Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga czwarta/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Szesnaście lat minęło od epoki, w której się dzieje ta historya, kiedy w kościele Panny Maryi, po mszy, w przedsionku, po lewej ręce, wprost wielkiego wizerunku św. Krzysztofa, na który spoglądał klęczący kamienny posąg Antoniego Essarts, rycerza, położono jakąś żyjącą istotę. Tutaj bowiem był zwyczaj kładzenia podrzutków — przy tej kolebce była taca do składania ofiar.
Żyjące stworzenie, leżące w kolebce roku pańskiego 1467, zdawało się obudzać najżywszą ciekawość zgromadzonego tłumu, składającego się po największej części z płci pięknej.
W pierwszym rzędzie, najwięcej schylonym ku kolebce, było kilka kobiet podeszłych i mężczyzna w czarnym i długim stroju. Nie widzę przyczyny, dla którejby historya nie miała podać potomności nazwisk zacnych dam, będących tam obecnemi. Były tam: Agnieszka la Herme, Joanna de la Tarme, Henryka Gaultière i la Violette Gauchere, wszystkie cztery wdowy, służące z klasztoru, które wyszły za pozwoleniem swej przełożonej w zamiarze wysłuchania kazania.
— Co tam takiego, moja siostro? — mówiła Agnieszka do Gauchery, patrząc na małe stworzenie, leżące w kolebce, przestraszone tyloma ciekawemi oczami.
— Co to będzie! — mówiła Joanna — czy to takie teraz dzieci się rodzą?
— Ja nie znam dzieci, — rzekła Agnieszka — ale na takie, to zapewne grzech patrzeć.
— To nie dziecko, Agnieszko.
— To małpa zapewne.
— To potwór — zakończyła Henryka Gaultière.
— Kiedy tak, — zrobiła uwagę Agnieszka — to już trzeci od radośnej niedzieli, bo niema ośmiu dni, jakeśmy widzieli potwór.
— Ale ten to nawet wstrętny — dodała Joanna.
— Nie płacze, ale ryczy — rzekła Gauchere. — Cicho! ty bekso!
— Ja myślę — mówiła Agnieszka la Herme — że to jakieś zwierzę, jakaś mieszanina, która nie może być chrześciańską i którą w wodę albo w ogień wrzucić należy.
— I nikt go zapewne żałować nie będzie — dodała Gaultière.
— Ach! mój Boże! — rzekła Agnieszka — biedne te mamki, które muszą karmić podrzutków, bo co do mnie, to wolałabym upiorowi dać piersi.
— Ja myślę — rzekła Joanna — że ten potwór musi mieć ze cztery lata i wolałby kawałek pieczeni, niż twoją pierś.
W rzeczy samej ten potwór, bo inaczej go nazwać nie możemy, nie był świeżo narodzonym. Był to kawałek mięsa, zawiązany w worku płóciennym, że tylko głowę widać było. Ta głowa była strasznie niekształtna; nic na niej dojrzeć nie było można oprócz gęstych rudych włosów, jednego oka i zębów. Oko płakało, usta krzyczały, a zęby zdawały się chcieć tylko kąsać. Wszystko ruszało się w worku ku wielkiemu zdziwieniu ludu, który się coraz bardziej gromadził.
Pani Aloiza de Gondelaurier, bogata i zacna dama, trzymająca za rękę sześcioletnią dziewczynkę, zatrzymała się przed kolebką i popatrzyła przez chwilę na nieszczęśliwą istotę, podczas gdy jej wnuczka, Florentyna, drobnemi rączkami bawiła się z napisem rzeźbiarskim: Podrzutki.
— W rzeczy samej — mówiła dama, odwracając się z obrzydzeniem — myślałam, że tu tylko dzieci podrzucają.
Odwróciła się, rzucając na tacę srebrną monetę, która głośno zabrzęczała.
Po chwili poważny i uczony Mistricolle, pierwszy notaryusz królewski, przeszedł z żoną pod rękę, trzymając księgę pod pachą.
— Podrzutek — rzecze, przypatrzywszy się leżącemu przedmiotowi — znaleziony zapewne nad rzeką Phlegeto.
— Nie widzę jego drugiego oka — zrobiła uwagę jego żona.
— W miejscu drugiego oka — odparł pan Robert Mistricolle — jest jakaś narość, w której dyabeł siedzi.
— A ty skąd wiesz? — zapytała żona.
— Wiem z pewnością — odpowiedział pierwszy notaryusz.
— Panie, — zapytała Gauchere — co wnioskujesz z tego podrzutka?
— Największe nieszczęście — odpowiedział Mistricolle.
— Ach! mój Boże! — rzekła stara — gdyby chociaż anglicy nie wylądowali w Harefleu.
— A to byłoby przeszkodą do przyjazdu królowej, a i tak handel źle idzie.
— Ja myślę — zawołała Joanna de la Tarme — że lepiejby było spalić to straszydło.
— To byłoby najrozumniej — odpowiedział Mistricolle.
Od niejakiej chwili jakiś młody i wysoki mężczyzna słuchał tej rozmowy; powierzchowność jego była surowa, czoło szerokie i przenikliwe spojrzenie. W milczeniu przecisnął się przez tłum, spojrzał na potwór i wyciągnął doń rękę.
— Biorę to dziecię — rzekł.
Zawinął je w suknię i zabrał. Po chwili wyszedł przez bramę czerwoną, która prowadziła do klasztoru.
Po ostygnięciu z pierwszego zdziwienia Joanna de la Tarme schyliła się do ucha Gaultière.
— Mówiłam ci, moja siostro, — rzecze — że ten Klaudyusz Frollo, to czarnoksiężnik.
Klaudyusz Frollo nie był pospolitą osobą. Należał on do jednego z rodów średnich, które nazywano obojętnie w języku ostatniego wieku wyższem mieszczaństwem albo małą szlachtą. Familia ta odziedziczyła po braciach Paclet majątek Tirechappe, należący do biskupów paryskich, o którego dwadzieścia jeden domów w trzynastym wieku, ciągłe były spory. Klaudyusz Frollo był potomkiem tego rodu.
Od samego dzieciństwa bardzo polubił nauki; ojciec oddał go do kolegium Torche w Uniwersytecie, gdzie rósł pomiędzy słownikiem a mszałem.
Było to dziecię surowe, poważne, smutne, uczące się gorliwie i prędko; na zabawach uczniów krzyku jego nie można było dosłyszeć, nie wiedział, co to znaczy dare alapus et capillos laniare, nadto nie brał udziału w rozruchach 1463 r., który kronikarze zaznaczają pod tytułem: „Szóste zamieszanie Uniwersytetu“. Nawet nigdy mu się nie trafiło wyśmiewać biednych uczniów z Montaigu, od kapot, kapociarzami nazywanych, ani z kolegium Dormans, którzy chodzili w trójkolorowych sukniach, azurini coloris et bruni.
Za to Klaudyusz Frollo na lekcyach bywał najpierwszy. Kiedy ksiądz St. Pierre de Val usiadł na katedrze i zaczął wykładać prawo kanoniczne, pierwszego zawsze spostrzegał Klaudyusza, który czekał na niego, oparty o kolumnę szkoły Saint-Vendregesile, z kałamarzem u guzika i piórem za uchem. Pierwszym uczniem, jakiego pan Miles d’Jslers, doktór prawa, widział przybywającego do szkoły St. Denis, był Klaudyusz. To też w szesnastym roku życia młody uczeń mógł stawić czoło w teologii mistycznej ojcom kościoła; w teologii kanonicznej ojcom koncylium; w teologii scholastycznej doktorowi z Sorbony. Skończywszy teologię, rzucił się na prawo. Od Nauczyciela wyroków przeszedł do ustaw Karlomana; następnie w swoim zapale naukowym pożerał dekrety za dekretami, jako to: Teodora biskupa z Hispale, Boucharda biskupa z Worms, Ywesa biskupa z Chartres; dalej dekrety Gracyana, które nastąpiły po ustawach Karola Wielkiego; później zbiór ustaw Grzegorza IX, następnie list Super specula Honoryusza III. Obznajmił się z tym obszernym peryodem prawa cywilnego i kanonicznego, który poczyna biskup Teodor roku 618, a kończy papież Grzegorz 1227 roku.
Pochłonąwszy dekrety, rzucił się na medycynę i sztuki wyzwolone. Uczył się nauki ziół, maści i nabrał doświadczenia w gorączkach, puchlinach i rozdęciach. Jakób Espras uznałby go jako doktora fizyka; Ryszard Hellain — jako doktora chirurga. Przebył wszystkie stopnie licencyatu, od magistra aż do doktora sztuki. Uczył się języków: łacińskiego, greckiego, hebrajskiego, wszystkich trzech rzadkich ówcześnie. W ośmnastym roku życia, skończywszy cztery wydziały, młody uczeń wyobrażał sobie, że życie ma jedyny cel — naukę.
Około tej epoki upalne lato 1466 roku spowodowało wielką zarazę, która w wice-hrabstwie Paryża wymiotła przeszło czterdzieści tysięcy ludności, a między innemi, mówi Jan de Troyes, mistrza Arnoul, astrologa królewskiego, człowieka bardzo rozumnego i dowcipnego. Rozeszła się właśnie wiadomość po Uniwersytecie, że ulica Tirechappe najbardziej była przez zarazę wyludniona. Tam mieszkali rodzice Klaudyusza. Młody uczeń pobiegł do rodzicielskiego domu. Kiedy tam wszedł, zastał ojca i matkę zmarłych od wczoraj. Mały jego braciszek, jeszcze w kolebce, krzyczał opuszczony. Tyle tylko pozostało Klaudyuszowi z jego rodziny; wziął więc dziecię na rękę i wyszedł zamyślony. Do tej pory żył tylko nauką, odtąd zaczął żyć w świecie.
Wypadek ten spowodował zmianę w życiu Klaudyusza. Sierota, głowa rodziny, w dziewiętnastym roku ujrzał się nagle powołanym z wrażeń szkolnych do życia rzeczywistego. Zdjęty litością, uczuł mocne przywiązanie do brata; rzecz dziwna, pokochał ludzi, kiedy dotąd kochał tylko książki.
Przywiązanie to w duszy świeżej było jakby pierwszą miłością. Rozłączony od dzieciństwa z rodzicami, których znał zaledwie, zamknięty w książkach, chciwy nauki, wyłącznie zajęty swemi studyami, biedny uczeń nie miał nawet czasu dowiedzieć się, czy ma serce. Mały braciszek, dziecię, spadłe mu z nieba, uczyniło go nowym człowiekiem. Spostrzegł, że, oprócz nauk Sorbony i wierszy Homera, coś innego jest jeszcze na świecie, że człowiek potrzebuje czuć, że bez pieszczoty i miłości jest tylko skrzypiącą, suchą machiną. Lecz wyobraził sobie — bo był w wieku, w którym złudzenia zastępują złudzenia — że związki krwi są tylko potrzebne i że mały braciszek wszystkie mu zastąpi uczucia.
Oddał się więc miłości dla swojego małego Jasia z całą namiętnością charakteru silnego, myślącego i skupionego. Ta biedna, mała, słaba istota — piękny, rumiany blondynek, sierota, mająca ochronę w sierocie, poruszała go do żywego i, jako myśliciel poważny z natury, zaczął zastanawiać się nad losem Jana, troszcząc się czule o niego. Dla dziecka więcej był niż bratem — matkę mu zastąpił.
Mały Jan stracił matkę, kiedy ssał jeszcze; Klaudyusz oddał go na mamki. Oprócz 21 domów przy ulicy Tirchappe, odziedziczył także młyn pod zamkiem Winchestre (Bicêtre) i młynarce oddał do wykarmienia brata. Było to blisko Uniwersytetu i sam zaniósł dzieciaka.
Czując ciężar na sobie, poważnie zaczął myśleć o życiu. Myśl o bracie była nietylko jego spoczynkiem, ale i celem nauk. Postanowił cały poświęcić się dla brata i nie znać innej miłości, jak przywiązanie braterskie — został więc bezżennym, dla nauk zamieszkał przy katedrze Panny Maryi i z nową gorliwością oddał się pracy.
Zatopiony w książkach więcej niż kiedykolwiek, kiedy-niekiedy biegał do młyna, celem odwiedzenia brata, i, pędząc życie pracowite i surowe, powszechny zyskał szacunek. Rzecz szczególna, że świat wszystko w dziwny sposób tłómaczy, to też i naukę Klaudyusza wzięto za czarnoksięstwo.
Pewnego dnia, wychodząc z kościoła Panny Maryi, spostrzegł tłum ludzi, otaczających ławkę podrzutków. Zbliżył się, słyszał rozmowy, przyszedł mu na myśl brat sierota, ulitował się i zabrał z sobą dziecię.
Wyjąwszy dziecię z worka znalazł je bardzo niekształtnem — potwór miał narość na lewem oku, głowę pomiędzy ramionami, kość pacierzową skrzywioną, nogi kulawe, a, chociaż głosu jego zrozumieć było niepodobna, zdawał się być silnym i zdrowym. Litość Klaudyusza tem więcej wzrosła, gdy podziwiał brzydotę potwora; postanowił więc dla miłości brata wychować podrzutka.
Kazał ochrzcić przybrane dziecię i nazwał je Quasimodo, może dla scharakteryzowania jego dziwacznej budowy, gdyż rzeczywiście podrzutek był chyba tylko niby-czemś (quasi-modo).