Koroniarz w Galicyi/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I,


nader ważny dla tych, którzy pragną rozumieć koniec tej powieści.


Miło zapewne będzie szanownym czytelnikom i czytelniczkom, jeżeli bez wszelkiej przedmowy i zwykłych ceremonij autorskich, zapoznam ich od razu z niepospolicie przyzwoitym młodzieńcem, którego przygody, według własnych jego zeznań spisane i należytemi komentarzami objaśnione, powierzam niniejszem prasie drukarskiej pod tytułem po części — przyznaję się — naśladowanym z fejletonów Dziennika Poznańskiego. Jednę tylko małą zrobiłem zmianę — zamiast „Emigrant“ napisałem „Koroniarz w Galicyi“, bo wolno może Koroniarzowi uważać się za „emigranta“, gdy jest po tej stronie kordonu, ale nie wolno Galicyaninowi nazywać emigrantem nikogo, kto przybywa z Królestwa, z Poznańskiego, z Prus, z Litwy, z ziem Zabranych. Polak w polskim kraju nie może być tak nazywanym, i sam siebie tak nazywać nie powinien, chyba że jest przypadkowo niemieckim Grafem i że mu się daje w znaki nietolerancya instytutów kredytowych, urzędujących w niezrozumiałym dla niego języku polskim. Taki Graf jest tutaj prawdziwym emigrantem, nieszczęśliwą istotą, pozbawioną towarzystwa ludzi, pokrewnych jej wyobrażeniami, mową i obyczajami, skazaną na obcowanie chyba z pensyonowanemi landsdragonami od ś. p. urzędów cyrkularnych lub Büchsenspannerami wielkich panów — bo innych Niemców nie wiele znajdzie się w Galicyi. Ale ponieważ te małe niedogodności społeczne nie dają się bynajmniej czuć Koroniarzom, Litwinom itd., więc ci nie są emigrantami i sam tytuł komedyi, „Emigrant w Galicyi“ jest kolosalną niedorzecznością.
Mój Koroniarz — czas bowiem przystąpić raz do niego — nazywa się Artur Kukielski, jest młody, średniego wzrostu, brunet, ubiera się ile możności najwytworniej i używa ciemnoszafirowego pince-nez, który odejmuje od oczów tylko wtenczas, gdy chce naprawdę zobaczyć jaki przedmiot. Ruchy i maniery jego pełne są przesadnej, afektowanej elegancyi. Nie mówi inaczej, jak tylko pięknie zaokrąglonemi frazesami, i mówi rzadko kiedy o czem innem, jak tylko o sobie samym. Nie jest on zresztą — broń Boże — typem „przeciętnym“ Koroniarza, tak jak my go sobie tu w Galicyi przedstawiamy. Nie jest ani tak żywym i wesołym, ani tak otwartym i serdecznym. Fanfaronuje wprawdzie trochę, lecz po cichu, i popiera wszystkie swoje opowiadania tak szczegółowemi datami co do czasu, miejsca i innych towarzyszących okoliczności, że nietylko słuchacz, ale i on sam musi wierzyć wszystkiemu, co mówi. To daje mu pewną wyższość nad krzykliwymi trochę i burzliwymi braćmi zakordonowymi, których mieliśmy sposobność poznać bliżej w oddziałach powstańczych. Co do mnie, zaraz na pierwszym wstępie powziąłem to głębokie przekonanie, że p. Artur Kukielski jest bardzo wykształconym młodzieńcem, należącym z urodzenia, majątku i sposobu życia do śmietanki towarzystwa warszawskiego — Sam mi to zresztą powiedział, częścią po polsku częścią zaś po francusku, a ta druga część przekonała mię oczywiście jeszcze mocniej, niż pierwsza. Przybył on był do Galicyi jako jeden z rozbitków pewnego oddziału w Sandomierskiem, który po długiej i świetnej kampanii uległ niezmiernej przemocy moskiewskiej. Zaimponował mi od razu, i zaimponowało mi w jego osobie królestwo Kongresowe. Mój Boże, pomyślałem sobie, kiedyż to u nas przyjdzie do tego, by członkowie lwowskiego jockey–clubu tak gorąco służyli sprawie narodowej, i tak ochoczo porzucali wystawne i wykwintne swoje życie dla trudów i niebezpieczeństw obozowych! Rozczulony do żywego, kazałem zaprządz konie do bryczki (trzymałem bowiem wówczas małą dzierżawę w Rzeszowskiem i nie zajmowałem się jeszcze literaturą), i sam odwiozłem p. Artura Kukielskiego do Lwowa, dokąd powoływała go konieczna potrzeba widzenia się z jakimś szefem sztabu. Dygnitarza tego odszukaliśmy z łatwością, i ja, pożegnawszy się naówczas z p. Arturem, straciłem go z oczów na lat sześć niespełna, tak, że dopiero teraz, po zasiągnięciu informacyi w różnych okolicach kraju, i po krótkiem widzeniu się z nim samym we Lwowie w zimie r. b. — mogę uzupełnić jego życiorys, z którego początkiem wówczas mię obznajomił. Co się zresztą tyczy tego początku, to lepiej może będzie pomówić o nim później, przy zdarzającej się sposobności; teraz zaś przystąpmy do stwierdzonej, autentycznej zupełnie historyi pobytu pana Kukielskiego w Galicyi.
Wymaga to zresztą niektórych wyjaśnień strategicznych i politycznych co do epoki, w której przypada nasza powieść. Był to rok 1863. W całej Polsce odgrywał się krwawy i straszny dramat, o zakroju trochę szekspirowskim, bo obok scen wzniosłych i tragicznych, nie brakło i komicznych. Rzecz oczywista, że tamte działy się wszystkie za kordonem, a tych wyłączną widownią była Galicya.
Najtragikomiczniejszą stroną ruchu galicyjskiego były organizujące i dezorganizujące się bez końca niektóre korpusy, których nigdy nie pokazywano Moskalom, i które trzymano zawsze niby w pogotowiu od strony krajów Zabranych, ażeby niemi „szachować“ siły moskiewskie na Podolu, Wołyniu i Ukrainie. Korpusy te pochłaniały największą część pieniędzy, przeznaczonych na cele powstańcze, i wysyłano do nich mnóstwo ludzi, którzyby się byli daleko lepiej przydali w Królestwie. Po ośm i po dziesięć miesięcy trwała taka organizacya, ochotnicy niecierpliwili się, gorętsi i niesforniejsi uciekali z kwater i na własną rękę starali się dostać na teatr wojny, a rozkaz do wymarszu nie przychodził i — nigdy nie przyszedł.
Nie wiem, czy pan Artur Kukielski pragnął tego, czyli też może stało się to przeciw jego woli, ale dość, że zaraz po swojem przybyciu do Lwowa otrzymał od sztabu nominacyę na majora i rozkaz udania się do jednego z tych oddziałów „szachujących“ Moskwę, w dość odległej części kraju. Odesłano do komisyi „ekspedycyjnej“, ta odesłała go do jakiejś drugiej komisyi, a ta znowu odesłała go do jakiegoś komisarza, którego na żaden sposób nie mógł odszukać, bo go nie było we Lwowie — wyjechał był na wieś, czy do wód. Koroniarzowi wydało się to rzeczą niesłychaną, że władze narodowe tak opieszale biorą się do dzieła, skoro chodzi o wysłanie majora, jadącego z ważną misyą do oddziału. Zaniósł tedy skargę do wszystkich instancyj, a instancye rozpoczęły między sobą bardzo energiczną i gorliwą korespondencyę w celu wyświecenia tej sprawy. Komisarz rządu narodowego zmuszony był interweniować, i otrzymał odpowiedź, że mu nic do tego, bo Galicya ma swoją autonomię, a autonomiczne komisye lepiej są obznajomione ze stosunkami miejscowemi, niż centralistyczne władze warszawskie. Tu znowu ze sztabu wysłano energiczną notę i naganę do komisyi „ekspedycyjnej“, a ta odpowiedziała niemniej energicznem przedstawieniem. Sztab powtórzył kategorycznie swój rozkaz, ale ten, przez pomyłkę czy przypadek, dostał się do rąk c. k. austryackiej dyrekcyi policyi i nie odniósł pożądanego skutku. P. Artur Kukielski chodził tymczasem z kawiarni Müllera do Jezuickiego ogrodu, a z Jezuickiego ogrodu napowrót do kawiarni, i sarkał na „Galileję“, nazywając niedołęztwem i nieporządkiem to, co w gruncie było przecież wierną kopią cywilnej i wojskowej organizacyi, używanej od wieków w całem państwie Austryackiem! Na domiar nieszczęścia, wypłoszyła go rewizya policyjna z hotelu, w którym mieszkał, tak, że nie mógł już znaleźć nietylko owego komisarza, ale nawet noclegu. Dopiero w tej ostateczności zmiłowała się nad nim autonomia galicyjska, w postaci dwóch pań wcale przystojnych, które przechadzając się w wieczór w ogrodzie Jezuickim, spostrzegłszy młodzieńca z miną bardzo rzadką, ukrywającego się w krzakach i domyśliwszy się, że to powstaniec potrzebujący przytułku, zabrały go z sobą.
Ktokolwiek miał kiedy przed sobą perspektywę przespania się na ławeczce w ogrodzie, lub według okoliczności w kordygardzie, ten przyzna, że nicby mu nie mogło być przyjemniejszem, jak ujrzeć nagle dwie piękne damy, zapraszające go uprzejmie, by szedł z niemi i przyjął u nich schronienie. Nie jeden wolałby może, ażeby Opatrzność przystępowała w takich razach w liczbie pojedynczej, ale p. Artur nie czuł w tj chwili najmniejszej urazy do losu w ogólności, a do autonomii galicyjskiej w szczególności, za to, że go obdarzyły aż dwiema naraz opiekunkami.
Miał on do tego tem mniej powodu, gdy obydwie jego wybawczynie, choć mocno różniące się wiekiem, były zarówno powabne. Starsza, słuszna szatynka o bardzo dużych i bardzo czarnych oczach, przecudnie oprawnych, miała płeć śnieżnej prawie białości, nosek cokolwiek zadarty i owe dołki w policzkach, które według znawców, same przez się zawierać mają miliony innych wdzięków, a które na każdy sposób świadczą przynajmniej korzystnie o pełności i zaokrągleniu wszystkich kształtów, mniej podpadających powierzchownej krytyce, a jednak potrzebujących pełności i zaokrąglenia. Młodsza wybawczyni pana Artura była zaledwie podlotkiem, twarzyczka jej świeża, jak rozkwitający się właśnie pączek, składała się z najregularniejszych w świecie rysów, włosy miała bardzo jasne a oczy niebieskie, patrzące w świat jakby dwa znaki zapytania, położone przez ciekawego komentatora przy niezrozumiałym jakim frazesie. Jeden z powieściopisarzy kolegów moich twierdzi, że niema nic bardziej zachwycającego, jak takie oczy, niby trochę zagapione, a niby zdradzające, że wiedzą, na co patrzą.
P. Artur Kukielski był także zachwycony, a to pojawienie się tych dwóch piękności w ogóle, jakoteż dotkniętemi powyżej szczegółami, że zapomniał na chwilę o własnej swojej osobie i w krótkości tylko opowiedział, iż jest powstańcem, pochodzi z Królestwa, zmuszony jest ukrywać swoje właściwe nazwisko i podpisuje się tymczasem pseudonimem: Jan Wara. Nie omieszkał atoli dać do zrozumienia swoim opiekunkom, że mają do czynienia z człowiekiem wielkiej wagi, i że policya moskiewska i austryacka nie zajmuje się w tej chwili niczem innem, jak odszukaniem Jana Wary. Muszę nadmienić przy tej sposobności, że p. Artur nie wahał się ani chwili, by poczynić wszystkie te kompromitujące go zeznania, choć nie mógł jeszcze wiedzieć, z kim ma do czynienia. Opiekunki jego przejęły się także od razu niezmierną troskliwością o los młodzieńca, którego przypadek poruczył ich staraniu. Wzięły go między siebie, jak gdyby go chciały zasłonić od spojrzeń c. k. organów bezpieczeństwa, patrolujących po ogrodzie. Rozmawiając ciągle, zaprowadziły go aż do swego pomieszkania, które znajdowało się przy ulicy Jezuickiej.
Tam ulokowano natychmiast i ugoszczono jak najlepiej p. Artura Kukielskiego, vulgo Jana Warę, usiłowano go najprzód zakarmić na śmierć, kazano mu potem palić najlepsze cygara, jakie się znalazły w trafice, i nalegano na niego, ażeby się bez wszelkiej ceremonii położył na sofie w salonie, bo musi być bardzo zmęczony po kampanii w Sandomierskiem. Dowiedział się przy tem, że jest w domu pani Małgorzaty Szeliszczyńskiej, primo voto Trzeszczyńskiej, i że młoda jej towarzyszka jest to panna Celina Trzeszczyńska, córka pana Trzeszczyńskiego z jakiegoś jeszcze dawniejszego małżeństwa. Pokazało się oprócz tego przy apelu familijnym, który miał miejsce przy herbacie, iż kółko rodzinne pani Małgorzaty składało się z dość licznego potomstwa, pochodzącego z dwóch jej małżeństw i z dwóch małżeństw pana Trzeszczyńskiego.
Galicyanin byłby za pół roku nie trafił do końca z tą genealogią, ale pan Artur w pół godziny umiał już na pamięć wszystkie imiona chrzestne i nazwiska, znał doskonale rodowód każdego członka rodziny; dowiedział się, że po panu Trzeszczyńskim zostały dwie wioski, kamienica, tudzież niejakie kapitały, i zapytał nawet, czy nie będzie miał przyjemności poznać pana Szeliszczyńskiego, obecnego męża pani Szeliszczyńskiej? Odpowiedź na to zapytanie wypadła atoli jakoś wymijająco ze strony pani domu, a przytem tak ona, jak i panna Celina objawiły pewien rodzaj zakłopotania, z którego Artur wywnioskował, najprzód, że nie będzie może miał przyjemności widzieć pana Szeliszczyńskiego, a następnie, że między p. Szeliszczyńskim a resztą rodziny zachodzi coś nakształt dysharmonii dość jawnej. Artur postanowił natychmiast korzystać z czasu, który mu zostawiał sztab, komisya ekspedycyjna i komisarz bawiący u wód, ażeby zbadać dokładnie, jak się mają właściwie rzeczy z panem Szeliszczńskim, i przejęty tą myślą, rozgościł się w pokoju, który troskliwie panie przygotowały i przyrządziły jak najlepiej na miłe i bezpieczne schronienie dla „pana majora“ Jana Wary.
Pobyt pana majora w domu pani Szeliszczyńskiej potrwał blisko dwa tygodnie i pod względem wygód życia wynagrodził mu obficie trudy, poniesione w służbie ojczyzny. Nietylko bowiem rodzina, u której znalazł schronienie, wysilała się na to, by mu na niczem nie zbywało, ale na wiadomość, że u pani Małgorzaty przechowuje się ważna figura z Królestwa, przybiegł na pomoc cały komitet znajomych jej różnych pań i panien. Znoszono najrozmaitsze przedmioty, które mogą być potrzebne lub pożyteczne prawemu synowi ojczyzny: bieliznę, garderobę, zapasy tytoniu i cygar, torby podróżne, szale, plaidy, rewolwery i konfitury, niezawodne pancerze z jedwabiu lub tektury i przedni bulion domowy; szyto szarfy i kokardy, robiono naboje: jednem słowem, gdyby jego Wysokość cesarzewicz chiński raczył wybierać się na wojaczkę, nie mógłby być lepiej zaopatrzonym we wszystko, jak pan Artur przy wyjeździe do owego oddziału, szachującego Moskwę. Jeżeli przy tem wszystkiem nie dostał niestrawności, zawdzięczał to jedynie doskonałemu swemu żołądkowi, bo dom pani Szeliszczyńskiej i wszystkie znajome jej domy pracowały połączonemi siłami jak najusilniej nad tem, ażeby mu przeładować żołądek.
Co wieczora odbywała się w salonie p. Małgorzaty wielka rada wojenna co do dalszych kroków, jakie przedsiębrać należało, by „pan major“ jak najbezpieczniej, a więc ku jak największemu pożytkowi sprawy publicznej mógł przystąpić do spełnienia swej misyi. W radzie tej brała udział sama tylko płeć piękna; z mężczyzn przypuszczonym był tylko jakiś stary pułkownik, należący zapewne do rezerwy, bo dotychczas jeszcze nigdy nie wystąpił był czynnie na linii bojowej. Należało atoli w kółku p. Szeliszczyńskiej do aksyomatów, nieulegających najmniejszej wątpliwości, że pułkownik, gdy raz stanie na czele zbrojnego hufca, dokaże rzeczy nadzwyczajnych. W r. 1848 dowodził on gdzieś jakąś kompanią gwardyi narodowej i okazał się tak niepospolitym instruktorem, że sam śp. Dwernicki przyznał, iż żadna kompania nie prezentowała broni i nie zachodziła sekcyami w prawo i w lewo z taką dokładnością, jak kompania kapitana Kwaternickiego. Dzięki tym zasługom, awansował on w opinii publicznej od owego czasu powoli na majora i dalej, tak, że obecnie był już pułkownikiem i reputacya jego jako najzdolniejszego pod słońcem taktyka była ustaloną. Teraz dopiero, po pojawieniu się majora Jana Wary, mniemanie to poczęło się chwiać, zwłaszcza gdy stary pułkownik kilka razy w dyspucie z młodym kolegą sztabowym był na głowę pobitym. Pan Kukielski nie służył wprawdzie nigdy w żadnej regularnej armii, ale umiał za to na pamięć mnóstwo wojskowych terminów technicznych, używanych w książkach, których pułkownik Kwaternicki nie czytał, i cytował przytem różne przykłady z własnego doświadczenia na poparcie tego co mówił. Fakta te, dla braku wszelkich przeciwnych dowodów, musiały być uważane za świętą prawdę, panie stawały zresztą zawsze po stronie pana Artura, i choć np. pułkownik utrzymywał, że kawalerya przy ataku nie powinna nigdy z miejsca ruszać pędem, ażeby nie nużyć koni przed czasem, to zgodzono się jednomyślnie na prawidło wręcz przeciwne, albowiem pan major wyjaśnił, że pod Małogoszczą on sam, w nieobecności jenerała, jako adjutant jego dowodząc brygadą jazdy, już na dwie mile od Moskali kazał ruszyć z miejsca „marsz, marsz!“ i jednym pędem rozbił dwa carré moskiewskie, przyczem zagwoździł w dodatku dwa działa. Pułkownik czuł się także zagwożdżonym i nie odzywał się więcej, tembardziej, że był rodem z Galicyi, a całe towarzystwo pod kierownictwem pana Jana Wary od pewnego czasu deklamowało chórem przeciw galilejszczyźnie, jak gdyby bez wyjątku było rodem z nad Bzury albo Narwi.
Trzeba bowiem wiedzieć, że p. Artur Kukielski, vulgo Jan Wara, nietylko przejęty był sam do głębi swoją wyższością nad Galilejczykami, ale okazywał im to przy każdej sposobności. Słysząc go, możnaby było mniemać, że naród polski w istocie składa się z dwóch ras, zupełnie odrębnych, z których jedna mieszka poza Galicyą i w doskonałości wszelkiego rodzaju nie ma sobie równej, podczas gdy druga, galicyjska, pod względem zalet intelektualnych, fizycznych i towarzyskich zajmuje zaledwie środek między małpą a niedźwiedziem. Sam mowca, porównany z obecnemi w pokoju egzemplarzami galicyjskiej rasy, a mianowicie z sześćdziesięcioletnim panem pułkownikiem i z dwunastoletnim Edziem Trzeszczyńskim, bratem panny Celiny, był najwymowniejszym dowodem tej wielkiej prawdy etnograficznej. Przekonanie to podzielały z nim wszystkie panie i panny. Te ostatnie zawiązały nawet między sobą tajemną ligę i sprzysięgły się, że żadna nie pójdzie za mąż, chyba za Koroniarza. Żałuję mocno, że nie dotrzymały tej przysięgi, bo byłyby najprzód przekonały, każda bodaj jednego Koroniarza, że w Galicyi nie wszystko znowu jest tak bardzo złe, jak mu się to wydaje; a powtóre, byłyby może doprawdy miały lepszych mężów. Tak zaś, jedna wyszła za szlachcica, który zaledwie umie czytać i pisać, i który słysząc raz o Trenach Kochanowskiego, dowodził, że Kochanowski posiada nie Treny, ale Zawichrowice w jego sąsiedztwie, w powiecie oczywiście mościskim — druga została quasi–hrabiną, i mąż jej, quasi–hrabia, tej właśnie wiosny pozostałą z Wiesbadenu resztą posagu zapłacił dyferencyę kursu akcyj franko–austryackiego banku — trzecia zaś i czwarta są dotychczas pannami, ale tylko dlatego, że żaden Galilejczyk nie umiał się poznać na ich wartości — ot, jak zwykle w Galilei.
Ale p. Artur nie był z Galilei, i poznał od razu, że choć cała ta „prowincya“" w gruncie nie warta nawet za jeden Ryczywół w Królestwie, to natomiast niewiasty galilejskie mają szacowne bardzo cnoty i zalety, a to fizyczne zarówno jak moralne, obok niepospolitych często materyalnych.
Panna Celina Trzeszczyńska naprzykład była istnym cukierkiem, mimo jakiegoś „szyku“ galicyjskiego, który upatrywało w niej wprawne oko pana Artura. Nie mogłem nigdy dociec, na czem właściwie ten zły „szyk“ galicyjski polega — zdaje mi się nawet, że młode i piękne, a dobrze wychowane panienki mają wszędzie „szyk“ jednakowy — ale może być, że jako Galilejczyk, pozbawiony jestem gustu i zmysłu w tej mierze. Zresztą szyk galicyjski ani w pannie Celinie, ani nawet w pani Małgorzacie nie raził p. Artura tak mocno, by mu się obydwie te damy nie miały mocno podobać. Otaczały go taką przyjaźnią i troskliwością, opiekowały się nim ciągle, omal nie nosiły go na rękach, by stopy swej nie obraził o kamień — a wszystko to tylko dlatego, że się bił za ojczyznę!
Pan Artur przywiązywał bardzo wiele znaczenia do zasług, które położył około sprawy narodowej — przywiązywał go nawet więcej, niż należało, i przyjmował zabiegi, któremi go otaczano, jako hołd, należący się słusznie jego patryotycznej cnocie. Zdawało mu się jednak, nie wiem czy słusznie, że wielką część uprzejmości i serdeczności, z jaką mu podawano u pani Szeliszczyńskiej panem bene merentium, mógł kłaść na karb osobistych swoich zalet i przymiotów. O ile mu się zdawało, i jak zamierzał korzystać z tego swojego położenia, niechaj świadczy wyjątek z listu, który pisał do mnie w drugim tygodniu swojego pobytu u pani Małgorzaty. Oto jego własne słowa.
Grubo im się podobałem obydwom matce i córce. Gdyby nie sprawa narodowa, gotów bym się rozgrzeszyć i osiąść w tej waszej głupiej Galilei. Jeden jest tylko ambaras, oryginalny w swoim rodzaju: l'embarras du choix. Mamunia jest sobie wcale niczego i przytem jeszcze grubow pretensyach, a nie do uwierzenia zazdrośna na swoją pasierbicę. Zdaje mi się, że wypędziła męża z domu z tego powodu; nieborak gdzieś przepadł tak, że ani słychać o nim. Powiadają, że uchwycił coś trochę gotówki, pojechał do Monaco i tam zgrawszy się, w łeb sobie wypalił. Donc, madame serait à prendre — ależ pasierbica śliczna i lgnie do mnie niezmiernie; żalby mi było zakrwawiać serce tego podlotka, gdybym się zaangażował z macochą. Wystaw sobie mój kłopot i poradź mi co, jeźli możesz i t. d.“
Nie mogłem mu oczywiście nic poradzić i nie potrzebowałem, bo poradził sobie bezemnie, a to w ten sposób, że korzystał umiejętnie ze słabych stron pani Małgorzaty i z niedoświadczenia Panny Celiny. Co do tego drugiego punktu, nie potrzeba podobno żadnych wyjaśnień, bo każde pietnastoletnie dziewczę jest i musi być niedoświadczone — inna zaś rzecz, czy każda trzydziestoletnia wdowa musi mieć słabe strony? Nie chcę się wdawać w rozstrzygnięcie tego drażliwego pytania i przypominam tylko, że nawet pierwsza w świecie twierdza, Gibraltar, uległa na początku zeszłego stulecia orężowi oblegających ją Anglików, a pani Szeliszczyńska nie była przecież kutą z granitu, jak baterye Dżebel–al–Tarif'u. Stało się tedy tak, że gdy nakoniec za staraniem zgromadzonego u pani Małgorzaty sejmu niewieściego, znalazł się sposób bezpieczny i wygodny do wyjazdu dla pana Artura, i gdy tenże pakował swoje rzeczy, weszły do składu podróżnego jego inwentarza:
a) dwie fotografie, jedna przedstawiająca panią Małgorzatę, a druga pannę Celinę, obydwie powierzone mu z osobna i w sekrecie, w zamian za wizerunki, przedstawiające go w pełnym majorskim mundurze;
b) róża, dar panny Celiny, podany ze spuszczonemi oczkami i z zachwycającym rumieńcem na twarzy, i skropiony kilkoma rzewnemi łzami, jakby kropelkami gorącej jakiejś, podzwrotnikowej rosy;
c) kaftanik flanelowy, własnoręczne dzieło pani Małgorzaty, wraz z nieoddzielnemi od niego, na wypadek mrozu, innemi, także flanelowemi.... pojęciami o ciepłej odzieży;
d) medalik srebrny, poświęcony w Rzymie, z szyi panny Celiny, wraz z serdecznemi życzeniami szczęśliwego powrotu;
e) pugilares juchtowy, z klamrą, od Stillera, zawierający niektóre bardzo cenne okazy stalorytów, wykonanych w c. k. austryackim banku narodowym, a włożonych tam przez panią Małgorzatę pod pozorem, że vademecum tego rodzaju uprzyjemnia czas w podróży i łączy piękne z pożytecznem.
Oprócz tych przedmiotów i oprócz bardzo bogatej garderoby i innych przyborów, p. Artur zaopatrzony był jeszcze w jeden blankiet paszportowy francuski, a jeden moskiewski, tamten wizowany przez ambasadę w Wiedniu, a ten przez konzulat w Brodach, i w rozkaz, opatrzony pieczęcią naczelnego wodza sił zbrojnych narodowych na Rusi, a polecający wszystkim władzom cywilnym i wojskowym majora Jana Warę, jako udającego się do sztabu IX. oddziału w obwodzie ..... skim.
Pan Artur zastanawiał się czas jakiś nad tem, jakie nazwiska ma wpisać w swoje blankiety paszportowe. Chodziło mu bowiem o eufonię i o to, ażeby go przecież szanowała ta szlachta galilejska, o której słyszał, że kłania się tylko majątkom i tytułom. Nakoniec wziął pióro i przystąpił do tego nowego chrztu bez najmniejszego wahania. W blankiet francuzki wpisał: Henri de Laroche–Chouart, vicomte de Tourne–Broche et baron de Barcarolles — w moskiewski zaś: Jewo Siejatielstwo kniaź Artiur Artiurowicz na Staroj Czetwertnie, Kitajgarodzie i pr. i pr. Swiatopołk Czetwertynskij. Kosztowało to tylko parę kropel atramentu więcej, niż proste, plebejuszowskie nazwiska, a brzmiało nierównie piękniej. „Jakiś tam Kukielski“ nie mógł zaimponować żadnemu karmazynowemu Galilejczykowi, ale wice–hrabia, któryby w poufnej rozmowie przyznał się, że właściwie nie jest wice–hrabią, jeno tak sobie, księciem Światopełkiem Czetwertyńskim, z Białej Rusi, potomkiem rodziny, starszej nieledwo od Welfów i Burbonów i tysiąc lat temu już panującej, to miało już więcej „szyku“, jak słusznie rozumował pan Artur.
Przyszła nakoniec chwila wyjazdu. Pan major przyrzekł i przysiągł pani Małgorzacie, że nigdy nie zapomni „chwil szczęśliwych, przepędzonych w jej domu;“ pani Małgorzata zapytała go, czy doprawdy uważa te chwile za szczęśliwe, p. Artur zawołał: „Ach pani!“ uchwycił się jedną ręką za serce, a drugą porwał piękną, białą i pulchną dłoń pani Małgorzaty, okrywając ją gorącemi pocałunkami. Zdawało mu się nawet, że jest rozrzewnionym, a pani Małgorzata rozrzewniła się naprawdę i ze łzami prosiła go, by zaglądnął do jej domu, gdy szczęśliwie wróci z wojny. Tu czarna chmura osiadła na czole pana Artura i rzekł: — „Pani, ta nadzieja świecić mi będzie jak gwiazda przewodnia aż do chwili, gdy się ziści to czarne przeczucie, które tkwi na dnie mej duszy“. I smętnie pochylił głowę na piersi, bo czuł się jeszcze mocniej rozrzewnionym, ale przypomniał sobie, że powinien być mężnym, i podniósł ją znowu w górę. Tego było za wiele — pani Małgorzata łkając chwyciła go za ręce, i zawołała: „Nie, pan nie zginiesz, pan wrócisz do nas! My pana tak kochamy!“ Ale nim od liczby mnogiej przystąpiono do pojedyńczej, ktoś nadszedł, i pani Szeliszczyńska poszła ukryć swoje łzy w swoim pokoju.
Niemniej łzawe było pożegnanie z panną Celiną, przy której to sposobności pan Artur po raz trzeci czuł się rozrzewnionym, tylko że tym razem nikt nie nadszedł, w skutek czego słowo czasowe „kochać“ odmieniane było nietylko w liczbie mnogiej, ale i w pojedyńczej — a na różanych usteczkach panny Celiny spoczął pierwszy w jej życiu pocałunek. Pocałunek od człowieka, który.... ale nie wyprzedzajmy biegu wypadków!
Jakiś szlachcic, jadący na wieś własną bryczką, zabrał z sobą pana majora, jego tłumok, fotografie i kaftanik. We Lwowie nie zostało po nim nic, prócz łez i żalu, i dwóch fotografij, z których jedną pani Szeliszczyńska ukrywała przed pasierbicą, a drugą panna Trzeszczyńska przed macochą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.