<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Przez cały tydzień Rena nie wychodziła poza próg swego mieszkania, popadłszy nagle w jakąś chorobliwą apatję. Kilkakrotnie odwiedzał ją Kaswin. Znosiła jego obecność dość łaskawie — nie pozwalając mu wszakże na dawne poufałości. W ogóle zmieniła się zupełnie. Zaniedbała się nawet w stroju i w geście. Robiła wrażenie kogoś — kto się już niczego nie spodziewa.
Kazała Kaswinowi opowiadać sobie jego dawne afery miłosne, słuchając pilnie, jakby robiła jakieś studja... On, uszczęśliwiony, dosiadał swego konika z zapałem, który ożywia zwykle młokosów, opowiadających o swoich erotycznych próbach i początkach. Podawał je w formie powiększonej, robiąc z prostych, zwyczajnych, młodzieńczych przygód, jakieś dramaty lub farsy o pewnem uczuciu. Przerywała mu często niecierpliwie.
— Nie blaguj! — mówiła, umiejąc już orjentować się w sferze miłosnych prawdopodobieństw.
Czasem znów pytała z jakąś namiętną ciekawością:
— Czy wszyscy mężczyźni tak?...
Odpowiadał jej, przybierając minę subtelną:
— O!... Nie! Ja w tych wypadkach jestem zupełnie indywidualny. Tak mi mówiły te, które mnie kochały.
Patrzyła na niego z nieokreślonym wyrazem twarzy. Było to pomieszanie jakby wstrętu i zarazem smutku.
Mimo to pozostawiała w jego dłoniach swe ręce, które rozpalały się mimowoli od dotknięcia jego niewprawnych, młodzieńczych palców. Czyniła to, jakby w potakiwaniu przyjaznego zespołu, przekonania siebie samej, że jest ktoś, na kim w danej chwili przyjaźnie oprzeć się będzie mogła. I wszystkiemi środkami starała się właśnie nadać swemu stosunkowi do Kaswina cechę czystej przyjaźni. Leżąc na otomance, z oczyma przymkniętemi, wysłuchiwała cierpliwie, po raz dziesiąty jego opowieści o miłości jego z szansonetką rosyjską, która w Bristolu cały miesiąc wyła niemożliwym a podejrzanym głosem, rozdzierające, melancholijne pieśni.
— Była to bogata, niepospolita. Powiadam, Renusiu, bujna i żywiołowa. Trochę piła... ale to, aby nie pamiętać o swoich nieszczęściach. Była bardzo nieszczęśliwa... Córka generała... Co? Nie wierzysz? Jak Boga kocham! Sama mi to powiedziała, a przytem tak się sklęła, po swojemu, że aż mi włosy stanęły... Życie jej dwa razy uratowałem.
— ?...
— Tak! Odebrałem jej dwa razy ogromny pistolet, z którym wszędzie na występy jeździła. Mówiła, że to po ojcu, generale. Przemocą wydzierałem jej tę broń z ręki.
— Zapewne działo się to wtedy, gdy owa interesująca dama się upiła!
Kaswin aż podniósł ręce w górę.
— Renusiu! Jesteś niesprawiedliwa! Jako kobieta powinnaś odczuć nieszczęście drugiej kobiety.
Rena aż zarumieniła się z gniewu.
— Takie coś, z Bristolu — nie jest dla mnie kobietą! — krzyknęła po dawnemu.
Lecz Kaswin upierał się przy swojem.
— Jest kobietą — i to jaką!...
Aż mu się oczy zaświeciły na wspomnienie tej „jakości“.
— Tylko takie kobiety umieją kochać.
— Winszuję. Miłość za pieniądze.
— Ona mnie kochała.
— Za ile?
— Dla mnie samego.
— Ślicznie! A więc amant de coeur — szanse z Bristolu!
Kaswin się naszczurzył.
— No... zawsze wydałem podczas pięciu tygodni — czterysta koron.
Rena aż się tarzała ze śmiechu po szezlągu.
— Bój się Boga! Co za suma!
Zmieszał się.
— No... dla mnie bardzo dużo... Papa mój daje mi bardzo mało, a pensja w namiestnictwie, cóż to znaczy? Zresztą, ona tych pieniędzy nie brała dla siebie.
— O! Dla... Alfonsa.
— Wcale nie. Dla ślepej matki. Matka jej mieszka w Samarkandzie.
Nagle Rena śmiać się przestała.
— Jakiś ty głupi! — wyrzekła z pewnem uwielbieniem. — Byle dziewka...
— O! Ona była wdowa i baronowa. Nazywała się na afiszu Smirnoff, a właściwie Van Depp. Mąż jej strzelił sobie w łeb na trzeci dzień po ślubie. Miała przy sobie rewolwer, którym się zastrzelił.
— Ależ to był arsenał wędrujący ta dama!
— Darowała mi ten rewolwer — zawsze go mam przy sobie...
Wyjął z kieszeni mały, brzydki rewolwerek.
Rena rzuciła się nerwowo.
— Schowaj to szkaradztwo!
— Ależ... nie bój się, Renusiu!
Zadziwił się. Była nagle blada. Dyszała ciężko.
— Czego się boisz? Ja umiem z bronią się obchodzić.
— Nie ciebie się boję...
— ?...
— Siebie!
Upadła na sofę i leżała nieruchomo, patrząc w sufit martwemi oczyma.
Schował rewolwer do kieszeni.
— Ona do tinglu z rozpaczy za mężem wstąpiła... zaczął znowu.
Lecz przerwała mu gniewnie:
— Cicho!
Po chwilowem milczeniu padł jej głos, ale jakby innej, drugiej, nieznanej kobiety.
— Ty — powiedz! Ile ja jestem na pieniądze warta?
— ?...
— No tak! Gdybym chciała sobą frymarczyć, jak taka Van Depp — ile mogłabym żądać za jedną noc?
Aż osunął się na klęczki przed nią.
— Renusiu — co ty?...
— Odpowiadaj! Otaksuj!
Podniosła się na szezlągu, podała naprzód piersi, wyprężyła ciało. Była gibka, smukła, ciekawa. Głowa jej, anielsko piękna, wabiła wyrazem cichej, skrytej rozpusty. Przez firankę rzęs błyszczały dziwne blaski oczu.
Złożył ręce jak do modlitwy.
— Renusiu! Ty jesteś bez ceny!...
— Tak! To wiadomo! Ale... przecież oceń! Po swojemu, po męsku...
— Ja nie wiem... ja...
Skrzywiła usta.
— Tak! Prawda! Kochasz się we mnie, więc jesteś zaślepiony! Ale ktoś inny, obcy... naprzykład taki... ot... Halski...
Śmiała się boleśnie, nerwowo.
Kaswin szarpnął się.
— Taki Halski jest zgniły na punkcie kobiet. Onby cię nawet nie potrafił ocenić, Renusiu... On potrzebuje innego rodzaju kobiety.
Opadła znów na poduszki.
— Tak? — wyrzekła przeciągle. — Tak? Więc — gdyby Halski mnie nie chciał, to jedynie dlatego, że nie jestem jego typem?
— Jedynie!
Zaiskrzyła się nagłym gniewem.
— Osioł jesteś! — krzyknęła z pasją. — Jeżeli Halski nie stara się wszelkiemi siłami mnie pozyskać, to jedynie dlatego, że chce mnie mieć na ołtarzu...
— Na czem?
— Na ołtarzu, jako kobietę niedościgłą, a więc doskonałą, inną, niż wszystkie.
Lecz Kaswin uparcie potrząsał głową.
— On miesiąc temu twierdził, że kobiety cnotliwsze są najczęściej źle zbudowane.
— Teraz tego nie mówi.
— Owszem. Wczoraj widziałem go z Weychertową w cukierni. Mówił, że takie kobiety są po prostu kaleki.
— Kobiety cnotliwe?
— Tak!
— Wczoraj to mówił?
— Wczoraj.
Wyprostowała się jak struna na miękkiem podłożu sofy. Zarzuciła ręce na tył głowy. Nagle pociemniała jej cera, usta zacisnęły się, nozdrza zamknęły.
Leżała tak długą chwilę. Wreszcie odetchnęła ciężko, jakby wychodząc ze snu przykrego. Półgłosem wyrzekła:
— Mówmy o czem innem!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.