Kościuszko — Książę Józef/Legjony
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościuszko — Książę Józef |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
(1797-1813).
Idzie żołnierz borem, lasem,
Przymierając głodem czasem...
mówi piosenka ludowa, i prawdę mówi, bo takich »żołnierzy« wychodziło z Polski niemało na tułaczkę, niedolę, głód i nędzę.
Musieli wyjść ci wszyscy, którzy nie chcieli uznać nad sobą obcego pana. Cóż poczną? Nędza im pozostaje i tułactwo, niechętna gościnność ludów, którym służyli niegdyś za przedmurze; — ale szli — bo cóż począć? Niema już ziemi własnej, — w trzech stolicach trzech obcych panów, — dla Polaka ojczyzny niema.
A gdzież król? gdzie wodzowie?
Król mieszka w Petersburgu, — z łaski cesarza Pawła ma tam pałac, znaczną pensję i tytuł królewski, — na wygnanie nie poszedł.
Kościuszko, ranny na duszy i ciele, uwolniony z więzienia, udał się do Ameryki. Może widok wolnego kraju, za który także niegdyś krew przelewał, da mu ulgę — — pociechę.
Książę Józef? — Książę Józef sam nie wie, co począć. Mieszka w pruskiej Warszawie i bawi się tymczasem.
Cała Warszawa bawi się szalenie, jakby zagłuszyć chciała pamięć okropnych wypadków, bawi się, tańczy, śmieje...
Lecz tłumy całe poszły na wygnanie: nie chcą śmiechu, zabawy, ani łaski; cierpią i nie mogą pogodzić się z losem. To niepodobna. Państwo wielkie i potężne, — państwo, które przetrwało burzę szwedzką, odparło groźną turecką nawałę, istniało tyle wieków... Niepodobna! Ufajmy jak Czarniecki, jak on nie składajmy broni. — Ratunku szukać trzeba.
I poszli na tułaczkę, by go znaleźć. Poszedł Henryk Dąbrowski, Wybicki, Kniaziewicz, tysiące innych, których pamięć żyje.
Zwolna wszystkie spojrzenia w jedną zwracają się stronę: wschodzi olbrzymia gwiazda — Napoleon. Zdaje się, że on światem rządzić będzie.
Dlaczego tak się zdaje?
Posłuchajmy. Gdy Francja po straszliwej rewolucji ogłosiła, że jest rzecząpospolitą — oburzyli się wszyscy monarchowie. To nowa niesprawiedliwość: ścięty Ludwik XVI nie ożyje, ale ma braci, córkę, do nich należy korona. Alboż to wolno ludom dziedzicznych swych panów pozbawiać władzy? czynić wygnańcami? Państwa Europy nie zgodzą się na to.
Więc znów wojna? — Czyż Francja będzie miała siłę oprzeć się po raz drugi tylu przeciwnikom? Jest strasznie wyczerpana, zubożała, skąd weźmie ludzi i pieniędzy?
Wówczas wystąpił młody Korsykanin[1], znany już z kilku zwycięstw, Napoleon Bonaparte.
— Nie zbraknie nam niczego, gdy nie zbraknie męstwa i woli — rzekł śmiało. — Nie trzeba czekać na nieprzyjaciela: dajcie mi wojsko, a ja go pokonam na jego własnej ziemi.
Kiedyż i wojska niema w dostatecznej sile, dostatecznie uzbrojonego.
— Nic nie szkodzi, on mi wszystkiego dostarczy.
— Kto?
— Nieprzyjaciel.
Ruszano ramionami, ale nie było nikogo, coby dał lepszą radę. Więc niech spróbuje śmiałek. Walczyć umie.
Rzecz ciekawa jednakże, jak pokona cesarza Niemiec, pana Włoch i Austrji, z tą garstką obdartego ochotnika, bez butów, bez pieniędzy.
Nie zawahał się wcale, — stanął na czele zuchów i z pieśnią tryumfu powiódł ich do ziemi Włoskiej. Tam rządził znienawidzony Austryjak.
— Przybywam do was jako przyjaciel-obrońca — przemówił do zdumionych w pierwszem mieście włoskiem — łączcie się ze mną, jeżeli chcecie być wolni. Kto przeciw mnie, ten przeciw swej ojczyźnie, — zginie jak wróg i zdrajca!
Jeszcze z niedowierzaniem patrzyli na niego, na nędzne, obdarte pułki, ale — kazał żołnierzom ubrać się w bogatych miastach, gdzie nie brakło obuwia i mundurów. Niechże mu kto zabroni!
A co może, pokazał w szeregu świetnych zwycięstw nad armją austryjacką.
— To nie człowiek! — wołali zdumieni żołnierze. — Jemu się nikt nie oprze! Z nim jesteśmy niezwyciężeni.
Do takiego wodza udał się Dąbrowski.
— Potrzebujesz żołnierzy, ja ci ich dostarczę, karnych, wiernych, nieustraszonych, posłusznych na każde skinienie. Chcemy tylko mieć nasze godła polskie i tę wiarę, że walczymy dla ojczyzny.
Napoleon zezwolił.
Tak powstały legjony. W kilka dni miał Dąbrowski przeszło tysiąc ludzi, w kilka tygodni przeszło 5 tysięcy.
I zaczęło się życie krwawe a szlachetne, tętniące grzmotem strzałów, wrzawą bitew, a pełne cichej głębokiej tęsknoty i jasnych, słodkich marzeń. Niby morze płomieni rozlewała się straszna walka, ogarniała państwa sąsiednie i dalsze, przycichała i wybuchała na nowo; brały w niej udział wszystkie ludy Europy, — wszystkie kraje usłały kości legjonistów.
Lecz umierali chętnie — dla przyszłości. Gardzili śmiercią, bo z niej powstać miało życie. Z tą wiarą oddawali ostatnie westchnienie, a jeśli wyraz żalu ścinał konające usta, to był żal tylko, że ten proch znikomy nie spocznie w ojczystej ziemi.
Gdy poeta Godebski stracił pod Weroną ukochanego brata, zapłakał nad martwem, poszarpanem ciałem. Lecz natychmiast otoczyli go rodacy.
— To bracia twoi — rzekł, wskazując na nich dowódca.
Nic też dziwnego, że słynęli męstwem, że zyskali wśród obcych szacunek i podziw, a sława ich tem piękniejsza, że z odwagą i walecznością umieli łączyć ludzkość i współczucie dla pokonanych i słabych. Żołnierz Polak nie dopuszczał się rabunku — chyba, żeby głód zaspokoić; nie mordował bezbronnych, przeciwnie, często otaczał opieką starców, kobiety, dzieci; szanował rozbrojonego przeciwnika, nie wyrządzał nikomu krzywdy.
Wiedzieli o tem i Niemcy i Włosi, jednało to Polakom życzliwość tych nawet, z którymi walczyli nie we własnej sprawie.
O bohaterskich czynach legjonistów przechowało się mnóstwo opowiadań, gdyż wielu z nich pisało pamiętniki, byli pomiędzy nimi i poeci, wiele wspomnień zostało w listach. Są zdarzenia zupełnie nieprawdopodobne, a jednakże prawdziwe, np. wzięcie do niewoli 57 żołnierzy przez jednego legjonistę, Jana Pawlikowskiego, szeregowca.
Było to pod Hohenlinden. Jechał sam, spotkał oddział Austryjaków, nie miał ochoty zginąć, ani dostać się do niewoli, więc uderzył zuchwale na dowódcę, zabił go, potem porucznika, który chciał bronić wodza, reszta, — przerażona tym czynem, poddaje się, nadjeżdża jakiś Francuz, i przy jego pomocy Pawlikowski przyprowadza swoich jeńców do generała Moreau.
Chciano go wynagrodzić, ale odpowiedział, że nie bije się dla pieniędzy, oficerem zaś nie mógł zostać, bo nawet nie umiał czytać.
Inny znów legjonista, Kostanecki, na czele 8 ułanów pokonał 60 nieprzyjaciół, broniących 6 armat.
Gdy jeden z ulubionych przywódców, Stanisław Fiszer, dostał się do niewoli austryjackiej, i pomimo wysiłków towarzysze broni odbić go nie zdołali, odzyskali go w inny sposób.
Było to pod Salcburgiem. Książę Lichtenstein osłaniał odwrót Austryjaków. Patrząc na walczące wojska, stał na wzgórzu konno, otoczony świtą. Wtem grenadjer Trandowski z bataljonu Fiszera zjawia się obok księcia, porywa go na plecy i uchodzi. Patrzy na to całe otoczenie księcia, ale nic nie rozumie, nie wie, co to znaczy, a strzelać nie śmie: grenadjer jak tarczą osłania się swym jeńcem.
W obozie polskim uśmiano się szczerze z zuchwałego postępku Trandowskiego i wymieniono księcia za Fiszera.
Pomimo chwały zwycięstw nędza bywała często posępnym towarzyszem tych walecznych pułków. Ileż to razy w oblężonych miastach żywić się trzeba było mięsem padłych koni. Dąbrowski pisze w swoim pamiętniku:
»Ponosiliśmy nędzę, przechodzącą wszelkie pojęcie. Żołnierze byli niepłatni, bez obuwia, bez koszul, a nawet bez mundurów, rozlokowani w okropnych górach i dzikich skałach, zmuszeni bezustannie wdzierać się na nie i odbywać utrudzające marsze, wystawieni na deszcze, śniegi i mrozy, pozbawieni żywności nieraz przez dni kilka, a wtedy zmuszeni do żywienia się korzonkami, nie mając ani chwili odpoczynku, bo zawsze naprzeciw nieprzyjaciela«.
Ginęli tysiącami, ale nowi ochotnicy zajmowali miejsce poległych, i szeregi wciąż były pełne, niezwalczone, zmartwychwstające.
Oto w Falcburgu gromadzą się znowu posiłki: płyną ochotnicy z nad Odry, Wisły i Dunaju, tutaj uczą się mustry i czekają dalszych rozkazów. Lecz choć pomiędzy nimi nie brak zamożnej młodzieży, taka nędza w koszarach, że wielu owija się w kołdry, bo nic innego nie ma. Życzliwi mieszkańcy miasta dostarczają chętnie żywności, przysyłają biedakom odzież i bieliznę, lecz dla wszystkich to nie wystarczy.
Wtem nadszedł rozkaz, aby wyruszyli niezwłocznie do Metz, twierdzy o mil kilkanaście odległej. Przysłano im na drogę kurtki, pantalony, trochę butów, lecz trzecia część oddziału pozostała boso. Na domiar złego mróz chwycił siarczysty — mówi w swym pamiętniku komendant Drzewiecki — i gdy stanął przed frontem, by dać hasło do wymarszu, w szeregach odezwały się głosy skarżące: — My bosi!
Spojrzał dowódca na zsiniałe stopy biednych piechurów, skinął na pierwszego z brzegu, kazał sobie zdjąć buty, oddał mu je, a do innych powiedział:
— Nie mam więcej!
Następnie kazał wystąpić muzyce, t. j. tym ochotnikom, którzy grali na jakimkolwiek instrumencie, zabrzmiała znana piosnka Wybickiego: »Marsz, marsz, Dąbrowski«, i krwią znacząc drogę po zamarzłej grudzie, oddział szczęśliwie przybywa do Metzu, nie tracąc z szeregów ani jednego dezertera[2].
Na pierwszą wieść o legjonach powrócił i Kościuszko z Ameryki — lecz nie złączył się z nimi, ani stanął na ich czele.
Dlaczego ?
Nie ufał Napoleonowi, — jego czcze obietnice, pięknie brzmiące słowa, nie budziły w nim wiary. Napoleon wymagał krwi i poświęcenia bez granic i bez pytań; Kościuszko nie chciał ślepo służyć genjuszowi, w którym nie widział szlachetnego serca.
Mimo to bacznie czuwał nad losem legjonów, wspierał potrzebujących, dzielił się z nimi wszystkiem, co posiadał, lecz został na uboczu.
Czekał.
Napoleon ceni zasługi Polaków, nie zostawi walecznych bez nagrody: po zawarciu pokoju nie Francuz odwiezie zdobyte we Włoszech sztandary do Francji, lecz generał Kniaziewicz, Polak.
Zaszczyt niemały. Wjazd tryumfalny do Paryża, wspaniałe przyjęcie w stolicy. 35 sztandarów składa Kniaziewicz u stóp przedstawicieli zwycięskiego narodu. Wzamian — dla Polaków brzmią pochwały męstwa, wyrazy uznania, życzenia pomyślności w szlachetnych zamiarach.
Długie wojny wreszcie skończono, — Europa uznaje Francję rzecząpospolitą, znaczna część Włoch wyzwoliła się z pod władzy Austrji, Napoleon zwycięzcą.
A legjony?
Zupełnie mu już niepotrzebne, nawet — chciałby się ich pozbyć. Ale co począć z ludźmi, których zna odwagę, no, i coś im zawdzięcza?
»W nagrodę« wysyłają je na San Domingo w środkowej Ameryce, gdzie Murzyni powstali przeciw Francji: nie chcą dłużej jej panowania. Walka tam ciężka, bo prócz nieprzyjaciół, zabija żółta febra i palące słońce; niezwyciężeni polscy wojownicy tam są właśnie potrzebni.
Ależ my chcemy walczyć za ojczyznę! Nie jesteśmy przecie płatnymi sługami? Oddajemy życie za wolność narodu i nie chcemy gnębić Murzynów, którzy jej także pragną.
Otoczono ich armatami: śmierć albo posłuszeństwo.
Około 3000 legjonistów popłynęło umierać pod zwrotnikowem słońcem, »gdzie pieprz rośnie«. Niewielu stamtąd powróciło.
A Napoleon?
I sobie wziął nagrodę — naturalnie! tak każe sprawiedliwość. Został pierwszym konsulem Francji, na wzór konsulów rzymskich, którzy rządzili rzecząpospolitą. Naprawdę jest Francji panem.