<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Jakkolwiek Rena nie oddała się Halskiemu — lecz już odsłoniła przed nim gorzej niż swe poddanie się.
Odsłoniła niepokój żądzy — niezaspokojonej i proszącej — więc tem samem pozbawionej uroku niedostępnej królewskości.
Zbyt wytrawnym był w sprawach miłosnych, ażeby nie zrozumiał, co ją przywiodło i nie wyczuł istoty jej pomieszania, z jakiem przed nim stanęła.
I coś w nim drgnęło i przeraziło się. Nasycony obecnie leniwą powolnością Weychertowej, która wyznawała zasadę ne demander jamais — et ne refuser jamais — pasł zupełnie dowolnie i jedynie według własnego upodobania żądzę swego ciała. Nie pragnął więc posiąść Reny i ta strona ich stosunku pozostawiała go zimnym i obojętnym.
— Natomiast — wykwitało w nim to coś, czego nie zaznał od swych lat najmłodszych — jakieś pragnienie tęsknicy — jakieś dążenie do przejścia choćby koło wierności czystej, cichej, nie narzucającej się. Zaczynał zwracać się myślą w stronę kobiet wyniosłych, strojnych w ogromną piękność wewnętrzną, olśniewającą nieokreślonym blaskiem ich zewnętrzne wdzięki. Gdy Weychertowa, biała i różowa, obfita w ciało jak kobiety Rubensa, garnęła go ku sobie — po doznaniu dreszczu finalnej rozkoszy — miał ochotę cisnąć nią o ziemię, jak bezużyteczną już, z opalu wyrobioną czarą, z której przed chwilą pił pospolite wino, o trochę cierpkim, trywjalnym smaku, przygodnie, jedynie dla ugaszenia pragnienia podanego mu trunku. I gdy odchodziła brzydko, ciężko, żegnając się z nim niewykwintnym gestem jakiejś dziewki Defreggera — zostawał chmurny, ociężały, stęskniony — w nieporządku i nieładzie swej wytwornej sypialni — która tchnęła prostym wykwintem, a którą godzinne przyjście Weychertowej zdołało przemienić w burżuazyjny śmietnik — mieszczańskich alków.
I z najwyższym niesmakiem składał, ustawiał, wietrzył, odsłaniał swe złote story, zmieniał kwiatom wodę, cudnym, kwitnącym, żółtym azaljom, na które ona nawet uwagi nie zwróciła.
I kładł się na nizką sofę, pokrytą prześliczną, staroperską makatą, o doskonałych tonach rdzawych, połyskujących złotem, rzadkich deseni — i marzył o jakiemś smukłem zjawisku kobiecem, które w lekkiej, prostej szacie snułoby się cicho, wśród wytwornych sprzętów i prostemi, a przecież dziwnie wykwintnemi gestami, dopełniałoby wytworności, przepełniającej nietylko te pokoje, ale i wewnętrzne pragnienie jego usposobienia.
Nigdy, niestety, nie spotkał takiej kobiety, która potrafiłaby połączyć w sobie zalety sprawnej i doskonałej metresy z pięknością delikatną — zjawiska.
Tak niewiele kobiet, nie tylko wśród naszego społeczeństwa, ale wogóle na świecie, potrafi przejść przez życie miłosne z całym powabem i urokiem — i podać kochankowi cud swego ciała, jak bukiet kwiatów, coraz piękniejszych, w każdem oświetleniu innych i przez to ciągle pożądanych. Urok, jakim takie kobiety potrafią otoczyć najdrobniejszy i najbardziej błahy szczegół, odnoszący się do miłości — pozostawia właśnie w sercu mężczyzny to wieczyste, niezatarte pragnienie i jakąś nić, wiążącą go nierozerwalnie z tą właśnie kochanką.
Stąd powstają owe dziwne fakty, sprowadzające pod okna opuszczonej kochanki — człowieka, który sam, dobrowolnie, rozdarłszy wiernie oddane sobie serce, odszedł napozór znudzony i przesycony cichem, wytwornem pięknem, którem go otoczono. I pomimo szeregu innych metres — nagle jakby zapomniana nuta, jakby zapach zakwitających łąk — powstaje w głębi duszy wspomnienie cichych kroków — pocałunku nieśmiałego, spadającego na zachmurzone czoło — uścisku ręki przy powitaniu, w którem jest wyśpiewana cała moc przeżytych tęsknot, kwiat, spadający z okna pod stopy odchodzącego późną nocą kochanka...
I oto — pragnienie — tęsknica — i oto drży nitka miłosna, którą kobieta, odchodząc delikatnie i lekko, nie zerwała, lecz zadzierzgnęła silniej jeszcze. I z ruin miłości powstają wonne, cudne kwiaty i czynią na chwilę złudzenie, że poza kratą cmentarza jeszcze pulsuje życie i drży czarującą władzą. Następuje przeżywanie chwil już przeżytych, a że obecnie są już tylko nie prawdą samą, lecz jej złudzeniem — tem są droższe i piękniejszym oświetlone blaskiem.
Pastelowy wdzięk owej miłości nabiera w tym blasku mocniejszych, doskonalszych barw — cichy szept przemienia się w pewniejszy, bardziej brzmiący ton — a gest kornego oddania się w półomdlenie, przyzywające do złożenia tych niezłożonych pocałunków, pod któremi łkają mimowolnym spazmem fibry całego ciała.
I oto — o ranku wiosennym, lub cichej, srebrnej nocy idzie ten, który uchodzi za przeżytego, jak strojny w brokat poeta z zamierzchłej Wenecji, pod któreś sottoportico — i wsłuchuje się w echo ściszone własnych kroków — pod okna zamknięte, z których kwiat już nie pada.
Patrzy jednak — i w wyobraźni swej przeżywa — przeżyć musi delikatną piękność minionej chwili — bo taka jest moc kobiet, które potrafiły, obnażając się, w chwili uniesienia, zatrzymać na sobie choćby strzępek gazy — jakby nie chcąc nigdy abdykować zupełnie z królewskiej szaty Westalki.

· · · · · · · · · · ·

Halski pół swego życia erotycznego spędził na tęsknocie i poszukiwaniu takiej właśnie miłości. Szalona kultura estetyczna wykształciła jego smak w tym kierunku. Lecz szybko odczuł, że wszystkie jego wysiłki w tym względzie są próżne. Brał sobie kochanki z rozmaitych warstw i klas — z rozmaitych ras i pochodzeń. Właśnie mocą kontrastu waliły mu się w objęcia istoty w rzeczywistości gruboskórne i grubozmysłowe. Każda z nich prawie w pierwszej chwili zbliżenia zaznaczała się szpetnie i niedbale. Żadna nie czyniła z kwestji przypodobania się zasadniczego tonu swego do niego stosunku. Żadna nie potrafiła przyjść na schadzkę, milcząc, z ustami spragnionemi, a mimo to omdlewającemi w uśmiechu smutnej melancholji. Żadna nie potrafiła pozwolić mu zdjąć swe szaty powoli, jakby z żalem i z ciągłem, nieustającem uczuciem dziewczęcego zawstydzenia. Żadna nie potrafiła paść na łoże powabnie, miękko i z gracją — zachowując doskonałość linij. Żadna nie umiała konać mu w objęciach, patrząc w jego źrenice i podwajając w ten sposób siłę wrażenia.
Żadna nie potrafiła być zarazem wampirem i ofiarą, składająca swe życie na ołtarzu miłości. Żadna nie potrafiła w danej chwili zbyt lubieżnych pieszczot ukryć twarz swoją w gęstwę rozrzuconych włosów, aby kochanek nie dojrzał na tejże twarzy zaniku boskiej słodyczy, którą tak uwielbiał.
I żadna zwłaszcza nie potrafiła wypięknić to „potem“ — najniebezpieczniejsze, ten powrót z chwil oderwania się od ziemi — do zupełnie realnego, często wstrętnego istnienia. — Żadna nie potrafiła pozostać tak długo milczącą, nie istniejącą — dokąd sam nie przywołał jej do wspólnego wzięcia udziału w rzeczywistości życiowej. — A później — żadna nie potrafiła odejść, czy pozwolić mu odejść z odrobiną nowej żądzy, rozbudzonej zalotną, jakby bezwiedną, tkliwą obojętnością. — Zimne podanie ręki, a potem kwiaty padające z okna pod stopy — lub jeśli u niego, powrót z ciemni przedpokoju, z ustami nabrzmiałemi jednem gorącem słowem lub pocałunkiem.
Marzył o kobiecie, która potrafiłaby przynieść w zanadrzu swej koronkowej koszuli ciepłe, pachnące nią fiołki — i fiołki te rozrzucić na pościeli — a co więcej zostawić je tak już potem na resztę nocy. Marzył o tej, któraby umiała kochać jego piękne i cenne sztychy, które stanowiły poprostu chlubę jego życia. — Marzył o takiej pół nagiej, białej tą odrębną białością delikatnych kobiet — kochance — pochylonej nad ogromem tek, w których chował swe najpiękniejsze okazy, jedynie tylko dla niego zrozumiałe. — Lampa, osłonięta żółtawym abażurem, oblewała drobną główkę — głowę rasowych kobiet z Andaluzji, mającej jako cechę przecudne pochylenie karku i doskonałą okrągłość czaszki. — Jako okrycie w zimie wyobrażał sobie puch czarny selskinów, miłośnie otulających bose, długie, paziowskie nogi — z całą dezinwolturą zwisające z poręczy fotelu — w lecie mgłą batystowej koszuli z rozerwanem ramiączkiem wstążki, o ciemnej, amarantowej, gorącej barwie.
Lub kochanka ta, na wpół ubrana, w swych jedwabnych, cieniuchnych pończoszkach, silnie wyciągniętych, w lakierowanych pantofelkach, o szpiczastych, wysokich obcasikach — zajmowała się wdzięcznie, cicho, nalewaniem w cenne, stare kieliszki — wina, o bursztynowej barwie i upajającym zapachu. — Śliczne, kochające ręce podawały mu aromatyczne owoce, starannie przygotowane i wybrane przez niego. — Czyniąc to, miała wdzięczne ruchy, cechujące specjalną pieczołowitość, z jaką zajmują się kobiety — kochankiem. — Te drobne usługi nabierały właśnie przez ten wdzięk ogromnej ceny i wagi — a z rzeczy niezmiernie prozaicznych stawały się prawie pięknemi...
Nie spotkał nigdy takiej kobiety, któraby umiała w miłość i całą jej sferę przelać rasowość swego ciała i duszy.
Czasem, złudzony jakimś patrycjuszowskim wyglądem, wprowadzał w swe życie erotyczne stworzenie wyniosłe, od którego spodziewał się także wyniosłości wrażeń. Lecz oto przybycie na schadzkę w sportowych, amerykańskich bucikach, zajęcie miejsca na sofie, okrytej czarującą, perską makatą, w tych właśnie butach, o szerokich, aroganckich, nie kobiecych formach — wystarczało, aby zetrzeć iluzję chwil miłosnych.
Inna, mająca profil Katarzyny Sforzy, według portretu Piotra Cosimy — tę delikatną pobożność rysów, oprawnych w złoty puch trefionych włosów — czarowała go jakimś renesansowym urokiem. — Gdy przybyła wreszcie do jego mieszkania, odziana w czarny aksamit, posadził ją na fotelu, obitym resztkami wspaniałego ornatu, może z czasów Juliusza II. — Lecz w uszach tego sobowtóru, córki Sforzów — widniały ogromne, bankierskie kolczyki — bardzo kosztowne, bardzo nowoczesne i bardzo „żadne“. — Szafiry okolone brylantami. — Kolczyki metres, aktorek lub żon tych, którzy do pieniędzy doszli. — Ukląkł przed nią nabożnie i na dłoni podał jej przecudne zausznice z filigranu weneckiego, stare, wiekowe — osypane bielą pereł i drobniuchnym deszczem zielonych, cudownie emaliowanych listeczków.
Wzięła ten wykwint artyzmu i przyglądała się mu w milczeniu.
— Włóż je... — prosił.
Lecz Sforza wydęła usta wzgardliwie.
— Dziękuję ci — moje się lepiej świecą!
Zerwał z nią dnia następnego.
Lecz wiecznie głodny — rozpoczął nowe poszukiwania. I zapadał coraz gorzej.
W sypialni jego, jak w kalejdoskopie, zjawiały się szeregi kobiet, a on z jakąś rozpaczliwą furją wyrzucał je bez względu na ich fizyczne i duchowe dane. — Jedne rozpraszały się bezustannie, inne znowu przybierały maskę tajemnicy, a pod tą tajemnicą kryła się najczęściej pustka i głupota. On przecież instynktownie wyczuwał to odrazu i szedł dalej, schodząc coraz niżej. — Wreszcie spadł do owego pożądania tylko żywiołowego i uczynił sobie z niego przykazanie życia. Zaczynały mu wystarczać cielska Weychertowej i nie robił jej już scen, których ukrytą przyczyną było rozrzucenie na środku sypialni zdeformowanego gorsetu z wypoconego batystu. — Rezygnował z marzeń o doskonałej kochance, lecz nie rezygnował z erotyzmu.
Nie chciał kochać, lecz chciał używać zmysłowych dreszczów — lękając się, aby brak zadowolenia tychże nie odbił się na jego intellektualnych dorobkach, nadając im oschłość, właściwą duchom, żartym ascezą.

· · · · · · · · · · ·

Jedynie Rena uczyniła na nim wrażenie kobiety, umiejącej szczęśliwie wybrnąć z trudnej roli kochanki — mózgówca i estety. Stąd owo rzucenie się ku niej — bezowocne, wskutek jej oporu. — I potem marna, brzydka plotka, która nie tyle zraniła jego miłość własną mężczyzny, ile uczyniła mu jakby zawód, jakby taki porzucony, wypocony gorset na pastelowym tonie kobierca jego sypialni.
Teraz znów jeszcze jeden lęk ogarniał go. — Dojrzał w Renie przebłyski tych pragnień, które nawet w takiej, jak Rena, kobiecie, zdołają zniweczyć wrodzoną jej dumę i wyniosłość.
Dawniej byłby skwapliwie skorzystał z tego odkrycia i czynił wszystko, co można, aby posiąść Renę, co zdawało mu się poniekąd ułatwione.
Lecz teraz — stało się inaczej.
Przeraził się tego — i cofnął. — Zdawało mu się niewyraźnie, jakby miał ściągnąć z ołtarza pęk kwiecia i przystroić niem swe łoże rozpusty.
Dopiero teraz dostrzegł, jaką właściwie rolę grała Rena w galerji jego „typów“ — kobiecych.
Niedoścignioną...
Uśmiechnął się mimowoli — lecz w uśmiechu tym nie było dawnego szyderstwa i ironji.
Jakiś przymus!

· · · · · · · · · · ·

Lecz równocześnie, mocą dawnego nałogu, powstały w jego podświadomości wahania się i słowa...
— Nie należy długo się modlić przed Beatryczą — bo zmieni się w Messalinę...
Zwłaszcza przekonał się, że w Renie tkwiła wrodzona, mała Messalinka...
„Więc niech — modli się kto inny i tę metamorfozę sprawi“ — myślał, pełen jeszcze dziwnego wrażenia.
Lecz mimowoli do ołtarzyka Beatryczy — wracał całą swą istotą, spragnioną zestrojonej harmonji miłosnej ekstazy.
— Niech kto inny!... — powtarzał uparcie...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.