<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

I oto, co wymyśliła.
Naturalnie — bardzo po kobiecemu.
Przedewszystkiem... list do Halskiego. Tak wygląda ten list:
— „Panie! Darowałam panu wiele — i uczyniłam źle. Po brutalnej napaści Pana należało przypomnieć Panu, jaka przepaść dzieli kobiety, które czują się szczęśliwe, stając się Pana kochankami — od takiej kobiety, jaką ja jestem. Źle piszę „przypomnieć“ — lepiej byłoby użyć tego słowa „pouczyć“ — gdyż jesteś Pan jednym z tych nieszczęsnych wydziedziczonych, którzy będą żyć zawsze niższym gatunkiem życia i ponad tę niższość wznieść się nie będę w stanie“...
Pisała ten list bosa i w koszuli, siedząc — z kałamarzem ustawionym na krzesełku, z teczką na kolanach. W swej długiej, białej szacie, skurczona na brzegu purpurowego szezlągu, z promieniem słońca, ścielącym się po dywanie, miała pozór grzecznej dziewczynki z angielskiego keepsaka. Niktby przypuszczać nie mógł, ile w tej wizji porannej o kształtach wiotkich i ślicznie sharmonizowanych, mieściło się burzy szkodliwej i prawie pospolitej.
— „Czy Pan!“...
Zaczęła i urwała. — Wszystko, co cisnęło się jej pod pióro, było za mało śmiałe, paradoksalne i jakieś niezależne. Za kilka wyrazów nie nadto zużytych, mogących mieć w sobie moc piorunu, druzgocącego zupełnie zadowolenie i nasyt, w jakich obecnie Halski musiał być pogrążony — oddałaby dużą część życia. — Lecz — nic nie zjawiło się w jej myśli, coby odpowiadało piekącemu bólowi, targającemu jej nerwy. — Przeciwnie, same proste, bijące swą szczerością słowa, rwały się ku niej bez godności, bez wyższości dystyngowanej. — Widoczne było, iż rodzaj jej cierpienia był w podstawach swych zupełnie naturalnym — że spełniono tu jakiś występek przeciw jej naturze i że wysłowienie tego bolu, był to poprostu krzyk prymitywny dławionej i nękanej samicy. — Natomiast całe jej pokręcone układanie się w istotę, odczuwającą tylko uczucia szlachetne (sentiments genereux), kazało jej gwałtownie wyłazić na szczudła dostojeństwa i tam szukać odpowiedników dla wyrażenia swej pasji.
I nie znajdowała ich. — Winiła tu więc nie siebie, nie schodziła do istoty rzeczy, lecz czepiała się już wytworów sprawy i pasję całą kierowała ku tamtym dwojgu, którzy utonęli według niej w niemoralności postępków. Nie umiała jednak już rozmotać niemoralności tej, która zaczynała zasnuwać się mgłą nierozpoznawalną w jej umyśle. Tylko upór teraz wydobył się na plan pierwszy. Upór jakiś oślepły i najpodlejszego gatunku. Nim zaczęła pokrywać i zastępować swe uczucia najcenniejsze i z niego czyniła sobie źródło swej siły. Mętne jednak było i prawie chorobliwe. Nie mogła przed niem uklęknąć i pić zeń dla orzeźwienia. — Siadała opodal i uparcie przyzywała je, nadając mu twarde imiona wielkich Szlachetności.
A wszystko to było fałszywe i już zaczynało prześwitać ku niej błyskiem doskonałej Prawdy. — Nie było w tem przewagi zaprzeczenia i dławienia instynktów życia. — Coś już świtało, przezierało przez skłębione chmury wyidealizowanej moralności.
Więc list pisać Renie było trudno. Wzięła się do niego z rozpędem i stanęła w połowie bezsilna. Jakieś pęty nakładały się jej na duszę.
Coś łkało, coś wyło, ot, po zwierzęcemu...
I szybko, błyskawicznie nakreśliła.
— Czy Pan przypuszcza, że mężczyzna, mający poczucie honoru i subtelności wobec kobiety uczciwej, postąpi tak, jak Pan postąpił? Ośmieli się to, co zaszło pomiędzy nimi dwojgiem, i co mogło być pięknem nieuchwytnem — szargać opowiadaniem po knajpach w towarzystwie swych metres i to nietylko „swoich“, lecz raczej całego świata.
A przecież Pan tak postąpił.
Oto dowiaduję się, że dzisiejszej nocy nazwisko moje w plugawy sposób zostało wymawiane i osoba moja służyła po prostu za żer przy orgji, zresztą zupełnie zrozumiałej i koniecznej na terenie, na którym się Pan obraca. — Bref — zakazuję Panu“...
Do pokoju weszła pokojowa. W rękach, ostrożnie, niosła ładne cacko. Była to mleczno biała grupa z holenderskiej porcelany, dwoje przegiętych tancerzy — owianych falą spódniczek kobiety — i osypanych mnóstwem drobnych bukiecików fjołków, poprzyczepianych na złotych, cieniuchnych sznureczkach. Tancerz trzymał w maluchnej rączce bilet wizytowy. Na nim — było:
— Kaswin!
— A!
Rena z jakąś radością spojrzała na białe figurki. — Zapomniała o przestępstwach rozpustnych „małego“. — Wydał jej się nagle tkliwy, na wzór jakiegoś Salwiettiego z początku dziewiętnastego wieku.
— Czy jest posłaniec?
— Tak jest.
Rena na tej samej teczce nakreśliła na czystej ćwiartce papieru:
— „Kochany mały! Przyjdź dziś do mnie na obiad — R“.
I oddała pokojówce.
— Każ to wręczyć p. Kaswinowi!
Pokojówka znikła. — Rena wróciła do listu, pisanego do Halskiego. Nagle wydało się jej, że nie jest sama w tym świecie idealnym, że nie jest śmieszna — że obok niej są inni, którzy potrafią obdarzać kobietę kwiatami uczucia i wyznawać muzykę miłości.
Rozzuchwaliło ją to.
Przeczytała list od początku i znalazła go bardzo dobrze. — Zaczęła znów pisać szybko i prawie z jakąś okrutną radością.
— „Bref, zakazuję Panu wymawiania mego nazwiska w podobnem towarzystwie. A ponieważ towarzystwem Pana — zwłaszcza obecnie — są osoby więcej niż dwuznacznej opinji, sądzę, że Pan uczynisz mi tę łaskę i o mnie nigdy mówić nie będziesz“.
Nie wiedziała jak zakończyć — wreszcie z wielkim impetem podpisała swoje imię i nazwisko. — Włożyła w kopertę i zakleiła. Lecz szybko rozerwała i, prawie nie patrząc, dopisała: — „Oczekuję wytłumaczenia“. — Chciała dodać „osobistego“. — Ale tu już szarpnęła się w niej duma.
— Przecież przyjdzie! Naturalnie... przyjdzie!... — pomyślała.
Wyprawiła pokojówkę z listem, nakazując jej odnalezienie p. Halskiego i przyniesienie odpowiedzi. — Potem zaczęła gorączkowo czesać się i ubierać. Nagle rozplotła włosy i rozrzuciła je na ramiona.
— Przyjmę go z rozplecionemi włosami, powiem, że mnie głowa boli...
Wiedziała, iż w ten sposób ma pozór Madonny. — Kochała się wtedy w sobie — przypatrywała się we wszystkich lustrach.
Drżącemi rękami czyniła sama porządek w salonie, sypialni. — Ustawiała efektownie wazony z kwiatami. Na pierwszym planie umieściła grupę owych białych, fjołkami osypanych tancerzy. — Na ziemi rzuciła trochę azalij. Na fotelu, w salonie, biały krepowy szal przewiesiła przez poręcz i położyła tom Musseta, założywszy kwiatem stronnicę słynnego sonetu, noszącego tragicznie smutny tytuł: Jamais!
Gdy wszystko to ukończyła i pospuszczała do połowy story, manewrując światłem jak fotograf — nagle przyszło jej na myśl, iż czyni to wszystko na próżno. — Wszak Halski, mimo zaniedbania, jaki zachował dom Weychertów, tam właśnie szukał sobie kochanki. Lecz zaraz przebiła tę myśl.
— Siłą kontrastu! Siłą kontrastu! — powtórzyła, tupiąc nogą o dywan.
Wyszła na balkon i cała w bieli i w koronkach czyniła wrażenie jakiegoś zjawiska, wyrastającego z pasów purpurowych kwiatów, bramujących kraty balkonu. — Gorączkowo wypatrywała pojawienia się pokojówki z odpowiedzią Halskiego. — Natomiast dostrzegła powracającą z miasta kucharkę, obładowaną zielenią szpinaku, sałaty i kilkoma pękami bławatków. — Przypomniał się jej Kaswin i dzisiejszy obiad. — Kto wie — może Halski przyjdzie tak, iż zostanie na obiedzie...
Podniosło ją. Wbiegła do mieszkania, aby wyjąć srebro stylowe i adamaszkowy garnitur stołowy. — Niech myśli, że u mnie tak codziennie! Siłą kontrastu, siłą kontrastu!....
Zadzwoniono. — Wszystka krew zbiegła jej do serca. — Lecz było to tylko wezwanie z konsystorza, aby stawiła się za dwa dni o dziesiątej z rana, dla dodatkowych przesłuchań w sprawie rozwodowej. — Rzuciła z wściekłością wezwanie na stół.
— Komedja! Komedja!... — syknęła.
I znów przemknęło jej przez głowę — pogodzić się z mężem. — I zaprosić wtedy Halskiego i Weychertową! — Bohusz doskonale się prezentuje — mężczyzna w całem tego słowa znaczeniu. Zaimponowałby zwierzęco obojgu. — Kto wie, czy nie byłaby to najlepsza zemsta pod ręką...
Ktoś jej mówił, że Bohusz pije i to prawie nałogowo — że widziano go w jakimś handlu śniadaniowym, jak zupełnie nieprzytomny, siny, zapalał zapałki w kieszeni od marynarki — ku wielkiej uciesze kelnerów i piccolów.
To ją ostudziło. — Wydało się jéj to malpropre. Innego wyrazu na to błaznowanie pijackie po knajpach me znajdowała.
— Nie — myślała — nie zaimponowałabym Halskiemu, a sama pogrążyłabym się w bardzo ciężkie ponownie życie. —
W tej chwili powróciła pokojowa. Oznajmiła, iż z trudem znalazła pana profesora. — Oddała mu list. Przeczytał i powiedział, że — odpowie.
— Trzeba było nalegać.
— Mówiłam, iż jaśnie pani kazała koniecznie, ale pan profesor się skrzywił i powiedział — dobrze! Odpiszę!...
Rena oblała się krwią. — To „skrzywienie się“ — pana profesora wobec sługi uznała za nową obelgę. — Wydęła usta i weszła do sypialni. Usiadła na fotelu i nie traciła jednak nadziei, że lada chwila usłyszy dzwonek. — Cicho jednak było — pokojowa tylko sprzątała w salonie. Rena czuła, iż ta dziewczyna burzy cały układ azalij, szala, Musseta — ale zaprotestować czegoś nie śmiała. Jakiś lęk ogarniał ją — lęk przed zrobieniem fałszywego kroku, któryby ją ośmieszył, bodaj przed nią samą.
O porze obiadowej zjawił się Kaswin, uszczęśliwiony, w rusztowaniu kołnierzyka, zakrawającem na średniowieczne tortury. — Przypadł jej do rąk i pił z nich biel i delikatne, miłe ciepło. Skarżyła mu się dziecinnym głosem na fikcyjny ból głowy. Żałował ją i usiadł zaraz u jej nóżek. Gdyby nie ciemno-czerwony krawat, który ją drażnił, byłaby nawet z pewną przyjemnością tolerowała go wzrokowo. — Zapomniała podziękować mu za holenderską grupę i fijołki. On, który zapewne wydał na ten prezent połowę swej pensji, pobieranej za koncepopraktykanturę, starał się po gentelmeńsku nie przypominać i nie domagać się podziękowań. Rena co chwila zapadała w milczenie i owijała się wtedy siecią rozpuszczonych włosów. Zjedli obiad w delikatnem milczeniu — ona w ciągiem oczekiwaniu, on żałując ją i przesadzając temi żalami siłę jej „migreny“. Na czarną kawę przeszli do pokoju Reny i ona natychmiast utonęła w poduszkach szezląga — podnosząc się tylko od czasu do czasu, aby spojrzeć na godzinę, którą znaczył zegar „po Stanisławie Auguście“.
Kaswin — usiadł naprzeciw niej, na małym taburecie, w grzecznej pozie dobrego chłopca. W gruncie rzeczy był dziś silniej, niż kiedykolwiek zdenerwowany. Był to neurastenik pierwszej wody i szczycił się chwilami tą neurastenją, jakby czemś nadzwyczajnem. Rozpusta drobna i pełzająca dopomagała mu do stania się niedługo najdoskonalszym niewolnikiem swych pasji — ogromna doza sentymentalizmu kazała mu znów roztkliwiać się nad sobą i w danych chwilach ten sentymentalizm podnosić do godności sentymentu. W życie swe płciowe wtrącał komiczne idealizmy i bezpodstawowe smutki, które tłoczyły się nań chorobliwie i wydawały mu się konieczne, musowo do przeżycia. Z tego amalgamatu powstawały jakieś nocne wycia, rozpaczne, po hotelach pół żydowskich, w towarzystwie zalanych łzami i usmarowanych likierami, rosyjskich najczęściej „śpiewaczek“, które wypłakiwały swe „dole“ na żydowskich pościelach, lub o deszczowych, spóźnionych zimnem dniach jesiennych, tworzenie sonetów, pełnych łez i uwielbień w stronę takich Ren, której siłą nawyknienia było poczucie „skromności“ nawet w chwili największego napięcia namiętności. Były to jego tak zwane przez Beylego „osobiste szczegóły“ — pomieszanie temperamentu melancholijnego, a namiętnością zmysłową, potrzebującą koniecznie wyładowania. Ponieważ Kaswin nie umiał i nie chciał nałożyć cugli w jednym kierunku, powstały z tego u niego dziwolągi życiowe, chybiające ciągle prawdziwej drogi do szczęścia. Kaswin był nieszczęśliwy, rzucał się w odmęt erotyczny, nie znając prawideł miłosnych. I przez to był często śmieszny, drgając ciągle pragnieniami, znoszącemi się nawzajem. Nadał jednak nieszczęściu swemu piętno sentymentu świeżości młodzieńczej i wabił tem ku sobie zmęczone chwilową jakąś pasją spopielałe dusze.
Mówiono o nim — „taki młody!“ a on przybierał minki pazia, któremu za wachlarzem pozwala się całować półobnażone piersi...
Rena milczała, pozwalając Kaswinowi mówić cicho i skromnie. Gdy przestał mówić, szeptała.
— Powiedz co jeszcze!... — wstrzymując się całą siłą, aby nie mówić nazwiska Halskiego.
Lecz pomiędzy nimi niema innego tematu, jak kobieta — miłość.
Z dziwnym uporem maniaków powracają doń ciągle. — Rzecby można, iż świat cały wymarł na innych punktach, tylko drga i pulsuje na jednym punkcie erotycznych objawów. Weszli na tę ścieżkę i po innej jakby chodzić nie mogli. Napróżno Kaswin dobywa ze siebie swej filozoficznej lub estetycznej kulturki. Są to jakieś strzępy, jakieś echa, coś nieudolnego, nie wyrażającego właściwie nic, jakaś naleciałość komiczna, pełna zaprzeczeń lub potwierdzeń, a bijąca po prostu w pustkę wielkiej, śmiesznej nieużyteczności.
I znów powrót do „miłości“ jakby do podstawy i konieczności bytu, dominanty świata zewnętrznego i wewnętrznego; jedynie zrozumiała rzecz jako stan właściwy i motyw wszelkich postępków. Ten jedynie ton potrafi wywołać w nas natychmiastowe uczucie nienawiści, zemsty lub wdzięczności, zdołając przynieść ze sobą natychmiastowe i najżywsze echa przeżytych drgnień.
I — będąc szczerymi, wyznać musimy, że właśnie ból miłosny sprawia nam na odległość sto razy więcej rozkoszy, niż szczęście, odczute w erotycznych naszych przeszłościach. To jest bezbarwne i mdłe, jedynie ból wryty w nas samych — przyczajony, jak zwierzę dzikie w kącie klatki naszych serc — zasypany popiołem nowych, drobiazgowych, choćby napozór najwznioślejszych wrażeń — nagle porywa się ze skowytem i wyciąga ku nam djamentowe pazury, na których czerni się jeszcze zapiekła nasza krew.
I tu właśnie szukać winniśmy przyczyny, dlaczego zawsze i wszędzie główną troską wspólnych zwierzeń naszych jest miłość. Bo nic nam nie przyniosło takiego intenzywnego, osobistego bólu, jak ona właśnie. A jedynie chętnie i z zamiłowaniem rozraniamy blizny cierpieniem wywołane. I stąd każdy według swej indywidualności mówi o miłości. Rozpoczęta rozmowa o najwyższych abstrakcjach i cnotliwych idealnościach krętemi ścieżkami usunie się niepostrzeżenie do ogrodu, w którym płoną bądź kwiaty miłosnych nadziei, czy w księżycowych blaskach melancholij z pod płyt nagrobków szczerzą się szkielety spruchniałych namiętności. Miłość jest tą jedyną potęgą, która oparła się i opiera wrogiemu wynaturzaniu jej z całości człowieka przez wiedźmę o długich rękach i wyschłej piersi, ochrzczoną mianem moralności.
Nic — żadne przykazania, żadne klątwy, żadne prawa, żadne sądy i kryminały nie zdołają powstrzymać takich dwoje — gdy pędem cudownym ku sobie bieżą z rozwartemi ramiony. Po łzach, po trupach, po obalonych ołtarzach i zgaszonych światłach, ku szafotom szubienicznym lub katorgom — niepowstrzymanie zdobywają przecież miano kochanków i chwilę zadowolenia rozpłomienionej pasji. Podczas gdy inne motywy — tak zwane „wzniosłe“, wymagają całej edukacji w danym kierunku i pędów gromadnych, owczych — a tylko wyjątkowo bez dłubania i djalektyki, padającej jak podniecająca chłosta — objawiają się w człowieku, istniejącym bez podstawy komedjanctwa — miłość, mimo wszystko ciągle jest tą „wolną w wyborze swojej drogi“. Z wyciem buntu wali się w stronę raz obraną a raczej pchnie człowieka w śmiertelne zniszczenie, niż pozwoli zniszczyć się sama. — Te miłości, które zostały „zwalczone“ za pomocą nawoływań pobożnych, prawnych, społecznych — nie były istotną esencją miłosną. I dobrze się stało, że zginęły w zarodku, bo były to trupy noworodków, zgniłe w łonie matki — śmiecie cuchnące swą anemją — strachy na ptactwo w łachmanach, strojące się w formy uznane. Triumfować będzie jedynie tylko potężna, doskonała, typowa Miłość, symptomat siły życiowej, słodki i jasny wykwit instynktów zdrowych — w chwili najwyższego uniesienia zdzierający ze siebie strojny łachman, złożony z deseni tkanych na krosnach despotyzmów, obłudników i kłamców, podających się za zbawców ludzkości.

· · · · · · · · · · · · ·

— Mów cos jeszcze, lecz nie mów o miłości!
Oto są słowa Reny do Kaswina.
Zapadła w tęczę barwną poduszek, leży nieruchomo. Kaswin zamilkł, bo oto przerwano mu dyssertację, jakoby Chrystjanizm był konglomeratem naleciałości przeróżnych z odrobinką judaizmu. I z tej wyniosłości wtajemniczonej znów c. k. koncepopraktykant spadł ku płaszczyznom, na których widma miłosnych korowodów uwodzicielsko ogarniały bezbrzeżne życiowe horyzonty.
I nagle przerwane słowa uwięzły mu w gardle. Nie potrafił już wydostać się jednym skokiem na suche tresury rozumowania. Ze smutkiem patrzał na leżącą przed nim kobietę. Czuł, że całą siłą mógłby chcieć złączyć się z nią instynktem, lecz jakaś przemożna jej wola odepchnie go zawsze. W tej chwili był prawie dojrzały. Pragnął upojenia, którego przyczynę chciał zaczerpnąć właśnie w piękności, znajdującej się przed nim kobiety, rozumiał równocześnie, iż to pragnienie pozostanie dla niego nieziszczalnością. Mógł wzmagać swą siłę do ostatniej potęgi, a przecież zawsze sprawa ta nie przejdzie granic ochoty. I nagle posmutniał i przestał w mechaniźmie swego umysłu czerpać komedjanckie efekta, któremi mógłby zająć i zahaczyć jej mechanizm umysłowy. Odczuwał, że ona biegnie po innych ścieżkach i że właśnie te ścieżki są erotyczną dróżką, obsadzoną płomiennemi kwiatami miłosnych pożądań. Pomimo to, a właśnie dlatego zakazywała mu mówić o miłości. Bo właśnie przepełniona była swoją koncepcją miłości i to, co on mówił w tej mierze, drażniło ją i było nieharmonją w jej myślach obecnych. Choćby najartystyczniej w tej chwili wypowiadał się i najpłomienniej stroił swe fantazje w rozkoszne, a młodzieńcze barwy i kształty — byłby zawsze odrębnym i dalekim. Bo weszły tu już jakieś osobiste sprawy i chęci, zazdrośnie zwykle przez kobiety wobec obojętnych im mężczyzn strzeżone. Porozumienie chętne na ogólnym terenie miłosnym, łatwe było i jedyne. Skoro jednak wchodziły tu indywidualne odczucia — kobiety zamykały się jak kwiaty o nadejściu pory nocnej.
I dlatego w miarę zapadania wieczoru Rena mówiła:
— Nie mów o miłości!...
Nagle otwarły się drzwi i weszła pokojowa z listem.
— Od pana profesora!
Ręka Reny drżeć zaczęła. Zwróciła się do Kaswina:
— Pozwolisz?
Ukłonił się, powstał i odszedł do okna, gdzie zaczął palić papierosa.
Po kilku minutach odwrócił się.
Rena leżała z głową ukrytą w poduszkach. W ręku trzymała zmięty list. Podszedł ku niej niespokojny.
— Renusiu! Co tobie?
Podniosła głowę z wysiłkiem. Była bardzo piękną i bladą. Kaswin nigdy nie widział tyle uroku, nagromadzonego na twarzy kobiety. Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
— Nic! Nic!... Nagle... zawrót głowy...
— Może lekarza?
To jedno słowo przywróciło jej równowagę. Było bardzo ziemskie, bardzo troskliwe, bardzo zwyczajne.
— Co znowu?... Przeciwnie! Pragnę przejechać, rozerwać się.
Milczał. Było to w połowie miesiąca. Grupę holenderską wziął na kredyt. Nie miał pieniędzy na zapłacenie powozu.
— Pójdź po dorożkę...
Uciekł się do kłamstwa.
— Mam bardzo ważny interes dziś wieczór, jutro...
Nagle porwał ją szalony gniew.
Nagle spojrzała na niego brzydkiemi oczyma.
— Co robi tu ten wypomadowany smarkacz, który nie jest w stanie nawet rozerwać ją w takiej podłej, fatalnej chwili? Czego ją nudzi od tylu godzin, opowiadając o Krishnach, Dewakich — i żydowskich bibljach po to, aby zjechać do doskonałości i perfekcji, z jaką podobno umieją oddawać się przygodne kawiarniane kochanki?
I z niewysłowioną pogardą pożegnała swego gościa, podając mu niedbale lewą rękę, nie wiedząc, iż dotknięciem tem, lekkiem i wzgardliwem, przelewała w dłoń mężczyzny cały prąd gorąca, który zaczynał miotać i ciskać dokoła niego chimeryczne zjawiska pożądań.
— Bądź zdrów! — wyrzekła oschle. — Chcę zostać samą!
Odszedł.
I została sama — wśród różowego zachodu słońca, złota azalij — z listem Halskiego w ręku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.