<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ XIX.
Pożegnanie.

W dziesięć dni po owym pamiętnym ranku znajdowaliśmy się w Loo, zapomniawszy prawie o strasznej naszej przygodzie. Czterdzieści ośm godzin odpoczynku wróciło nam siły. Zeszliśmy do jamy, by odszukać dziurę, którą wydostaliśmy się na świat. Naturalnie poszukiwania nasze okazały się bezskutecznemi. Naprzód spadł deszcz i zatarł nasze ślady, a potem na bokach jamy znaleźliśmy tyle nor, wydrążonych przez mrówkojady i inne stworzenia, że trudno było odszukać tej, której winniśmy byli nasze ocalenie. W wilią naszego powrotu do Loo, odwiedziliśmy stalaktytowaną pieczarę i pociągnięci dziwnem uczuciem zajrzeliśmy do Przybytku Śmierci. Tam, przesunąwszy się pod włócznią Białej Śmierci, stanęliśmy pod kamienną ścianą, która niedawno stanowiła dla nas zaporę od świata, a teraz odgradzała od niego skarb drogocenny. Pod nią grób znalazła stara tajemnicza wiedźma i pięknej Falaty śmiertelne szczątki spoczęły za nią. Próżnośmy szukali śladu istnienia drzwi i próbowali zbadać tajemnicę otwierania ich. Cudowny to musiał być mechanizm, ogromem swojej siły i niewidocznością dobrze charakteryzujący epokę swego powstania.
Zniechęceni zaniechaliśmy wreszcie poszukiwań; chociaż, gdyby cała ta masa skały nagle się była przed nami podniosła, nie wiem czybyśmy byli zdobyli się na odwagę przekroczenia ciała Gagooli i powtórnego wejścia do skarbca nawet za cenę nieograniczonej ilości dyamentów. Może w przyszłości znajdzie się jaki szczęśliwy poszukiwacz, któremu sezam otworzy głębie tajemnic swoich, my jednak musieliśmy odejść od niego z niczem, wzdychający i zawiedzeni.
Nazajutrz powróciliśmy do Loo.
Czytelnik przypomina sobie zapewne, że wychodząc ze skarbca byłem na tyle przezorny, iż napełniłem sobie kamieniami wszystkie kieszenie. Podczas naszej wspaniałej i szybkiej wędrówki z wierzchołka na dno jamy utraciłem wiele z nich, szczególniej największych, które na sam wierzch włożyłem. Pomimo to pozostało mi jeszcze bardzo dużo; dosyć, ażeby z nas trzech zrobić, jeżeli nie milionerów, to w każdym razie bardzo zamożnych posiadaczy trzech najpiękniejszych w Europie zbiorów klejnotów. Nie staliśmy tak źle znowu.
Przybywszy do Loo zostaliśmy przyjęci bardzo serdecznie przez Ignosiego, któregośmy zastali pilnie zajętego umacnianiem swojej władzy i rekonstytuowaniem pułków najbardziej przerzedzonych w czasie walki z Twalą.
Naszego opowiadania wysłuchał z wielkiem zajęciem, ale kiedyśmy mu opisali straszny koniec Gagooli, zamyślił się.
— Chodźno tu — zawołał wzywając bardzo starego Sudana (radca) siedzącego razem z innymi w kole otaczającem króla. Starzec podniósł się, przybliżył, oddał królowi ukłon i usiadł.
— Stary jesteś? — zapytał go Ignosi.
— Tak, mój królu.
— Powiedz mi, czy kiedy byłeś mały, znałeś już wtedy starą czarownicę Gagoolę?
— Tak, mój królu.
— Jakże wyglądała wtedy? czy była młoda jak ty?
— Nie, mój królu. Wyglądała tak samo jak dziś; była starą, zeschłą, bardzo brzydką i pełną złości.
— Już jej niema; umarła.
— Tak królu! a więc przekleństwo zdjęte jest z tej ziemi.
— Oddal się!
— Widzicie sami, moi bracia — rzekł Ignosi — jaka to szczególna była kobieta. Co do mnie rad jestem, że już nie żyje. Jak was chciała zamęczyć, tak byłaby może znalazła sposób zamordowania mnie i osadzenia na mojem miejscu jakiego drugiego Twali, którego umiłowałoby jej serce. Ale opowiadajcie dalej waszą historyę.
Skończywszy dzieje naszych przygód zwróciłem się do Ignosiego, stosownie do tego, jakeśmy to między sobą ułożyli i zagadnąłem go w sprawie naszego wyjścia z ziemi Kukuanasów.
— Czas nam już Ignosi — mówiłem — pożegnać się z tobą i wrócić do naszej własnej ojczyzny. Przyszedłeś tu z nami jako nasz sługa, a teraz zostawiamy cię tu królem potężnym. Ale pamiętaj, jeżeli uczucie wdzięczności nie jest obce sercu twemu, żeś nam przyrzekł rządzić sprawiedliwie, szanować prawo i nie skazywać na śmierć ludzi niewinnych. Daj nam jutro eskortę, któraby nas przeprowadziła przez góry, i pozwól opuścić ten kraj.
Ignosi zakrył sobie twarz rękami.
— O! jakże zraniliście serce moje — zawołał — słowami swemi rozdarliście je na dwoje. Cóżem ja wam uczynił Inkubo, Makumazahu i Bougwanie, że chcecie mię opuścić. Wy, którzyście stali przy mnie w dzień walki i niebezpieczeństwa, chcecie mię opuścić w chwili zwycięztwa i pokoju. Czegóż wam brakuje? Własnej siedziby? Wybierajcie, jak okiem tylko zasięgniecie wszystko wasze. Nauczycie nas, jak ludzie biali stawiają domy. Bydła może? Każdy człowiek żonaty przyprowadzi wam wołu albo krowę. Zwierzyny? Czyż w moich lasach brakuje słoni, albo koni rzecznych w trzcinie? Wzdychacie za wojną? Moje pułki pójdą na pierwsze wasze skinienie. Co tylko posiadam, dam wam a nie odchodźcie.
— Nie, Ignosi, — odpowiedziałem — nie pragniemy, ani nie potrzebujemy niczego, chcemy tylko wrócić do domu.
— Widzę ja teraz — odrzekł z goryczą i płomieniem w oku — że wy, biali ludzie, kochacie więcej błyszczące kamienie niż mnie, waszego przyjaciela. Macie już ich dosyć, nie dostaniecie więcej, wracać więc chcecie do Natalu i płynąć na drugą stronę wielkiej, czarnej, ruszającej się wody, ażeby sprzedać je i stać się bogatymi, jak to jest najgorętszem życzeniem każdego białego człowieka. Przekleństwo niechaj spada na te kamienie i na głowy tych, którzy uganiają się za niemi! a śmierć dotknie każdego, kto postanie nogą w Przybytku Śmierci. Powiedziałem, a teraz możecie już odejść biali mężowie!
— Ignosi — rzekłem, kładąc rękę na jego ramieniu — powiedz nam, czy, kiedy tułałeś się w Zululandzie i pośród białych mieszkańców Natalu, serce twoje nie tęskniło za ojczyzną, o której opowiadała ci matka, za ziemią, w której ujrzałeś światło dzienne, gdzie igrałeś, będąc dziecięciem?
— Tak właśnie, jako mówisz Makumazahu.
— A więc jako twoje, tak i nasze serca tęsknią do ojczyzny, do rodzinnego miejsca.
Nastąpiła chwila milczenia. Ignosi odezwał się pierwszy, ale już innym przemówił głosem:
— Słowa twoje Makumazahu i dziś jak zawsze pełne są mądrości i prawdy. Co żyje w powietrzu, nie lubi czołgać się po ziemi, tak i biały człowiek na równi z czarnym żyć nie może. Musicie więc odejść i serce moje boleścią napełnić. Jako umarli staniecie się dla mnie, ztamtąd dokąd pójdziecie, nie przyjdą do mnie żadne o was wieści. Ale słuchajcie i powtórzcie słowa moje wszystkim białym ludziom. Nigdy noga białego człowieka nie postanie w tym kraju, chociażby zdołał przedostać się przez góry. Nie puszczę tu waszych handlarzy ze strzelbami i wódką. Moi ludzie będą walczyć włóczniami i pić wodę jako ich przodkowie. Nie przyjmę gadających modlitwy, którzy w sercach męzkich budzą obawę śmierci, podburzają lud przeciwko królowi i torują drogi swoim następcom. Białego męża, któryby tu przyszedł, odeślę z powrotem, jeżeliby stu przyszło, wypędzę ich, a przeciw wojsku waszemu wystawię wszystkie pułki moje i będę walczył zażarcie i niedam się zmódz. Niech ich nie nęcą błyszczące kamienie. Gdyby tu przyjść po nie chcieli, każę żołnierzom moim zasypać jamę, zwalić białe w jaskiniach kolumny, kamieniami je zarzucić, ażeby nikt nie miał do nich dostępu i nie mógł odszukać do nich drogi Ale dla was trzech Inkubo, Makumazahu i Bougwanie droga ta stoi zawsze otworem, bo drożsi mi jesteście nad wszystko co żyje.
Chcecie iść, więc stryj mój Infadoos i moja Suduna otoczą was kołem i poprowadzą, a nad bezpieczeństwem waszem cały pułk czuwać będzie. Mówią mi, że jest jeszcze inna droga przez góry, tamtędy więc powiodą was. A teraz bywajcie zdrowi bracia moi, niech oczy moje nie widzą was już więcej, bo serce moje tego znieść nie może. W ziemi mojej od gór do gór stanowię dziś prawo, że imiona wasze Inkuba, Makumazahu i Bougwan stają się jako cienie zmarłych królów, a kto je wymówi, umrzeć musi[1], aby pamięć o was nie wygasła w tym kraju.
Idźcie więc, zanim oczy moje płakać zaczną łzami niewiasty. A kiedy przywołacie wspomnienia z ubiegłych dni waszego żywota, albo kiedy w starości siądziecie grzać się przy ognisku, przypomnij sobie Makumazahu, jako w dniu owej wielkiej bitwy, którą uplanowały mądre twoje słowa, staliśmy ramię do ramienia, jako ty Bougwanie byłeś ostrzem tego rogu, który rozbił szyki Twali, a ty Inkubo w pośrodku Szarych postrach siałeś między nieprzyjaciół, kładąc przed sobą ich szeregi jako kosiarz zboze. Bywajcie zdrowi! Bywajcie zdrowi przyjaciele moi.“
Powstał, przez chwilę popatrzył na nas z uczuciem i zarzuciwszy na twarz brzeg swego karossa oddalił się w milczeniu.
Następnego dnia o świcie opuściliśmy Loo w towarzystwie starego naszego przyjaciela Infadoosa, głęboko zasmuconego naszym odjazdem, pod eskortą całego pułku Bawołów. Pomimo wczesnej godziny na głównej alei miasta gęstym szpalerem zgromadziła się ludność, żegnając nas idących na czele pułku. Kobiety błogosławiły nas za wyswobodzenie kraju z pod tyranii Twali i rzucały kwiaty przed nami. Czuliśmy się głęboko wzruszeni. Szczęściem stał się wypadek, który rozśmieszył nas trochę.
Zbliżaliśmy się do bram miasta, kiedy jakaś ładna dziewczyna wybiegła z tłumu i podając Goodowi wiązankę lilij oświadczyła, że chciałaby go prosić o jedną łaskę.
— Mów dziewczę — odrzekł kapitan.
— Niech mój pan pokaże słudze swojej piękne swoje białe nogi, żeby mogła spojrzeć na nie, zapamiętać je na całe życie i dzieciom swoim opowiadać o nich. Sługa jego przyszła tu o cztery dni drogi, ażeby mogła je oglądać, bo sława ich szeroko rozeszła się po całym kraju.
— Niech mię powieszą, jeżeli to zrobię! — wykrzyknął Good.
— Ależ mój drogi — odezwał się sir Henryk — nie możesz przecie odmówić damie.
— Nie chcę — upierał się Good. — to nie przyzwoicie.
Musiał jednak, w końcu założyć spodnie po kolana i w tym stroju wyjść z miasta, wpośród ogółnych objawów uwielbienia.
Infadoos powiedział nam w drodze, że na północ od gościńca Salomona prowadziło inne; przejście przez góry. Dwa lata temu partya kukuanańskich myśliwych, wdarłszy się na wierzchołek wcale dostępnego szczytu, dzielącego kraj ich od pustyni, zapędziła się w głąb tej ostatniej za strusiem, którego piórami ubierają głowy wojownicy. Zapał myśliwski zagnał ich daleko od gór i pragnienie zaczęło im już bardzo dokuczać. Ale w oddaleniu widzieli cienie drzew na widnokręgu; wrócili się więc w tym kierunku i odkryli dużą i żyzną oazę, na kilka mil rozległą i obficie nawodnioną. Radził więc i nam, abyśmy się skierowali na oazę, na co przystaliśmy chętnie, tembardziej, że kilku z obecnych myśliwców ofiarowało się nam towarzyszyć.
Idąc wolno, w nocy na czwarty dzień naszej wędrówki stanęliśmy na szczycie wzgórza, dzielącego kraj Kukuanasów od pustyni, ścielącej się u stóp naszych morzem piasczystem i położonego o jakie dwadzieścia mil na północ od Piersi królowej Saby. O świcie zatrzymaliśmy się nad brzegiem spadzistości, po której mieliśmy zejść w pustynię, leżącą o dwa tysiące stóp poniżej.
Tu pożegnaliśmy się z przyjacielem naszym Infadoosem, który płacząc prawie z żalu, życzył nam uroczyście wszystkiego dobrego.
— Nigdy już, nigdy — mówił — stare moje oczy podobnych wam ludzi nie zobaczą, Takiego dzielnego wojownika jak Inkuba, nie spotkam chyba więcej na świecie.
Przykro nam było istotnie rozstawać się z nim, a Good tak był wzruszony, że dał mu swój monokl na pamiątkę. Uszczęśliwiony tym podarkiem Infadoos, po wielu bezskutecznych usiłowaniach zdłał nareszcie wcisnąć sobie szkiełko w oko. Trudno, sobie wyobrazić, jak śmiesznie wyglądał okryty lamparcią skórą, przybrany w strusie pióra i z monoklem w oku.
Zbadawszy podróżne zapasy naszych przewodników i pożegnani grzmiącym okrzykiem przez Bawołów ścisnęliśmy dłonie starego wojownika i spuścili się w dół. Zejście było przykre, ale pomimo to jeszcze tego wieczora, nie doznawszy żadnego przypadku, znaleźliśmy się u stóp wzgórza.
— Wiecie co — odezwał się sir Henryk, kiedy, zasiadłszy przy ognisku wpatrywaliśmy się w ciemne szczyty, wznoszące się ponad naszemi głowami — bywają na świecie gorsze miejsca niż Kukuania, a ja przyznam się, miewałem przykrzejsze w życiu chwile, niż te ostatnie dwa miesiące. A wy?
— Ja prawie żałuję, żem tam nie został — wyrzekł Good.
Co do mnie pomyślałem sobie, że wszystko jest dobrem, co się kończy dobrze. W życiu mojem, pełnem przejść rozmaitego rodzaju, żadne z ostatniemi nie może iść w porównanie. Wspomnienie owej strasznej bitwy jeszcze dziś przejmuje mię dreszczem, a skarbiec!...
Następnego poranku wyruszyliśmy w głąb pustyni, zabierając z sobą spory zapas wody i pięciu przewodników. Noc przepędziliśmy na równinie, a rano poszliśmy dalej.
Na trzeci dzień w południe ujrzeliśmy w oddaleniu drzewa oazy, o której wspominali przewodnicy, a na godzinę przed zachodem słońca przechadzaliśmy się po murawie i słuchali szmeru wody.






  1. Ten dziwny sposób oddawania czci upowszechniony jest w całej niemal Afryce. Jeżeli imię takie ma jakieś znaczenie, można je wspomnieć tylko przez określenie. Mówiąc o niem przechodzi w ten sposób z pokolenia na pokolenie, aż nowy wyraz wyruguje stary.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.