Kościół Święto-Michalski w Wilnie/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kościół Święto-Michalski w Wilnie
Podtytuł opowieść historyczna z pierwszej połowy XVII-go wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1908
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Szli i, nie tracąc czasu,
Po drodze wszędzie zrobili hałasu.

Bezimienny.

Nazajutrz po opisanym wypadku, kupka młodzieży zebrała się przed akademią. Był tam pan sędzic lidzki i wojewodzic brzeski, obadwa dorodne chłopaki pod wąsem prawie, z książkami pod ręką, z miną buńczuczną. Pierwszy, brunet, wysoki, czarnych oczu; drugi Sapieha blondyn, miny weselszej, oczu niebieskich. Wszyscy otaczający ich słuchać się zdawali uważnie, z wlepionemi w mówcę oczyma, i na ich twarzach malowała się niechęć, którą opowiadanie Sapiehy wzbudzało.
— Wielce mościwi panowie a bracia — mówił Sapieha, zaiste ledwie wytrzymać można krzywdy nasze cierpliwie; stan nasz albowiem i przyszła godność a zaszczyt sławnych imion antenatów, które nosimy, nie dozwala aby ladajaki kalwin lub przewrotny kacerz grał nam po nosie... a my to jednak cierpimy! cierpimy dotąd!... Zaiste książę wojewoda, choć wojewoda nadto sobie i swoim żołdakom pozwala!... Gdzież to słychana, by opiły łajdak krzywdził dzieci szlacheckie bezkarnie!...
— Cóż, przerwał drugi... kiedy i ksiądz biskup nic nie wyrobi u tego zakamieniałego antychrysta! słyszeliście, że i ksiądz profesor Cieciszewski skarżył się na to.
— Król daleko! Bóg wysoko! cóż to będzie?
— Bieda!... ach! ale otóż i piechota! het! het! idzie ich z tuzin zamkową ulicą; w nogi, bracia!...
To mówiąc pierzchnął jeden, a za nim rozbiegli się jedni na Dominikańską ulicę, inni na Wielką, inni skryli się do domów i gmachów akademickich.
Zbliżało się w istocie kilkunastu zbrojnych w rusznice i szable żołnierzy, których miny posępne i groźne zastraszały wszystkich. Lud uciekał przed nimi, cisnąc się do bram lub w zaułki, a oni krokiem zwycięskim szli naprzód. Dowodził im wąsaty jakiś w szaraczkowym kontuszu i pąsowym jedwabnym wytartym żupanie szlachcic, z pąsową czapką aksamitną na bakier nasuniętą i zawadyacką miną. Ten szedł naprzód pokręcając wąsa, a za nim reszta krzycząc, śpiewając, hałasując, lub drwiąc z przechodzących.
Wtem od ulicy Wielkiej turkot pojazdu dał się słyszeć. Na widok tego żołdacy uporządkowali się w rząd i ustąpili z drogi, szepcąc między sobą: — To przyszły zięć pana wojewody!
Pokazało się wkrótce naprzód jadących dwóch hajduków pąsowo ze złotem ubranych na raźnych gniadych koniach; za nimi kolebka otwarta złocona i kilkunastu sług na koniach. W pojeździe siedział podstoli W. Ks. Lit. Hlebowicz, jadący w konkury do córki wojewody Radziwiłła.
Wszystko było pysznie, bogato, wspaniale, zwyczajnie jak u konkurenta do najbogatszej panny na Litwie. Nie było jeszcze w zwyczaju, jak dziś, na złamanie karku latać po ulicach, i pan Hlebowicz jechał też powoli, spoglądając na wysznurowane przed nim żołdactwo, którego dowódzca pozdrowił go zdjęciem czapki i ukłonem po same pięty, co i drudzy za nim powtórzyli.
Ledwie pojazd i towarzyszący mu słudzy oddalili się cokolwiek za kościół św. Jana, z postawy poważnej i uniżonej piechota przybrała znowu minę zuchwałą i nakazującą, ruszając naprzód Wielką ulicą ku rynkowi.
Zdala od ratusza szedł tymczasem ksiądz jakiś Jezuita wracający od św. Kazimierza do murów kolegialnych, a na sam widok groźnych całemu miastu żołnierzy, w pierwszą najbliższą jaką napadł bramę ukrył się co prędzej.
— O! patrzcie no go! zawołał dowódzca, skrył się lis do jamy! Na ten wykrzyknik reszta żołnierzy odpowiedziała najrozmaitszemi i najzuchwalszemi z księdza żartami. Chociaż go jednakże zdala w bramie przechodząc widzieli, nikt nie zaczepił, tylko dowódzca grożąc jeszcze zawołał:
— Radbym się z tobą spotkał kiedy za miastem na Łukiszkach, Snipiszkach lub Wierszupce! oh!... kiedy to wy chodzicie z brewiarzem pod pachą, a zdradą w sercu!...
Głośne okrzyki pokryły znowu słowa dowódzcy; szli dalej.
Zbliżali się właśnie do ratusza i kramów, które się obok niego rozciągały; tłumy ludu umykały im wszędzie z drogi, gdy na przeciw nich, od strony klasztoru Bazylianów ukazał się poczet nie wielki piechoty marszałkowskiej Sapieżyńskiej w cytrynowych żupanach i szaraczkowych kontuszach. Lud oczekiwał ciekawie spotkania dwu szeregów, gdy wcale inny przypadek zwrócił uwagę wszystkich.
U drzwi kramu jednego, w którym sprzedawano pasy, czapki, lite materye, futra, kurdybany i safiany, stał Zaranek z dumną miną, trzymając w ręku żółtą skórkę kurdybanową najlepszego gatunku i rozmawiał z laikiem jezuickim.
Z początku zajęty rozmową nie uważał zbliżenia się piechoty, lecz nagle po chwili podniósłszy oczy, ujrzał ją mijającą kramy, i chciał zmykać, gdy naczelnik poznawszy go także w tłumie, rozstawił naprzeciw niemu żołnierzy. Zaranek nie stracił przytomności ani na chwilę, schował kurdyban za nadrę, poszedł prosto ku jednemu z żołnierzy, wyciął silnie pięścią w oczy, powalił, i co tchu uciekać zaczął.
— Łapaj! goń! złodziej! rabuś! rozbójnik! do turmy go! hej!... wołano zewsząd, a Zaranek uciekający i ścigany, w chwili kiedy się zdawał być najpewniejszym siebie, wpada na oddział piechoty marszałkowskiej. Przestrach go ogarnął, lecz gdy widział, że go zatrzymywać nie myślą i śmieją się tylko do rozpuku z niezręczności wojewódzkich, pobiegł dalej i wkrótce zniknął z oczu.
Nieuchronnym był spór dwu dowódzców piechoty. Jakoż pierwszy obrażony szlachcic w pąsowej czapce na bakier zaczepił drugiego w żółtej. Od słów do kłótni przyszło, z łajania do szabel, i dwaj wodzowie porwali się do siebie. Nie wiadomo na czemby się ta walka skończyła, gdyby, na odgłos ludu:
— Pan wojewoda!... pan wojewoda!... bijący się razem ze swemi pocztami za kramami nie znikli.
Zostali się tylko kupcy i obywatele rozmawiający z sobą:
— Cóż to za miasto!
— Ciągły niepokój!
— Ba! czuć tu bezkrólewie, panie Wincenty! znać wyuzdaną swawolę wojska, które, coby uspakajać miało, samo jest zawsze pierwszych tumultów przyczyną.
— Tak! tak! wojsko to! wojsko i wojewoda temu winien, otóż to pożytek z tego, że kacerzom dają władzę!... Oni tylko pieszczą swoich braci, a nas w łyżce wodyby utopili!
— Wiele też winien i rektor zborowy, owładnął on umysłem wojewody! a to paskudny człowiek! o! o!...
— Z wiernego chrześcijańskiego katolickiego miasta dziś Wilno jest jaskinią kacerzy! Chryste Panie!
— Cóż robić! pójdziem na miodek panie Wincenty!
— Chodźmy!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.