Kościół Święto-Michalski w Wilnie/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Święto-Michalski w Wilnie |
Podtytuł | opowieść historyczna z pierwszej połowy XVII-go wieku |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
( — 3 października 1639. — )
.... wycelił,
Nie czekając wystrzelił....
W klasztorze panien Bernardynek Święto-Michalskich, z niedawna jeszcze przez marszałka Sapiehę fundowanym, ledwie kilka pobożnych panien naówczas się mieściło. Nadanie księcia wprawdzie zapowiadało przyzwoite utrzymanie kościołowi i pobożnym cenobitkom, ale dawniej stały już w Wilnie dwa inne żeńskie klasztory, i nierównie były liczniejsze. Między innemi od tego miejsca oddalającemi pobudkami, mieściło się i wcale nieprzyjemne sąsiedztwo kalwinów, wiecznych w tej stronie miasta zamieszek będących przyczyną. Lud, którego nienawiść ku różnowiercom podsycali Jezuici, mścił się i nękał ich przy każdej upatrzonej chwili, zlewając ile możności na ich uciemiężenia, które cierpiał od wojewody. Był to najlepszy sposób dania się we znaki Radziwiłłowi, ale razem najgorszy, bo powiększał gniew jego i zemstę.
Z rozkazów jego, piechota wojewódzka, na której czele stał rotmistrz Wołłk, zajadły kalwin, codziennie nowych dopuszczała się bezprawi; a kiedy przyszło sprawiedliwość wymierzać, kiedy ksiądz biskup Abraham Wojna przychodził skarżyć się o pogwałcenie praw akademii swojej, której był kanclerzem, lub kiedy członkowie magistratu ze łzami prawie prosili o ukaranie zbisurmanionego żołdactwa, mordującego bezkarnie bezbronny lud po ulicach, wówczas pan wojewoda kładł się do łóżka i kazał mówić, że choruje...
Nie było sprawiedliwości u góry, lud sam ją sobie, ile mógł, wymierzać musiał; a wiadomo jak wygląda sprawiedliwość demokratyczna, kiedy zemsta i miłość własna obrażona sędziami kierują.
Z tych powodów rzadko tydzień mijał, żeby koło zboru ktokolwiek w łeb nie dostał, by lud kamieniami nie rzucał w bramę lub okna i najobelżywszymi wyrazy nie czcił kalwinów, którzy mu kością w gardle siedli.
Z ogrodu klasztornego widać było te częste sceny, i do biednych pokutnic nieraz dolatywały okropne żarty odszczepieńców. Ale komuż się było skarżyć? Trzeba było cierpieć i Bogu w chrześcijańskiej pokorze ofiarować swoje cierpienia.
Starszą panną Bernardynek w tym roku była Teofila Leszewska, a całe zgromadzenie składało się z kilku sióstr i pomocnicy przełożonej panny Kuncewiczówny.
Dnia 3 października, około godziny czwartej z południa, skończyły się były właśnie popołudniowe nabożeństwa, i mniszki z głową spuszczoną, z postawą pokorną, rozchodziły się na chwilę odpoczynku do cel swoich. Panna Leszewska z drugą zakonnicą, która jej głośno czytała żywoty świętych, siedziała w swojej celi zatrudniona wyrabianiem szkaplerzy bogatych dla syna fundatora klasztoru.
Na obszernych korytarzach rozlegały się powolne kroki panien rozchodzących się po celach... słychać było ciche drzwi przymykanie w oddaleniu i szeptanie spotykających się mniszek. Panna Kuncewiczówna mimo wietrznego dnia, zaproponowała jednej z panien klasztornych przechadzkę do ogrodu, ale gdy ta bólem zębów się wymówiła, sama jedna powoli zeszła po szerokich wschodach i wśród zżółkłych i suchych liści, wielką ulicą niedaleko muru, skierowała swe kroki. Cisza klasztorna, wiatr szumiący w około i smutna barwa jesieni tak tęskne myśli rodząca w duszy każdego człowieka, napełniły ją nieopisanym jakimś smutkiem, lecz zarazem miłym uczuciem. Zapomniany oddawna kątek rodzinny, ogródek w którym biegała za młodu, wesołe, dziecinne zabawy, przypomniały się biednemu sercu zakonnicy... Przyszła na pamięć dawna wesołość, tak różna od dzisiejszych smutków. Był to cichy hołd zakonnego serca łudzącym świata powabom. Mimowolne uleciało westchnienie, i sama przed sobą zawstydziła się swojej słabości. Wtem koło jej uszu świsnęło coś w powietrzu. Zakonnica odskoczyła z przestrachem, myśląc, że ją niebo za myśl nierozważną karze, i ujrzała u nóg swoich padającą strzałę, która do połowy w ziemi utkwiła.
W wieku przesądów było to wydarzenie dostateczną do strachu pobudką. Przelękniona zakonnica zaczęła co tchu do klasztoru uciekać, gdy wtem druga strzała trochę dalej od niej padła i głos od strony zboru zawołał: — O patrzcie no! jak się goni! jak ucieka! dawno już tak pewnie nie biegła! Te słowa przekonały pannę Kuncewiczównę, że strzała z ludzkiej ręki, nie z nieba wypadła: uspokoiła się nieco i obejrzała się ośmielona, stojąc już na progu klasztornym.
Mur zasłaniał przed nią rozmawiających, postąpiła kilka schodów i ujrzała przez małe okienko wychodzące na plac dzielący ogród od zboru, dwu ludzi przy dzwonnicy zborowej, z których jeden łuk trzymał ogromny tatarski, a drugi strzały. Widząc znowu mierzących ku sobie z przeraźliwym krzykiem pobiegła po wschodach i zadyszana, słowa nie mogąc przemówić z przestrachu, wpadła do celi panny starszej.
Na widok przelęknienia malującego się na jej twarzy, z rąk lektorki upadła księga, z której życie św. Bartłomieja czytała i krzyk z ust się wyrwał. Panna starsza, nie wiedząc przyczyny, lecz słysząc i widząc wyraźne przestrachu skutki, upuściła z rąk robotę, zerwała się i zbliżyła do panny Kuncewiczówny, która padła na krzesło, załamała ręce i milczała... bo mówić nie mogła z przelęknienia.
— Cóż to, w imię Boże? co się stało? zawołała zbliżając się do niej panna starsza i przebiegając myślą wszystkie okropne przypadki, jakieby się przytrafić mogły. — Co ci jest?
— Ach! panno matko!
— No cóż, siostro Kunegundo?
Po długich trzeźwieniach spirytusami, przyszła nareszcie do siebie przestraszona i w te słowa zaczęła:
— Wyszedłszy z klasztoru do ogrodu po pacierzach przechadzałam się wielką ulicą koło muru i zatopiona byłam w rozpamiętywaniu, gdy w tem usłyszałam...:
— Chryste Panie! a toż co znowu? czy Saraceni? czy Turcy?... czy... zawołała panna starsza widząc z równym przestrachem jak wprzódy wpadającą do celi siostrę furtyankę, cóż się stało?
— O mało mnie nie zabito!! zawołała szybko wchodząca zakonnica. — Stałam u furty, bo ktoś zadzwonił: był to posłaniec do księdza marszałka, który przyniósł kosz jabłek dla panny matki... wtem, kiedy jeszcze do mnie mówi... o parę kroków pada strzała wystrzelona ze zboru na mnie;... a śmiechy i naigrawania towarzyszące temu, tak mię przelękły, że ledwie czas miałam zamknąć furtę za sobą i przybiegłam tu... a posłaniec poleciał oznajmić o tem panu marszałkowi... To kalwini!... Jezu Chryste!...
— Święta Koleto! zawołała panna Leszewska, skończenie świata!... antychryst!...
— Toż samo i ze mną było w ogrodzie! — przerwała panna Kuncewiczówna, która napróżno wprzódy usiłowała odezwać się i koło mnie padły dwie strzały!
— W imię Ojca i Syna!... panno furtyanko biegaj, zadzwoń na starego zakrystyana... ja napiszę o tem do księdza biskupa!... Czyżeśmy się kiedy spodziewali!... okropnych doczekaliśmy czasów.. Idź, idź, siostro Matyldo...
— Poszłabym panno matko, ale się boję... bo może oni znowu czatują i strzelać będą!
Ale trzeba koniecznie posłać do biskupa, niech przynajmniej wie, co się tu dzieje!... o zgrozo! Święta Koleto!... Święta Joanno Franciszko!...
Zobaczymy teraz co się dzieje na ulicy.
Kiedy panny klasztorne wychodziły z chóru, Wacław Piekarski, pasierb pana Daniela Naborowskiego wychodził prawie zupełnie pijany, dawnym swoim zwyczajem, od kupca Desausa, z nieodstępnym sługą Rakowskim. Sparty na jego ręku, chwiejącym się krokiem szedł do domu swego ojczyma, naprzeciw położonego. Stanęli w bramie, świeże powietrze orzeźwiło go nieco, otworzył ociężałe oczy i spojrzał na dzwonnicę zborową.
— Ho! a... a... a... toż ci to ka... awki siedzą! zawołał.
— I nie! to wrony!... — podchwycił Rakowski, ciągnąc go do domu — chodźmy spać!..
— A! a! zawołał znowu Piekarski głosem czkawką przerywanym... to ka... awki... przynieś mi łuk i strzały!...: nad łóżkiem wi... isi!...
— Co tam panu we łbie świta!... przerwał znów sługa chwytając go za rękę, chodź panie Wacławie... chodź wyśpij się.... te kawki jutro przylecą!...
— Jutro ju... utrem, a dziś ja... ja strzelę. Łuk, da...awaj łuk, bo cię zamalu...uję po pysku.
Rakowski poszedł rad nie rad, a młody rozpustnik czekając na niego oparł się o mur, nie bardzo nogom wierząc, przymknął oczy i kiwając się zdrzemnął z otwartą gębą i zwieszoną głową.
Spał jednak tak lekko, że ledwie kroki Rakowskiego nadchodzącego słyszeć się dały, odwrócił się i zawołał:
— Dawajże gapiu!... pó...ół godziny siedziałeś... Wziął łuk, naciągnął go na kolanie i przygotowawszy się do strzału, zmierzył ku dzwonnicy, gdy sługa zawołał: — Hola!... szkoda strzał, kawki poleciały! niema ani znaku!
— A!... a... mnie się zdawało! no!... ale to wszystko jedno, ot jest kawka... czarna jak tamte, drepcze po ogrodzie!... palnę!... I nim sługa mógł go wstrzymać, wycelił i palnął z zamkniętemi oczyma. Choć pijany, znać było jednak, że miał wprawną rękę: strzała padła tylko o kroków parę. Napróżno Rakowski oglądając się w około, chwytał za rękę, prosił, groził: on pogroziwszy, że w razie oporu w zęby mu strzeli, palnął raz drugi.
— Nie trafił!... została jeszcze jedna strzała, Piekarski wołał natężając łuk raz ostatni. O! gdybym nie był pijany, byłbym trafił!...
Kopnął raz jeszcze nogą sługę struchlałego z przestrachu, zakrztusił się, kaszlał, celował w różne strony, aż spojrzał na furtę i strzelił po raz trzeci...
— Da...awaj strzał więcej! zawołał bełkocąc do sługi, który mniej pijany usiłował go odwieść od tak dziwnej zabawy.
— Nie mam!...
— Ja...akto! przeklęta czka...awka!... wiszą nad łóżkiem w sa...a...ajdaku...
— Matka pańska nie pozwala!...
— Ja chcę!... chcę! mu...usi być! hepf!...
Oparł się o mur i, tocząc wzrok opiły, zawołał po chwili: — Spa...ać! spa...ać!... hepf!... hepf... — Spuścił głowę na piersi, sługa porwał go i zawlókł do domu.
Tegoż dnia wieść o strzelaniu ze zboru na kościół i zakonnice rozeszła się po mieście i oburzenie ludu doszło do najwyższego stopnia. Tłumy ciekawych cisnęły się w to miejsce, gdzie się tak dziwny wydarzył przypadek, wysłano piechotę wojewódzką na pomoc zastraszonym kalwinom i postawiono ją na placu między zborem a kościołem Święto-Michalskim.