Kościół Święto-Michalski w Wilnie/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kościół Święto-Michalski w Wilnie
Podtytuł opowieść historyczna z pierwszej połowy XVII-go wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1908
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Za lasem, za górą,
Zszedł się wiater z chmurą:
Za łby się porwali,
Kto kogo powali.
Wiater się obrócił,
Chmurę w morze wrzucił.

Pieśń stara.

Dzień był pochmurny, niebo okryło się szarym płaszczem obłoków, silny wiatr zachodni łamał drzew gałęzie. Nad samą Wilią, niedaleko od Radziwiłłowskiego pałacu, stało kilka osób w długich płaszczach i czapkach nasuniętych na uszy, koło nóg uwijały się końce błyszczących szabel.
Zimno było dojmujące, a chociaż osoby stojące nad Wilią, zdały się być z mowy i poruszeń nieco napiłe, zacierały jednak ręce i tuliły nosy pod płaszcze. Był to Zaranek z towarzyszami swymi, który, wcale o swoich nie myśląc przygodach, śmiał się i rozmawiał obojętnie.
— Hola! — wołał — a byłże kto z was na lekcyach w akademii, panowie akademicy?
— Ja posłałem skrypt księdzu Niedzielskiemu żem chory, odezwał się jeden.
— Ja anim myślał!
— Ani ja też!
— Ani ja!... zawołał Zaranek, ale mnie chyba w ostatnim razie wyekskludują... Oho!... a wiecież panowie, że jest dawne postanowienie, że kto się trzy dni bez przyczyny na lekcye nie jawi, bywa ekskludowany. Ksiądz rektor nie sto razy nam to powtarzał.
— Pal ich trzysta dyabłów i z akademią i z rektorem! ona się nam na nic nie zdała. Potrzebna dla wojewódzkich, kasztelańskich synów, dla hetmaniców, podstoliców, starościców, ale nam urwipołciom lepsza nauka koło kieliszka i dziewczyny.
— Chodźmy no jeszcze się napić! mam trzy floreny...
— Ja nie pójdę, odpowiedział na wezwanie Zaranek, ja tu czekam... mają mi dać znać, jak najlepiej tego kupca Francuza obyczyć... bo ja, oh! ja jemu nie daruję! jego szkatułka musi się poznać ze mną... Ha! żebym ją miał, zarazbym sobie nowy żupan sprawił w kwiaty niedzielny, a kontusz piaskowy, jaki był u ś. p. ojca mego, szablę srebrem nabijaną i soboli kołpak i rysie... O! w rysiach wyglądałbym jak katedralny kanonik! szalałyby dziewki za mną!... U! ha!
— Ej, nie cieszno się tylko zawczasu, żebyś tego nie pożałował!...
— Tsyt! zawołał Zaranek, i wskazał palcem na drogę do miasta z Antokola wiodącą; wszyscy zwrócili tam oczy, i ujrzeli jakąś czarną, długą figurę, sunącą się brzegiem drogi, uwiniętą w suknię ciemną z futrem. Zaranek wlepił oczy i dodał po cichu: — To ksiądz rektor zborowy.
— Aha!... powtórzyli wszyscy, to on!
— Panowie bracia, schowajcie się za węgieł tego domu, ja mu zajdę drogę, a jak dam znak, przyjdziecie mi pomódz. Zabłocki, ty pilnuj się... trzeba się pomścić, rektor był u Desausa, kiedyśmy go napadli... on poduszcza na nas piechotę, on katolików prześladuje, on...
Nie dokończywszy, Zaranek wziął się pod boki, rozwinął płaszcz i, gwiżdżąc pieśń kurkowych strzelców, postąpił naprzód. Tymczasem zbliżał się ksiądz rektor i, spojrzawszy na jego zawadyacką minę, chciał ominąć, ale Zaranek, jakgdyby w tej chwili dopiero mu się przypatrzył, zawołał zdejmując czapkę i kłaniając się do samej ziemi: — Sługa i podnóżek księdza rektora!...
— Do nóg upadam!... Bóg z tobą! odpowiedział zaczepiony rzucając niespokojne wejrzenie i odskoczył na drugą stronę drogi, chcąc go ominąć. Przebiegły Zaranek go uprzedził, znowu się ukłonił i zawołał:
— Sługa księdza rektora!...
— Najniższy!... najniższy!... wybąknął rektor wracając znowu na przeciwną stronę drogi, ale i tu nie miał pokoju. Zniecierpliwiony rektor wyjął floren podwójny z kieszeni, nachmurzył czoło, rzucił go Zarankowi i dodał:
— Dozwólże mi waszmość przejść! oto masz na podwieczorek.
— Ba! cha! cha! cha! wolne żarty, przerwał Zaranek nakrywając głowę i zastępując ciągle tak zręcznie drogę księdzu, iż mu się wymknąć nie umiał. To za mało! proszę o czerwony złoty!
— A toż co? czy napaść? wykrzyknął kalwin oburzony. Nie jestem panem kopalni, w zborze nie płyną złote piaski żebym tak pieniądze sypał po ulicy! Idź, idź, kontentuj się tem co daję, bo krzyknę i piechota cię pochwyci.
— Nie trudź się darmo księże rektorze, przerwał napastujący, szkoda ust twoich na próżne słowa, lepiejbyś ich użył na... uwodzenie dziewcząt... rozumiesz mnie!...
— Co? krzyknął obrażony do najwyższego stopnia kalwin. Jak mi to śmiesz mówić!... mnie? wiesz ty kto ja jestem?... co ja mogę?
— Jesteś łotr i możesz wisieć!... odpowiedział bardzo spokojnie Zaranek.
Tu rektor do tak szczerych wyznań nie przywykły, chwycił go za piersi i zamierzał się dać mu policzek, gdy Zaranek wstrząsnął się, porwał go za szyję i zawołał: Hej!... bracia! chodźcie no tu! ksiądz rektor zmęczył się przechadzką, pić mu się chce, zaniesiemy go do Wilii.
Na te słowa, posłuszna jego rozkazom wyszła reszta towarzyszów. Rektor pobladł jak trup i sięgając do kieszeni, zawołał pokorniejszym tonem, któremu starał się nadać wesołość i obojętność:
— Ale, mój panie, czy się to godzi tak sobie żartować... Na! proszę cię, weź ten czerwony złoty i napij się za moje zdrowie... ja pić nie chcę, śpieszę się do miasta, nie mam czasu. Bądź zdrów...
Chciał iść, ale Zaranek go nie puszczał i trzymał ciągle za szyję.
— Oj! nie tak to my się prędko pożegnamy jak ci się zdaje, mój dobrodzieju, poczekaj no trochę!... Ten czerwony złoty zda się, biorę go z najuniżeńszem podziękowaniem od wielce przewielebnego księdza rektora, który będzie łaskaw pójść ze mną jeszcze na chwilkę, ku brzegowi Wilii.
— No! no! dajże pokój! zawołał struchlały kalwin, dobywając z kieszeni drugi czerwony złoty i dając go Zarankowi. Proszę cię, nie żartuj, bo nie mam czasu.
— Drugim razem, nie zejdziem się tak paradnie jak dziś! zawołał Zaranek, trzeba korzystać z pory... Co się tycze tego czerwonego złotego, biorę go i wypiję za zdrowie wielce przewielebnego księdza rektora i dobrodzieja, a tymczasem chodźmy się ochłodzić... Widzę, zacny panie, pot, który zlewa twe świątobliwe skronie, widzę, że ci krew bije do głowy, rumienisz się i bledniejesz... a że praktykowałem przed kilką laty u doktora nadwornego księcia marszałka, domyślam się więc co to za choroba was dręczy, i troskliwy o wasze zdrowie, sam zajmę się przygotowaniem zimnej wanny, która w tym razie jest nieodbicie potrzebna... hm!
— Ale no! no! no! daj pokój! przerwał coraz niespokojniejszy rektor. Proszę cię, napij się sobie i puść mnie!...
To mówiąc, dał mu trzeciego dukata.
— Hm! odezwał się niczem nieporuszony Zaranek, ja to biorę, to mi się przyda, to dobrze... wanna sobie pójdzie swoim porządkiem... Chory nigdy sam nie zna swojej choroby; spuść się wasza przewielebność na mnie. Ja ci ręczę, że to dla twego drogiego zdrowia koniecznie jest potrzebnem... Śpieszmy się, towarzysze, weźcie pod ręce, bo sam z osłabienia widać, kroku się z miejsca nie ruszy.
— Ale... proszę mi dać pokój! wrzasnął kalwin. Cóż to? łotrze! śmiesz z mojej powolności korzystać?... nie waż się postąpić krokiem... bo cię jutro powieszą na rynku, ciebie i twoich łotrów towarzyszy. Precz ode mnie, hołoto, bo krzyknę, piechota nadejdzie i...
— I... tymczasem będziesz leżał w Wilii, nim tu kto nadbieży! — rzekł Zaranek. — O nas się nie turbuj... nie tak to łatwo wisieć, jak się waszej przewielebności marzy... Nie, nie, ja za siebie ręczę, że nie będę tańcował w powietrzu jak nieboszczyk Absałon... i moi towarzysze także... Co się tycze przywołania piechoty, to także uspokoić was muszę... możesz księże wrzeszczeć jak opętany, żywa dusza tu nie nadejdzie. Piechota przechadza się teraz po rynku!...
— No! puszczajcież łotry!... przerwał znowu kalwin, idę do wojewody... Wojewoda mnie czeka... Wojewoda....
— Kiedy czeka to nic! będzie jeszcze czas na wszystko! tymczasem umyć się nie zawadzi... Hrehory, weź pod rękę przewielebnego i ruszajmy; bo i ja i ksiądz rektor nie mamy czasu... trzeba się śpieszyć!...
Gdy to mówił, już Hrehory porwał go pod rękę, i mimowoli pociągnęli go oba ku brzegowi Wilii.
Dreszcz śmiertelny przebiegł rektora, ale nie wiedział już sposobu uniknięcia smutnego losu, który mu widocznie przeznaczono. Po groźbach nastąpiły znowu prośby, znowu do ostatniego grosza wyjął wszystko z kieszeni, i w zaklinaniach, w obietnicach dowlókł się do brzegu rzeki. Ale Zaranek zdawał się być niczem nieporuszony, z najzimniejszą krwią prowadził go do brzegu i zupełnie obojętnie słuchał najgorętszych jego modłów.
Za każdym dukatem, który przechodził do jego kieszeni, uśmiechał się wesoło, ale zresztą dary te nie wpływały ani trochę na zmianę jego zamiarów.
Stanęli nakoniec u samego brzegu rzeki, i tu ponowiły się prośby.
— Łaskawco! królu! weź co chcesz, ale nie odbieraj mi życia!...
— A na cóżby mi się zdało?
— No! to puść!
— O! i tego także zrobić nie myślę, byłoby to wielkie głupstwo puścić cię z rąk na czczo. Dałeś nam na wino, my cię wodą napoim... Na co komu stanie! Ale woda naszej Wilii wierz mi, bardzo smaczna... decyduj się, panie rektorze. Hej! Hrehory! postronka!
Ledwie te słowa wymówił, z kieszeni kapoty wyjął Hrehory gruby postronek i chciał go zawiązać na szyi nieszczęśliwego, ale Zaranek go zatrzymał.
— Stój, co robisz! nie zawiązuj koło szyi... ksiądz łaskotek się boi!... pod ręce! pod ręce!
Wnet gruby postronek ścisnął drżącego kalwina, głos jego wołał jeszcze nad brzegiem:
— Darujcie! puśćcie! zostanę czem sami chcecie!... katolikiem!...
— Dla nas to całkiem obojętne, czem ty psie niewierny będziesz... Choćbyś i papieżem został, zgorzejesz w piekle za swoje łotrostwa... a ja o twoją duszę nie stoję ani odrobiny!
Już rektor był w rzece po kolana, groził, krzyczał, płakał, błagał, ale nic nie pomagało, nie miały żadnego skutku najgorętsze słowa, bo połowy nie słyszano, połowy słuchać nie chciano... Już tylko głowę nieszczęśliwego widać było nad powierzchnią wody... powiększył się krzyk rozpaczy z jednej, śmiechy szyderskie z drugiej strony.
Zaranek z barbarzyńską radością patrzał na swój tryumf i urągał się z nieszczęśliwego.
— Hej! rektorze! wołał... póki jeszcze głowa nad wodą, krzycz na piechotę, wszak oni cię wyratować mogą, a nas łotrów powieszać... Czekają cię tam u wojewody na prymirę[1]. Hrehory! dajże mu się napić, widzisz jak usta jego pragną wody... no!...
Na powierzchni rzeki pływały tylko poły... pod wodą słychać było targanie się i ostatnie wysilenia tonącego...
— Wyciągnijcie go!... zabaczym jak wygląda! — zawołał Zaranek. — O! ho!..
Tu pokazała się nad wodą obmokła, blada twarz kalwina, który pluł wodą, wrzeszczał i wyrywał się, wołając:
— A gdzież sprawiedliwość!... tfu! tfu!... takie bezprawia! kcha! tfu! ech!
— Wygląda jak nieboszczyk pies mój, wierny Custos, którego raz rzucałem do wody, aby się wymył... ale mój pies był wierny, uczciwy pies, a ty! do wody z nim!... do wody!...
— Zakli... zawołał rektor i nie mógł dokończyć, zanurzył się w wodzie.
Po chwili wyciągniono go znowu... już mówić nie mógł, tylko bełkotał, woda płynęła z niego, oczy miał osłupiałe, otworzył usta, usiłował parę słów wymówić, lecz na znak nielitościwego swego oprawcy po raz trzeci zanurzony został.
To trwało dłużej, niż pierwsze dwa razy; jeszcze jednakże rektor zupełnie zmysłów nie utracił. Wyciągnięto go na brzeg i rzucono nad drogą. Ów zmokły, w pół umarły ze strachu i zimnej kąpieli, z postronkiem pod rękoma, w stanie godnym politowania, został sam jeden na pustem przedmieściu, bezsilny, przy zbliżającej się nocy.
Oprawcy oddalili się szybko, a męczennik ich za zmrokiem nie mógł nawet dostrzedz, w którą udali się stronę... Leżał bezsilny oczekując ratunku, bo sam nie wiedział, co miał począć z sobą. Wstać i z sznurem, którego sam odwiązać nie mógł, iść przez miasto?? krzyczeć?? czekać??... Tak rozważał, gdy postać wielka, którą trudno było poznać po ciemku, staje przed nim i szyderskim głosem się odzywa:
— Ha! Stasiu! jakiżto los cię spotkał? Ty, głowa różnowierców, jak ostatni winowajca przez oprawców w wodę trzykroć rzucony!... kiedy tu leżysz i sapiesz, oni za twoje pieniądze piją w karczmie i ogłaszają przed światem hańbę twoją... a swoje zwycięstwo... Stasiu! Stasiu! do czegożeć przyszedł? Bóg cię za mnie karać zaczyna! tyś mnie zrobił nieszczęśliwą, o! bardzo, bardzo nieszczęśliwą... a jednak żal mi ciebie... Czy pamiętasz lat temu dwadzieścia? byłeś młody... ale serce twoje od urodzenia zepsutem być musiało! Tyś mnie zdradził, opuścił... i do czegoż doprowadziła cię ta wielkość, której poświęciłeś wszystko!... Twoja wielkość leży z tobą razem w błocie!
— Milcz! milcz! nie urągaj się memu nieszczęściu, straszna kobieto!...
— Nie dośćże ci, mój drogi, że udaję w obec ludzi, iż cię nie znam, że między nami nigdy nic wspólnego nie było? Chceszże, abym i sam na sam zbliżyć się do ciebie nie mogła?? Dziękuj jeszcze, że z litości nad tobą, której nie wart jesteś, w chwilach nawet, kiedy rozum boleść odgania, nie wspominam nigdy twych zbrodni!...
Rektor wstał powoli z ziemi i, korzystając z powiększającego się zmroku, chciał umknąć, ale sznur, który miał na sobie, posłużył Maryi do zatrzymania go. Oczy jej zaiskrzyły się, zapał dziki wyrył się na bladej twarzy.
— Stój!... zawołała, posłuchaj! Muszę ci przypomnieć twoją zbrodnię... możeś zapomniał... ja ci ją odmaluję tak, jak ją noszę od lat dwudziestu w sercu mojem, żeby ten obraz utkwił na nowo w duszy twojej i gryzł cię przez resztę życia!... Czy pamiętasz biedną Maryę... młodą, niewinną... kiedy mnie odumarli rodzice i powierzyli twojej opiece? opiece wilka nad jagnięciem!... Dochowałżeś obietnic? oni i w grobie nie mają spoczynku...
— Kobieto! puść mnie...
— Pamiętasz, jak zdradnemi namowy, księgami, odwodziłeś mię od wiary przodków, od cnoty, których się sam zaparłeś?
— O! zlituj się!...
— A miałżeś litość nade mną? Ty chwilę cierpisz! jam całe życie cierpieniem przeżyła... Czy pamiętasz tę Wilię... twój syn... moje dziecię... którem ci powierzyła... popłynęło z tą wodą do nieba!... i ojciec własny...
— O! Boże!... Maryo, puść mnie!...
— Tak, własny ojciec rzucił go w wodę i odebrał mu życie, którego nie dał bez Boga! — A tym ojcem zabójcą... ty jesteś poczwaro!... Poczwaro!... jam milczała długo... i po takiej zbrodni, kiedy nazajutrz rybacy wyciągnęli jego martwe ciało, jam się nawet odezwać nie śmiała!... Alem wołała pomsty nieba, bom pomsty ludzkiej nad tobą nie chciała... i stałam nad ciałem jego, wyzuta z uczuć matki... oczy moje były suche... ale serce!... o! nad męczarnię mego serca w piekle większych nie znajdziesz zbrodniarzu!...
Rektor szarpnął z wysileniem sznur i zniknął w ciemności... ona smutna poszła wzdłuż Wilii, spojrzała na miasto, siadła nad brzegiem i utonęła w myślach.







  1. Gra w karty; obacz Notę N. 7.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.