<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ XVI.
Przybytek Śmierci.

Już się ściemniało, kiedy na trzeci dzień po powyżej opisanej scenie rozbiliśmy obozowisko w jednej z chat, stojących u podnóża „Trzech Czarownic“, formujących trójkąt, u stóp którego kończył się wielki gościniec Salomona. Gromadka nasza składała się z nas trzech, Falaty posługującej nam, Infadoosa, Gagooli niesionej w lektyce i przez całą drogę złorzeczącej nam i ze zbrojnej eskorty.
Góry, u stóp których znajdowaliśmy się, wyrastały ze wspólnej podstawy i tworzyły trójkąt, którego punktami wytycznemi były ich wierzchołki. Nigdy nie zapomnę wspaniałego widoku wysoko w chmury strzelających ich szczytów, śniegiem okrytych i kąpiących się w blaskach porannych. Poniżej linii śnieżnej grzbiety ich rumieniły się purpurowym wrzosem, gęsto zarastającym także i podnóże. Przed nami w górę, do wierzchołka stanowiącego podstawę trójkąta biegł białą wstęgą, wielki gościniec Salomona i kończył się na wysokości mil pięciu. Trudno opisać wrażenie, jakiegośmy doznali. Staliśmy więc nareszcie u wejścia do owych tajemniczych kopalń, które trzysta lat temu stały się przyczyną śmierci starego Portugalczyka i potem zgubiły mego nieszczęśliwego przyjaciela, a wreszcie jak przypuszczać zaczynaliśmy i brata sir Henryka, Jerzego Curtis. Czyż my po tem wszystkiem, cośmy już przeszli, mieliśmy prawo spodziewać się lepszego losu? Czy nieszczęście, które według opowiadań Gagooli tamtych dotknęło, nas ominąć miało? Nieokreślone uczucie trwogi budziło się w duszach naszych.
Podczas półtora godzinnej wędrówki po drodze wrzosami usłanej, takeśmy ciągle przyśpieszali kroku, że ludzie, niosący Gagoolę, zaledwie nadążyć za nami mogli.
— Wolniej, wolniej, biali ludzie, wy poszukiwacze skarbów — wołała stara, wychylając się z lektyki. — Czemuż tak spieszycie się na spotkanie złego, które was oczekuje? — i zaśmiała się tym strasznym śmiechem, który mrozem ścinał nam krew w żyłach. Pomimo to szliśmy nie zatrzymując się, aż stanęliśmy nad kolistym otworem jamy, o pochyłych ścianach, głębokiej na jakie trzysta stóp; miał on co najmniej pół mili obwodu.
— Czy wiecie, co to jest? — zapytałem Gooda i sir Henryka, spoglądających ze zdumieniem w głąb jamy.
Potrząsnęli głowami.
— A zatem nie widzieliście nigdy kopalni dyamentów. Patrzcie — rzekłem, ukazując im kapki stwardniałej niebieskawej gliny porozrzucanej pomiędzy trawą i krzewami, rosnącemi na krawędzi jamy, — a tu oto — dodałem, spostrzegając szeregi płaskich płyt kamiennych, ułożonych pochyło nad łożyskiem kanału wyżłobionego w skale przed wiekami — mamy zapewne stoły używane niegdyś do płukania kamieni.
U krawędzi tej wielkiej jamy, oznaczonej także na mapie Portugalczyka, gościniec rozpadał się na dwie odnogi otaczające ją wkoło. W wielu miejscach odnogi te były budowane w całości z olbrzymich kamieni, zapewne w celu wzmocnienia brzegów jamy. Gnani ciekawością puściliśmy się naokoło, ażeby obejrzeć zblizka trzy olbrzymie jakieś figury, które widać było po przeciwnej stronie wydrążenia. Były to, jak domyśliliśmy się natychmiast, owe „Trzy milczące” tak czczone u Kukuanasów kolosy.
Na olbrzymich podstawach z ciemnego granitu, okryte dziwnemi rzeźbami, a dwadzieścia kroków oddalone jedna od drugiej, a twarzami zwrócone w stronę Loo, siedziały trzy olbrzymie postacie — dwie męzkie i jedna kobieca, mogąca mieć przeszło dwadzieścia stóp wysokości od podstawy do wierzchołka głowy.
Kolos kobiety przedstawiał piękną, zupełnie nagą kobietę, której rysy znacznie już niestety przez czas uszkodzone zostały. Po obu stronach jej głowy sterczały rogi półksiężyca. Męzkie postacie były udrapowane, ale przedstawiały przerażające typy ludzkiego oblicza. Dziwnie szatański wyraz miała twarz olbrzyma siedzącego po lewej stronie. Twarz prawego kolosu była pogodna, ale jej spokój budził grozę; był to spokój owych istot nadludzkich, zrodzonych w pojęciu starożytnych, które, nie radując się z cierpień człowieka, mogą im jednak przyglądać się z najzupełniejszą obojętnością. Trójca to była niewypowiedzianie ponura. Patrząc na nią, zadawaliśmy sobie pytanie, czyje ręce posadziły ją tu w tej samotności, z okiem na wieki zwróconem na równinę? czyje ręce wykopały u stóp jej otwierającą się jamę i zbudowały drogę? Rozmyślając tak przypomniałem sobie nagle, że Salomon pod koniec życia swego oddał się ubóstwianiu obcych bogów, takich jak Astarte, bóstwo Sydonitów, Chamos, bożek Moabitów, Moloch-Amonitów; napomknąłem więc towarzyszom moim, że te trzy postacie mogą przedstawiać owe bóstwa fałszywe.
— Hm, — odparł sir Henryk — może masz i słuszność. Hebrajczycy nazywali Astarothą Astartę, boginię Fenicyan, którzy za czasów Salomona mieli rozległe stosunki handlowe z Żydami, Astarte, jak później grecka Afrodyte przedstawiana była zawsze z rogami na głowie w kształcie półksiężyca, tak właśnie, jak widzimy na tym kolosie. Może być, że to jest pomysł jakiego fenickiego urzędnika, który zarządzał kopalniami.
Nie skończyliśmy jeszcze oglądania tych niezwykłych zabytków starożytności, kiedy nadszedł Infadoos, a oddawszy cześć „Milczącym“ przez podniesienie włóczni, zapytał nas, czy zejdziemy zaraz do „Przybytku Śmierci“, czy też wolimy poczekać trochę i spożyć południowy posiłek. Gdybyśmy mieli chęć natychmiastowego odwiedzenia pieczary, Gagoola gotowa była nam towarzyszyć. Ponieważ była dopiero jedenasta rano, więc opanowani ciekawością postanowiliśmy natychmiast zejść do jaskini, zabierając z sobą kosz z jedzeniem, w razie gdybyśmy tam dłużej pozostać mieli. Przyniesiono więc Gagoolę, wysadzono ją z lektyki, a Falata na moje żądanie przygotowała przekąskę z suszonego mięsa i zrobiła zapas wody.
Przed nami, w odległości pięćdziesięciu kroków po za plecami kolosów wznosiła się granitowa ściana, przeszło ośmdziesiąt stóp wysoka, pochylona nieco, stanowiąca podstawę śniegiem ukoronowanego wierzchołka, wystrzelającego na trzy tysiące stóp w górę. Wygrzebawszy się ze swojej lektyki, Gagoola popatrzyła na nas z uśmiechem pełnym złości i podpierając się kijem zbliżyła się do ściany. Postępując za nią stanęliśmy nagle u wązkich podwoi mocno sklepionych, a podobnych do tych, jakie zwykle zamykają wejścia do galeryj podziemnych.
Gagoola, zawsze z tym wstrętnym na pomarszczonej twarzy uśmiechem, przystanęła oglądając się na nas.
— No, biali z gwiazd przychodzący ludzie — zaskrzeczała — wy wielcy wojownicy Bougwanie i Inkubu i ty mądry Makumazahu, czyście już gotowi? Otom tu przyszła, aby spełnić rozkaz mojego króla i pana i pokazać wam skarb błyszczących kamieni.
— Jesteśmy gotowi — odpowiedziałem.
— Dobrze, dobrze. Nie bójcie się tego, co zobaczycie, a ty Infadoosie, który zdradziłeś swojego pana, pójdziesz także z nami?
— Nie, nie pójdę, — odpowiedział Infadoos gniewnie. — Ale ty, stara, powściągnij swój język, a bacz dobrze, co zamierzasz uczynić z białymi mężami. Odpowiadasz za ich bezpieczeństwo, pamiętaj, i zginiesz, jeśli im choć włos z głowy spadnie. Czy słyszysz?
— Słyszę, Infadoosie. Tyś zawsze lubił wielkie słowa; jeszcześ był dzieckiem, a jużeś groził swojej własnej matce. Ale nie bój się, nie bój. — ja spełnię tylko rozkaz królewski. Słuchałam ja rozkazów wielu królów, aż w końcu oni mnie słuchać zaczęli. Ha! ha! Idę ja teraz po raz ostatni spojrzeć na ich twarze: Chodźcie, chodźcie, oto jest światło — mówiąc to wyciągnęła z pod swego futrzanego płaszcza naczynie napełnione olejem, w którem tkwił knot.
Nie zwlekając dłużej puściliśmy się za starą w głąb korytarza dość szerokiego, aby dwóch ludzi mogło iść obok siebie, ale tak ciemnego, żeśmy się kierowali jedynie za głosem Gagooli. Po nad głowami naszemi rozlegało się trzepotanie skrzydeł.
— Hola! a to co? — krzyknął Good — ktoś mię w twarz uderzył.
— Nietoperz — odpowiedziałem — idźmy.
Uszedłszy według obliczeń naszych z jakie pięćdziesiąt kroków, spostrzegliśmy, że się w korytarzu zaczęło trochę rozjaśniać, a w chwilę potem znaleźliśmy się w miejscu, jakie zapewne niewielu ludzi miało sposobność oglądać.
Wyobraźcie sobie nawę olbrzymiej katedry, pozbawioną okien, do wnętrza której powietrze i światło dostaje się przez otwory wycięte w sklepieniu, wznoszącem się na sto stóp ponad głowami, a będziecie mieli przybliżone pojęcie o jaskini, w której znaleźliśmy się. Szeregi wyniosłych, jak śnieg białych stalaktytowych słupów, zapełniały jej wnętrze; średnica niektórych wynosiła do dwudziestu stóp u podstawy, a wierzchołek sięgał pod same sklepienie. Wiele słupów znajdowało się dopiero w stanie formacyi: oparte na kamiennej podwalinie pieczary wyglądały jak strzaskane kolumny jakiejś greckiej świątyni. U sklepienia zawieszone bieliły się olbrzymie sople, z których w rozmaitych odstępach czasu, w dwie lub trzy minuty spadały z szelestem krople. Ciekawem byłoby obliczyć według tego, ile czasu trwałaby formacya słupa, wysokiego na ośmdziesiąt stóp o średnicy długiej na dziesięć stóp. Jak powolnym był wzrost ich, można wnosić z następującej okoliczności. Na jednym ze słupów zobaczyliśmy, wyrżnięte zapewne przez jednego z robotników kopalni, wyobrażenie mumii, w głowach której siedział jak się zdaje, jeden z bożków egipckich. Praca ta wykonaną była w naturalnej wielkości, a podjęta zapewne w celu uwiecznienia się kosztem piękności dzieła natury. Co było, jak widać, tak dobrze obyczajem robotnika starożytnej Fenicyi, jak i nowożytnego Brytańczyka. Od czasu wykonania rysunku mogło upłynąć około trzech tysięcy lat, a jednak kolumna ta, w chwili kiedyśmy ją oglądali, nie była wyższa nad ośm stóp ponad poziom i znajdowała się jeszcze wstanie formacyi — co pozwalało przypuszczać, że w przeciągu jednego tysiącolecia urosła zaledwie stopę a przez sto lat cal z ułamkiem. W domyśle tym utwierdziliśmy się, słuchając szelestu spadających kropel.
Wiele stalaktytów nie miało wcale kształtu słupów, prawdopodobnie wskutek tego, że krople nie zawsze padały na jedno miejsce. Pośród smukło rysujących się kolumn, znajdowały się jak gdyby skamieniałe postacie niezwykłych jakichś zwierząt; jakiś pulpit olbrzymich rozmiarów, przybrany na zewnątrz ślicznego deseniu koronką; dokoła zaś na ścianach jaskini jak na zamarzłych szybach w czasie zimy rozpinały się białe wachlarze, niby z kości słoniowej.
Do głównej środkowej jaskini przylegały z boków pomniejsze, jak kaplice, tulące się do wielkiej nawy katedry. Niektóre były obszerne, inne znów miały rozmiar domków dla lalek; wszystkie były w najdrobniejszych szczegółach wiernem odbiciem wielkiej nawy.
Nie mogliśmy jednakże obejrzeć dokładnie tej niezwykłej pieczary, bo stara Gagoola, obojętna na piękność stalaktytów, nagliła do dalszego pochodu. Ten jej pośpiech mnie szczególniej był nie na rękę, gdyż pragnąłem zbadać, czy oświetlenie jaskini było dziełem natury, czy też ręki człowieka i czy ona sama, jak można było przypuszczać, służyła w dawnych czasach na jaki użytek. Pocieszaliśmy się tylko nadzieją dokładnego obejrzenia wszystkiego za powrotem i podążyliśmy za naszą przewodniczką.
A ona nas wiodła na sam koniec pieczary, gdzieśmy ujrzeli drugie drzwi kwadratowe, jak drzwi świątyni egipckiej.
— Czy gotówi jesteście wejść do Przybytku Śmierci? — zapytała Gagoola z widoczną chęcią przestraszenia nas.
— Prowadź tylko — odpowiedział Good, usiłując okazać zupełny spokój. Przerażona Falata chwyciła go za ramię.
— Niewesoło tu — odezwał się sir Henryk, zaglądając przeze drzwi otwarte. Idź ty pierwszy Quatermainie, nie każ czekać staruszce — dodał, grzecznie usuwając mi się z drogi, za co mu w duszy wcale wdzięczny nie byłem.
Stuk! stuk! stuk! szła przodem Gagoola, uderzając kijem o ziemię i chichocząc szatańsko. Słysząc ten śmiech, pod wpływem nieokreślonego uczucia trwogi cofnąłem się z progu.
— No ruszaj-że dalej bracie — zachęcał mię Good — bo zginie nam nasza przewodniczka.
Wszedłem więc i postępowałem dalej korytarzem, na końcu którego znalazłem się w ponurej pieczarze, mogącej mieć czterdzieści stóp długości, trzydzieści szerokości, tyleż wysokości i widocznie ręką ludzką wydrążonej. Światła było tu mniej niż w poprzedniej, to też w pierwszej chwili zdołałem zaledwie rozróżnić pośrodku wielki stół kamienny ustawiony w podłuż, przy końcu którego wznosiła się olbrzymia biała postać; obok niej dokoła stołu siedziały inne naturalnej wielkości, a na środku znajdował się jakiś przedmiot brunatny. Skoro jednak oczy moje przyzwyczaiły się do zmroku i mogłem rozejrzeć się w otoczeniu, drapnąłem z powrotem, jak tylko najszybciej mię nogi mogły unieść. Nie jestem lękliwy i nie wierzę w żadne zabobony, ale przyznaję się z całą szczerością, że, gdyby mię sir Henryk nie był wtedy przytrzymał za kołnierz, byłbym uciekł ztamtąd i nie powrócił więcej za wszystkie skarby świata. Ale sir Henryk dzierżył mię mocno w swej dłoni, musiałem więc pozostać. I on jednakże, skoro w tej ciemności zdołał się rozpatrzeć, puścił mię natychmiast i zaczął ocierać pot grubemi kroplami występujący mu na czoło. Good zaklął z cicha, a Falata z krzykiem przyczepiła mu się do ramienia.
Śmiała się tylko Gagoola, śmiała się długo i przeciągle.
Widok był straszny istotnie. Na końcu tego długiego kamiennego stołu, trzymając wielką włócznię w kościstych palcach, siedziała Śmierć w postaci olbrzymiego, przeszło piętnaście stóp wysokiego ludzkiego szkieletu. W jednej ręce trzymała wysoko ponad głową wzniesioną włócznię, jakby gotując się do ciosu, drugą ręką opierała się o stół, jak ktoś co się zabiera do wstania, z korpusem naprzód podanym, na szczycie którego tkwiła wstrętnym uśmiechem wykrzywiona czaszka; wielkiemi pustemi jamami zdawała się w nas wpatrywać i otwierała szczęki jakgdyby chciała przemówić.
— Wielki Boże! — wyszeptałem — co to jest?
— A to? — zapytał Good, ukazując białe towarzystwo otaczające stół.
— Przebóg! co to? — zawołał sir Henryk, wpatrując się w brunatny przedmiot na stole.
— Chi, chi, chi, — śmiała się Gagoola. — Nieszczęście czeka każdego, kto wchodzi do Przybytku Śmierci. Chi, chi, chi, ha, ha! Chodź Inkubu, ty dzielny wojowniku i przypatrz się temu! — to mówiąc stara uczepiła się odzienia sir Henryka i ciągnęła go do stołu. My postępowaliśmy za nim.
Zatrzymała się i wskazała przedmiot brunatny leżący na środku.
Sir Henryk spojrzał i cofnął się z okrzykiem.
Szpetny, nagi zupełnie, z okropną raną w szyi siedział trup Twali, ostatniego króla Kukuanasów, a z góry spadały mu na kark krople i, sącząc się po całej powierzchni ciała, powlekały ciemną jego skórę szklistą cienką warstwą mułu, co mu nadawało bardziej jeszcze przerażający wygląd. Trup Twali przekształcał się w stalaktyt.
Jeden rzut oka na siedzące do okoła stołu postacie potwierdził to przypuszczenie. Wszystko to byli ludzie, a raczej trupy ludzkie zamienione w stalaktyty — śmiertelne szczątki królów kukuanańskich od niepamiętnych czasów tym prostym zupełnie sposobem od zepsucia zabezpieczone. Skamieniali, zlodowacieli szerokiem kołem otaczali ten stół, u którego gospodarzyła Śmierć sama; poprzez grubą warstwę okrywającego ich kamiennego całunu, zaledwie można było rozpoznać ich rysy. Zwyczaj takiego grzebania królów musiał sięgać bardzo odległych czasów, choćby tylko wnosić przyszło z liczby otaczających stół nieboszczyków. Siedziało ich tu dwudziestu siedmiu, a ostatnim w tym kole był ojciec Ignosiego; zapewne jednak nie wszyscy królowie się tu znajdowali, wielu mogło nie wrócić z pola bitwy. Jednakowoż, siedzący na końcu stołu kolos Śmierci, musiał być o wiele starszym od nich wszystkich i nie omylę się zapewne, jeżeli pomysł jego i wykonanie przypiszę tym samym rękom, które stworzyły owe trzy u wejścia stojące olbrzymy. Wykuty był z jednego stalaktytu, a jako dzieło sztuki uderzył doskonałością wykonania. Good, który się znał na anatomii, dowodził, że w najdrobniejszych nawet szczegółach wiernie naśladował rzeczywistość.
Co do mnie, sądziłbym, że to fantastyczne dzieło jakiegoś starożytnego rzeźbiarza nasunęło właśnie Kukuanasom myśl umieszczania ciał pod jego opieką. Albo może postawiono go tu w celu odstraszenia rabusiów, zakradających się do skarbów.
Czy ja wiem!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.