<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ XVII.
Skarbiec Salomona.

Podczas kiedy my, walcząc z ogarniającą nas trwogą, oglądaliśmy straszne dziwy Przybytku Śmierci, Gagoola wdrapała się na stół, obejrzała Twalę i zaczęła obchodzić otaczające go towarzystwo, zatrzymując się przed każdym z nieboszczyków i wygłaszając różne uwagi, których znaczenia nie mogłem pochwycić. Ukończywszy tę tajemniczą straszną ceremonię, przykucnęła na stole przed Białą Śmiercią i zaczęła modlić się do niej. Widok tej niegodziwej starej, zanoszącej prośby do największego nieprzyjaciela ludzkości, tak przykre wywarł na nas wrażenie, że spiesznie przerwaliśmy jej to nabożeństwo.
— Gagoolo — rzekłem przyciszonym głosem, bo w tym przybytku grozy nie śmiałem odezwać się inaczej — prowadź nas do skarbu.
Natychmiast zsunęła się ze stołu.
— Ale się nie boicie? — zapytała.
— Prowadź tylko.
— Dobrze — rzekła i stanęła poza posągiem Śmierci. — Skarbiec jest tu. Niech biali mężowie rozniecą światło i wejdą — to mówiąc postawiła naczynie z olejem na ziemi i stanęła oparłszy się o ściany jaskini. Wyjąłem zapałkę, których pozostało mi jeszcze kilka w pudełku, i zapaliwszy knot zacząłem szukać drzwi, ale przed sobą widziałem tylko jednolitą ścianę kamienną. Gagoola śmiała się. — Tędy droga, — mówiła szyderczo.
— Żartujesz sobie z nas — odparłem surowo.
— Nie, ja nie żartuję. Patrz — i wskazała na ścianę.
W tejże chwili ujrzałem ścianę powoli wznoszącą się w górę i znikającą w przygotowanem dla niej wydrążeniu. Cały ten odłam granitu, wielkości dużych drzwi miał dziesięć blizko stóp wysokości, a pięć co najmniej grubości. Ważyć musiał od czterdziestu do sześćdziesięciu tysięcy funtów i poruszany był widocznie za pomocą jakiegoś bardzo prostego przyrządu, może takiego samego jak ten, na którym polega dziś otwieranie i zamykanie naszych okien. Żaden z nas jednakże nie dostrzegł, kiedy ten przyrząd został w ruch wprawiony; Gagoola dobrze się przeciwko temu ubezpieczyła, ale ja nie mam najmniejszej wątpliwości, że dźwignia musiała być nadzwyczaj prostej budowy i wystarczyło lekkiego naciśnięcia w jakiem ukrytem miejscu, ażeby podnieść całą masę kamieni. Bardzo powoli wznosił się w górę, aż nareszcie znikł zupełnie i ciemna głębia ukazała się za nim.
Byliśmy tak rozgorączkowani na widok wejścia do tego skarbca Salomonowego, że ja zacząłem drżeć i trząść się cały. W umyśle zbudziło się naraz tysiące wątpliwości. Może stary da Silvestra zadrwił sobie z nas? Może tam w tem ciemnem miejscu nie było żadnych skarbów? Za minutę mieliśmy się przekonać.
— Wejdźcie biali mężowie z gwiazd przybywający — rzekła Gagoola stając we drzwiach — ale naprzód wysłuchajcie waszej sługi, starej Gagooli. Błyszczące kamienie, które zobaczycie zostały wykopane z jamy, nad którą siedzą „Trzy milczące“ i tu złożone, nie wiadomo przez kogo. Od chwili oddalenia się tych, którzy złożyli tu kamienie, raz tylko istota ludzka nawiedziła to miejsce. Wieść o skarbie ukrytym rozeszła się szeroko pomiędzy ludźmi, którzy od wieków zamieszkiwali w tej krainie, ale nikt nie wiedział, gdzie był skarbiec i drzwi do niego. Pewnego razu jakiś biały człowiek przywędrował tu z za gór, może on także z gwiazd pochodził, i został dobrze przyjęty przez króla tej ziemi, tego oto, który tam siedzi, to mówiąc palcem wskazała piątego biesiadnika u śmiertelnego stołu. Zdarzyło się jednego razu, że człowiek ten przyszedł tu z kobietą, która przypadkiem odkryła tajemnicę otwierania drzwi. Wy jednak, choćbyście tysiąc lat szukali nie odnajdziecie tego. Weszli więc razem do wnętrza i zobaczyli kamienie, któremi człowiek biały napełnił skórzany woreczek przyniesiony przez kobietę, a kiedy ztąd wychodził, wziął jeszcze jeden duży kamień i trzymał go w ręku. — Przy tych słowach zatrzymała się.
— Cóż? — zapytałem, palony ciekawością. — Cóż się dalej przytrafiło da Silvestrowi?
Wiedźma drgnęła na dźwięk tego imienia.
— A ty zkąd znasz imię umarłego człowieka? — zapytała szorstko i nie czekając na odpowiedź ciągnęła dalej.
— Nikt nie wie co się przytrafiło; ale biały człowiek przestraszył się, rzucił worek skórzany i uciekł tylko z jednym kamieniem w ręku. Król wziął ten kamień od niego. Jestto ten sam, któryś ty Makumazahu zdjął z czoła Twali.
— Czy potem nikt tam więcej nie wchodził? — zapytałem spoglądając w ciemności.
— Nikt więcej, chociaż tajemnicę drzwi przechowywano starannie i każdy król otwierał je nie wchodząc jednak. Mówią, że ktokolwiek tam wejdzie, w miesiąc później umrzeć musi, jak umarł biały człowiek, któregoś znalazł w jaskini na górach. Ha! ha! ja mówię prawdę.
I kiedy to powiedziała, spotkały się nasze oczy, i dreszcz zimny przebiegł mię od stóp do głów. Zkąd ta wiedźma wiedziała o tem wszystkiem?
— Wejdźcie. Jeżeli powiedziałam prawdę, znajdziecie leżący na podłodze worek skórzany, pełen kamieni, a czy nie kłamię, mówiąc wam o śmierci, to przekonacie się potem. Ha! ha! ha!
I poszła przodem zabierając ze sobą światło. Pod wpływem powracającej obawy zatrzymałem się znowu.
— Do licha! — zawołał Good — ja tej starej babie nastraszyć się nie dam — i nie czekając na nas poszedł przodem, uprowadzając za sobą Falatę całą drżącą ze strachu i pociągając nas swoim przykładem.
O kilkanaście yardów w głębi korytarza wykutego w skale, czekała na nas Gagoola.
— Patrzcie — mówiła podnosząc w górę światło — ci, którzy te skarby tu złożyli, chcieli zabezpieczyć je w razie, gdyby tajemnica drzwi została odkrytą, ale nie zdążyli — i wskazała nam wielkie kwadratowe łomy kamienia, złożone w poprzek wejścia na wysokości trzech stóp, widocznie w celu zamurowania go. Wzdłuż korytarza leżały całe stosy przygotowanych głazów, wapna i duże kielnie, takie same jak te, których robotnicy teraz używają.
Falata tymczasem cała drżąca i strwożona prosiła, aby mogła w tem miejscu na nas poczekać. Posadziliśmy ją więc na niedokończonym murze, postawili obok koszyk z jedzeniem i oddalili się.
O piętnaście kroków dalej, w głębi korytarza napotkaliśmy drzwi starannie malowane. Kto tu był ostatni albo nie miał czasu, albo zamknąć ich zapomniał.
Na progu leżał worek skórzany pełen kamieni.
— Chi! chi! — biali mężowie — zachichotała Gagoola — mówiłam wam, że biały człowiek, który tu przyszedł, uciekł ztąd i w pośpiechu zostawił worek. Patrzcie!
Good schylił się i podniósł go. Był ciężki i chrzęścił.
— Dalibóg pełen dyamentów — wyszeptał jakby strachem go przejmowała myśl, że w tym worku skórzanym dyamenty znajdować się mogły.
— Idźmy dalej — zawołał sir Henryk niecierpliwie. — Dawaj nam światło moja pani i odebrawszy lampkę Gagooli przestąpił próg i uiniósł ją nad głową.
W pierwszej chwili ujrzeliśmy tylko wykutą w skale kwadratową izbę dziesięć stóp wzdłuż i wszerz mieć mogącą. Po chwili, skoro oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyliśmy pod same sklepienie sięgające stosy prześlicznej kości słoniowej. Ile tego tam było trudno powiedzieć, ale w przybliżeniu nie musiało być mniej jak czterysta do pięciuset kłów wyborowej piękności i gatunku. Dosyć by jednego człowieka uczynić bogatym na całe życie.
Po drugiej stronie izby stało dwadzieścia skrzyń drewnianych dużych, pomalowanych na czerwono.
— Światła — zawołałem — tu są dyamenty.
Sir Henryk podsunął się z lampką i podniósł w górę nad spruchniałem i zapewne przez da Silvestra rozbitem wiekiem. Włożywszy rękę w dziurę, wydobyłem garść nie dyamentów, ale sztuk złota takiego kształtu, jakiego żaden z nas nigdy nie widział i z napisami hebrajskiemi jak nam się wydało.
— W każdym razie — rzekłem wrzucając je napowrót do skrzyni — nie wyjdziemy ztąd z próżnemi rękami. Będzie tego pewnie po parę tysięcy w każdej skrzyni, a skrzyń jest ośmnaście. Są to niezawodnie pieniądze, któremi płacono kupców i robotników.
— No! — zawołał Good, — ależ fura tego. Dyamentów jednak nie widzę, chyba że stary Portugalczyk zabrał je wszystkie do swego worka.
— Spojrzyjcie tam gdzie jest najciemniej, a może znajdziecie kamienie — rzekła Gagoola, zrozumiawszy nasze spojrzenia — stoją tam trzy kamienne skrzynie, dwie zamknięte, a jedna otwarta.
Zanim wytłómaczyłem to sir Henrykowi, zapytałem jej, zkąd ona o tem wszystkiem wiedziała, jeżeli nikt tu nie wchodził od czasu bytności białego człowieka.
— Ach Makumazahu, który czuwasz w nocy — odpowiedziała szyderczo — ty, który żyjesz na gwiazdach, nie wiesz, że niektórzy mają oczy widzące przez skałę?
— Tu jest nisza — zawołał sir Henryk. — Wielki Boże! patrzajcie! Przybliżyliśmy się do niego. Stał w zagłębieniu wyciętem w skale w kształcie okna. Pod ścianą znajdowały się trzy kamienne skrzynie, wielkości czterech stóp kwadratowych. Dwie były zamknięte kamiennemi wiekami, a z trzeciej wieko było zdjęte i stało oparte na skrzyni.
— Patrzcie! — powtórzył zniżonym głosem podnosząc lampkę nad skrzynią. Spojrzeliśmy, ale przez chwilę nie mogliśmy nic rozróżnić oślepieni srebrzystą jasnością, bijącą z jej wnętrza. W skrzyni, wypełniając ją do trzech czwartych, leżały znacznej wielkości nieszlifowane kamienie. Podniosłem jeden. Tak, nie p dlegało żadnej wątpliwości — były to dyamenty.
W piersi zabrakło mi prawie oddechu i upuściłem kamień.
— Jesteśmy najbogatszymi ludźmi w świecie — zawołałem. — Monte Christo był niczem w porównaniu z nami.
— Zasypiemy wszystkie targi dyamentami — rzekł Good.
— Zabierzmy je ztąd pierwej — odezwał się sir Henryk.
Z pobladłemi twarzami, w słabem świetle lampki, tysiącami połysków odbijającej się pośród kamieni, staliśmy, podobni do spiskowców.
— Chi! chi! chi! — śmiała się Gagoola, biegając dokoła nas jak wampir. — Oto są białe kamienie, które tak kochacie wy, biali ludzie; bierzcie je, bawcie się nimi, jedzcie je, pijcie. Ha! ha!
To ostatnie pojęcie wydało mi się tak komicznem, że zacząłem śmiać się głośno; a za moim przykładem śmiał się Good i sir Henryk, nie wiedząc nawet dla czego. Staliśmy więc zanosząc się od śmiechu i spoglądali na kamienie, które miały się stać naszą własnością, które tysiące lat temu wydobyte zostały dla nas, z tej wielkiej jamy przez cierpliwych kopaczy Salomona, a przez dawno umarłego nadzorcę złożone do tego skarbu. Jego nazwisko wyryte może było na woskowej pieczęci, której ślady widoczne jeszcze były na wieku. Nie dostał ich Salomon ani Dawid, ani da Silvestra, ani nikt. Myśmy je dostali. Oto tam przed nami leżało ich na miliony, a kości słoniowej i złota na tysiące. Dość było rękę wyciągnąć. Wprędce ucichliśmy, paroksyzm śmiechu minął.
— Otwórzcie i tamte skrzynie biali ludzie — zakrakała Gagoola, — kamieni jest tam więcej z pewnością. Nasyćcie się niemi biali panowie.
Zabraliśmy się do podnoszenia ciężkiego wieka. Łamiąc okrywające je pieczęcie, zostawaliśmy pod wrażeniem świętokradców.
Hurra! i w tych było pełno po brzegi. Nie tylko druga była wypełnioną. Biedny da Silvestra nie z tej jednak brał swoje kamienie. W trzeciej znajdowało się najmniej, ale kamienie w niej były największe, niektóre tak duże jak jajka gołębie i lekko zabarwione na żółto. Obejrzeliśmy to wszystkie dokładnie.
Ale nie widzieliśmy pełnego złości spojrzenia Gagooli, nie widzieliśmy, że jak wąż cichutko wysunęła się ze skarbca i zniknęła w głębi ciemnego korytarza.
Nagle rozległ się krzyk straszny.
— Bougwan na pomoc! na pomoc! — wołała Falata. — Skała zapada!
— Puszczaj dziewczyno! Masz...
— Na pomoc! zabiła mię.
Wypadliśmy na korytarz i oto co zobaczyliśmy przy świetle lampki. Płyta kamienna zapadająca otwór zapadała się powoli, a przy niej Falata pasowała się z Gagoolą. Krew czerwona strumieniem oblewała ją, ale dzielne dziewczę nie puszczało starej wiedźmy, szamoczącej się jak dzikie zwierzę. Wyrwała się! Falata upadła, a stara chyląc się, jak wąż prześlizgnąć się chciała pod zapadającemi drzwiami. Już przeszła, ach! Boże! — zapóźno! zapóźno! Kamień ją przycisnął! Krzyk straszny rozdarł powietrze! Krzyk taki, jakiego uszy ludzkie nigdy nie słyszały. Kamień się zsuwał, gniótł stare jej kości, ciężarem sześćdziesięciu tysięcy funtów przywalał. Rzuciliśmy się na ratunek. Ale już było po wszystkiem. Wróciliśmy do Falaty. Biedna dziewczyna ugodzona w pierś nożem żyć długo nie mogła.
— Ach Bougwan — mówiła gasnącym głosem — ja umieram! Ona, Gagoola wysunęła się cichutko — ja jej nie widziałam, było mi słabo. Wtem patrzę, drzwi się zaczynają zasuwać... a ona wróciła i stanęła spoglądając na korytarz wówczas schwyciłam ją i nie chciałam puścić.... o ona przebiła mię.... ja umieram Bougwanie!
Staliśmy w bolesnem osłupieniu nad biedną dziewczyną.
Good, na którego twarzy odmalował się żal głęboki, ukląkł przy niej i biorąc w dłoń kształtną jej rączkę pieścił ją i całował, a łzy płynęły z poczciwych jego oczu.
— Umarła! umarła! — zawołał z rozpaczą zrywając się nagle.
— Nie masz co tak jęczeć bracie — odparł sir Henryk.
— Co mówisz? — spytał Good.
— Ja mówię, że i my niedługo za nią pójdziemy. Czyż nie widzisz, żeśmy żywcem pogrzebani?
Te słowa sir Henryka uprzytomniły nam całą okropność naszego położenia. Olbrzymia płyta kamienna prawdopodobnie zapadła się na wieki, miażdżąc jedyną istotę, która wiedziała tajemnicę podnoszenia jej. Drzwi tych inaczej jak dynamitem nie było można otworzyć. A więc za życia znaleźliśmy się w grobie.
Kilka minut staliśmy w osłupieniu pełnem grozy. Opuścił nas hart ducha pod naciskiem tej strasznej myśli powolnego konania i zrozumieliśmy, że ta szatanica Gagoola od początku ułożyła sobie plan naszej zguby. Czarna jej dusza rozkoszowała się myślą powolnego konania ludzi białych, których zawsze nienawidziła i zgotowała nam śmierć z głodu i pragnienia, wśród bogactw, których tak pożądaliśmy. Zrozumiałem także całą doniosłość jej szyderstwa co do jedzenia i picia dyamentów. Może don Pedro dla tej samej przyczyny rzucił swój worek skórzany.
— Lampka niedługo zgaśnie — wyrzekł sir Henryk ochrypłym głosem — spróbujmy, a może znajdziemy sprężynę otwierającą drzwi.
Rzuciliśmy się do dzieła z rozpaczliwą energią. Brodząc we krwi stojącej kałużą macaliśmy długo ściany i podłogę korytarza.
Napróżno!
— Wierzcie mi zawołałem — nie znajduje się ona z tej strony drzwi, gdyby się znajdowała, Gagoola nie byłaby życia naraziła przesuwając się pod zapadającą płytą.
— W każdym razie — odrzekł sir Henryk — prędko dotknęła ją kara. Skon jej niemniej był straszny, niż nasz będzie. Nie wskóramy już tu nic, wracajmy do skarbca.
Wróciliśmy więc. Po drodze spostrzegłem pod murem koszyk z jedzeniem przyniesiony przez Falatę, zabrałem go z sobą i zaniosłem do skarbca, który teraz miał się stać naszym grobem. Potem wziąwszy ciało dziewczyny przenieśliśmy je ze czcią i ułożyli obok skrzyni ze złotem, a sami siedliśmy opierając się plecami o kamienne naczynia, zawierające nasze skarby drogocenne.
— Podzielmy się jedzeniem — rzekł sir Henryk — ażeby nam wystarczyło na jak najdłużej.
Podzieliliśmy się więc. Oszczędzając moglibyśmy mieć pożywienia na dwa dni. Oprócz mięsa suszonego, wody mieliśmy tylko dwie kwarty.
— Jedzmy więc teraz — rzekł sir Henryk — bo jutro musimy umierać. Zjedliśmy każdy po kawałku mięsa i napili się po odrobinie wody. Jeść nam się prawdę mówiąc nie chciało, chociaż wygłodzeni byliśmy porządnie. Po tej uczcie zabraliśmy się do oglądania murów naszego więzienia, mając słabą nadzieję odnalezienia jakiegoś wyjścia.
Nadaremnie. Czy można nawet było przypuścić istnienie jakiejś innej komunikacyi z skarbcem!
Lampka zaczęła gasnąć. Olej prawie wszystek się wypalił.
— Quartermainie — zawołał sir Henryk — która godzina na twoim zegarku?
Wyjąłem zegarek. Była już szósta, a o jedenastej weszliśmy do jaskini.
— Infadoos będzie nas oczekiwał — powiedziałem. — Jeżeli dziś nie wrócimy, jutro rano będzie nas szukał.
— Będzie szukał napróżno — odparł sir Henryk. — Nie zna tajemnicy tych drzwi, ani nawet miejsca, gdzie się znajdują. Oprócz Gagooli nikt z żyjących o tem nie wiedział. Moi przyjaciele, pozostaje nam tylko wyglądać ratunku od wyższego. Upędzanie się za skarbami nie jednego już przyprawiło o smutny koniec.
Lampka dogasała. Na chwilę zamigotała żywszem światłem, w którego blasku ujrzeliśmy po raz ostatni stosy kości słoniowej, skrzynie pełne złota, leżące obok nich ciało Falaty, worek skórzany, zostawiony przez da Silvestra, łagodnie połyskujące dyamenty i wybladłe, dziką rozpaczą napiętnowane twarze nas trzech ludzi białych, oczekujących śmierci głodowej.
W następnej sekundzie otoczyła nas ciemność nieprzebita.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.