<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Wieczór w badeńskim teatrze.

Pani de Nancey usiadła napowrót do gry, zmieniwszy dotychczasowy system, stawiała na ten sam kolor co panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka.
Rezultat zaś z tego był taki, że obie paryżanki w fatum swoje pociągnęła...
Nie zadziwimy bynajmniej naszych czytelników, gdy im powiemy, że w niespełna godzinę, hrabina przegrała wszystko. Nie pozostało jej nawet jak dnia poprzedniego, na truciznę.
Przy ostatnich nieszczęśliwych obrotach, Herr baron von Hertzog nakreślił szybko ołówkiem kilka linii, na oderwanej kartce z portfelu. Salę opuścił w chwili, w której Blanka kompletnie ogołocona z pieniędzy, opuszczała swe miejsce. Wsiadł do powozu który nań czekał u drzwi i odjechał wyciągniętym kłusem.
Skoro w kwadrans później pani de Nancey przestępowała próg hotelu, jeden, ze służących oddał jej kopertę, którą jak mówił co tylko przyniesiono.
Wszedłszy do pokoju, Blanka otworzyła tę kopertę i przeczytała co następuje:

„Pani hrabino!

„Fatalność ciężyła uporczywie nad panią tego wieczoru, ale najniższy jej sługa śmie pokornie błagać, abyś się pani niczem nie martwiła. Mniejsza o przegrane pieniądze. Pieniądze te były bezużyteczne.
„Nieograniczony kredyt otwartym jest dla pani w niegodnem mieszkaniu, które sobie wybrałaś.
„Wydano rozkaz w biurze hotelowym, aby załatwiano wszelkie rachunki pani, jakiej by one nie były doniosłości i pokrywano wszelkie koszta jakie uzna pani za stosowne robić.
„Mam zaszczyt dołączyć przytem lożę na przedstawienie, które jutro ma dać trupa francuzka w badeńskim teatrze i najpokorniej prosić panią, abyś raczyła obecnością swoją zaszczycić to przedstawienie. Bądź pani najzupełniej pewną, że nikt nie ośmieli się wejść do jej loży.“
Poniżej umieszczoną była formuła najprzesadnieszych czołobitności i podpis barona von Hertzog.
List ten pisany ołówkiem, zawierał istotnie kupon do loży, noszący datę dnia następnego.
Pani de Nancey nie wahała się.
— Pójdę — rzekła — odtąd muszę chcieć wszystko, czego zechce ten człowiek... Przyszłość moja jest w jego rękach, gdyż teraz nie mam już odwagi umrzeć...
Blanka poddawała się fatalnie tej demoralizacyi, jaką gorączka gry pociąga za sobą — bo gra, wierzajmy w to, jest rodzajem rozprzężenia nieporównanej siły.
Znajomość rzeczywistej wartości pieniędzy zaciera się, gdy się wygrywa. Złoto i banknoty płynące z szczęśliwego obrotu, sprzyjają dziewięć razy na dziesięć szalonym wypadkom i wybrykom.
Strata przeciwnie denerwuje najsilniejsze dusze, osłabia najwytrwalszą energję.
Jakżeż rzadkimi są gracze, którzyby pracą chcieli wypełniać luki zrządzone przegraną!
Nazajutrz sługa hotelowy przyszedł uprzedzić panią de Nancey, że przed zaczęciem widowiska powóz będzie czekał na jej rozkazy.
Zrobiwszy jedną z tych eleganckich tualet, które umiała nosić z takim wdziękiem, zeszła z góry.
Pański powóz dwukonny, z woźnicą i kamerdynerem w fantazyjnej liberyi, oczekiwał na nią w podwórzu i w parę minut zawiózł ją do teatru.
Trupa francuzka dawała sztukę niewydaną dotąd Teodora Barvière, śliczną dwuaktową komedyę, którą paryżanie oklaskiwali dnia poprzedniego w Wodewillu pod tytułem „Dianah.“
Wyborowa publiczność zapełniała salę. Mnóstwo ładnych kobiet w sukniach żywej i jasnej barwy, nadawały jej wesoły pozór olbrzymiego kosza kwiatów, któremu nie brakowało nic, nawet woni.
Loża pani de Nancey znajdowała się wprost urzędowej loży, w której dostojne osobistości miały zasiąść i gdzie istotnie zajęły miejsce na kilka sekund przed podniesieniem zasłony.
Blanka ujrzała wtedy, nie bez pewnego rodzaju niepokoju, sławnego człowieka stanu, o twarzy sfinksa, którego portret skreśliliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów. Tym razem jednak jego ekscelencya zajmował drugie miejsce.
Na przedzie pośrodku loży, w fotelu wybitym karmazynowem aksamitem, o złoconych poręczach, tronował wielki starzec, który się zdawał nakazywać dla siebie szacunek, co w rzeczywistości było tylko wynikiem zwierzchniej jego rangi.
Dwa kosmyki białych włosów obejmowały w koło łysą czaszkę barczystego tego starca. Gęste białe wąsy zakrywały mu prawie całkiem usta, a długie białe faworyty spadały niżej podbródka. Oczy jego blade miały wyraz chłodu, surowości, a chwilami metaliczny odblask stali. Zdawało się jakoby nigdy gorętszy promyk nie przemknął pomiędzy obwisłemi jego powiekami, czy to w sporach politycznych, czy na krwawem polu bitwy:
Nos miał zadarty, pospolity i gruby przy końcu. Twarz jego martwa nie przypominała w niczem typu niemieckiego.
W roku 1867 na wystawie powszechnej w obec dział Kruppa przysłanych z Prus, hrabina de Nancey zwąca się wtedy Blanką Lizely, widziała już tatarską tę fizognomję. To też poznała ją natychmiast; zresztą obecność człowieka stanu trzymającego po za złoconym fotelem utwierdzała ją w dokładności jej wspomnień.
Mały baronik von Hertzog, strojny we wszystkie swoje ordery i haftowany napierśnik mający dwadzieścia centrymentrów szerokości, siedział w fotelu w orkiestrze, kręcąc się ustawicznie dla zwrócenia na siebie uwagi hrabiny. Nie udało mu się to jednak.
Panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka, które pomimo usilnych zachodów nie mogły dostać innej loży jak drugiego piętra, (cała sala wynajętą została naprzód) wystawiały na widok krzyczące wprawdzie tualety, ale w bardzo dobrym guście, które się stały punktem obserwacyjnym dla licznych lornetek pruskich. Nie jeden oficer lub major, cnotliwy syn, cnotliwych niemiec, miał na myśli zdradę swojej Gretchen lub Doroty...
Blanka uzbrojona w maleńką lornetkę o dwunastu szkiełkach, która jej pozostała jeszcze z lepszych czasów, studyowała martwą fizognomję starca z większą ciekawością, niż na to pozwalała etykieta.
Nagle spostrzegła jak jego ekscelencya nachylony do dostojnego ucha dostojnej osobistości, szepnął słów parę. Prawie natychmiast szkła dostojnej lornety wymierzono w hrabinę z taką natarczywością, że uczuła wielkie zakłopotanie i zaczerwieniła się po uszy.
Przyglądając się tak ładnej francuzce, dostojna osobistość uśmiechnęła się pod srebrzystemi wąsami, a kiedy położył kieszonkowy swój teleskop, oczy jego zazwyczaj szklanne, zaczęły migotać fosforycznym blaskiem, jak źrenice kota w cieniu nocy.
Ta sama historya powtórzyła się ze dwadzieścia razy w ciągu przedstawienia.
Hrabina, której zakłopotanie wzrastało w miarę jak obserwowano ją w tak znaczący sposób, nie śmiała już zwrócić oczu w stronę urzędowej loży.
Widowisko skończyło się bez żadnego wypadku. Blanka niechcąc się cisnąć przez tłum, czekała z wyjściem, aż sala całkiem się wypróżni.
Wyszedłszy, spotkała się oko w oko z panem de Hertzog na korytarzu. Radosny i szczęśliwy, wypuszał pierś swą udekorowaną, muskał szapoklak, a przy każdem poruszeniu dzwonił pękiem swoich świecideł.
— Pani hrabino — rzekł. — Pozwoliłem sobie czekać na panią. Przyjm łaskawie niegodne me ramię i pozwól odprowadzić się do powozu.
Blanka nie miała powodu odmówić, więc przyjęła.
— Musisz pani być zadowoloną z wieczoru! — rzekł znów prusak. — Co za powodzenie! — Nowa sztuka jest istotnie ładna. Autor okazał w niej wiele sprytu!
— Nie myślę teraz o sztuce!... — odrzekł Herr von Hertzog. — Ładna jest, kiedy pani hrabina tak twierdzi, zresztą oklaskiwano ją hucznie... ale ja nie słuchałem... Ja mówię o innem powodzeniu... o nierównie większem bo o pani powodzeniu...
— O mojem... — zapytała Blanka. — Jakto?
— Zapewne! Jakkolwiek niesłychanie skromną pani jesteś... niepodobna abyś nie zauważyła nic! Ja widziałem wszystko, co się działo w sali. Nie straciłem ani jednego szczegółu... Aż w karku mię boli, tak nieustannie patrzyłem po za siebie na pierwsze piętro. Ah! pani hrabino, pozwól niech złożę u stóp twoich najszczersze moje powinszowania!
— A to czego, panie baronie?
— Nie domyślasz się pani ani trochę?...
— Nic a nic... tłomacz się pan jaśniej!...
— Dzisiaj nie mogę... nie śmiem. Jutro będę miał zaszczyt być u pani. Racz sama łaskawie naznaczyć mi godzinę, w której będę mógł to uczynić.
— Wszystko jedno... wiesz pan, że cały dzień jestem wolna...
— A zatem pomiędzy godziną drugą a trzecią jeżeli pani pozwoli.
— Czekam na pana.
Przy zamianie słów tych, schodzili bardzo wolno ze schodów budynku teatralnego. Pan de Hertzog wsadziwszy hrabinę do powozu, ucałował jej rękę, a w uniesieniu najwyższej swej galanterii, nawet drzwiczki zamknął za lokaja.
Jak długo widać było jeszcze latarnie, trzymał się prosto, po wojskowemu, w karnej postawie, z wydłużonemi w formie serduszka ustami i szapoklakiem pod pachą.
Skoro zaś powóz znikł na zakręcie ulicy, poprawił swoje dwa rude kosmyki, rozczochrane trochę chłodnym wiatrem północy, nakrył świecącą czaszkę, zapalił cygaro i podążył ku salonowi gry, mówiąc do siebie po cichu:
— Lola Montès nie była tak ładną, a Bawarya jest niemieckim krajem! Kto wie? Może od tego zacznie się moja fortuna, może w nagrodę za to pójdę wyżej!... wyżej!... wyżej!...
Nazajutrz, przed trzecią godziną, rządca wchodził do pokoju pani de Nancey z bukietem nieporównanej piękności.
Bukiet ten o nieprawdopodobnej średnicy, składał się z pąsowych i białych kamelii, tworzących półśrodkowe pasy z purpury i kości słoniowej, a wywierających cudowne wrażenie.
— Od kogo? — zapytała hrabina.
— Nic nie mówiono, odpowiedział rządca.
O godzinie trzeciej punkt, drzwi otworzono i oznajmiono:
— Pan baron de Hertzog.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.