<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.
Informacye.

Blanka nie pomyślała nawet o tem, by Wilhelma zaskarżyć w policyi Kolońskiej.
Pod wpływem niewypowiedzianego strachu, byłaby stokroć wołała uciekać na koniec świata, niż znaleźć się raz jeszcze w obecności tego nędznika, choćby okutego w kajdany i otoczonego strażą. Zdawało jej się, że na sam jego widok umarłaby ze strachu...
Odtąd jedną już tylko przewodnią myśl miała, opuścić jaknajprędzej Niemcy i powrócić do Francyi. Paryż tylko zapowiadał jej spokój i bezpieczeństwo...
Blanka spędziła resztę nocy skurczona pod osłoną wielkich drzew przytykających do drogi, czekając na powstanie dnia, by módz wejść do miasta.
Dostawszy się tam, kupiła ciemny kapelusz i wielki czarny woal bardzo gęsty, który zasłonił jej twarz całą, poczem udała się na dworzec kolei.
Nieposiadając ani pasportu, ani żadnych podobnych dokumentów, młoda kobieta mogła być aresztowaną na granicy. Wiedziała dobrze o tem; ale wiedziała również, że jadąc przez Belgję, niebezpieczeństwa tego uniknie.
Pociąg ruszał właśnie do Brukselii. Wsiadła nań, i nazajutrz przybyła do Paryża, odbywając przez drogę najrozmaitsze rozmyślania, które nie odznaczały się bynajmniej wesołością.
Zbrodnia Wilhelma zmieniła bowiem w okropny sposób położenie pani de Nancey.
W miejsce egzystencyi łatwej i swobodnej przez kilka miesięcy, wśród której mogła czekać jutra bez troski, a z niem szczęśliwszych okoliczności tak łatwo rodzących się na bruku paryzkim; znalazła się odrazu bez żadnego środka do życia!
Portmonetka jej, która na szczęście pozostała jej w kieszeni w chwili w której ratowała się ucieczką, zawierała w sobie tylko trzy tysiące kilkaset franków.
Nędzna ta suma niedaleko ją mogła zaprowadzić przy największej nawet oszczędności, zwłaszcza, że potrzebowała zaopatrzyć się w bieliznę i jakiekolwiek ubranie.
Otóż była perspektywa zostania bez grosza, a wtedy co robić?
Przyszłość tedy i ta przyszłość bardzo blizka nie zapowiadała się pani hrabinie w świetnych barwach.
Na wstępie zaraz do Paryża miłość jej własna, w bolesny sposób została zranioną, czego nie spodziewała się bynajmniej. Traktowano ją jako awanturnicę.
Powóz do którego wsiadła na północnej kolei zawiózł ją do dwóch pierwszorzędnych hotelów, gdzie zobaczywszy ładną kobietę bez papierów i bagażu, nie chciano jej przyjąć. Pani de Nancey zrozumiała zniewagę, jaka się kryła pod grzeczną tą odmową.
Woźnica stary frant w rodzaju Tomasza Vireloque Gavarniego, studyując obyczaje przez lat trzydzieści, z wysokości swego kozła, i nie mniej obeznany z tajemnicami życia paryzkiego, jak z brukiem Paryża, nachylił się w chwili gdy ta upokorzona i zawstydzona wsiadała na powrót do powozu i rzekł jej z djogenesowskim uśmiechem:
— Paniulku, to nic, ja panią zawiozę w takie miejsce gdzie się to niepowtórzy... Bywa lepiej to prawda... ale też bywa i gorzej... A zresztą co robić? trzeba brać co się trafi... Zawsze będzie pani miała czas obejrzeć się... No dobrze?
Blanka dała znak potakujący.
Woźnica zaciął konia i nie zatrzymał się aż na ulicy Rochechouart, blizko bulwaru zewnętrznego.
Fjakr stanął na przeciwko hotelu, a raczej domu umeblowanego dwudziestej klasy. Wszystkie prawie jego pokoje zamieszkane były przez młode osoby podejrzanej cnoty.
Właścicielka umeblowanego domu, typ w rodzaju pani Nourisson tak znakomicie odmalowanej przez Balzaka, prowadziła prócz tego na parterze profesyę modniarki.
Widząc zatrzymujący się powóz, opuściła wytłuszczony swój fotel, który zajmowała zwykle z ogromnym kotem na kolanach i zbliżyła się do drzwi.
— Pani Chaudet — zawołał woźnica — przywiozłem pani gościa... ta paniulka przybyła w tej chwili do Paryża północną koleją, bez pakunków i bez papierów...
Pani Chaudet przestąpiwszy chodnik, zbliżyła się do drzwiczek powozu.
— Bez pakunków i bez papierów — powtórzyła. — Da djabła!... Czy pani ma przynajmniej pieniądze?
— Mam... — odpowiedziała Blanka.
— I nic na sumieniu?... — zapytała znowu imość.
— Nie rozumiem, co pani chcesz przez to powiedzieć.
— Płaci się u mnie za dwa tygodnie z góry taki jest zwyczaj.
— Wszystko mi to jedno.
— A więc dobrze!... Możesz pani wysiąść...
Pani de Nancey zapłaciwszy dobrze woźnicy, weszła do domu.
— Życzysz sobie pani mieć pokój, czy gabinet? — zapytała pani Chaudet.
— Życzę sobie mieć to, co pani posiadasz najlepszego.
— Na pierwszem piętrze mam coś w wyższym guście... coś całkiem szykownego... Pójdź pani obejrzeć!
To coś w cenie sześćdziesięciu franków miesięcznie, był to dosyć duży pokój, z pstrym dywanem, z łóżkiem w rodzaju czółna, miał fotele kryte Utrechtem, okrągły stół z czerwoną serwetą, czerwone firanki z wełnianego adamaszku i dwa olejodruki podług Horacego Vernet, z których jeden wyobrażał „Mazepę,“ a drugi „Spowiedź rozbójnika włoskiego.“
Krótko mówiąc mały Louvre!
Pani de Nancey pytała sama siebie, jak będzie mogła mieszkać w podobnem miejscu choćby tylko dwa tygodnie; nie mając jednak wyboru, zatrzymała opisany przez nas pokój i wsunęła w rękę pani Chaudet trzydzieści franków.
Ta zaś zobaczywszy pełną portmonetkę nowej lokatorki, stała się natychmiast bardzo uprzejmą.
— Będziemy tu mieli o pani staranie... — rzekła przywołując na usta uroczysty uśmiech. — No, no, będziesz pani zadowoloną! Dasz cośkolwiek służącej za usługę... drobnostkę... co sama zechcesz... dziesięć franków miesięcznie... Na funcie świec pierwszego gatunku, policzę pani tylko pięć sous nad to, co bierze kupiec sprzedający hurtownie. Jeżeli pani zechcesz jeść u siebie, można posyłać do mleczarni na przeciwko, gdzie jest przedziwna kuchnia.
Właścicielka umeblowanego domu przybierając drugą rolę modniarki, rzekła z podwojonym uśmiechem.
— Ah! paniulku, szczęśliwie dalibóg trafiłaś! Jakby umyślnie... Nie mając pakunków, potrzebujesz wiele rzeczy... Trzeba kupić, w Paryżu zaś drogo niesłychanie... Ja zaś tu obecna, prowadzę handel przedmiotami, których pani potrzebujesz! Magazyn mój na parterze, zaopatrzonym jest w towary wyborowe i nowe prawie... Mam bieliznę, spódnice, koronki, suknie kaszmirowe i jedwabne... znakomita sposobność, niechaj pani korzysta! Gdy zechcesz wybierać, proszę tylko szepnąć słówko... cały magazyn mój będzie na pani usługi... za gotówkę, ma się rozumieć!...
— Zobaczymy później — odpowiedziała Blanka, której instynkta arystokratyczne oburzały się na samą myśl noszenia używanej bielizny i odzienia.
— Kiedy tylko pani zechce... Tymczasem może podać jej cośkolwiek?... filiżankę białej kawy z bułeczką?
Pani de Nancey, zezwoliła.
— Za pięć minut będzie...
Hrabina z obrzydzeniem przystąpiła do tego skromnego posiłku pochodzącego z mleczarni, tak zachwalonej przez panią Chaudet. Poprawiła cokolwiek nieład w swem ubraniu, które noc spędzona w polu pod Kolonją i podróż koleją żelazną, sfatygowały haniebnie, poczem wyszła, wsiadła do pierwszego lepszego fiakra i kazała zawieść się na ulicę Bulońską.
Serce zabiło jej cokolwiek, gdy powóz stanął przed bramą pałacu, w którym kiedyś panowała. Czego też dowie się tam? Czy hrabia żyje, czy umarł i czy tym sposobem jako prawa małżonka, będzie mogła dopominać się o jakąś cząstkę spadku po mężu?
Blanka wysiadła, zadzwoniła, weszła w podwórze i skierowała się ku loży odźwiernego.
Tam znalazła obce sobie zupełnie figury. Mały powozik w ładnego konia zaprzężony stał przed werendą. Woźnica nie miał na sobie liberyi Pawła.
— Czego pani sobie życzy? — zapytał odźwierny wychodząc na próg swego mieszkania, odznaczający się wspaniałością innego rodzaju, niż szykowny — pokój mamy Chaudet.
— Chciałabym wiedzieć, do kogo należy obecnie ten pałac — odrzekła Blanka.
— Do bogatego Anglika, szanownego sir Edwarda Cleveland...
Blanka zadrżała usłyszawszy to nazwisko. Byłżeż to ten sam młody Cleveland, przyjaciel Gregorego, którego przyjmowała w swoim domu, któremu przypięła kwiatek na żądanie wołocha w teatrze podczas pierwszego przedstawienia „Kur Kochinchińskich?“
— Czy pałac ten dawno sprzedany sir Edwardowi Cleveland? — pytała dalej.
— Nie ma jeszcze dwóch lat.
— Zapewne przez spadkobierców hrabiego de Nancey?...
— Nie, przez samego pana hrabiego de Nancey...
— Ah! — zawołała Blanka, nie zdolna zapanować nad wzruszeniem. — Więc nie umarł!...
— Wtedy kiedy dom sprzedawał, był żywy... — odrzekł odźwierny z uśmiechem, który miał znaczyć: Ta pani jest trochę głupia.
— Mój panie — przerwała hrabina — czy nie mógłbyś mi dać dokładnego adresu hrabiego de Nancey?
— Nie znam go bynajmniej...
— Pański chlebodawca będzie zapewne wiedział, zechciej pan posłać kogo zapytać się, a wielką wyświadczysz mi grzeczność.
Blanka powiedziała to, wsuwając delikatnie ludwika w rękę odźwiernego. Ten ostatni nie mogąc oprzeć się tak przekonywającej wymowie, skłonił się i poszedł ku pałacowi, zkąd po upływie kilku minut powrócił, mówiąc:
— Kamerdyner poszedł zapytać się sir Edwarda Cleveland... ten jednak nie wie zupełnie gdzie mieszka hrabia de Nancey... Wie tylko, że jest w Paryżu, bo spotkał go przed paru dniami... Zresztą, oto i pan wsiada do powozu, jeżeli pani życzy sobie z nim pomówić...
— Nie, nie — odparła żywo hrabina — nie ma potrzeby.
Spuściła lepiej woalkę i spojrzała w stronę werendy. Nowym właścicielem pałacu, był istotnie dobrze jej znany Cleveland. Towarzyszył on młodej osobie wysokiego wzrostu, o złotawych włosach, ubranej z najwyższą elegancyą, która wsiadła obok niego po prawej stronie w powozie.
— Ta dama... — szepnęła Blanka zdziwiona.
— Pani ją poznaje — rzekł odźwierny przymrużając złośliwie oczyma, skoro powóz wytoczył się z podwórza. — Nic dziwnego, przed zaślubieniem mego pana, była ona artystką i to głośną.
— Przed zaślubieniem? — powtórzyła hrabina w najwyższem zdumieniu. — Więc ta osoba jest dzisiaj panią Cleveland?
— Najprawdziwszą w świecie... tak, pani.
Odźwierny mówił prawdę. Młody Anglik, stawszy się bajecznie bogatym po śmierci jakiegoś krewnego, złożył imię i majątek u stóp ubóstwianej Kloryndy, „byłej królowej Corrikodêty,“ z teatru „Caprices-Parisiens.“
Klorynda rozumie się, przyjęła jedno i drugie, użytkując obojga w sposób najweselszy.
Pani de Nancey opuściła pałac przy ulicy Bulońskiej, nie dowiedziawszy się nic więcej nad to.
— Żyje! — rzekła do siebie wsiadając do fiakra. — Teraz chodzi tylko o to, by go wyszukać!... a ja go znajdę!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.