Kopalnie Króla Salomona/XX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Kopalnie Króla Salomona |
Wydawca | W. Smulski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | W. Smulski |
Miejsce wyd. | Chicago |
Tłumacz | Paulina Sieroszewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trochę wyprzedzając innych szedłem sobie spokojnie brzegiem strumienia, który, wypływając z oazy, niknął w piaskach pustyni, kiedy nagle o dwadzieścia kroków przed nami w prześlicznem położeniu, pod cieniem drzewa figowego zobaczyłem maleńką chatkę, zbudowaną na sposób kafryjski z trawy i wiciny, ale zamkniętą drzwiami. Zatrzymałem się i przetarłem oczy.
— Cóż u licha ta chata może tu robić — powiedziałem sobie. Ale zaledwiem to powiedział, otworzyły się drzwi i kulejąc wyszedł z nich człowiek biały, odziany skórami i mający długą czarną brodę. Chyba mi się w oczach troi, pomyślałem. Żaden myśliwy nie zapędziłby się tak daleko, a cóż dopiero osiadł. Patrzyłem wiec osłupiały, a w tem nadszedł sir Henryk z Goodem.
— Patrzcie no — zawołałem — czy to jest człowiek biały, czy też ja zwaryowałem.
Spojrzeli, a człowiek kulawy z czarną brodą zobaczywszy ich, z okrzykiem zaczął biedz ku nam, lecz zanim przybiegł padł zemdlony.
Jednym skokiem sir Henryk był przy nim.
— Boże wszechmocny! — zawołał — to brat mój Jerzy.
Na ten głos wyszedł z chaty drugi człowiek, także skórami odziany i ze strzelbą w ręku biegł ku nam.
Zobaczywszy mię wydał okrzyk.
— Makumazahu — wołał — poznajesz mię Baas? Ja jestem strzelec Jim. Zgubiłem kartkę, którą mi kazałeś oddać panu, i przesiedzieliśmy tu blizko dwa lata.
Biedny chłopak rzucił się do nóg i tarzał się pijany radością.
— Ty łotrze niedbały — rzekłem — zasłużyłeś, żeby cię dobrze obito.
Tymczasem człowiek z czarną brodą odzyskał przytomność i podniósł się. Sir Henryk porwał go za ręce i wpatrywał się weń długo nie mówiąc słowa.
— Myślałem, żeś już umarł — rzekł nareszcie. — Chodziłem szukać cię za górami Salomona, a znajduję cię tu jak starego Asroegala (sęp) w pustyni.
— I ja dwa lata temu myślałem pójść tam — odpowiedział Jerzy niepewnym głosem człowieka, który nawykł do milczenia — ale kiedym tu przyszedł, kamień upadł mi na nogę i strzaskał Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/311 ją tak, że nie mogłem ani iść naprzód, ani się cofnąć.
— Jak się pan ma, panie Neville? — zapytałem podchodząc — czy pan mię pamięta?
— Jakto? — odrzekł — pan tu, panie Quatermain i Good także? W głowie mi się kreci, taka to niespodzianka, szczególniej dla tego kto stracił już wszelką nadzieję takiego szczęścia.
Tego wieczoru, przy ogniu obozowym, Jerzy Curtis opowiedział nam swoją historyę, do pewnego stopnia tak prawie bogatą w niespodzianki jak nasza. Dwa lata temu blizko wyruszył z kraaliu Sitandy w kierunku gór Salomona. Co zaś do kartki, którą mu przez Jima posłałem, dowiadywał się o niej dziś dopiero. Idąc za wskazówkami krajowców, obrał drogę nie na Piersi królowej Saby, ale przez drabiniasty stok wzgórza, po którym właśnie wprowadzono nas w pustynię. W drodze oba z Jimem ucierpieli wiele, ale w końcu dotarli do oazy, gdzie spotkał po ten straszny wypadek. Stało się to w pierwszym dniu ich pobytu na oazie. Jerzy siedział sobie nad strumieniem, a Jim ponad jego głową wydobywał miód z gniazda bezżądłych pszczół napotykanych w pustyni. W trakcie tej roboty obluzował się ogromny kawał granitu, który stoczył się na dół i strzaskał prawą nogę Jerzego Curtisa. Od tego czasu okulał i nie mógł prawie chodzić, skutkiem czego wolał umierać na oazie, niż ginąć w pustyni. Pożywienia nie zabrakło im dotąd, bo mając strzelby i spory zapas naboi korzystali z tego, że oaza nocą nawiedzana była licznie przez rozmaitego rodzaju zwierzynę, przychodzącą pić do strumienia i zaopatrywali obficie w mięso swą spiżarnię.
— Żyliśmy tu więc przez dwa lata — mówił — jak Robinson ze swoim Piętaszkiem, łudząc się nadzieją, że kto z krajowców przyjdzie nas wybawić, ale zawsze napróżno. Wczoraj jeszcze umówiliśmy się z Jimem, miał on wrócić do kraalu Sitandy, ażeby zawezwać pomocy. Jutro właśnie miał wybrać się w drogę, ale ja niewielką żywiłem nadzieję obaczenia go z powrotem. Trzebaż było żebyś ty właśnie, o którym myślałem, iż żyjąc wygodnie w Anglii dawno o mnie zapomniałeś, żebyś ty zjawił się tu niespodzianie i przyniósł pomoc nieoczekiwaną.
Sir Henryk opowiedział także bratu główne szczegóły naszych przygód.
— Dalipan — zawołał, kiedy obejrzał niektóre z moich dyamentów — przynajmniej oprócz mnie znaleźliście coś w nagrodę za wasze trudy.
Sir Henryk roześmiał się i rzekł:
— Tylko Good i Quatermain, bo według naszego układu, łupami wyprawy oni dwaj dzielić się mieli.
Uwaga ta dała mi do myślenia, więc porozumiawszy się z Goodem oświadczyłem, iż życzeniem naszem było, ażeby sir Henryk wziął trzecią część działu, albo ustąpił ją swemu bratu, który w tej wyprawie więcej niż my ucierpiał. Po długich naleganiach zgodził się wreszcie na naszą propozycyę, przeznaczając swój dział dla brata, którego strzaskana noga była jedynym rezultatem wyprawy po skarby Salomona.