<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ XVIII.
Tracimy nadzieje.

Trudno mi opisać okropności następnej nocy. Złagodził je trochę sen, który nawet w tak strasznych okolicznościach, jako niezmienne prawo natury, przychodzi w zapomnienie pogrążyć dusze ludzkie. Na krótko przynajmniej jak dla mnie. Oprócz świadomości nieodwołalnie grożącej nam zguby przygniatała nas niczem niezmącona cisza naszego więzienia. Niejednemu cisza nocy bezsennych wydać się może uciążliwą, ale nikt wyobrazić sobie nawet nie jest w stanie, jak straszną, jak dotykalną jest doskonała cisza grobu. Na powierzchni ziemi zawsze panuje ruch jakiś, odzywają się dźwięki choćby najsłabsze, łagodzące grozę absolutnego milczenia. Tu nie było żadnych. Byliśmy zamknięci we wnętrzu ogromnego, śniegiem pokrytego wzgórza. Tysiące stóp ponad nami płynęło powietrze, ale szelest jego nie dochodził nas wcale. Nawet od strasznego Przybytku śmierci oddzieleni długim korytarzem i na pięć stóp grubą ścianą skalną. Gdyby wszystkie działa artyleryi całego świata, wszystkie gromy niebios odezwały się w tej chwili — nie usłyszelibyśmy ich. Odcięci byliśmy od wszystkich dźwięków tej ziemi; byliśmy już jakoby umarli.
I o ironio! Tu oto naokoło nas leżało dosyć skarbów drogocennych, ażeby zapłacić dług państwa albo zbudować flotę z samych pancerników, a my oddalibyśmy je z radością za cień nadziei wybawienia. Wkrótce będziemy pragnęli zamienić je za odrobinę żywności, za trochę wody, a nawet za możność szybkiego ukończenia naszych męczarni.
Tak nam noc przeszła.
— Good — odezwał się nareszcie sir Henryk, a dziwnie głos jego brzmiał w tej ciszy — ile jeszcze zapałek masz w pudełku?
— Ośm.
— Zapal jednę, abyśmy mogli zobaczyć, która godzina.
Kapitan skrzesał ognia, i w tej grobowej ciemności niewielki płomień zapałki oślepił nas prawie. Wskazówka stała na godzinie piątej. Na śniegu ponad naszemi głowami zapalały się blaski dnia wschodzącego, wiatr wyganiał z dolin mgły nocy.
— Zjedzmy lepiej co, żeby z sił nie opaść — rzekłem.
— Na co się zda jedzenie? — odparł Good — im prędzej pomrzemy, tem lepiej.
— Póki życia, póty nadziei — odezwał się sir Henryk.
Przekąsiliśmy więc i napili się trochę wody. Potem upłynęła znowu chwilka czasu. Tymczasem ktoś zaproponował, ażeby usiąść pode drzwiami i wołaniem próbować obudzić echa. Więc Good, który jako marynarz miał dobrze wyrobiony głos, macając dostał się na drugi koniec korytarza i zaczął krzyczeć jak opętaniec. Nigdy w życiu nie słyszałem takich wrzasków, jednakowoż po drugiej stronie naszego więzienia nie większe zapewne robiły one wrażenie, jak brzęczenie komara.
Po pewnym czasie umilkł i powrócił bardzo spragniony. Zaprzestaliśmy więc krzyczeć, bo nas to zawiele wody kosztowało.
Siedzieliśmy więc oparci o nasze skrzynie z dyamentami i pogrążeni w zupełnej bezczynności. Rozpacz zalewała nam dusze. Oparłem głowę o szerokie plecy sir Henryka i wybuchnąłem płaczem, a po drugiej jego stronie słyszałem Gooda połykającego łzy i wyrzucającego przekleństwa ochrypłym głosem.
Ile tam było męztwa i dobroci w szlachetnej duszy sir Henryka. Jak niańka dwoje wystraszonych dzieci, tak on nas pieścił i pocieszał, zapominając o własnej rozpaczy starał się uspokoić nasze rozdrażnione nerwy opowiadaniem o różnych ludziach, którzy, w podobnych znajdując się okolicznościach, cudem prawie zdołali się z nich wydostać. A kiedy to nie pomogło, przypomniał nam, że był to przecież, wprawdzie cokolwiek przyspieszony, ale nieunikniony koniec nas wszystkich, że śmierć taka nie była bolesną (co nie jest prawdą), że wreszcie powinniśmy zdać się na łaskę Wszechmocnego, który nigdy człowieka nie opuści.
Śliczna to była dusza, spokojna a tak silna.
Tak przeszedł nam dzień cały, a kiedy zapaliliśmy zapałkę, na zegarku była już godzina siódma.
Znowu pokrzepiliśmy nasze siły trochą jadła i napoju.
— Jakim się to dzieje sposobem? — zapytałem nagle — że powietrze jest tu świeże? gęste i ciężkie, to prawda, ale zupełnie świeże.
— Wielki Boże! — krzyknął Good, zrywając się, nie pomyślałem o tem. Przez kamienne drzwi dostawać się tu nie może, bo przystają do ściany zupełnie szczelnie, musi więc płynąć inną drogą. Gdyby tu nie było dopływu powietrza, podusilibyśmy się już oddawna. Chodźmy poszukać.
Zdumiewająca rzecz, jaką zmianę spowodowała w nas ta słaba nadzieja ocalenia. W jednej chwili znaleźliśmy się wszyscy trzej na kolanach, szukając otworu, przez który płynęło powietrze.
Godzinę przeszło już trwały nasze poszukiwania, aż zmęczeni i potłuczeni siedliśmy z rozpaczą w duszy. Good wszakże nie ustawał w swej czynności, dowodząc prawie wesoło, że wolał to, niż siedzieć bezczynnie.
— Chodźcie tu — zawołał po chwili z dziwnem brzmieniem w głosie.
Nie potrzeba mówić, żeśmy prędko posłuchali wezwania.
— Przyłóż tu rękę Quatermainie, gdzie ja trzymam swoją i powiedz czy co czujesz?
— Zdaje mi się, że czuję powietrze.
— A teraz słuchajcie! — Podniósł się i uderzył silnie w to miejce.
Iskra nadziei przebiegła nasze serca. Uderzenie dźwięczało jak w próżni.
Drżącemi rękami skrzesałem zapałkę, których pozostało mi już tylko trzy. Przy świetle płomienia ujrzeliśmy się w kącie izby, którego w czasie pierwszego naszego poszukiwania nie zbadaliśmy wcale. W kamiennej podłodze był ślad połączenia i — o Boże! osadzony w płycie tkwił pierścień kamienny. Nie wyrzekliśmy ani słowa, tak byliśmy wzruszeni, a serca biły nam młotem w piersiach.
Good miał przy sobie nóż z haczykiem, jakiego się zwykle używa do wyskrobywania kamieni z końskiego kopyta i zaczął nim podważać pierścień, ale powoli, ostrożnie, obawiając się złamać haczyk. Pierścień zaczął się poruszać; żelazny byłby wrósł silniei, leżąc przez tyle wieków; nareszcie podniósł się i stanął. Kapitan zaczął go ciągnąć obu rękami, ale kamień ani drgnął.
— Daj mnie! — zawołałem, bo dwóch w tem miejscu ciągnąć nie mogło z powodu kątowego położenia kamienia. Ale i w moich rękach pozostał niewzruszony.
Po mnie próbował sir Henryk, ale także bezskutecznie.
Wiec Good haczykiem swoim zaczął znowu wyskrobywać szparę, przez którą czuliśmy wchodzący prąd powietrza.
— Teraz ty, Curtis przyłóż ręki, a nie żałuj siły — rzekł. — Ty starczysz za dwóch. Czekaj! — Zdjął z szyi grubą chustkę jedwabną i założył ją w pierścień. — Quatermain obejmie ciebie wpół i na moją komendę pociągniecie razem z całych sił Teraz!
Pociągnęliśmy wszyscy trzej z całą siłą, jaka nam w duszy pozostała.
— Rusza się! podnosi! — ledwie dysząc wymówił sir Henryk, muskuły trzeszczały mu od wysiłku. Nagle zachwiał się, fala świeżego powietrza uderzyła nas w twarze i padliśmy na ziemię, ciągnąc za sobą wielki ruchomy kamień.
— Skrzesz zapałkę Quatermainie — zawołał sir Henryk, jak tylko podnieśliśmy się z ziemi — ale ostrożnie.
Zapaliłem zapałkę i — o Boże, niechaj Ci będą dzięki! — oczom naszym ukazał się pierwszy stopień kamiennych schodów.
— Cóż teraz zrobimy? — zapytał Good.
— Naturalnie zejdziemy po tych schodach zdając się na łaskę Opatrzności.
— Czekajcie — zawołał sir Henryk — zabierzmy tę resztę mięsa i wody, bo możemy ich potrzebować.
Powróciłem do skrzyń, przy których zostawiliśmy koszyk, kiedy nagle przyszło mi na myśl, że przecież należało zająć się trochę dyamentami, o których od dwudziestu czterech godzin żaden z nas nie pomyślał nawet; w razie gdyby nam się udało wydobyć z tej dziury, mielibyśmy powrócić z próżnemi rękoma. Wetknąłem więc rękę do pierwszej skrzyni i zacząłem wypełniać kieszenie dyamentami, na wierzch kładąc największe. — Słuchajcie — zawołałem — a nie weźmiecie trochę dyamentów. Ja już mam pełne kieszenie.
— Co mi tam dyamenty — odparł sir Henryk — bodajbym ich więcej w życiu nie widział.
— Chodźże — wołał Good niecierpliwiąc się.
Sir Henryk stał już na pierwszym stopniu kamiennych schodów.
— Czekajcie, ja idę pierwszy! — zawołał.
— Ale uważaj, gdzie stawiasz nogę, bo może tam być pod spodem przepaść — ostrzegałem.
— Prawdopodobnie będzie druga taka izba — odpowiedział schodząc i licząc stopnie.
Kiedy naliczył piętnaście, zatrzymał się.
— Jesteśmy na samem dnie jakiegoś korytarza — zawołał. — Schodźcie teraz.
Poszedł Good, a ja za nim. Na ostatnim stopniu skrzesaliśmy jednę z pozostałych jeszcze dwóch zapałek. Staliśmy w wązkim tunelu, stykającym się pod prostym kątem ze schodami i idącym na prawo i na lewo. Zanim zdołaliśmy przyjrzeć się lepiej, zapałka sparzyła mi palce i zgasła. Zachodziło teraz ważne pytanie, w którą skierować się stronę, bo jedna tylko droga mogła prowadzić do ocalenia. Z tej bolesnej wątpliwości wyprowadził nas Good, który zauważył, podczas palenia się zapałki prąd powietrza, poruszającego płomieniem z lewej strony.
— Idźmy przeciw prądowi — powiedział — powietrze płynie z zewnątrz a nie z wewnątrz.
Puściliśmy się więc w drogę, macając mury, próbując przejścia za każdym krokiem. Ktoby z żyjących ludzi dostał się kiedy w to przeklęte miejsce, znajdzie tam ślad naszej bytności w otwartych skrzyniach, pustej lampie i białych kościach Falaty. Po kwadransie takiego ostrożnego stąpania stanęliśmy nagle u zakrętu, po którym w pewnym odstępie czasu spotkaliśmy drugi taki, trzeci i tak dalej. Znajdowaliśmy się więc w jakimś labiryncie kamiennym bez końca prawdopodobnie, w głębi starożytnej kopalni, której rozliczne szyby biegły w kierunku żyły mineralnej.
Fizycznie zupełnie wyczerpani, z przygasającą nadzieją w duszy zatrzymaliśmy się nareszcie i spożyli ostatni kąsek pozostającego nam jedzenia, wypili ostatni łyk wody. Tak więc uciekliśmy przed śmiercią w ciemnościach skarbca Salomonowego, ażeby stać się jej ofiarą w podziemiach kopalni.
Kiedy tak staliśmy upadli na duchu, nagle zdało mi się, że słyszę dźwięk jakiś, na który zwróciłem uwagę towarzyszów moich. Bardzo daleki, bardzo słaby, ale niewątpliwie był to szmer, który i oni także słyszeli. Uczucie niewysłowionej radości nas ogarnęło.
— Boże! to szmer wody bieżącej! — zawołał Good. — Chodźcie!
Zwróciliśmy się teraz w tym kierunku, zkąd dolatywał nasz szmer, jak przedtem omackiem szukając drogi przed sobą. Szmer ten z każdą chwilą stawał się coraz wyraźniejszy, zupełnie dokładnie mogliśmy odróżnić szum pędzącego potoku. Zkąd we wnętrzu ziemi mógł się znaleźć strumień wody bieżącej? Good, który szedł przodem utrzymywał, że czuje jej zapach.
— Ostrożnie Good, bo woda musi być niedaleko — ostrzegał nas sir Henryk.
Nagle rozległ się plusk wody i krzyk Gooda.
— Good! Good! gdzie jesteś — wołaliśmy przerażeni.
— Nic mi, trzymani się skały — odpowiedział. — Zapalcie zapałkę, żebym mógł zobaczyć gdzie jesteście.
Zapaliłem ostatnią zapałkę. Przy słabym jej blasku zobaczyliśmy obszar czarnej wody płynącej u stóp naszych. Przeciwnego brzegu nie było widać, ale ujrzeliśmy, zawieszony u wystającego cyplu skały cień naszego przyjacieia.
— Odsuńcie się i pomóżcie mi — wołał Good — Muszę przepłynąć.
Jednocześnie prawie usłyszeliśmy plusk wody i chwilową walkę z żywiołem. W następującej minucie kapitan wdrapał się na brzeg i schwycił sir Henryka za rękę.
— Dalipan! — zawołał chwytając całą piersią powietrze — gdybym się był tej skały nie złapał i nie umiał pływać, poszedłbym był na dno. Głębia i prąd szalony.
Nie było zatem co robić w tej stronie. Więc jak tylko Good odpoczął trochę, umywszy twarze i napiwszy się wody, która smaczna była i świeża, zawróciliśmy od brzegów tego afrykańskiego Styksu pod przewodnictwem do nitki zmoczonego kapitana.
Nareszcie stanęliśmy na zakręcie w prawo idącego tunelu.
— Możemy pójść i tędy — odezwał się sir Henryk znużonym głosem — wszystkie tu drogi podobne do siebie, będziemy szli póty, póki nie padniemy.
Długo wlekliśmy się do szczętu wyczerpani, nagle potknęliśmy się, spadając na sir Henryka idącego przodem.
— Patrzcie! — wyszeptał zatrzymując nas — czy ja mam gorączkę, czy też to światło widać.
Wytężyliśmy wzrok i w głębi daleko ujrzeliśmy punkt jasny nie większy od szyby w chacie wieśniaka. Słabe to światełko dostrzedz mogły tylko nasze oczy, tyle dni w ciemność wpatrzone. Nadzieja odżyła w duszach naszych, zaczęliśmy iść ze zdwojoną energią. Punkt świetlany stawał się coraz bliższym, coraz realniejszym. Chwilka, a powiew świeżego powietrza muskał nam twarze. Nagle tunel zaczął się zwężać; sir Henryk musiał czołgać się na kolanach. Coraz węższy, coraz węższy, aż stał się me większym od dużej lwiej jamy i — wyobraźcie sobie ściany miał z ziemi.
Krótka walka, chwila wytężenia i wydobyliśmy się na zewnątrz; naprzód sir Henryk potem Good, a na końcu ja. W górze, ponad głowami ujrzeliśmy gwiazdy błyszczące, wonne świeże powietrze wciągaliśmy pełnemi piersiami. Nagle coś się obsunęło pod naszemi nogami i straciwszy gwałtownie równowagę zaczęliśmy staczać się z niesłychaną szybkością po pochyłości wilgotnego gruntu.
Nareszcie zdołałem schwycić się za coś i zatrzymać się. Podniósłszy się zacząłem wołać. Z dołu odpowiedział mi głos sir Henryka. Zaczołgałem się do niego. Nie stało mu się nic złego, ale ledwie oddychał ze zmęczenia. Zaczęliśmy szukać Gooda. Ujrzeliśmy go nieco dalej siedzącego na wystającym korzeniu. Potłuczony był i oszołomiony, ale prędko przyszedł do siebie.
Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/293 Siedliśmy obok siebie na trawie i oddaliśmy się wybuchom niepohamowanej radości. Wyrwaliśmy się więc z tego strasznego więzienia, które tak prędko mogło się stać naszym grobem. Widocznie ręka Opatrzności zawiodła nas do tej nory szakala (bo to nie co innego być musiało), którą wydobyliśmy się na świat boży. A tam ponad górami niebo zaczynało różowić się blaskiem świtu, którego nie spodziewaliśmy się już ujrzeć.
Światła przybywało z każdą sekundą i wkrótce mogliśmy rozejrzeć się w naszem otoczeniu. Siedzieliśmy na samem dnie jamy położonej u wejścia do jaskini. Mogliśmy nawet rozróżnić niewyraźne kształty trzech kolosów, stojących na jej krawędzi. Zapewne te korytarze, po których błądziliśmy przez całą noc były pierwotnie połączone z wielką kopalnią dyamentów. Bóg zaś wie tylko, zkąd się ta rzeka wzięła we wnętrznościach ziemi, dokąd i zkąd płynęła.
Coraz było jaśniej i jaśniej. Mogliśmy widzieć swoje twarze; a bardziej ciekawego widoku ani przedtem ani potem nie oglądały moje oczy. Wychudli, z zapadniętemi oczami, zawalani błotem i osypani kurzem, okryci krwią i sińcami, z wyrytym na twarzy wyrazem tylogodzinnej śmiertelnej trwogi, wyglądaliśmy jak straszydła. Pomimo to faktem jest niezaprzeczonym, że szkiełko Gooda znajdowało się na swojem zwyczainem stanowisku. Wątpię nawet, czy je wyjmował. Nie zdołały go z niem rozdzielić ani ciemności, ani kąpiel w podziemnej rzece, ani gwałtowna wędrówka po pochyłości.
Wkrótce podnieśliśmy się w obawie, aby dłuższe siedzenie nie pozbawiło nas możności ruchu i zaczęliśmy wstępować powoli po pochyłości wielkiej jamy. Z godzinę już trwała nasza pełna dolegliwości wędrówka przy pomocy krzaków, korzeni, wszystkiego cośmy, spotykali na naszej drodze. Nareszcie wydostaliśmy się na wierzch i stanęli na wielkim gościńcu.
Przy drodze, o jakie sto yardów od nas palił się ogień, a dokoła niego kręciły się ludzkie postacie. Powlekliśmy się w tym kierunku podpierając jeden drugiego i zatrzymując się co parę kroków.
Któryś z ludzi siedzących przy ogniu podniósł się, a zobaczywszy nas padł rażony trwogą.
— Infadoosie, Infadoosie! to my, twoi przyjaciele.
Porwał się i pobiegł ku nam patrząc szeroko rozwartemi źrenicami i trzęsąc się w trwodze.
— O moi najmilsi! czyż to wy rzeczywiście powracacie ze świata umarłych?
I stary wojak padł przed nami na kolana, schwycił sir Henryka za nogi i rozpłakał się z radości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.