Koroniarz w Galicyi/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII,


krótko, ale stanowczo ilustrujący przysłowie: „Trafiła kosa na kamień“.

Raport piśmienny p. Bogdana nie musiał się wydać zadowalniającym hr. Cypryanowi, bo nazajutrz N. P. B. K. zawezwany został powtórnie do Cybulowa, gdzie musiał ustnie zdać sprawę ze wszystkich szczegółów swojej wizyty w Cewkowicach. Sprawozdanie to, oprócz ważnej kwestyi szparagów i podwójnego (o ile wiedział pan Bogdan) zemdlenia pani Kacprowskiej, na wyraźne żądanie hr. Cybulnickiego obejmowało nawet tak drobne okoliczności, jak to, ile razy uśmiechnęła się panna Róża, i ile razy westchnęła panna Melania. Pan hrabia nie taił swojej radości z powodu, że nawet niezbyt bystremu wzrokowi pana Kołdunowicza wpadło w oko niezmiernie dobre wrażenie, jakie p. Artur sprawił w Cewkowicach. Jego podkomendny łamał sobie głowę nad tem, dlaczego N. O. C. C. C. interesuje się do tego stopnia względami panien Kacprowskich dla swego kuzyna, zaprzyjaźnionego przecież z kuzynami królowej Wiktoryi i t. d. Ale spostrzegłszy, że łamanie głowy nie doprowadza do żadnego rezultatu, pan Bogdan dał pokój tej mozolnej i niewdzięcznej operacyi. Przystąpiono do dalszych, urzędowych czynności, do których należały najprzód przygotowania, tyczące się wielkiego zjazdu wszystkich dygnitarzy obwodowych w owej zawikłanej i dotychczas nierozstrzygniętej sprawie sucharów, a następnie, wyprawienie pocztą narodową listu i pakietu, przeznaczonego dla księcia A. C. a wczoraj jeszcze przywiezionego z Zabuża. Adres na tych przesyłkach pisany był ręką kobiecą i opiewał krótko: „Major Jan Wara“. Z raportu komisarza wojennego, pana Zdzisława Podborskiego, wynikało, że jakieś dwie panie ze Lwowa, szukające p. majora Warę, pojawiły się dnia wczorajszego w Zabużu, że nie były zaopatrzone w żaden certyfikat ze strony władz narodowych, i że przeto pan komisarz wojenny, obawiając się jakiej zdrady, grożącej niebezpieczeństwem księciu, zataił wobec tych dam obecne jego miejsce pobytu — ale natomiast podjął się wręczenia mu listu i pakietu.
Nie potrzebuję wyjaśniać, że były to: pani Małgorzata Szeliszczyńska i panna Celina Trzeszczyńska , które dowiedziawszy się w Błotniczanach, iż p. Artur wyjechał do Zabuża, pospieszyły za nim, ażeby się przekonać, czy mu na czem nie zbywa i czy nie potrzebuje pomocy. Pani Podborska przypomniała sobie natychmiast twarze tych pań, widziała bowiem ich fotografie, które p. Artur odebrał był p. Mościszewskiemu, i które ten ostatni mienił fotografiami księżnej, swej matki, i księniczki, swej siostry. Nastąpiła tedy ciekawa scena, w której pani Podborska usiłowała nadaremnie przekonać „księżnę“ i „księżniczkę“, że w szlacheckim polskim domu nie potrzebują bynajmniej taić swego stanu, pochodzenia i nazwiska; pani Małgorzata zaś długo bardzo i usilnie musiała protestować przeciw przypuszczeniu, jakoby nazwisko p. Szeliszczyńskiego było tylko jej pseudonimem. Nareszcie, gdy to niesłuszne podejrzenie upadło w umyśle pani Podborskiej, powstało natomiast drugie, niezmierniej okropne, t. j., że „książę“ oprócz jej serca, „zrozumiał“ jeszcze wiele innych serc kobiecych. Od tej chwili przyjęcie p. Małgorzaty i jej pasierbicy w Zabużu stało się nader chłodne. Gdy p. Podborski powróciwszy z polowania na bekasy, omal się nie wygadał, dokąd wywieziono p. Artura, pani dobrodziejka głośniej i piskliwiej niż kiedykolwiek zawołała: „Zdzisiu, milcz!“ i nakoniec obydwie nasze znajome dawne, po pełnej nieporozumień wizycie w Zabużu, odjechały do Lwowa.
Kuryer powiatowy, pan Łagoszewski, odwiózł do Cewkowic list i pakiet, przeznaczony dla p. Artura. List składał się z bardzo przyjacielskich i czułych wyrazów: pani Małgorzata wyjawiła w nim zdanie, że obowiązkiem kobiet jest poświęcać się za tych, którzy się poświęcają za ojczyznę; ubolewała nad przypadkiem, którego pan Artur doznał w Błotniczanach; prosiła go, ażeby się zgłosił do niej, gdy czego potrzebować będzie, i ażeby miał w pamięci „nas“, to jest panią Małgorzatę, jeżeli można, bez panny Celiny, a jeżeli nie można, to przynajmniej wraz z panną Celiną. Ostatni ten komentarz nie znajdował się jednak w liście, i jest tylko przypiskiem autora. Natomiast znajdowały się tam dwa zupełnie do siebie podobne, podłużne papiery, a na każdym z nich znajdowała się sztychowana po niemiecku obietnica, że c. k. austryacki bank narodowy wypłaci okazicielowi — kiedyś naturalnie — sto guldenów w srebrze walutą austryacką. Wprawdzie c. k. austryacki bank narodowy nie dotrzymał jeszcze dotychczas podobno nigdy tej obietnicy, ale mimo to papiery tego rodzaju są bardzo pożyteczne, i ktokolwiek wielką ich ilość ma w swojem posiadaniu, może być pewny szacunku i poważania współobywateli. W pakiecie, dołączonym do listu, znajdował się zapas bielizny wraz z drugiem wydaniem flanelowych okryć, wspominanych na początku tej powieści, a dowodzących, jak wiele pani Małgorzacie zależało na zdrowiu p. Artura — przypuszczała bowiem zapewne, że efekta jego podróżne przepadły.
Tu po raz drugi przychodzi mi ubolewać nad niestałością i niewdzięcznością mego bohatera. List pani Małgorzaty sprawił mu niemałą przyjemność, dowodził wielkiej z jej strony przyjaźni i serdeczności, a jeżeli słowa wątpliwym tylko i słabym są dowodem uczuć, toć list i pakiet zawierał namacalniejsze, niezbite objawy przywiązania i serdeczności. A jednak, pomyślawszy zaledwie: Poczciwa kobiecina! p. Artur nie przycisnął z rozrzewnieniem jej pisma ani do ust, ani do serca, nie wydobył jej fotografii, ażeby sobie uprzytomnić piękną i rozkoszną jej postać — nie! Włożył poprostu list wraz z alegatami do puilaresu, schował puilares do kieszeni i wychylił się z okna gościnnego pokoju w Cewkowicach na ogród, patrząc z roztargnieniem to w tę, to w ową stronę. Było to rano, trzeciego dnia jego pobytu w domu państwa Kacprowskich. Słońce grzało już bardzo mocno, ale w ogrodzie była jeszcze rosa na trawie i na kwiatach, drzewa powiewały miłym chłodem, pełno było cienia i zaciszy między georginiami, agrestam i i malinami, okalającemi wązkie uliczki ogrodu, pełno było woni w powietrzu, i pszczół, i motylów, i świegotania ptaków. Ale jak list p. Małgorzaty, tak i te wszystkie piękne rzeczy nie rozczulały pana Artura. Nie był w sielankowem usposobieniu — choć nie chcę przez to powiedzieć, ażeby nie był w usposobieniu poetycznem. Owszem, serce jego przepełnione było wrażeniami. Gdyby sobie był przypomniał jaki piękny wiersz Mickiewicza, Słowackiego lub Krasińskiego, byłby go może wylał na papier. Ręczę tylko, że byłby go nie pokazał pannom Kacprowskim, bo znajomość piśmiennictwa polskiego stała w Cewkowicach na wyższym stopniu, niż u pani Szeliszczyńskiej we Lwowie.
W ogólności, coś dziwnego działo się z panem Arturem, coś, z czego sobie nie zdawał sprawy. Zadał on był grubo szyku w Cewkowicach, grubo się wszystkim podobał, ale jak gdyby nie był sam sobą; powodzenie to nie cieszyło go tak bardzo, jakby go mogło było cieszyć pierwej. Czego nigdy dawniej nie robił, do tego miał teraz niepohamowaną skłonność i ochotę: dumać i marzyć nie jak Koroniarz, ale jak Rusin, ba, jeszcze gorzej niż zwykły Rusin, bo jak Ukrainiec. Mozolne to zajęcie, zwłaszcza dla nieprzyzwyczajonych; nam Rusinom i Litwinom idzie to jak z płatka, ale Koroniarzom i Wielkopolanom przedstawia ono niesłychane trudności, czego dowodzą najbardziej warszawskie i poznańskie poezye. Nie dumał więc p. Artur takich gładkich dumek, jak ukraińska szkoła, ani też marzył tak smętnie, jak litewska, ale tak sobie z mazurska dumał i marzył, jak mógł i umiał. Ktoby chciał poznać różnicę między jednem a drugiem z tych dumań, niech porówna np. „Żal, żal, za jedyną“ z poematami, czytywanemi na posiedzeniach wielkopolskiego Towarzystwa przyjaciół nauk. Ale choć główną zasługą poznańskiego wieszcza bywa czasem tylko to, że „Jeruzalem“ rymuje z „żalem“, to w sercu czuje on nie mniej pięknych rzeczy od teorbanisty stepowego. Tak też miała się rzecz z p. Arturem: dumania jego nie przybierały wdzięcznych, melodyjnych kształtów, lecz w sercu robiło mu się tak „głupio“, jak onegdaj panu Kołdunowiczowi przed obiadem, albo jak panu S. w fejletonie Dziennika lwowskiego, gdy nagle z ukraińską swoją fantazyą i z parasolem w ręku ujrzał się na chwiejnym pokładzie parowca, podczas gdy dokoła kołysał i piętrzył bałwany „Auster, dux inquieti turbidus Adriae“. Wyobrażcie sobie p. S. w tem położeniu, odciągnijcie od tego strach przed rekinami, „sirocco“ i morską chorobę, a zostanie wam jako rezultat matematyczny położenie p Artura. Jednem, krótkiem, węzłowatem słowem, nasz Koroniarz był zakochanym!
Przepraszam, nim pociągnę dalej moje opowiadanie, muszę wprzód nakazać milczenie tym, którzy twierdzą, że Koroniarz nie może być zakochnym. Jest to fałsz. Wiemy z doświadczenia, że zdarzają się Niemcy, którzy nie lubią piwa, Anglicy, którzy mają czarne wąsy i nie mają bakenbardów, Polacy, którzy nie winni ani szeląga żadnemu żydowi, demokraci, którzy umieją ortografię — otóż podobne wyjątki zdarzają się i między Koroniarzami, to jest niektórzy z nich kochają się na seryo.
Prawda, że to rzecz bardzo rzadka, i że ze wszystkich Koroniarzy, mojego najmniejby można było podejrzywać o coś podobnego, ale wszystkie te słuszne uwagi nie zmienią dokonanego faktu. Mój Koroniarz był zakochanym.
Chwilka cierpliwości wyjaśni nam resztę.
Mówiłem, że pan Artur patrzył w ogród i próbował dumać. Nagle twarz jego rozpłomieniła się, znowu zbladła, z kolei oblała się pąsem, i w ogóle poczęła ulegać różnym zmianom, objawiającym wzruszenie wewnętrzne. Na jednej z uliczek ogrodu pojawiły się bowiem były dwie popielate sukienki w czarne paski, i dwie garybaldki, jedna fioletowa, druga czarna. Czarna garybaldka wraz ze swoją popielatą sukienką usiadła w altance, pochyliła się trochę na bok, i wszystko to razem ułożyło się, jak gdyby było przeznaczone na winietę do zbioru ponurych elegij i trenów. Była to panna Melania. Druga popielata sukienka w czarne paski, wraz z fioletową koszulką, poczęła się przechadzać po uliczkach ogrodu, wśród agrestów, porzeczek, malw, georginij i malin. Sukienka ta znajdowała szczególne upodobanie w różnych darach Flory, i odwiedzała balsaminy, astry i georginie, rosnące w środku grządek, przyczem z obawy przed rosą podniosła się cokolwiek. odsłaniając bucik i pończoszkę, a nie widząc, lub udając może tylko, że nie widzi pana Artura, któremu się coraz „głupiej“ robiło w sercu, i któremu psuł się coraz bardziej rytm w jego dumaniach. Dla zapobieżenia wszelkim pomyłkom dodam, że druga ta popielata sukienka należała do panny Róży.
Jeszcze pierwszego wieczora, po odjeździe p. Kołdunowicza, dla każdego, co miał oczy, stało się rzeczą nader uderzającą, że usposobienia pana Artura i panny Róży zgadzają się z sobą co do joty. P. Artur był złośliwym i opowiadał w drastyczny sposób swoją podróż ze Lwowa, swój pobyt w Błotniczanach, w Zabużu, w Cybulowie, w Talatynie, w Barciszowicach i w Babotłukach, nie szczędził zaś mianowicie ani panny Odwarnickiej, ani pani Podborskiej, ani pani Cybulnickiej, ani pani Kołdunowiczowej, ani ich małżonków, ani państwa Łagoszewskich, ani p. Stępeckiego wraz z jego synem, ani nikogo. Panna Róża słuchała go z rozkoszą i uzupełniała jego złośliwe spostrzeżenia jeszcze złośliwszemi, które porobiła była, znając oddawna całą okolicę. Brano tedy na fundusz „białe“ stronnictwo, do którego po największej części należały wszystkie wyżwymienione osoby, co sprawiało wielką przyjemność całej rodzinie, ale nikomu tyle, co pannie Róży i panu Arturowi. Oto już mamy jeden warunek zgodności uczuć.
Powtóre, „książę“ był demokratą, ale w gruncie widać było, że się czuje księciem. Panna Róża także była demokratką (bo papa i Wicuś należeli do obozu czerwonego), ale w gruncie widać było, że się czuje Kacprowską, urodzoną z Mohoryczewskiej. To obopólne samopoznanie było jakoby drugim węzłem, przeznaczonym do skojarzenia dwóch dusz wybranych, zwłaszcza gdy książę zdawał się mieć wysokie wyobrażenie o historycznych zasługach i wielkim blasku starożytnej rodziny Kacprowskich. W istocie, szafirowy pince-nez nie pomógł mu i w tym wypadku do dokładniejszego widzenia rzeczy, czarne oczy panny Róży przeszyły ich były obydwóch na wylot, to jest przeszyły pince-nez i pana Artura. Cewkowice zaczęły mu imponować. Jeszcze pierwszej nocy po swojem przybyciu pisał do mnie, że znajduje się „w jednym z najbardziej dystyngwowanych domów wschodniej Galicyi, w domu, en effet, bardzo dystyngwowanym, tak, że zdaje mu się, iż jest w Warszawie“. Dowodzi to, jak nieużytecznym może być pince-nez, przez który przeszło spojrzenie czarnych, albo choćby ciemno — piwnych oczu.
Jeżeli pan Artur przyznawał tyle dystynkcyi Cewkowicom, to Cewkowice przyznawały mu jej jeszcze więcej. Nie można było być bardziej księciem, niż książe A. C. Najmniejsza wątpliwość, najmniejsze podejrzenie pod tym względem nie powstało w Cewkowicach. P. Artur opowiedział p. Melitonowi i p. Wincentemu od niechcenia cały swój rodowód, reszta familii dowiedziała go się w parę godzin później, i uwierzyłaby była raczej, że Cewkowice leżą w Ameryce południowej, aniżeli że książę A. C. nie jest księciem Czetwertyńskim. Z wielkiem tedy zadowoleniem państwo Kacprowscy spostrzegli, że Róża zrobiła wrażenie na księciu; co się zaś tyczy hr. Cypryana, nie wątpił on ani na chwilę, że książę zrobił wielkie wrażenie na Róży. I ja mam pewne powody, ażeby przypuszczać to samo. Dosyć, że w okolicy Cybulowa panowało w tej chwili najzupełniejsze ukontentowanie, i tylko serce pana Artura było widownią walk i cierpień, z któremi zapoznamy się w następujących rozdziałach, z obecnego tę jednę wyciągając naukę, iż nic wolno bezkarnie "podobać się grubo" wielu wdowom, mężatkom i pannom, albowiem w końcu jedna pomści się za wszystkie, a wówczas powiedzą, że trafiła kosa na kamień.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.