Kobieta bez skazy/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta bez skazy |
Wydawca | Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia »Dziennika Polskiego« |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lwów — Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Pani Weychertowa!
— ?...
— Czy prosić?
Rena chce powiedzieć nie, lecz sama nie wie, dlaczego odpowiada pokojówce, odsłaniającej story:
— Tak... tak...
Ciągnie ją zwierzęco, instynktownie do tej kobiety.
Zapomina nawet o „przypudrowaniu się“. Przytuliła się do poduszek, na drzwi patrzy łakomie.
Wchodzi Weychertowa. Jest dziwnie świeża, odmłodzona. Coś bije z jej twarzy, z jej całej postaci. Wyszlachetniała. Promienieje w swym białym płóciennym kostjumie, obszytym czarną wypustką. Głównie zmiana korzystna skoncentrowała się w jej oczach, które mają jakieś plusy szczęścia, jakieś resztki blasków niedomówionych, łaskotliwe i przymilające się prośby i triumfalną wieść zupełnego zadowolenia. Wszystko to Rena odczuwa w jednej chwili. Spodziewała się znaleźć Weychertową znędzniałą, pogrążoną w jakiejś szpetocie, wstrętną; natomiast ta wzmożona piękność, to wyszlachetnienie urody, ta kobiecość oszlifowana nagle najdoskonalej, uderzyła w nią triumfująco i przygniotła ją bez słowa, samą milczącą potęgą swoją.
Do piersi Weychertowa miała przypiętą przecudną, rozkwitłą różową różę. I twarz kobiety miała ten sam czarujący odcień, jakim płonęły delikatne listki kwiatu. Zdawać się mogło, że Weychertowa zdołała właśnie tej nocy zakwitnąć wszystkiemi czarami swej tajemnej istoty. Dyszała jeszcze przeżytą rozkoszą i wyżywała jej ostatnie promienie. Biło od niej to, iż miłosna ekstaza była dla niej obecnie sprawą pierwszorzędną i wszystko w jej istocie na razie było tej sprawie podporządkowane. Prymitywną kobiecością przepojone powstało w niej to, co było słodyczą i wdziękiem danym jej od natury. Głos jej rozdźwięczał się jakąś młodą tkliwością i miał giętkość równą jej ruchom budzącej się z objęć fauna rozemdlonej nimfy. Nic z burżuazyjnego prostactwa zdawało się nie pozostawać w niej na razie, i to co władało nią, miało nie tylko pozór, lecz i ugruntowanie jasnej, wywołanej z mroków, Prawdy.
Z gęstwy rozrzuconych włosów śledzi ją Rena w milczeniu. Od razu poczuła się niższą i zwyciężoną. Chciała w swej czystości pogardliwie przygnieść tę drugą, ciepłą jeszcze od uścisków mężczyzny, a natomiast z tą całą swą czystością uczuła się jakoś fałszywą i nagle zepchnięta na ścieżkę poboczną, wijąca się wśród bezużytecznego chwastu i zielska. Lecz przyznać tego nie chciała. Wpiła palce w koronki poszewek i w duszy pluła jadem...
— Podła!... — myślała — podła!...
Weychertowa bystro, lśniącemi oczyma ogarnęła jej twarz.
— Co ci jest, Reno? — zapytała — czy jesteś chora?
— Ja?
— Tak! Bardzo źle wyglądasz!
Rena nie poruszyła się nawet. Wydymając usta, odparła:
— Wszystkie źle w lecie wyglądamy!
Weychertowa roześmiała się wesoło.
— O! Ja... nie!... — Spotkałam właśnie Halskiego. Szedł do bibljoteki. Powiedział mi, że nigdy tak doskonale nie wyglądałam, jak dzisiaj...
Na Renę uderzyły płomienie. To imię, tak nagle rzucone pomiędzy one obie, stało się wyzwaniem brutalnem i koniecznem.
— Halski zawsze kłamie! — odparła w rozdrażnieniu. — Wczoraj mówił mi to samo!...
— Wczoraj wyglądałaś rzeczywiście trochę lepiej. Ale dziś musiałaś źle spać...
— Spałam doskonale.
— Ja za to nie spałam wcale, a wyglądam lepiej, niż ty...
Rena podniosła się ruchem pantery.
— Nie spałaś? — zapytała przeciągle i mimowoli. — Co robiłaś?
Weychertowa wybuchnęła świeżym, rozperlonym śmiechem...
— Co?... — podjęła. — Co?... Och!...
Urwała, oczy jej zaświeciły nagle, jak dogasające w alkowie światełka, które rozjaśniały mroki szalonej, miłosnej nocy. Równocześnie Rena uczuła dziwne wrażenie, iż na wpół otwartych ustach Weychertowej przesunął się ślad drugich ust, stłoczonych z jej wargami, ust, woniejących świeżo skoszonem sianem. I teraz już nie wiedziała poprostu, kto odebrał to wrażenie. Ona sama, czy też ta kobieta, do której ciągnęła ją jakaś siła i odpychał ją gorzki, wstrętny niesmak.
Milczały tak obie, z oczyma wbitemi w siebie. Umysły ich błąkały się. Obie zdawały się winne i obie zdawały się być sędzią. Powoli powstawała pomiędzy niemi atmosfera żądzy w całej świeżości, strącająca ze siebie wszelkie spróchniałe naleciałości tego, co ludzkość gwoli swych egoistycznych potrzeb ukuła i zardzewiałym pancerzem na akt najwyższej doniosłości — wtłoczyła. Nawet mówić o swym czynie nie śmiała Weychertowa i ona, która kilka godzin przedtem czarująco szczera i przez to doskonale piękna, potrafiła znaleźć słowa prawdziwego i istotnego znaczenia — w tej chwili zdławiona, rzuca się w bagno dwuznacznych wykrętów, zawieszeń głosu, nie mogąc jeszcze skłamać zupełnie bezczelnie, lecz już ogarnięta zgnilizną manowców ludzkich, nie przyznaje się, słuchając tych tajemnych rozkazów, które przyjmowała gotowe z całą uległością przeznaczonego do noszenia jarzma bydlęcia.
Pierwsza Rena przerywa milczenie. Sucho, urywanym głosem zapytuje:
— Kiedy wyjeżdżasz?
Weychertowa odpowiada:
— Nie wiem... Nie wiem jeszcze.
— Jakto? Miałaś jechać w tym tygodniu?
— Tak... ale złożyło się inaczej.
— I...
— Nie wiem, nie wiem jeszcze...
To, co Rena doznała, jest po prostu bolem, jakiego jeszcze nie rozumiała. Wie, że jeśli Weychertowa chce zostać, to już jedynie dla Halskiego i przez Halskiego. Zuchwale teraz dobiera się do dna rzeczy.
— Redaktor przecież ma wyjechać do Reichenhallu...
Przez usta Weychertowej przemknął się jakby cień niesmaku.
— Podobno.
— A ty?
— Ach! Niech jedzie. Należą mu się wakacje. — Zresztą być może, że wymuszę to na nim, że pojedzie do żony, do Zakopanego, na jakiś czas dłuższy.
Rena przybrała wyraz najwyższej ironji, na jaką ją stać było.
— Czy nie jesteś zanadto szlachetna...
— ?...
— No tak! Odstępując z taką wspaniałomyślnością swego... adoratora.
Chciała powiedzieć „kochanka“, lecz nie miała na tyle odwagi.
Weychertowa wydęła usta.
— Och! Redaktorowa jest chora, to wiadome. On właściwie jest jej bratem, przyjacielem... A to w każdym razie — żona... Należy się jej to.
— Nie kochasz go więc?
— Ja?
Ogromna szczerość objawiła się nagle w jej głosie. Czuć było, iż chwila jeszcze, a Weychertowa parsknie śmiechem.
To wesołe lawirowanie tej kobiety w tem bagienku miłosnem doprowadziło Renę do nieokreślonego gniewu.
Upadła znów na poduszki, kurcząc się w pozie bezsilnej w niewoli pantery.
— Nie pojmuję! — wyrzekła zdławionym głosem — jak możesz, nie kochając, kompromitować się tak, jak to czynisz z redaktorem. Ja nie uczyniłabym tego nigdy... choćby ze względu...
Urwała, Weychertowa bowiem kołysała się teraz na krześle bardziej roześmiana, niż poprzednio.
— Choćby ze względu na męża... chciałaś powiedzieć? — podjęła. — Właśnie, właśnie, moja droga! Mój mąż należy do tych mężczyzn, dla których kobieta ma tyle wagi, o ile jest pożądaną przez innych mężczyzn. Stąd to, co czynię, jest raczej dowodem wielkiej mej dbałości o trwałość naszego domowego szczęścia.
— Znaczy się, że twój mąż powinien ci być wdzięczny...
— Naturalnie.
— Za redaktora? I za... innych...
Po twarzy Weychertowej przesunął się płomień. Była w tem prawie łuna zażenowania dziewczęcego. Ta tłusta, lubiąca zmysłowe rozkosze burżuazka, miała widocznie jakiś ołtarzyk prawie błękitnego kwiatka, jak zresztą każda kobieta.
Pochwyciła to Rena.
— A!... widzisz, że mam rację.
— W czem?
— W tych „innych“.
— Dlaczego tak nalegasz?
— Bo lubię znać ludzi do głębi.
— Ty jednak nigdy kobiety w ten sposób nie poznasz.
— Dlaczego?
— Bo to są dla ciebie tereny nieznane.
Rena zmarszczyła brwi.
— Et pour cause? — spytała.
— Nie masz temperamentu. Nie możesz pojąć i sądzić kobiety z temperamentem.
— Znów!!!
Cała Rena zaiskrzyła się.
— Kto to powiedział? Pewnie twój Halski.
Weychertowa nie drgnęła.
— Mówił i Halski — odparła spokojnie.
— Jak śmiał?
— Bardzo łatwo. Miał przecież do tego powód...
— Jaki?
— No... sama przecież mówiłaś! Nie chciałaś go...
Rena wzburzona usiadła na łóżku.
— Co? On śmiał mówić z tobą... o... tem?
— Moja droga! Przecież sama to rozgadujesz przy Jance... u mnie!
Z powiedzenia Weychertowej głównie utkwiło Renie trywialne słowo „rozgadywać“.
Kumoszkowatość jakaś, zastosowana do tego, co chciała postawić na ołtarzu romantycznej tkliwości.
— Zrobiłam wzmiankę, dyskretnie... — zaczęła — nie rozgaduję jak kwoka plotek. Zostawiam to takim panom i ich wyuzdanym kochankom. Mają o czem mówić ze sobą w chwilach swych... połączeń. Bo tak podobno się to zwierzęce szkaradztwo pomiędzy nimi nazywa...
Dyszała cała, zarumieniona nagle. Patrzyła Weychertowej prosto w oczy. Nienawidziła ją. Odczuwała instynktownie, jak tam oni oboje, nasyceni, musieli wzgardliwie rozbierać jej chłód, jej brak temperamentu, szydząc z tego, według nich, „kalectwa“.
Lecz Weychertowa była ciągle spokojna, jednakowo zadowolona, uśmiechnięta.
— Dlaczego się tak mienisz? — zapytała. — Ponieważ nie robiłaś z zajścia pomiędzy Halskim i sobą tajemnicy, mówiono o tem wczoraj wieczorem, w kawiarni — przy stoliku... — ot... jak się mówi o czem innem.
— To, że jest kobieta szanująca się i nie chcąca być ladacznicą, nie jest przedmiotem kawiarnianych rozmów!
Weychertowa przygryzła usta.
— Ależ... możesz być przekonaną, iż oddawano ci należne pochwały. Nawet sam Halski.
Renę ogarnęło nerwowe drżenie.
— Pochwały? Jak grzecznej dziewczynce? — zawołała zmiennym głosem. — Ten błazen śmie mi oddawać pochwały za to, że nie chciałam należeć do steku gęsi, które lecą mu w objęcia, a któremi on potem poniewiera.
Weychertowa zaczęła się trochę czuć dotkniętą.
— Pozwól...
Lecz Rena przerwała jej, podniecając się coraz silniej:
— Pozwól ty powiedzieć sobie, że więcej niż dziwne jest z twej strony, iż pozwoliłaś temu panu w swojej obecności znieważać moją dobrą sławę i szarpać moje nieskazitelne imię.
— On ciebie nie znieważał.
— Wystarcza, iż mówił o mnie w takiem miejscu i w takiem towarzystwie.
— ?...
— Naturalnie. W knajpie czy w szynku i w towarzystwie osób nie dwuznacznego prowadzenia się.
Weychertowa powstała, wzruszając ramionami.
— Moja droga! Sto razy byłyśmy razem z tobą w tej samej kawiarni i w tem samem otoczeniu. Nagle dziś — stało się to wszystko dla ciebie czemś skandalicznem. — Widzę, że jesteś zdenerwowana... Weź trochę bromu.
Rena zamiast uspokajać się tonem Weychertowej, czuła coraz szaleńsze podniecenie. — Miała ochotę wyskoczyć, rzucić się ku Weychertowej, zedrzeć z niej suknię i to ciało, przepojone i nasycone świeżemi wybrykami zmysłowości, orać do krwi paznogciami, które w wyobraźni jej rozrastały się do zgłodniałych krwi — pazurów dzikiego zwierzęcia. — Lecz to była jej tajemna żądza, której źródła na razie wyczuć nie była w stanie. Natomiast na plan pierwszy wysuwać zaczęła jakoby gniew za to, że Weychertowa, nasuwając jej banalne pojęcia, pogrążyła ją w cały świat banalności — niwecząc słuszną tkliwość, którą na obronę swą budować całą noc usiłowała.
— Nie mnie brom potrzebny! — poczęła nizkim, charczącym głosem — ale kobietom, których wyuzdanie zaćmiewa poczucie godności i każe im rzucać się w objęcia nawet takich Halskich.
Weychertowa milcząc podeszła do gotowalni. — Z torebki wyjęła puszek i puder i zaczęła troskliwie pudrować swój okrągły podbródek. — Przy ostatnich słowach Reny podbródek ten jakby zadrżał trochę — lecz wprędce powrócił do równowagi. — Weychertowa poprawiła kapelusz i różę przy piersiach, przegięła się z lubością, śledząc w lustrze linię bioder i uprzejmie zwróciła się do Reny.
— Odchodzę! — Idę do ogrodnika — muszę kupić trochę kwiatów do salonu.
Rena zaczęła śmiać się impertynencko.
— Skądże nagle uczułaś potrzebę upiększania swego interieur'u?
— Halski mi zwrócił uwagę, że mieszkanie kobiety, nie przystrojone kwiatami, jest smutne. — Zresztą ja dawniej miałam zwyczaj mieć wiele kwitnących roślin we wszystkich pokojach... Powoli wyzbyłam się tego przyzwyczajenia...
— Obecnie do niego powracasz?
— Tak — trochę...
Rozejrzała się dokoła. — Tu i ówdzie stały w wazonach dziwnej piękności azalje. Szczególniej jedna, gorąco żółta, ciekawa, oryginalna. — Weychertowa uśmiechnęła się do niej, jak do żywej istoty.
— Cudowny kwiat! — szepnęła.
Mimowoli Rena wysunęła się z łóżka, oczy obu kobiet zatrzymały się na delikatnych, gorąco pięknych bukietach.
Tutaj był teren, na którym każda kobieta spotka drugą z uśmiechem i przyjaźnią — teren kwiatów..
— Chciałabym znaleźć także takie azalje.
Lecz w sercu Reny zamiast gniewu powstał teraz smutek. — Nie chciała, aby ta kobieta i kwiaty jej wydarła i cieszyła się ich rzadką pięknością.
— Nie znajdziesz! — odparła sucho. — Azalje te sprowadził dla mnie mały Kaswin z daleka...
— A!...
— Tak! — Ja należę do tych kobiet, którym ofiarowują kwiaty.
— Ciekawe! Mówisz, że dbasz tak o opinję.
— Właśnie. Czy nie zmiarkowałaś, że kobiety, któremi się właściwie w głębi duszy poniewiera, nie obdarza mężczyzna kwiatami, choćby nawet była jego kochanką, — Pozwala najbezczelniej, aby sama je kupowała. Tylko dla tej, dla której coś czuje z uwielbień dalekich, przysyła kwiaty. Voilà!...
Zerwała kiść azalji i delikatnie posuwała ją po swych policzkach. — W długiej, cieniuchnej, batystowej koszuli, która zakrywała jej drobne stopki, z tym kwiatem w ręku — z całą falą włosów, spadających pękami po obu stronach policzków, była bardzo wdzięczna, rasowa i estetyczna. — Weychertowa w swym pancerzu, wygorsetowana — z talerzem olbrzymiego kapelusza na głowie — malała, robiła się jakaś bardziej trywialna, pospolita — z cechą wzbogaconych mieszczanek. Postacie ich odbiły się w lustrze — przedzielone białym stoliczkiem, na którym stał wazon z azalją. — Rena, tak stojąc, odzyskała swą wyższość fizyczną i poczuła się trochę pewniejszą w terenie.
— Bądź zdrowa! — wyrzekła Weychertowa nagle jakby zmieszana. — Może przyjdziesz dziś po obiedzie do cukierni, na planty?
Lecz Rena skrzywiła się pogardliwie.
— Och! Nie!...
— Podobno będzie grała dziś muzyka wojskowa.
— Winszuję hołocie zachwytów...
— Bądź zdrowa!
— Żegnam cię!
I gdy Weychertowa wyszła — pięście Reny zacisnęły się konwulsyjnie. Obrzydliwy wyraz trywialnej pasji pojawił się na jej twarzy.
— Ach! Ty!... Ty!...
Nieledwie plunąć chciała uliczną obelgą. — Lecz zwróciła się do lustra i tam dojrzała siebie z żyłami nabiegłemi krwią — brzydką — zczerniałą.
— To przez nich! To przez nich! — szeptała, siadając na szezlągu. — Ale zaraz... zaraz... co robić, powoli — powoli — uspokój się!... Namyśl!
I wpatrzona tępo w kwiaty dywanu, myśleć z całej siły zaczęła.