, przyuczone, szły same, furmani wlekli się za czerwoną chorągiewką ostatniego wozu.
— Dzień dobry — powiedzieli zdejmując czapki i oglądając się ciekawie. — Dzień dobry, pochwalony...
Stary wyjął fajkę z ust.
— No, patrzcie — powiedział. — To znają mnie?
— No, a coście wy — oburzył się furman. — Mieliby to was nie znać?
— Patrzcie — powtórzył stary.
Jechali teraz przez las, stary patrzył na świerki, pozasypywane śniegiem. Potem zamknął oczy i słuchał szelestu osypującego się śnieżnego miału. Wóz zatrzymał się nagle.
— Może się wrócimy — mruknął furman. — Nie na was taka jazda.
— Nie — powiedział stary. — Jedźmy.
Furman ociągał się jeszcze, ale stary nie mówił nic, więc ruszył. Przystanęli potem dopiero w miasteczku przy gospodzie.
— Może byście się co napili — rzekł furman z wahaniem. — Taki ziąb, na pewno żeście przemarzli. Wielki ziąb...
— Nie — powiedział stary.
Furman z powrotem siadł na koźle.
— Bo to, wiecie — mruknął — różnie się na świecie zdarza.
— Ona umarła — powiedział stary.
— No — przyznał furman. — Ale... — Patrzył na starego z natężeniem.
— Uważaj na konie — powiedział stary. — Jeszcze na co wjedziemy.
Zajechali pod szpital; furman przywiązał lejce do płotu i pomógł staremu zejść. Weszli do przedsionka.
— Dzisiaj nie ma odwiedzin — powiedziała zakonnica. — Nie wolno.
— Ona umarła — powiedział stary. Szedł dalej. Zakonnica schowała różaniec i poprowadziła ich. Bocznymi schodkami zeszli na małe kamienne podwórko. Szli przez nie milcząc, zakonnica na przedzie, za nią stary w swym oblazłym pierzem, czarnym palcie, na końcu furman, niezdecydowanie postukujący swym biczyskiem. Zakonnica otworzyła drzwi małej komórki i zaczekała, aż mężczyźni zbliżą się; wtedy zapaliła światło. W pobielonym biało pomieszczeniu było jeszcze zimniej niż na dworze. Zakonnica podeszła do niskiego stołu, który stał pośrodku, i swymi czerwonymi, odmrożonymi rękami zdjęła białe płótno. Furman szybko zdjął czapkę, a kiedy stary ruszył w stronę stołu, zrobił parę szybkich kroków w tym samym kierunku. Ale nic się nie stało; stary człowiek patrzył na twarz zmarłej, potem położył węzełek na sfałdowanym płótnie i poszedł w stronę wyjścia.
Furman pomógł mu wsiąść na wóz, ruszył z miejsca kłusem, raz po raz bojaźliwie spoglądając na starego. Potem zwolnił, jechał bardzo powoli, oglądając się ciągle.
— Nie bój się — powiedział stary. — Nie bój się.
Furman mruknął coś i znów zaciął konie. Jechali całą drogę drobnym kłusem, nie odzywając się do siebie ani słowem. Dopiero przed Tatą i Mamą stary zarządził nagle:
— Stań.
Zlazł z wozu, wszedł do środka i rozejrzawszy się, ruszył ku bufetowi.
— Wódki — powiedział do Mamy.
Furman szedł za nim.
— Wódki chcesz?
— Ale, coście wy — sprzeciwił się furman. Był przestraszony. — Czego chcecie, wódka, co też wam do głowy...
Stary odwrócił się ku trzem mężczyznom, którzy siedzieli na ławce obok i pili piwo.
— Chcecie?
Mężczyźni nie odpowiedzieli. Obaj — stary i furman — patrzyli na nich przez chwilę.
— Kwaterkę — powiedział stary do Mamy.
Wziął z bufetu cztery kieliszki i postawił je na ławce obok mężczyzn. Najbliżej siedzący napełnił kieliszki.
— Zdrowie — powiedział stary.
— Ale — mruknął furman i chlastnął biczyskiem o cholewę buta. Stary wypił i ruszył ku drzwiom.
— Pewnie kobiety — mruknął furman, kiedy dojeżdżali do domu. W chałupie paliło się światło. Stary nie odpowiedział, złaził z wozu. — Z Bogiem! — krzyknął furman. Stary bez słowa dreptał w stronę chaty.
Baby wstały od pieca. W izbie było posprzątane i napalone.
— Nie martwcie się — powiedziała któraś. — Wola boska... — urwała.
— Ja wam będę polewkę na śniadanie przynosiła — dorzuciła inna.
— Ja wam dam obiad i napalę w piecu.
— Ja was będę opierała.
— Tylko sobie nie myślcie tak różnie, jak to żeście mówili.
— Bo to tak gadaliście.
Potem zamilkły wszystkie, patrzyły na siebie i na starego, który ściągał płaszcz.
— A może by wam — zaczęła, jąkając się, jedna — ...księdza?
— Nie — powiedział stary. Ściągnął już marynarkę i zaczął zdejmować koszulę. Kobiety popatrzyły na siebie i wyszły.
Usiadł na akuratnie zaścielonym łóżku i patrzył na izbę, na talerze poustawiane na półce obok pieca. Wstał i podszedł do ściennego zegara, zatrzymał go. Stanął przed lustrem i patrzył przez chwilę na swoją twarz; potem zdjął je ze ściany i wsunął za szafę. Wysunął górną szufladę komody. Długo przerzucał kawałki drutu, stare łyżki, połamane widelce — brzytwy nie było. Przykląkł i zaczął szperać w dolnej szufladzie szafy wśród rupieci. Szukał sznurka, ale nie było. Usiadł z powrotem na łóżku. Siedział tak długo, lampa poczęła przygasać. Podkręcił ją i wtedy zauważył wiszący na gwoździu, wbitym w drzwi, motek przędzy. W szufladzie znalazł kawałek szewskiej smoły. Wbił w blat stołu gwóźdź i zaczepiwszy o niego przędzę, począł ją pocierać smołą. Kiedy poczuł w palcach gorąco, obejrzał swoją robotę. Dratwa wychodziła gruba, mocna.
b.
Umazana mąką i sadzą Charzyna pilnowała wielkiego gara z gotującą się kawą, popędzając równocześnie chłopów, którzy wynosili z kuchni wszystkie niepotrzebne graty: szafy, przeniesione tu na zimę łóżka, ustawiali w wielką podkowę poznoszone z wszystkich izb stoły, ławki i krzesła; najmłodszy robił porządki na wielkim ruskim piecu. Dziewuchy w wielkich koszach znosiły ze strychu pierze, rozstawiały po stołach kobiałki na puch. Charzyna zdjęła sagan z kawą i tymczasem zastawiła palenisko imbrykiem; wepchnęła gar z kawą do kąta, żeby nikt nie potrącił i nie wylał, a po namyśle dolała wody do imbryka. Mężczyźni stali przy oknie i palili papierosy.
— A lampy, co sobie myślicie, kto naleje nafty i porozwiesza? — krzyknęła i przywoławszy Staśkę do pieca, poszła doić krowy. Ciemniało już, ludzie zaraz zaczną się schodzić.
Krowy uciekały z wymionami, nie były nawykłe do tak wczesnego dojenia. Musiała im dorzucić do żłobu trochę siana. Doiła i myślała o pierzosze, jak wypadnie, czy też da się aby wszystko poskubać. Ludzi trzeba będzie dobrze zażyć, myślała, żeby nie gadali za dużo, specjalnie dziewuchy, te to niby skubią, a właściwie to tylko czekają, aż zejdą się chłopaki i zaczną się chichy; a chłopaki na pewno przyjdą, choćby za zezowatą Andzią Wolnych. Ta Andzia, niby to takie przez Pana Boga pokrzywdzone, a kawalery za nią latają całym rojem. Zresztą rzetelna dziewucha, chichotka i sowizdrzalica, że trudno o lepszą. A dzisia do mowy temata będą, choćby te muzykanty od Taty i Mamy, przyszli i siedzą, Tata im świadczy, wódkę pije z nimi, a oni grają, że aż cała wieś się trzęsie, młodzi wytrzymać nie mogą, skaranie boskie, prosto skaranie...
Gdy wróciła, izba była prawie pełna. Nie miała nawet gdzie przecedzić mleka, postawiła wiadro w kącie i nakryła chustką, żeby kłoduchów nie naleciało. Drzwi wciąż się otwierały, ciągle ktoś wchodził, dziewuchy, kobiety, stare baby, nawet takie, których nikt nigdy nie prosił na pierzochę. Miejsc już nie było, chłopaki skądś przynosili kulawe zydelki, stawiali po kątach, ktoś proponował przynieść gnatki do rąbania drzewa. Chara latał z wielkim koszem i zsypywał do niego zeskubane już pierze z kobiałek. Pomału schodzili się i mężczyźni, rozsiadywali się pod piecem na kożuchu i słuchali dziewuch, które gnieździły się w jednym końcu stołu, koło zezowatej Andzi, i gadały coś bez ustanku, zanosiły się śmiechem.
— Ale macie, Charzyna, ludzi, w drabiniasty wóz by nie zabrał! — krzyknęła Andzia, zezowatymi oczyma strzeliwszy w stronę gospodyni. Dziewuchy znów się ośmiały, unosząc głowy, żeby nie parsknąć w pierze. Charzyna nie odpowiedziała nic, takim powiedzieć słowo, to przekręcą je i dostaną spazmów ze śmiechu, i całe pierze poleci pod sufit. Usiadła przy wejściu, położyła sobie kobiałkę na kolanach, wzięła garstkę pierza, ale nie skubała wiele, oglądała się na drzwi, sadzała przychodzących, niepokojąc się o chłopaków, którzy mogli się zjawić lada chwila. A jak już przyjdą, to bez psich figli na pewno się nie obejdzie, wszystko po to, żeby Andzia miała się z czego zaśmiewać.
Czyjeś kroki dudnią w sieni, Charzyna uchyla drzwi i przeraża się na widok wielkiej, skołtunionej głowy.
— Pawluśka — woła, otwierając szerzej. — Co cię wiedzie... A gdzie Pawluś? — pyta, czas jakiś jeszcze nie zamykając drzwi, w których paruje gorące powietrze. Ale w sieni nie ma nikogo więcej.
Pawluśka staje w progu i wszyscy od razu milkną. Patrzą na jej złachmanione suknie, czupirzaste, skołtunione włosy, oczy wyłupione i jak cebule wielkie.
— Oddajcie mi go! — krzyczy Pawluśka. — Oddajcie! — I z rozmachu pada na kolana, aż pierze podnosi się chmurą z kobiałki Charzyny i przysłania na chwilę kobietę. A kiedy opada, Pawluśka ciągle klęczy z rękami wyciągniętymi ku ludziom. Wszyscy patrzą, któraś z dziewuch bucha śmiechem, milknie zaraz. Nowak Jan III podnosi się z ławy, idzie ku niej.
— Kobieto — mówi potrząsając ją za ramię. — Wstań i powiedz. Co się stało?
Kobieta ciągle klęczy z wyciągniętymi rękami.
— Ja wiem — podnosi się Majuja spod pieca. — Ja wiem. Mów, Pawluśka. Mów, kobieto, mów wszystko.
— Coście z nim zrobili — krzyczy kobieta. — Oddajcie mi go, oddajcie, gdzieście go zaprowadzili, gdzie on jest, powiedzcie, znajdę go, muszę go znaleźć — woła nie zaczerpując prawie tchu. — Ja tak nie mogę, jak ja będę żyć, nieszczęśliwa kobieta. Co ja mam robić, co ja mam robić, powiedzcie, ludzie... — szlocha. — Ja biedna, biedna kobieta...
Milknie; Majuja znów ją podnosi, siłą sadowi na krześle. Skołtuniona głowa bezwładnie opada na poręcz.
— On mnie wyzdradzi — zrywa się Pawluśka. Oczy ma jak cebula wielkie. — On mnie wyda... Zostawił mnie... Powiem wam wszystko, ludzie...
W izbie jest cicho; dzieciaki na ruskim piecu leżą na brzuchach i sapią głośno.
— Pamiętacie, ludzie, jak żeśmy z Pawlusiem nastali w waszej wsi? Tyśka nieboszczyca nas ściągnęła. Przyszła do mojego chłopa i powiada: „Ja żem jest stara kobieta. Mam rolę, ale nie mogę jej uprawić, tej swojej roli — powiada. — To — powiada — wy chodźcie do mnie, rolę obrobicie, uprawicie, a jak ja umrę, to wszystko wam przypadnie, cała ziemia, wszystko — powiada — wasze będzie”. To się Pawluś ułakomił. „Nie ma tej roli bardzo wiela, ale jest! Baba jest stara, umrze, będziemy mieli swoje, nasze, nie jak jakieś dziadoki”. A ja żem mu gadała: „do miasta chodźmy, do fabryki pójdziemy, po pańsku sobie żyć będziemy, jak inni, ręce i nogi zdrowe mamy, pieniędzy się dorobimy...” A on gada, nie i nie... „Dziecka przyjdą — powiada — to gdzie ta z nimi będziesz się po brukach, cudzych progach poniewierała. Tu będziesz miała swoje, swoją gospodarkę, swoją rolę. To nam — on powiada — spada jak ślepej kurze ziarno”. To ja mówię: „rób ty sobie, co chcesz, byle żeś potem nie narzekał, ty żeś chłop”. A on jak się nie rozzłości: „miałbym jeszcze narzekać, przecież na swoim będę, miałbym ta jeszcze narzekać? Że sam sobie panem będę, miałbym jeszcze narzekać?”
— Takeśmy to do Tyśki przystali. I zaraz do roboty się wzięli, bo to gospodarka była taka, jakby jej nie było. Żniwa akurat były, my do żniw, kosimy, do zwózki się bierzemy, a tu ani woza należytego nie ma, ani porządnego zaprzęgu. To Pawluś nasze pieniądze wyciąga, wóz dał wyreperować, wszystko, co trzeba było, zrobić. Żyto do stodoły my zwieźli, zaorali wszystko, do kopania kartofli się wzięli. Robimy my jak na swoim, bo to i Tyśka testament przy sołtysie zrobiła, że jak niby umrze, to wszystko będzie nasze. A potem, na przedzimiu, jak już po robocie było, to ona nas precz pędzić zaczyna. „Za dużo mi jecie — powiada — całą gospodarkę mi przejecie, jeszcze na żebry mi iść wypadnie”. A ona to tak: my robimy, a ona za wszystko pieniądze bierze, tabzi, w kabzie na piersiach nosi, a podatki to jeszcze nam każe płacić. To nam się tak zaczęło nie podobać, bo to i jedzenie przed nami zamykała, że my samymi kartoflami musieli się obywać, bo nawet chleba, przeklęta, nie dawała nam upiec. Tam my żyli i czekali, a i to ji się nie podobało.
— Wyganiać nas zaczęła. „Próżniaki żeście — mówi — lenie — mówi — wygnam was i innych sobie znajdę, takich, co mnie słuchać będą”. „A my — mówimy — my was słuchamy, ale nigdzie nie pójdziemy, gospodarkę my na nogi postawili, wszystkie swoje pieniądze w nią włożyli, jak te głupie harowali, to teraz nigdzie nie pójdziemy”. To ona zaczęła na nas wrzeć jak na psów, jak psów nas poniewierać. Rady my sobie z nią dać nie mogli. A bali my się jej — bo zaraz było widać, że ze Złym babsko trzyma, we wszystkim było widać. Czasami o północy wstaje, w garnkach coś gotuje, smaży, aż czad na cały dom idzie, albo leci gdzieś. Raz my ją zobaczyli o świcie, w strudze po kolana stoi, mruczy coś, czaruje. To Pawluś do mnie powiada: „Ty, Helenka, uważaj, ona to zadawać umie, żeby to nam nie zadała czego”.
A ona jeszcze bardziej nas z gospodarki pędzi. To my robili, co mogli, na każdym kroku jej ustępowali, bo my się bali. Bali my się, ale z drugiej strony to sobie myśleli, jak tu teraz gospodarkę ostawiać, w świat iść? Tak my nie wiedzieli, co robić. A ona nic, wynoście się i wynoście. To my jej testament pokazujemy, ona mówi: „Podrę ten, sołtysowi nowy zrobić każę, takich niewdzięczników nie będę u siebie trzymała. Jeszcze wy zabijecie mnie kiedy, ja to widzę. Innych sobie znajdę”. To my już ani słowa, robimy swoje, o gospodarkę się troszczymy, a babsko cały dzień po świecie lata, na noc dopiero przychodzi i nas wygania.
„Zadam wam — powiada — moc swoją mam, zadam wam!”
To my już całkiem nie wiedzieli, co robić, ja płaczę, powiadam: „ona mi zada, dziecka nigdy nie będę mogła mieć, a i kołtun na pewno mi zada”. I takżem płakała. A Pawluś powiada: „już ty się nie bój — powiada — już ta ja porządek ze wszystkim zrobię”. I zębami zgrzyta. I myśli, czasami, co robi, sam nie wie co, ino myśli, myśli. Ostrzy siekierę na ten przykład, ostrzy, palcem próbuje i jeszcze ostrzy, aż się siekiera ostra robi jak brzytwa, a Pawluś jeszcze palcem próbuje, krew cieknie... Tak to było, do kościoła przestał Pawluś chodzić, do mnie ledwie się odzywał, nic nie mówił, tylko myślał i myślał. Aż raz, słyszę, w nocy — wstaje. „Gdzie idziesz” — pytam, a on nic, a ja wiem, gdzie on idzie, i nic już nie mówię, leżę. A tu jęczenie, charkotanie... To ja z łóżka wyskakuję, lecę... A tu na łóżku Tyśka, koło niej Pawluś stoi i patrzy. A Tyśka nieżywa, tylko oczy ma otwarte — i patrzy, na mnie patrzy. I ja też na nią patrzę, w jej oczy, i Pawluś patrzy... Wtedy to ona nam wszystko wypatrzyła. Że dziecka nie ma, wypatrzyła, że kołtun na głowie mi się zrobił, wypatrzyła, i że nic nam się nie darzy, wypatrzyła. To my ją pochowali, zaczynamy sami gospodarować. A tu wszystko na opak idzie. Tyśki nie ma, ale jakby wszędzie była. Zresztą, ludzie, ona stale przychodzi, gospodarkę na nas przepisała, ale i po śmierci się rządzi... Przychodzi i jęczy w nocy albo jak śpię, przychodzi i siada w kącie, siedzi tak, aż ja się obudzę... wtedy odejdzie, ale mnie się wydaje, że jest jeszcze... Nie usnę już. Przez nią nic się nie darzy, krowa zdechła i dziecko na świat nieżywe przyszło, pół stodoły się zawaliło.
To my się boimy. Wszędzie razem my są, ze strachu przed nią, bo ona wszystko może. Boimy my się Tyśki, ludzi, bo ona i w innych wejść może. Siebie też się boimy. Raz ja gdzieś poszła do ludzi, przychodzę, a Pawluś mnie za gardło łapie, „Wydałażeś mnie, wydała”. I dusi mnie. A oczy wtedy miał takie jak Tyśka... Pewnie było w nim Złe. Ale minęło mu. „Ty zawsze koło mnie bądź — powiada — nigdzie nie idź, bo jak ty pójdziesz, to ty mnie zdradzisz, ja to wiem, na sąd pójdę i zabiją mnie.” A ja mu mówię: „Ty też nigdzie nie chodź, bo ty mnie zdradzisz, na mnie powiesz, że tom ja zabiła. Ty boisz się, i tak władzy powiesz”.
Tak my żyli. Bali my się, ale my żyli. Codziennie rano wstawali, pilnowali, żeby drugie gdzie nie poszło. Ale my żyli. Nie odchodzili od siebie ani na krok, bo ona zaraz szeptała temu drugiemu do ucha: „zdradzić cię poszedł”. Byli my razem, ale i tak ona nie dawała nam spokoju, ta kobieta. Wczepiła mi się we włosy i splątała, że sam czort ich nie rozplącze; nocą siadała na moim brzuchu i dusiła moje dziecko, i przyszło na świat nieżywe. O, a co ona jemu zrobiła! Tego nawet tera nie mogę powiedzieć. Ona nas złączyła tak, jak żaden ksiądz tego by nie umiał zrobić, pewnie i biskup. Czasami całe noce leżeli my z otwartymi oczyma, bo wiedzieli my, że jak jedno uśnie, to drugie go zabije. Ona nas nie zostawiła i wszystko nam na zło robiła, ta kobieta. Wszystko robili my przez nią, z pamięcią o tym, co z nią my zrobili. Nienawidzili się my i kochali się my przez nią. I nic nas rozłączyć nie mogło, odebrać nas sobie — przez nią. Tak wiele lat żyli my.
Aż raz wieczorem Pawluś usłyszał, jak grają. To było takie granie, że nigdy żem takiego nie słyszała, nawet za pannę, jak na wszystkie zabawy żem latała. To było takie granie wesołe i smutne, tak, jakby co się stawało, co otwierało. Aż mi się niedobrze robiło od tego grania, a Pawluś mój nic, tylko słuchał. Drzwi otworzył, choć mróz był, i słuchał. A potem powiedział: „pójdę tam” — tak powiedział. A ja mówiłam mu żem, żeby nie szedł; ale on poszedł, a to było już późno w noc. To i ja żem poszła za nim. Oni siedzieli przy kiosku, w tej dużej sali, gdzie się tańcuje. Siedzieli, ale już nie grali i ludzi nie było, tylko oni... Siedzieli sobie i gadali, a ten młody bawił się na podłodze z kociętami. To oni nie grali. A Pawluś im powiada; „grajcie wy, jak przedtem”. A oni powiedzieli, ten gruby powiedział: „to ty nam wino postaw, to my będziemy grali”. A Pawluś wziął i kupił od Mamy wódki. Oni wzięli, wypili i grać zaczęli tak, jakby cały świat chciał się przewracać. To ja już wiedziałam, że ona przyszła. Przyszła i popuścić nie chce. To ja do Pawlusia: „chodź, chodź”, a on nic, słucha, a potem dał mi w gębę. To oni grać przestali i ten gruby powiada: „czemu ty bijesz swoją kobietę?” A Pawluś nic, idzie do Mamy i jeszcze wódkę kupuje. To ja mu mówię. „Co ty robisz, co ty: człowieku, robisz!” A on nic, wódkę pije, a potem zaczyna mówić, jak się na spowiedzi mówi, jak ja wam teraz mówię. To ja go biję, szarpię, żeby on nie mówił, bo widzę, że ona już do niego przystąpiła. Ale nie pomogło. Za kudły mnie złapał i w kąt ćpnął. Co ja mam robić, mówił im Pawluś, co ja mam zrobić? Bo ja już tak dłużej nie mogę, nie mogę. I jeszcze tak im powiada: „zrobiłem źle, choć nie chciałem robić źle... i nie zrobiłem dobrze, choć żem dobrze chciał zrobić. Dobrego chciałem, a przyszło na mnie złe. Czy to naprawdę ja źle robię, choć nie chcę robić źle? Czy to we mnie mieszka moje zło i każe mi tak robić, jak ona chce? Zrobiłem źle — powiada — ale ta kobieta zła była i za moje zło złem mnie karze. I ja już nie wiem, kto tu zrobił źle, a kto zrobił dobrze, nie wiem, czy moje zło będzie większe od jej zła, czy też ona ściga mnie złem za to, że dobrze chciałem zawsze...”
Tak mówił i jeszcze mówił, ale ja nie pamiętam, bo on nigdy przedtem tak nie mówił, i nie spamiętałam. A jak skończył on, to ten młody zaczął mówić, ten, co to się z kociętami bawił. „Powiedz — powiedział, a Pawluś go słuchał — powiedz, jakbyś spotkał człowieka, który by szedł z dala, okryty łachmanami, a nogi miał poranione i ostrupiałe całe i prosiłby ludzi o kawałek chleba, liczni by mu odmawiali. A jakby ten człowiek wszedł do twojego domu, a ty przyjąłbyś go i posadził przy swoim stole i swojej kobiecie kazał dać jemu jedzenie. Jadłbyś z nim przy jednym stole i litował się nad jego łachmanami i jego poranionymi w ciężkiej drodze nogami. I dałbyś ty mu swoje trzewiki na miejsce jego, zniszczonych. I zapytałbyś tego człowieka. „A dokąd ty idziesz?” A on nie umiałby ci na to dać żadnej odpowiedzi... co byś ty powiedział o takim człowieku? Powiedziałbyś, że jest szaleniec. Więc wiedz, jesteś temu człowiekowi podobny. Cokolwiek byś uczynił, nie wolno ci żyć, jak żyjesz. Człowiek jest śmiertelny, dlatego innego człowieka zabija. Ale najstraszniejsza kara, jaką sobie może taki człowiek wymierzyć, to ta, którą sobie ty wymierzyłeś. Zabiłeś tę kobietę, ale czy teraz masz prawo zabijać siebie? Daj tę sprawę w ręce innych ludzi, oni prawo mają ją rozstrzygać”...
Tak on Pawlusiowi mówił, a Pawluś słuchał, nawet jak on przestał mówić, tamten człowiek, to on jeszcze go słuchał. A potem poszedł do domu i ja żem poszła z nim. A rano, kiedy żem się obudziła, to Pawlusia już nie było. Szukałam go wszędzie. Nie ma go. Pomóżcie, ludzie...
Zamilkła, a nikt nie odpowiedział ani słowem. Tylko Majuja, który cały czas stał obok krzesła Pawluśki, powiedział:
— Posłał człowieka do kryminału... Jakie jego prawo?
Kobieta zaszlochała.
— Wyścigać takiego ze wsi — przez zaciśnięte zęby powiedział Majuja.
Wszyscy na niego patrzyli i nikt nic nie mówił, nawet zezowata Andzia, śmieszka. Długo tak trwało; aż zagadała, postukując palcami w sito od pierza, stara Tobiśka:
— To godos, Pawluśka, że kocięta mo, mo? Patrzcie no, patrzcie no! Mówię ja wam, ludzie, to nie jest zły chłop, to jest dobry chłop, taki jak ksiądz dobry abo i lepszy. Stoję ja przed kościołem, po roratach stoję, ludziska z kościoła się wysypują, każdemu kocięta raję, nikt nie chce, nikt a nikt. To ja na szosę idę, przecie kto musi przyjść, kocięta wziąć, pedziałach sobie, musi, żal stworzeniu boskiemu kamień do szyi przywiązać i do sadzawki wepchnąć, strach. A ja, stara kobieta, ja na wycugu u młodych, sama ich nie wyżywię, ani mi się śni, nie wyżywię. To ja stoję i stoję, ludziska idą, różne takie ludziska, a nikt nie chce, sam ten Majuja idzie, nie chce, po co, powiada, mu kocięta.
To ja stoję i stoję, i już sobie mówię, trzeba będzie chyba tak, jak ludzie mówią, kamień do szyi im przywiązać i do strugi wciepnąć abo do sadzawki, takie widać ich przeznaczenie, tych kociąt, od samego Pana Boga. Ale stoję, myślę, ten istny może przyjdzie, kocięta weźmie... Ludzie idą, ale żaden nie ten, nikt kociąt nie chce, wszyscy śmieją się ze starej kobiety. Aż tu, widzę, młody człowiek idzie, młody, z taką jasną brodą, nieznajomy, a jakby znajomy. Idzie i do mnie powiada: „czego tak stoicie, matka?” A ja mu mówię: „kocięta ludziom daję, a nikt nie chce”. A on mówi: „a czemu nikt nie chce?” A ja mu mówię: „bo ja wiem? Nie chcą i już”. A on mówi: „może, matka, parszywe kocięta macie, to nikt ich nie chce?” To ja się oburzyłam: „świat takich kociątek nie widział — powiadam mu. — Ale nikt ich nie chce, potopić mi je przyjdzie, bo i co ja zrobię. Nic, tylko potopić mi je przyjdzie”. A on powiada: „co wy, matka, mówicie, ja właśnie te kocięta chcę”...
— Cicho, Tobiśko — krzyknął Majuja. — Cicho już bydźcie, warwusicie sobie pod nosem byle co, a gówno wiecie, kurzypatrz już ze starości macie! — Stał ciągle obok siedzenia Pawluśki, kudłaty w swym wielkim kożuchu, w baraniej czapie, wysoko postawionej na głowie, oparty na swym wiśniowym, sękatym maćku jak na szosie na swojej szypie. — Ja wiem. Ja pierwszy. Spotkałem na drodze tych ludzi i na ich słowo odpowiedziałem ludzkim słowem, niech będę przeklęty. Ja pierwszy winienem jest, bom oślepł i widział w nich zabłąkanych wędrowników, a to wilki są. Ale wtedym tego nie wiedział i zaprowadziłem ich do Tatów. Ale potem patrzyłem na nich i na Tatę i przejrzałem. Bo, ludzie, patrzę i widzę: Tata wita go, tego młodego, jak swojego wybawiciela z wojny, choć ten młody mógłby być jego synem, a nie z wojny kamratem; i, słuchajcie, ludzie, Tata, ten żłopikufel niezmordowany, pijaczyna niestworzony, stawia jemu, nie sobie, największą szklankę z winem... A potem nie ma tej komedii, jaką Tata zawsze z Mamą przedstawia: pierwsze wino się kończy, Tata Mamę woła: „daj jeszcze wina, gości mam” — mówi. A Mama: „pierwej za tamtę zapłać”. A Tata mówi: „nie mam, zborguj”. A Mama mówi: „kiosek nie mój, państwowy, ja ci zborgować nie mogę, choćbyś ty sam Pan Jezus był, nie tylko mój chłop. Co to, przez ciebie do kryminału mają mnie sadzać?” I tak się kłócą, umawiają, aż gość wyciąga pieniądze i płaci za pierwszą flaszkę, a potem i za inne... A tu komedii nie ma, tu Tata powiada: „masz dać” i koniec. Tak jeszcze u Tatów nie bywało i nie będzie pewnie... A potem słuchałem jego mowy i jego grania i widziałem, że nikogo gorszego i podlejszego nie mógłżem do wsi sprowadzić, nie mógłżem... Bo po co on tu przyszedł, ten z trąbą, głupszymi i biedniejszymi nas robić, niż my sami z siebie są? Przyszedł nam do naszych grzechów i przewin nowe dokładać, a stare na wierzch wyciągać? Niepokój i zamieszanie siać? Bo po co przyszedł, kto on taki jest? Kto go do nas przysłał? Ani dobrzy ludzie, ani władza. Powiem wam, kto on jest, niczciwiara jest, łobuz jest, przybłęda on jest, co niczego nie ma i innym wszystko wziąć chce. Czego on pragnie? Ludzi na poniewierkę i śmierć słać? Jakie jego prawo? Zgrzeszył kto, sam zgrzeszył i tylko Najwyższy przebaczenie dać mu może i żadna ludzka kara zła nie przekreśli i nie naprawi. Zgnębić on nas chce naszymi przewinami, ludzie, wyciągnąć je na wierzch umie, tak jak ludziom w głowie poprzewracać i mówić im, że niczego nie ma, Pana Boga, odpuść, Jezu, nie ma, jest tylko grzech i człowiek z nim sam... Człowiek tyle lat żyje, a tu taki przyjdzie, powie: sam żeś jest, a twoje grzechy do ciebie należą, do ciebie tylko i do innych ludzi, którzy swoich grzechów nie umieją unieść, jakże więc im myśleć i rozsądzać o przewinach innych? Tyla lat żyję, a nikt mi złego nic zarzucić nie może, nikogo nie zabiłem, nikogo słowem i uczynkiem nie skrzywdziłem, ale ja też żem nie jest bez przewin, uczciwie wam to mówię, ludzie, tak jak ta kobieta biedna... Innego Boga nie ma, prócz tego, co go w duszy swojej sam znajdziesz... a ja wam mówię i ja jemu mówię, jak tu stoję, ja nikomu złego niczego nie zrobiłem, z nikogo dla siebie korzyści nie mam, ale ja żem bez winy też nie jest, ja żem skradł... ale w imię Tego, który jest w niebiesiech. Wcale żem znikąd nie kupił tego dzwonu, co wam co dzień dzwoni, ja żem go ukradł, ale na Bożą chwałę żem go ukradł i Pan w niebiesiech wybaczy mi to, bo w Jego imię i za Jego błogosławieństwem tom zrobił... I ja, choć żem ukradł, spokojny się czuję, bo wiem, że wybaczone mi będzie... A wybaczyć może mi tylko ten Pan, w imię którego to uczyniłem... inny mi tego nie wybaczy, wy mi tego też wybaczyć nie możecie... Przez to mówię, nienawidzę tego człowieka, przez to mówię, wyścigać go trza, bo niepokój i zamęt siać przyszedł... Ja raz jeden w życiu skradłem, ten człowiek nie ma prawa tego mi wymawiać, tego ja jemu nie daruję, ja mu nie pozwolę, żeby on kiedy mógł mi to wymawiać... Bo czy ludzkie życie — krzyknął, biorąc w garść pierza i rzucając je w powietrze; na chwilę przysłonił go biały obłok (Charzyna patrzyła z boleścią, chciała powiedzieć coś, nie śmiała) — jest czymś takim marnym tylko, co każdy w rękę wziąć może i na wszystkie strony świata rozrzucić? Nie, mówię wam, nie oddawajcie swoich dusz w ręce ludzi, co igrać z wami będą jak ze ślepymi kociętami i oddadzą was na łaskę żywiołów i niepewności... To ja mówię wam: wyścigać go, na taczkach za wieś wywieźć, razem z jego kumplami i trąbami do rowu zrzucić, kłonicami przegnać, póki czas. Póki jeszcze czas!
Majuja zatchnął się, splunął w bok i przestał mówić. Spod pieca podniósł się Tata, zamaszyście ruszył do przodu, natknął się na kosz z pierzem, przystanął:
— Cała bieda w tym, że ty, Majuja, szkoły żadnej nie masz — zdjął okulary i zaraz na powrót je założył. — Papę żeś rozdarł tak szeroko, jakżeś tylko umiał, nic mądrego nie powiedział. A to jest wielki człowiek, powiadam ja tobie, wielki człowiek! Żebyś to ty umiał tak grać, jak on gra, wtedy mógłbyś słowo o nim powiedzieć, złe czy dobre... Albo żebyś choć w szkołach był, gdzie on... (Z wysoka gada, z niska sra — ponuro skomentował Majuja. Zezowata Andzia zaśmiała się, nikt więcej.) — Kto on jest, ty nie wiesz, za mało wódki z nim wypiłeś i za mało czytałeś, co jest napisane...
— Napisane jest: przyjdą fałszywi prorocy — posępnie powiedział Majuja. — Przez to ja mówię: wyścigać go...
— Pomóżcie — zajęczała, znów budząc się z odrętwienia, Pawluśka. — Ulitujcie się, ludzie...
Wszyscy milczeli. Tata dalej gadał:
— Ja go znam... On mi swoje gada, gada, a ja mu powiadam tak: „cenię cię, chłopie, szanuję, choć młodyś ty jeszcze, w Chrystusowych latach, jeszcześ świata za wiele nie widział i łysina od myślenia jeszcze ci nawet za uszy nie zaszła... A ja swoje przeżyłem, nogi pół mam tylko. I ty mi powiadasz, panie święty, takie rzeczy, Bóg jest we mnie, powiadasz? Nogi nie mam, miał jej już nie będę, to co ty, człowieku, mówisz? Słyszałem, prawda, w gimnazjum profesor mi mówił, że taki był bóg, który kulał, ale to wcale nie był wielki bóg, wielu od niego było większych i potężniejszych” — ja mu naukowo mówię... I mówię jeszcze — „ten bóg podobno kowalem był, choć kulawy — uczciwy zawód, prócz tego nie musiał być taki znów kulawy, jak mógł za taki fach się wziąć. A czyś, za przeproszeniem, widział pogańskiego choćby boga, co by szewcem był? Ludziom dziurawe kapcie łatał? Tego w bajkach nawet nie ma... Czy ty nie widzisz — ja mu dalej mówię — jak moje ciało, twoje ciało w proch się rozpada, krew z godziny na godzinę blednieje i popieleje? Czy nie widzisz, jak w człowieku wszystko jest z osobna, z części i kawałków wszystko? Wczoraj bolał mnie brzuch — ja mu przykład daję — i wtedy zobaczyłem, jak to jest, jak on, ten brzuch, czymś odrębnym ode mnie jest, swojego chce, przeciwko mnie się buntuje... Czy ty tego nie widzisz, człowieku! Jutro tak samo każda cząstka mnie wolności będzie chciała i wtedy w proch i w pył się rozsypię... co wtedy zostanie z mojej boskości, mojego człowieczeństwa? Ty to przecież widzisz, przecież wiesz, to czemu mówisz, jak mówisz”. Tak ja mu mówię, a on siedzi, uśmiecha się, a ja do niego raz jeszcze: „człowieku, pytam ci się przecież, odpowiedz”. To on mówi: „Ty przecież wiersze piszesz... To czemu myślisz, że tyle tylko z ciebie zostanie, garstka popiołu? A jeśli tak nawet się stanie...”
— Nam tu jego wymysłów nie powtarzaj! — krzyczał Majuja — Nam one niepotrzebne... Siadaj! — krzyknął i pchnął z powrotem szewca pod piec. Tata gadał jeszcze coś, ale nikt już go nie słuchał, choć wszyscy jeszcze długą chwilę milczeli. Potem odezwał się Frącek Wójcików:
— Ja tam tyla powiem, co wiem — zamruczał. — Ja woziłem starego Kuśmierza do miasta, jak uparł się jechać, kiedy to jego kobieta umarła. Mónia Torbów chciała Kuśmierzce wziąć suknie do trumny i nic nie chciała staremu powiedzieć, bo to on zawsze gadał, że jak kobieta mu umrze, to on też się powiesi. Ale Kuśmierz Mónce ocyganić się nie dał, sam jechać chciał i ja żem go wiózł. I wszystko było dobrze, nawet jak zobaczył umarłą Kuśmierkę, toteż nic nie powiedział, tylko do domu kazał jechać. I wszystko było dobrze, tylko przy Tacie przystanął i do bufetu poszedł. I, powiada, napijesz się ze mną wódki. A ja nie chciałem, powiadam, nie będę, bo jak to z takim starym człowiekiem, najstarszym we wsi, co jeszcze chce się powiesić albo utopić, wódkę pić? Ale tam muzykanci byli i oni z nim wypili. To się napili tej wódki, a potem, juk Kuśmierz do chałupy wrócił, to się na dratwie powiesił, choć mu kobiety wszystko z domu zabrały, tak, że nie wiadomo, skąd on tę dratwę wziął. Ja tam nie wiem, czy te muzykanty tej dratwy mu nie dały...
— Wyścigać — stuknąwszy laską, powiedział Majuja. Inni nie mówili nic. — Co ty powiesz na to, Nowak?
— Nie wiem — cicho powiedział Nowak Jan III, organista. — Nie wiem. Stary żem człowiek i sługa kościelny, ale nie umiem, nie będę tego człowieka sądził... Grzeszę może, niech mi Bóg wybaczy ten grzech...
Umilkł, a z ludzi nie odzywał się nikt. Charzyna, cały czas przemyśliwała nad tym, w jaki sposób by zapędzić ludzi z powrotem do skubania, zakrzątała się koło imbryka.
— Napijecie się, ludzie, herbaty, co tu na suchą gębę tyla czasu siedzieć...
Poczęła nalewać herbatę do kubków; po całej izbie rozszedł się duszny zapach lipowego kwiecia. Nagle w sieni zadudniły kroki. Charzyna, rozlewając herbatę po podłodze poleciała do drzwi, myślała, że nadciągają chłopaki. Gotowała się już któremu ukrop na głowę lunąć — ale cofnęła się nagle.
W drzwiach, dysząc ciężko, stała nauczycielka. Powoli ściągnęła chustkę z głowy i powiedziała:
— Mówicie, ludzie, o nim.
— Nie — powiedział Majuja. — My go osądzamy.
— Macie prawo? Nie znacie go, czego chce i ku czemu dąży, nie wiecie.
Nowak Jan III podniósł głowę:
— Pani nauczycielka wiecie? Kto on jest? — zapytał cicho.
— Ja go obronię.
— Pani nauczycielka nie ma żadnego prawa nikogo bronić — powoli powiedział Majuja. — Pani nauczycielka z nim tańcowała... w adwencie. Wszyscy widzieli.
— Tak — powiedziała. — To prawda. Więcej jeszcze wam powiem, żeby między mną a wami nie było żadnego kłamstwa. Potem, jak pan Majuja zaczął krzyczeć i nie pozwolił więcej grać, ja uciekłam do domu. Naftę miałam kupić, ale nawet bańkę zostawiłam, uciekłam do domu, położyłam się na łóżku w moim pustym i zimnym pokoju i było mi dobrze, spokojnie, jakby wszystko, co w moim życiu jest nie w porządku, jakby to wszystko zostało załatwione i rozstrzygnięte, a przynajmniej przedawnione, unieważnione... Chciałam rozumieć, ale wszystko we mnie sprzeciwiało się określeniu wobec tego, co się stało i co w ogóle się działo. Leżałam tak, aż ktoś zapukał i ja kazałam wejść, tak, jakbym wiedziała, że ktoś ma do mnie przyjść. A to był on.
— Zamilknij, kobieto — powiedział Majuja, dłonią zamykając jej usta. — Patrzcie, ludzie: opętał ją.
Nauczycielka szamotała się z nim.
— Dajcie mi mówić — zakrzyczała histerycznie. — Dajcie mi mówić...
W tej chwili w sieni zadudniły liczne kroki, ktoś śmiał się, rzegotał grzmiąco. Naraz wszystko ucichło, uchyliły się drzwi i do izby wfrunął ptak. Leciał wprost na lampę, zakołysał nią, wielkimi kołami zakrążył nad głowami siedzących, wpadł w pierze i przysłonił wszystko tumanem puchu. Któraś kobieta krzyknęła histerycznie, inna uklękła i modlitewnie złożoną pięścią spiesznie drobiła po piersi. Dzieciaki zakrzyczały i poczęły płakać.
— Nie bójcie się, ludzie — zdławionym głosem powiedział Nowak Jan III. — Chłopaki żarty stroją, jak to przy pierzosze.
W izbie znów było cicho. Słychać było, jak ktoś oddycha głośno i dychawicznie.
c.
— Jest — powiedział najmłodszy syn. Nowak Jan III podszedł do okna. — Jest — powiedział do żony stojącej w wielkim, świątecznym blasku pieca. Najmłodszy zapalił lampę, a matka wraz z najstarszą córką poczęły stawiać na stole półmiski z wigilijnymi potrawami. Organista wyjął tymczasem z komody owinięte w białą chustkę opłatki i położył je pośrodku stołu.
— Wstańcie — powiedział do dzieci i przeżegnawszy się, rozpoczął wigilijną modlitwę. Stojąc ciągle jeszcze, poczęli dzielić się opłatkiem. Wtem ktoś cicho zastukał do drzwi.
— Wejdź — powiedział organista. Drzwi otworzyły się; u progu stali trzej muzykanci.
Nowak Jan III patrzył na nich chwilę, potem powtórzył:
— Wejdźcie.
Cofnęli się do sieni, zostawili swoje instrumenty i podeszli do stołu.
— Weźcie opłatek — nakazywał im, a gdy uczynili to, podszedł do nich i przełamał się z każdym po kolei. Za jego przykładem uczynili to samo wszyscy domownicy.
Organista usiadł i wziął łyżkę do ręki. Poczekali, aż to samo zrobi organistowa, a potem zabrali się do zupy grzybowej, tartych klusek z makiem w wielkiej donicy, kapusty z grochem, wszystkich siedmiu wigilijnych potraw.
— Jezus Chrystus nam się narodził — powiedział organista żegnając się po wieczerzy i odkładając łyżkę. Patrzył na muzykantów.
— Cieszmy się, ktokolwiek o tej godzinie się rodzi — odpowiedział cicho ten z bródką.
— Nie wierzysz w Niego — powiedział Nowak Jan III. — Po co tu przyszedłeś?
— Myślałem, że przyjmiesz mnie... I że może będę tobie potrzebny.
— Dziś?
— Czy myślisz, że z tą godziną nastał czas pogody i pokoju?
— Nie trzeba mi twojego jeszcze niepokoju.
— Jeśli tylko gościnność, która obowiązuje w dzisiejszy wieczór, nie pozwala ci kazać mi iść precz od tego stołu...
— Nie, to nie to — ciężko powiedział organista. — Sam wiesz, że to nie to.
Tak mówili do siebie cicho, a dzieci, którym już przykrzyło się milczeć, skubały za rękaw grubego muzykanta, żeby zaśpiewał kolędę. Grubas uśmiechnął się.
— Zapalcie świeczki na choince — powiedział. — Ja tam nie do kolęd, ale zaśpiewać może jakoś da radę... — Zaintonował basem:
— Anioł pasterzom mówił...
Organista patrzył na młodego z jasnorudą bródką i myślał to, o czym już wiele razy myślał, kim jest ten wędrowny muzykant, który przyszedł nie wiadomo skąd i grał ze swoimi towarzyszami tak dziwnie i tak pięknie, że aż budził w jego sercu grzeszną ciekawość i zazdrość. Myślał, dlaczego tak bardzo pragnie mówić z tym człowiekiem i słuchać tego, co on mówi, choć ten człowiek mówił zawsze przeciw niemu i przeciwko temu, co było jego; a jednak chciał go słuchać, tak, jak tajemnie wieczorem słuchał przy uchylonym oknie jego grania, choć to, co grał i jak grał, też było przeciwko niemu.
— Kto jesteś? — zapytał cicho, gdy już śpiewać ustali, a jego towarzysze poszli do sieni po swoje instrumenty.
— Jak ty jestem — powiedział. — Pełen niepokoju i troski. Lecz nie ukrywam go, jak ty.
— Bo ja sądziłem, że mam prawdę — powiedział Nowak Jan III. — Ja ją mam — poprawił ciszej.
Dzieci odkryły pod choinką wigilijną podarunki; podniósł się wrzask i harmider.
Nagle ktoś mocno zastukał w okno. Nastka, najstarsza, zerwała się z piskiem, skoczyła do sąsiedniej izby i przekręciła drzwi na klucz. Młodsi z krzykiem podbiegli do ojca.
— Pacierze przecież umiecie — mruknął śmiejąc się i poszedł otworzyć drzwi do sieni, dygocące od uderzeń pięściami.
Przekręcił klucz; drzwi, pchnięte mocno, o mało nie uderzyły go w twarz. Pięciu mężczyzn z przypiętymi do baranic wielkimi złotymi gwiazdami, w czerwonych maskach na twarzach, w długich kożuchach włosiem na wierzch, groźnie potupując butami, hukając, przeciągle wyjąc; „do pocierza, do pocierza”, wtargnęło do izby. Dzieci już klęczały w kącie przerażone i gotowe do płaczu. Zawyli znów: „do pocierza, do pocierza” i świszcząc grubymi zwitkami rózg, stanęli naprzeciw dzieci.
— Aniele stróżu mój... — jąkając się zaczął najmniejszy. Nie skończył, rozpłakał się; rzucili mu garść orzechów. Siedmioletnia Kasia mówiła już zdyszanym głosikiem „Zdrowaś Mario”; wcisnęli jej garść cukierków. Drugi chłopak uparł się, nie chciał powiedzieć słowa, ale dostał rózgą, wykrztusił przez łzy „Ojcze nasz”.
— Do pocierza, do pocierza — zawyli znów gwiazdorzy. Potupując, pohukując, szli teraz ku muzykantom. Młody stał o krok przed swoimi towarzyszami i spokojnie patrzył, jak grube rózgi gwiazdorów coraz bliżej i bliżej krążą wokół jego głowy, pleców, nóg, jak potem powoli zaczynają go smagać. Gwiazdorzy przestali już krzyczeć; słychać było tylko świst rózeg. Nagle na twarzy młodego pojawiła się czerwona pręga; zasłonił rękami twarz. Wtedy doskoczyli do niego jeszcze bliżej i potrącając się wzajemnie, siekli go po głowie.
— Do pocierza — zawyli znów.
— Ludzie! — krzyknął organista, rzucając się ku nim. — Ludzie!
Odepchnęli go. Usłyszał jęk tamtego i skoczył ku nim znów.
— Co wy, ludzie — zakrzyczał. Szarpnął najbliższego za kożuch, walnął w kark. Dwaj pozostali muzykanci wzięli młodego między siebie i pociągnęli ku drzwiom. Organista stanął w przejściu; któryś z gwiazdorów pchnął go, upadł.
— Jezusie — wyszeptał. Znów usłyszał krzyk, długi i rozpaczliwy. Wybiegł na dwór. W mroźnym księżycowym świetle ośmiu mężczyzn zmagało się ze sobą. Rzucił się na najbliższego gwiazdora.
— Wynocha mi — krzyczał. — Wynocha!
Odrzucili go ciosami pięści. Leżąc na ziemi dojrzał opartą o studnię oblodzoną kluczkę. Zerwał się i grzmotnął nią któregoś z gwiazdorów po krzyżach. Uderzony odwrócił się, organista ujrzał naraz nad sobą jego czerwoną maskę i kluczkę z mnóstwem odbitych w lodzie małych księżyców nad swoją głową.
Pamiętał, że zdziwił się: „Jak on mi ją odebrał” — pamiętał, że tak pomyślał, ale może naprawdę pomyślał tak o wiele później, chociaż wydawało mu się, że tak pomyślał właśnie wtedy, gdy oblodzona kluczka z maleńkimi jak osy miesiączkami zawisła nad jego głową.
Przed północą wieś rozjaśniała, rozszumiała się przechodzącymi w śmiech krzykami dziewuch, zaśpiewami pijanych mężczyzn, płaczem rozbudzonych dzieci, oszczekiwaniem psów, rykiem bydła, które budziło się do swej wigilijnej wieczerzy. Uderzył dzwon, głosy i światła zanikały powoli, gdzieniegdzie tylko mrugnęła kieszonkowa latarka, ktoś gdzieś krzyknął ostrzegawczo... aż znów światła i krzyki wybuchnęły na kościelnym dziedzińcu. Stojący grupkami mężczyźni witali się hałaśliwie, ćmili papierosy, latarkami świecili w oczy kobietom, które nie odpowiadając na zaczepki i nie zatrzymując się, szły prosto do kościoła, jarzącego się wszystkimi światłami. Chwilami mężczyźni przycichali; wtedy słychać było dochodzący z głębi kościoła przytłumiony śpiew kobiet. Słuchali, dopóki z ciemności nie wyłonił się ktoś nowy, wtedy znów pokrzykując głośno, witali się z nim po kolei.
Aż dzwon zahuczał po raz drugi. Mężczyźni nie spiesząc się gasili papierosy, wydłubywali tytoń z fajek, pogadywali już teraz półgłosem tylko. Dzwon ucichł, hurmą rzucili się do wnętrza kościoła; słychać było tylko szurgot ich butów o kamienną posadzkę kruchty i kapanie wody w kropielnicy. Starsi pchali się do ław i mrucząc pacierze rozglądali się po kościele. Jarzyły się wszystkie gromnice, a dwie ogromne, obwieszone anielskim włosem, obrazkami świętych i różnokolorowymi świeczkami choinki płonęły po obu stronach bocznego ołtarza, na którym stała szopka betlejemska z wielką kołyską Dzieciątka i Murzynkiem, który skinieniem głowy dziękował za grosze, które dzieci wrzucały do skarbonki. Oczy bolały od patrzenia na to wszystko. Młodzi stali w tyle, pod chórem, poszeptywali coś między sobą, od czasu do czasu zagadując któregoś z ministrantów, którzy kręcili się po kościele w swych świeżo wykrochmalonych komeżkach.
Kobiety nagle przestały śpiewać, ministranci znikli, by po chwili wyjść z zakrystii jednym rządkiem i ustawić się z obu stron ołtarza. Ale nikt nie patrzył już na nich; lustrowano nowego dziekana, który właśnie w tej parafii wyraził życzenie odprawienia misae solemni angelicae. Malutki, z wielką łysiną staruszek zupełnie był podobny do ministrantów z ich świeżo podciętymi czuprynkami. Nikomu nie spodobał się tak niepozorny pasterz.
Lecz kiedy otworzył mszał i zaśpiewał głosem wielkim, który echem wrócił skądś, aż spoza kościoła:
— Judica me, Deus, et discerne causam meam de gente non sancta: ab homine iniquo et doloso erue me... — poznali, że niesprawiedliwie go sądzili, bo jego mdłe ciało wypełniał głos, który mógł dotrzeć do Nowonarodzonego.
Ale zaraz zapomnieli o księdzu dziekanie: zabrzmiały organy, dostojnie i mocno, potem przycichły na chwilę, śpiewał chór:
Bóg się rodzi, moc truchleje,
Pan Niebiosów obnażony.
Wzgardzony, okryty chwałą...
— Bracia moi... — I powtórzył wielkim głosem: — Bracia moi! Cieszcie i radujcie się, albowiem oto Pan nasz się narodził...
Czekał, aż jego głos wróci wielkim, przytłumionym echem, i ruchem gwałtownym i szybkim wzniósł ręce wysoko, aż szerokie rękawy komży spłynęły w dół i wyłoniły się spod nich ręce cienkie, wysuszone, pokryte czarnym włosem. — Błogosławieni niech będą ci, których nie ugiął i nie zmógł czas oczekiwania; którym ich grzechy i wszeteczeństwa nie przeszkodziły ufnie oczekiwać na przyjście Tego, który jest przebaczeniem i zmazą grzechów wszelkich. I oto On jest, Pan nasz i Odkupiciel: leży w stajence lichej, wśród bydląt i nierozgarniętych pasterzy. Patrzy na was i widzi wszystko, wszystkie nasze grzechy, które popełniacie tak samo, jak popełniali je wasi dziadowie i rodzice. Pełni jesteście, jak oni, pychy, nienawiści, wszeteczeństwa i złej woli, i grzechów wszelakich, których spisać by nie umiał najbieglejszy w piśmie skryba. Lecz Ono je widzi, wszystkie wasze czyny, wasze słowa, wasze myśli, widzi je, Dziecię Nowonarodzone. Och, widzę Go, Pana Naszego Jezusa, Święta Matka tuli Go do łona, pełna smutku, wie, że wasze grzechy niczym pachołkowie Heroda nastają na życie Dziecięcia; że to one, grzechy wasze, wiodą Jej Dziecię, Owoc Przenajświętszego Żywota, cierniową drogą aż do umęczenia i na krzyżu skonania... Lecz Ono, Dziecię, Wieczysty Odkupiciel, Ono wam przebacza; słabą rączką błogosławi was i przynosi odkupienie i zmazanie najsroższych grzechów i przewin.
Zamilkł; kobiety pociągały nosami, bo pięknie mówił do samego serca.
— Bracia moi! Siostry moje w Panu — podjął znów głosem wielkim. — Jedna jest przed wami droga: droga pokory i skruchy, serdecznego żałowania za grzechy wasze: a On wam przebaczy...
— Kłamiesz! — krzyknął naraz jakiś wysoki głos. — Kłamiesz!
Nastała cisza wielka; ogromne zdumienie odjęło mowę wszystkim.
— Bracia moi! — niepewnie powtórzył kaznodzieja; ale w tej chwili, w ciszy niesamowitej, zagrzmiał nagle bęben, załomotał ciężko i przytłaczająco, stłamsił wszystko, przygniótł rykiem ciężkim, zapowiadającym, zwiastującym. Zawibrowała trąbka, ostro, podrywająco, bęben przyśpieszał, huczał już tylko jednym szybkim, powtarzającym się dźwiękiem.
Dziekan stał z podniesionymi rękoma; uniósł je, gdy usłyszał tamte słowa. Zakrzyczała jakaś kobieta; ale bęben, grzmiący szaleńczo już, opętańczo, przytłumił jej głos. Aż nagle ścichło wszystko: kobieta, przerażona nagłą ciszą, przestała krzyczeć. Wszyscy w osłupieniu patrzyli w stronę chóru, gdzie stał młody muzykant, oparty o balustradę.
— Słuchajcie mnie — powiedział cicho; w kościele cisza była najwyższa. — Słuchajcie mnie. Przyszedłem tu, gdzie jesteście wszyscy, by powiedzieć wam prawdę. Oto kapłan wasz mówi: Chrystus nam się narodził. A ja powiadam wam: czas, byście narodzili się wy sami. Czas, byście powiedzieli sobie to, co jest prawdą jedyną: nie ma innego Boga prócz tego, który jest w was. Wzywam was: obudźcie się. Wzywam was: spójrzcie na siebie i uświadomcie sobie, kim jesteście. Wiedzcie: to wy jesteście zdolni do wszystkiego, do życia i do śmierci, do radości i smutku, do woli i niewoli. Wasza boskość jest w waszych duszach. W duszy każdego z was jest król, król, który idzie do was, a wy wszyscy jesteście podobni ludziom, którzy od wielu, wielu lat przebywają w dalekim obcym kraju i nie potrafią już przypomnieć sobie obrazu swej ojczyzny. Aż nadejdzie czas, kiedy usłyszycie śpiew... to będzie śpiew waszej prawdziwej ojczyzny, śpiew waszego dzieciństwa... I wtedy wróci wam pamięć, nagła, ostra: wtedy pojmiecie, coście stracili i tracicie każdego dnia, nie wiedząc o tym nic. I wtedy poznacie, jak bardzo ciężkie było wasze wygnanie. Pamięć pozwoli wam ocenić to, coście stracili; i odezwie się w was pragnienie powrotu do ziemi ojczystej. Będziecie cierpieli, bo świadomość tego, co człowiek stracił bezpowrotnie, przynosi cierpienie; ale też będziecie pragnęli odzyskać cząstkę tego, coście stracili. Wtedy pojmiecie, co powiadam wam: w każdym z was jest boska natura twórcy i zbawiciela; że człowiek z istoty swej jest osobą boską... Wy, patrząc w oblicze Boga, który jest w was, utonęliście w tym obrazie niby w morskich falach; i pozwoliliście się im pochłonąć. I oto nie potraficie już oddzielić od tego wizerunku swojej boskiej natury i miast patrzyć na to, co wam przynależne, swoimi oczyma — patrzycie oczyma swojego Boga...
Jego twarz pojawiała się i niknęła w świetle świeczki, stojącej na brzegu organów... Patrzyli na niego w przerażeniu i otumanieniu. Gdzieniegdzie kobiety klęczały, czasami zapłakało dziecko, krótko, urywanie. On zaś mówił w ciszy wielkiej:
— Odrzućcie wszystkie przesądy i uprzedzenia; słuchajcie mnie. Wszystko jest jeszcze do naprawienia... Musicie wierzyć w swoją wspaniałość i boskość tak bardzo, jak wierzył w nią Ten, który narodził się przed dwoma tysiącami lat. Jemu to, wydarłszy ze swoich dusz, powierzyliście swoją cząstkę boskości, jak biedak powierza lichwiarzowi to, co ma najcenniejszego. Ja wiem. Ja go znam...
Przerwał i na chwilę zaczerpnął tchu; ale nikt nie śmiał się poruszyć, patrzyli na jego twarz, którą teraz oświetlił płomyk świecy, odepchnięty przed chwilą jego oddechem. Patrzyli wszyscy w milczeniu. Dziekan wzniósł po raz wtóry ręce ku niebu, ale z jego ust nie usłyszano słowa.
— Powiada Pismo: Nabuchodonozor król uczynił bałwan złoty. Nabuchodonozor król kazał owemu bałwanowi kłaniać się wszystkim swoim poddanym i kłaniali się wszyscy, prócz trzech młodzieńców z narodu żydowskiego: i za swój czyn i swoją wiarę zostali osypani łaskami i zaszczytami. Bądźcie im podobni. Wysiłkiem serca i sumienia musicie zrozumieć samych siebie, musicie wywieść swoje dusze z królestwa przerażenia, lęku i zniszczenia. Poznacie wtedy swój świat, świat swojej boskości, wspaniały i ogromny, który ma tyle barw, tyle kształtów i dźwięków, ilu nie stworzy żaden Bóg uczonych w piśmie. Swoim wysiłkiem musicie odnaleźć własny raj, o ileż wspanialszy i piękniejszy od tego, którym wam grożą, który wam obiecują. Musicie oto powtórzyć wielki czyn pramatki waszej Ewy...
— Ten człowiek bluźni! — rozległ się nagle pośrodku kościoła głos mocny i wielki. — Ludzie, czy słyszycie? Ten człowiek bluźni!
Tłum poruszył się. Kobiety zakrzyczały.
— Bluźni! — powtórzył inny jakiś głos.
I znów była cisza. Wszyscy słuchali, jak po schodkach, wiodących na chór, dudnią szybkie, ciężkie kroki. Świeczka, stojąca na organach, zgasła nagle i twarz muzykanta zniknęła znad balustrady. Usłyszeli ciężki jęk kopniętego bębna, odgłosy ciosów, stłumione krzyki. Schody zadudniły znów, mężczyźni, skupieni przy wejściu, rozstąpili się. Muzykant staczał się po schodach; odbił się bezwładnym ciałem o poręcz i upadł twarzą na posadzkę. Tłum cofnął się jeszcze o krok, ale to nie była ucieczka, nabieranie rozpędu tylko. Po chwili ludzie zakryli ciało muzykanta.
— Opuśćcie świątynię! — doszedł ich głos od ołtarza. — Wyjdźcie!
Wielkie kłębowisko ciał i jazgotu taczając się kierowało ku wyjściu, stłoczyło się w kruchcie, potem wysunęło poza drzwi. Muzykant wyrwał się na chwilę z ich rąk, podnosił się z ziemi w strudze padającego z kościoła światła. Ujrzeli jego twarz z okrwawionymi policzkami, włosami opadającymi na czoło w spotniałych, skrwawionych kosmykach, rozbiegane przerażone oczy. Z tłumu wypadła nauczycielka, szlochając chwyciła go w ramiona, całowała jego twarz, opadającą bezwolnie na ramiona głowę. Ściągnąwszy chustkę z głowy, poczęła ścierać krew z jego policzków. Skądś znalazł się Tata, kuśtykał nerwowo, gotował się coś mówić. Ale ktoś go uprzedził:
— Świętokradca! — i tłum znów zwalił się na muzykanta. Tata grzmotnął kogoś laską w głowę, ktoś kopnął go, skądś spod nóg dobiegał jego krzyk. Czyjaś ręka wczepiła się we włosy nauczycielki, odwleczono ją na bok i porzucono; zerwała się, krzycząc, potrąciła jakąś babę, baba przewróciła się, krzyczała z ziemi: „A kocięta, a co będzie z moimi kociętami, ludzie” — pobiegła naprzód, wżerała się w ludzką gęstwę. „Puśćcie go, puśćcie go, co wy od niego chcecie” — krzyczała, ale nie widziała go, nie mogła do niego dotrzeć poprzez tłum rozjuszony.
Szedł na przedzie, bezwolny, popychany ciosami pięści, które czasami rzucały go na śnieg, kopali go wtedy, wtedy ona z tyłu usłyszała jego krzyk, kopali go wszyscy, ilu tylko miało dostęp do niego, podnosił się, zostawał krwawy wizerunek jego ciała. Bili go, usiłował biec, ale już widocznie nie umiał, nie mógł, bo zwalniał zaraz po trzech bezradnych skokach, słaniał się, śmieli się, bili go mocniej jeszcze. „Odwołaj — krzyczeli — odwołaj”. Ale nie odpowiadał im; śmiejąc się, pchali go w zaspy, lgnął w nich, kopali go tak długo, dopóki nie przeorywał zwału śniegu swoim ciałem.
— Boga masz w sobie — krzyczeli. — Czemu ci nie pomoże bóg, co jest w tobie, co za niemrawiec...
Tak z hukiem, z hałasem pędzili go przez wieś. Ktoś, śmiejąc się, wytoczył z opłotków taczki, wrzucili go na nie jak tłumok, gruby Hanio Łopata pchał taczki, potrząsając, tamten zwijał się, nogi opadały mu, podciągał je, krzycząc, ciągle ktoś mu po tych nogach deptał, stawał na nogawkach spodni, ściągał go na ziemię, w końcu już całkiem wlókł się po drodze, rękami kurczowo trzymał się taczek. Hanio Łopata na chwilę przystawał, wrzucał go z powrotem na taczki. Teraz już siedział dobrze, z nogami podciągniętymi, chował głowę przed pecynami śniegu, którymi rzucali w niego. Chwilami na taczkach były tylko zwały śniegu, zdawało się, że nikogo nie ma, ale Hanio Łopata znów potrząsał za uchwyty, śnieg opadał, znów walili w niego pecynami śniegu, kawałkami lodu. Potem już zaczęli nudzić się i męczyć tym wszystkim, złość im przechodziła.
— Co z nim zrobimy, co z nim zrobimy — wołali, ale nikt nie wiedział, coraz już rzadziej rzucali w niego śniegiem, tylko Hanio Łopata nie ustawał, gnał z taczkami jak szalony. — Ustań już, wyćpnij go — mówili mu. — Co będziesz się nad chacharą wysilał, niech na swoich nogach lizie, póki jeszcze może, bo jak mu gnaty... — Ale Hanio Łopata nie mówił ani słowa, pędził, potem z drogi skręcił i sapiąc, jechał przez wysoki, nie ubity śnieg. Inni przystanęli, ale zaraz zrozumieli, co Hanio Łopata chce, popędzili z wrzaskiem, znów waląc kawałami lodu i pecynami stwardniałego śniegu. Hanio Łopata nadjechał tymczasem nad skraj glinianek, przystanął i wywrócił taczki tak, jak wywraca się je, kiedy ma się na nich kupę gnoju. Muzykant wypadł bezładnie, kulał się po zboczu jak tłumok ze szmatami. Nic nie było widać, ktoś poświecił latarką, muzykant leżał i nie poruszał się, poczęli walić w niego śniegiem, ale jeszcze nie poruszał się, wtedy poczęli wygrzebywać spod śniegu kamienie. Jęknął, poruszył się, zaczęli rzucać w niego wszystkim, co kto tylko miał w ręku. Wtedy zerwał się i pobiegł.
— Jezu — zakrzyczał — jezusie chrystusie niemiłosierny ty który jesteś chociaż cię nie ma panie tego co nieistniejące dlatego oto znów mnie zwyciężyłeś znów okazałeś się silniejszy ode mnie znów oto samotnie odbywam swoją drogę krzyżową ciebie nie opuścili przynajmniej twoi wrogowie mnie opuścili wszyscy biegnę oto teraz wlokę się upadając twarzą na zamarznięte skiby z których wiatr zwiał śnieg i nie wiem dokąd idę ale wiem po co idę przeciw tobie idę nie zwyciężysz mnie póki ja cię nie zwyciężę muszę cię zwyciężyć chociaż jestem sam całkiem sam a oni oddali ci wszystko co mieli wszystko dobre i wszystko złe wszystko ci oddali jesteś bogaty ich bogactwem ja jestem biedniejszy od ciebie o to wszystko co oni oddali tobie a muszę cię zwyciężyć w ich imieniu muszę cię przemóc och jakie to trudne skoro ty jesteś nimi wszystkimi skoro w tobie jest ich cała siła oddali ci wszystko i jeśli cokolwiek wiedzą cokolwiek umieją cokolwiek czują umieją i wiedzą przez ciebie o przeklęty przez ciebie jakże ja mam walczyć przeciwko tobie skoro ty jesteś nimi i ciebie nie ma jakże ja mam walkę przeciwko tobie podjąć przecież cię także nigdy nie będzie a przecież muszę podjąć walkę na wszystko mnie stać wszelkie oddania wszelkie poświęcenia znam każdy szczegół z ksiąg twojego żywota wszystkie księgi w których spisywano twój żywot ty byłeś nade mną od pierwszej chwili mego istnienia ty zawsze mnie określałeś i podporządkowywałeś sobie znienawidziłem ciebie moje szczęście moją nienawiść moje życie moją rozpacz wszystko podporządkowywałeś przywłaszczałeś sobie moja własna matka spojrzała na mnie pierwszy raz w życiu ona spojrzała na mnie ona była tym człowiekiem który spojrzał na mnie z przestrachem i powiedziała jeszcze wtedy nic nie słyszałem nic nie rozumiałem ale to pojąłem to zrozumiałem nawet nie rozumiejąc więc ona powiedziała pochylając się nade mną nowo narodzonym patrzcie jaką on ma twarz spójrzcie na tę twarz jaką on ma twarz niech bóg ulituje się nad nim jaką on ma twarz i odtąd już byłem określony przez ciebie i odtąd zawsze już widzieli mnie przez ciebie tylko ciebie jakie to straszne tylko ciebie stąd tak cię znam zawsze byłem sobą ale będąc sobą zawsze byłem tobą stąd tak cię znam najwięksi filozofowie i twoi teolodzy i twoi prorocy którym się objawiałeś nie znali cię tak jak ja cię znam chociaż do mnie nigdy nie odezwałeś się ani słowem dobrym czy złym i ja zawsze byłem sobą ale naśladowałem cię lepiej niż twoi święci którzy pisali obłudne dzieła o naśladowaniu ciebie w jednym tylko nie umiem nie mogę naśladować ciebie w momencie kiedy już to ma się stać kiedy ja mam stać się równy tobie wyższy od ciebie swoim człowieczeństwem wtedy zrywam się wtedy uciekam a oni już nie gonią za mną stoją i śmieją się nawet już nie obrzucają kamieniami cóż jest jednak między nami jakaś różnica ta jedna różnica że ty nie istniałeś moje ciało jest silne młode zdrowe i zwija się z przerażenia na myśl o śmierci jestem z ciała krwi i kości bardziej z ciała krwi i kości niżby to wypadało stąd tak ciężko wypić ten kielich i nie ulec pokusie
przyszedłem by ich odkupić by ich zbawić od ciebie od nieszczęścia nędznego pokoju i przebaczenia jakie im przynosisz i tchórzliwie ofiarowujesz to bezprawne rozgrzeszenie jakiego im udzielasz to zwolnienie od odpowiedzialności wszelkiej i każdego niepokoju ach jak gardzę tym twoim bezdusznym tchórzostwem nie umiesz im powiedzieć prawdy jak bardzo gardzę tym twoim gestem ostatecznym którego dokonałeś nie dokonując go jak gardzę sobą że go powtórzyć muszę by ich pozbawić tej tchórzliwej ucieczki i nędznego schronienia jakim dla nich jesteś ty muszę powtórzyć ten akt patetycznego tchórzostwa by ich postawić twarzą w twarz ze światłem by im oddać to co im przynależy oddać im samych sobie to tak trudno tak trudno wygodnie im z tobą który masz władzę przebaczania im gdy oni mają z kolei władzę nad twoimi narodzinami twoim życiem i śmiercią pod tym terrorem mogą wymagać od ciebie tego czego nie jesteś i nigdy nie byłeś władny czynić a tylko każdy z nich z osobna i oni wszyscy razem w najlepszych najszlachetniejszych chwilach swojego żywota chwilach wielkiego niepokoju i wielkiej podejrzliwości w stosunku do każdego ze swoich czynów tego pragnę i odkąd istnieję przeciwstawiam ci moją własną twarz która jest przecież twoją twarzą niech będzie przeklęta chcę cię zwyciężyć ale jakże mam to uczynić skoro prócz tego że jestem twoim przeciwnikiem jestem także jeszcze człowiekiem i nie jestem w stanie wyzbyć się swego człowieczeństwa a to jedyna cena za jaką oni zgodziliby się pozostawić siebie i iść swoją własną człowieczą drogą
błagam cię odejdź pozostaw ich czy ty nie widzisz jak oni rozpięli cię na krzyżu tego kalendarza który wymyślił jeden z twoich namiestników ty nie masz nic do powiedzenia rodzisz się na rozkaz tego kalendarza podporządkowany astronomom i maszynom do liczenia rodzisz się żyjesz umierasz zmartwychwstajesz jaki ty jesteś posłuszny odmianom czasu kpię z ciebie niewolniku łamany kołem kalendarza w odpowiednio wyznaczonej porze pijący w kanie galilejskiej wino o innej odwracający usta od gąbki z octem czyż sam nie widzisz że musisz odejść że muszę cię wypędzić nie mogę inaczej kocham ich oddaj im co ludzkie ich los przeznaczenie wolę niepokój niepewność możliwość rozstrzygania własnych spraw kierowania swoimi czynami błagam cię opuść ich oddal ten kielich ode mnie gdzie ty mnie wiedziesz gdzie ja idę lodowiska bagna i moczary gdzie ja idę zlituj się gdzie mnie wiedziesz
Wrzask pastucha nie ustawał, owce gnały przerażonym kłusem; tuman rudego pyłu wznosił się nad nimi aż po szczyty drzew.
Kobieta, nieruchawo przestępując z nogi na nogę, tępo patrzyła na pędzące stado. Ociężale zrobiła krok w tył i sunąc rozcapierzonymi palcami po glinianej ścianie chałupy, kucała powoli.
Mężczyzna zastał ją tak, plecami opartą o ścianę, z głową na brzemiennym brzuchu.
— Nic — powiedział, ostrożnie dotykając jej ramienia. — Nie ma nic.
— Co robimy — powiedziała kobieta; jej zmęczony głos nie wyrażał nawet zapytania. Powtórzyła to samo jeszcze, potem raz jeszcze: — Co robimy — bezmyślnie już i całkiem cicho.
Mężczyzna milczał. Ostrożnie przesunął dłonią po ramieniu kobiety.
— Nie można tak. Wstań. No, wstań.
— Kiedy tak dobrze. Dobrze... Właściwie przecież nic mi nie trzeba — mówiła.
Pomógł jej wstać. Szli powoli, nogi grzęzły w brudnym piachu drogi. Zatoczyła się; objął ją wpół i poprowadził ostrożnie.
— Tam za miastem też są domy.
Zaśmiała się szarpliwie.
— Nic, nic — wyjaśniła. — Twoja broda łaskocze.
Zaśmiał się także, z ulgą.
— Wszystko będzie dobrze, wszystko dobrze...
Mijali ostatnie zabudowania miasteczka. Piaszczysty szlak wywodził ich w step, nagi, ledwie gdzieniegdzie porosły suchą i szorstką jak końskie włosie trawą.
Mężczyzna przystanął. Ciemniało; chmury siniały i obniżając się zasłaniały szczyty dalekich wzgórz. Chwilami zrywał się wietrzyk, cichł zaraz, w nieruchomym powietrzu zawisły chmury pyłu... Mężczyzna wstrząsnął się.
— Idziemy — powiedział. — Idziemy.
— Ja idę — mówiła. — Idę. Tylko nie mogę. Za ciężko dla mnie.
— Trzeba — mówił. — Prawo tak każe...
Rozglądał się wokół z wściekłością i trwogą. Ciemność syciła się czernią, droga smużyła się przed nimi parę kroków zaledwie. Wiatr uderzał z nagła, coraz porywistszy, miotał garściami suchego, zimnego piachu... Po niebie pięły się pierwsze błyskawice. Mężczyzna objął kobietę i położył sobie jej rękę na karku, bezwolnie staczała się po jego ramieniu.
— Nie mogę. Boli.
Wiatr zasypywał mu oczy piachem, rozwierał je szeroko, przez łzy patrzył w noc, czarną, to znów błękitniejącą od błyskawic. Spadały pierwsze krople deszczu... Powlekli się dalej, przystanęli znów, mężczyzna nasłuchiwał, zrozpaczony; wiatr ucichł już, równo szumiał nadchodzący deszcz. Mężczyzna osłaniał kobietę ramionami, jęczała cicho, bezradnie.
— Czekaj — powiedział. Posadził ją ostrożnie pod jakimś głazem. — Musi coś być...
Ruszył przed siebie na oślep. Deszcz gęstniał; mokre kamyki wżerały się w boleśnie obrzmiałe stopy, przystanął i począł je wytrząsać z sandałów.
W pobliżu trzasnął piorun; zapaliła się błyskawica. Przystanął, a potem ruszył przed siebie jak ślepiec, z wyciągniętymi rękami. Szedł długo, zrozpaczony i przekonany, że powinien już dawno zawrócić. Potknął się; poszedł wzdłuż czegoś, co wydawało się być glinianą ścianą, a co ciągle jeszcze bał się tak nazwać. Aż napotkał jakiś otwór, wszedł, ciemność była tu odmienna, ciepła i żywa. Pod nogami zaszeleściła sucha trawa; przystanął. Z głębi dochodziło spokojne senne przeżuwanie.
— Jest tu kto? — zapytał półgłosem. Żucie ustało na chwilę, potem rozległo się znów.
— Mario! — krzyknął zachłystując się deszczem. — Mario!
Zastał ją pod tym samym głazem, skuloną, dyszącą zająkliwie. Wziął ją na ręce i wpierając stopy mocno, aż do bólu, w mokry piach, poszedł ku szopie. Położył ją przy wejściu i poszedł w głąb. Napotkał dłonią suchą, szorstką sierść zwierzęcia. Krowa owionęła go wilgotnym, ciepłym oddechem i, uspokojona, cofnęła pysk. Potem namacał żłób, zwały siana na dnie. Zawrócił, poprowadził kobietę ku temu miejscu.
Jęczała głośno, krzyknęła; przerażony cofnął się pomiędzy zwierzęta. Zbliżał się i znów odchodził, bezwolnie. Kobieta krzyczała, słyszał, jak jej ciało uderza o twardy kant żłobu: coś niepojętego działo się w ciemności. Zwierzęta nasłuchiwały, zaryczało cielę.
— Chodź — zakrzyczała kobieta. — Chodź!
Dotykał czegoś śliskiego, żywego, robił coś, co kobieta nakazywała mu dusznym szeptem. Doszedł go nagle płacz, drobny, cichutki jak stukot upadających na podłogę drewnianych paciorków.
— Zimno — poskarżyła się kobieta.
Milcząc, ciągle jeszcze przerażony, ściągnął kapotę i nakrył nią nogi kobiety.
— Taka jestem w środku... — szepnęła — jak wieloryb po wypluciu Jonasza...
— No — powiedział. — Cicho...
Podszedł do krowy i sunąc dłonią po jej ciepłym brzuchu napotkał wymię gorące i pełne. Krowa zaryczała cicho. Mleko pociekło mu po rękach. Napełnił nim zagłębienie dłoni i wróciwszy do kobiety, wlał jej kilka kropel do ust.
Nagle doszły go jakieś głosy. Przykucnąwszy obok kobiety, wpatrzył się w drzwi.
— Jest tu kto? — krzyknął ktoś z zewnątrz. — Tu ktoś jest!
— My — powiedział mężczyzna podnosząc się. — Ja, kobieta i dziecko... urodziło się dziecko.
— Jak? — krzyknął ten sam głos. W wejściu zamajaczył czyjś kształt. — Dziecko? A cielęta? Wszystkie, co? Przelicz no, Kuba. — Zbliżał się, wionął od niego zapach baraniego kożucha i swojuchy. Łysnął mężczyźnie latarką w oczy, podszedł do żłobu.
— Dziecko — powiedział i cofnął się, zdjął czapkę. — No... Patrzcie, psiakręćka...
Zbliżył się znów, pochylił nad żłobem; podeszli pozostali.
— No, patrzcie... Jaki to. Ale, ale... Gdzie to się dzieciak nie urodzi... — mówili przypatrując się kobiecie i dziecku z ciekawością i zakłopotaniem. Któryś zdjął kożuch, nakrył nim kobietę, inni poczęli robić to samo, ale kobieta powiedziała, że nie trzeba.
— Jaka kruszynka... Takie małe — powiedział najmłodszy. — Użyje to takie małe? — I znów przysunął się z latarką ku żłobowi.
Dziecko rozpłakało się płaczem cichutkim jak jęk komara.
— Trzeba by coś — rzekł ten, który liczył cielęta.
— Trzeba by...
Zastanawiali się chwilę.
— Żeby nie płakało...
— Gdzie się to mu nie urodziło...
— Może ustało? Leć, przyzwij kobiety.
— Ale tam, leje, jak lało.
— Zaśpiewać mu może?
— Głupiś, to przecież całkiem małe...
Stali zafrasowani. Kobieta uciszała dziecko.
— Może... — ozwał się znów któryś.
— Cicho — wyszeptał mąż kobiety. — Cicho. Idą...
Zamilkli, poprzez cichnący płacz dziecka przebijały odgłosy zbliżających się kroków.
— Ucisz go, Mario, ucisz go... A wy idźcie na swoje miejsca.
Nie poruszali się ciągle jeszcze.
— Czy oni muszą... Czy oni nie mogą nie przyjść? — zapytał najstarszy.
— Czy nie możemy nic... nic?
— Nie może się stać coś innego?
Zbliżali się wszyscy ku niemu.
— Jest nas siedmiu chłopa.
— Zabarykadujemy drzwi.
— Kamieniami rozbijemy im głowy.
— Zagubimy ich w puszczy.
— Nie — powiedział mąż kobiety. — Nie.
— Ty tak mówisz? — krzyknął najstarszy z nich. — Ty, ojciec?
— Stańcie na swoich miejscach — zmęczonym głosem powiedział mężczyzna.
Kroki zbliżały się... Nasłuchiwali w milczeniu. Kobieta zerwała się nagle spod skór.
— Nie chcę! — krzyknęła. — Nie chcę! Nie mogę! Któryż to już raz? Który raz? Ból, strach, wszystko to samo... Wy... wy... Ale ja jestem matką... Który to już raz? Ile lat... Tysiąc i jeszcze prawie drugi tysiąc... Ile jeszcze razy?
— Cicho, Mario — powiedział, szeptem już, mężczyzna. — Cicho... Niezbadane są wyroki...
Kroki zbliżały się, ciężkie, regularne.