Koroniarz w Galicyi/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII,

w którym bohater tej powieści kocha się, wzdycha, jeździ konno, i wykonuje różne inne dzieła, do zawodu rycerskiego i bohaterskiego należące.

Zostawiliśmy pana Artura w oknie gościnnego pokoju w Cewkowicach, gdzie, jak mówiliśmy, próbował dumać, łamiąc się z psychologicznemi trudnościami tej operacyi. Przekonawszy się, że usiłowania jego są płonne, wziął na głowę elegancki, lekki Panama i udał się do ogrodu, by się przyłączyć do panien. Po drodze, może w skutek ruchu ułatwiającego mózgowi „wydzielanie myśli“, dumania jego poczęły układać się w wyraźniejsze formy. Stanęło mu jasno przed oczyma, że panna Róża jest najpiękniejszym kwiatem na tej oazie Cewkowickiej, którą odkrył wśród pustyni, zwanej Galicyą. I oto on, jak wielbłąd — nie, nie jak wielbłąd, jak podróżny na wielbłądzie, przebiegając pustynię i zoczywszy ten jej kwiat cudowny, zapragnął posiąść go, zerwać, wziąć z sobą i puścić się dalej w podróż, pełną trudów i niebezpieczeństw. Przyznacie państwo, że myśl ta była pełną poezyi — dlatego też pan Artur postanowił sobie tego jeszcze wieczora ułożyć ją w piękne, francuzkie albo polskie rymy, które miał następnie wpisać do albumu panny Róży. Tymczasem zaś ponieważ rymy nie były jeszcze gotowe, przedsięwziął on sobie przystąpić do taktycznych szczegółów tego wielkiego strategicznego planu, zawartego w projektowanym poemacie. Należało przedewszystkiem posiąść kwiat, t. j. zdobyć serce panny Róży. Dla zwycięzcy w tylu bitwach, wygranych już nawet na gruncie galicyjskim po parotygodniowej zaledwie kampanii, nie powinno to było być rzeczą trudną. Ale jakżeż się rozgniewał pan Artur sam na siebie, gdy spostrzegł, że zapomina języka w gębie, skoro zbliży się do panny Róży! On, co nigdy nie był w ambarasie, od czego zacząć rozmowę w towarzystwie młodych i pięknych kobiet, teraz tracił wszelką fantazyę i był nieśmiałym jak student! Zdawało mu się, że gdyby tylko na jednę, małą chwilkę zostawiono go sam na sam z panną Różą, odzyskałby zwykłą swadę i kilkoma śmiałemi manewrami zająłby pozycyę, której posiadanie stało się dla niego naglącą koniecznością — tak naglącą, że byłby chętnie oddał nietylko swój tytuł i swój majątek na Białej Rusi, ale wszystko co miał i mieć mógł na przyszłość, za dobre powodzenie w tej jednej sprawie. Ale najprzód panna Róża nigdy prawie nie była sama, a potem, choć jak n. p. teraz w ogrodzie, odeszła na chwilę panna Melania i zostawiła siostrę w altanie z panem Arturem, fantazya jego jakoś nie wracała. Był zaledwie w stanie mówić o obojętnych przedmiotach, gdy była w towarzystwie — teraz, gdy był z nią sam na sam, i gdy jej spojrzał w oczy, mięszał się, nie mógł wyjąknąć słowa. Czy panna Róża mięszała się także, tego nie wiem, wiem tylko, że spuszczała oczy na dół i bawiła się wachlarzem, póki nie wróciła panna Melania. Wówczas zaczynano znowu mówić o wielkiem gorącu, którego można się spodziewać w południe, i o innych podobnych przedmiotach — pan Artur okazywał się znowu pełnym werwy i elegancyi, ale uczucia, przejmujące jego serce, nie mogły znaleźć sposobności objawienia się, trywialna rozmowa deptała po nich nielitościwie, i każde słowo obojętne, chłodne, które padało z ust panny Róży, panny Melanii, albo jego własnych, bolało naszego bohatera tak mocno, jak gdyby było grubym trzonkiem od miotły w ręku cucyglerów, zamkniętych w kozie błotni czańskiej. Ale wszystko to było jeszcze niczem wobec cierpień, które czekały pana Artura. Panna Melania, rozbierając zalety i wady okolicy Cewkowickiej ze stanowiska pięknych i romantycznych widoków, zrobiła uwagę, że brak rzeki, stawu albo jeziora sprawia pewną jednostajność w tym krajobrazie. Na to odezwał się pan Artur:
— Ach, masz pani słuszność, woda niezbędną jest w pejsażu. Nigdy nie może jej być za wiele. Matka moja posiada w Inflantach zamek, tuż nad jeziorem Pskowskiem, dokoła prawie oblany jego zielonemi falami. Zamek stoi na skale, wśród ogromnego lasu dębów, lip i kasztanów, z jednej strony ciągną się niezmierzone okiem łany pszenicy, a z drugiej strony wzrok nadaremnie szuka czego innego, oprócz gładkiej powierzchni jeziora, po której mkną łódki rybackie ze swemi białemi jak śnieg żaglami. (NB. Hrabia Cypryan byłby tu dwa razy złapał pana Artura, bo w Inflantach, nad Pskowskiem jeziorem, za zimno jest na lasy kasztanów i na łany pszenicy).
— Ach, to musi być przecudne — zakwiliła w smętnej ekstazie panna Melania — tyle wody, mój Boże, tyle wody! Ach, jakże pragnęłabym mieszkać nad takiem jeziorem!
— A pani? — zapytał książę, z wielkiem biciem serca, zwracając się ku pannie Róży. Zdawało mu się, że los jego zawisł od tej odpowiedzi.
— Ja — rzekła, namyślając się panna Róża — ja nie jestem tak poetyczną, jak Melańcia, i boję się wody... bo nie umiem pływać.
Nacisk, położony na wyrazy: „poetyczna“ i „pływać“, wskazywał dla każdego nieuprzedzonego, że panna Róża nie jest zadowoloną z umysłowego kierunku swej siostry, i że go uważa może za przybraną maskę, za sposób przypodobania się księciu A. C. lub coś podobnego. Panna Melania, nie zmieniając swojej smętnej postawy, spojrzała też z ukosa na siostrę z wyrazem, dość mało licującym ze zwykłą jej apatyą i melancholią. Ale zakochani mają oczy a nie widzą, mają uszy a nie słyszą. Książę nie zrozumiał tedy tego małego zajścia między rodzeństwem. Wziął on słowa panny Róży do siebie. Wzmianka o pływaniu wydała mu się jak gdyby złośliwą aluzyą do znanych nam po części specyalnych jego zdolności... Okropna myśl, że panna Róża przeniknęła go na wskróś i poznała się na nim lepiej, niż reszta rodziny, powstała w jego sercu. Zbladł więc mocno, i gdy obydwie panny, wymieniwszy nader spiczaste spojrzenia między sobą, spojrzały z kolei na niego, był tak zmienionym, że panna Melania i panna Róża zerwały się ze swoich miejsc i zawołały pełne trwogi:
— Na miłość Boga! Co księciu?
Książę ochłonął. Panna Róża nazywała go księciem, w chwili mocnego wzruszenia! Wierzyła tedy, że jest księciem. Ale nie chciała mieszkać w zamku nad Pskowskiem jeziorem, między kasztanami i łanami pszenicy: nie czuła tedy najmniejszej sympatyi dla niego. To było okropne, pognębiające. Książę westchnął i zwiesił głowę na piersi.
— Księciu zrobiło się niedobrze? — pytała dalej troskliwie panna Róża.
— Nie, pani, dziękuję — rzekł machając ręką — nic mi nie jest. Tylko jedno czarne, straszne wspomnienie przeszło mi przez myśl w tej chwili, i musiałem zapewne zblednąć....
Panna Melania utopiła wzrok pełen słodyczy i niewysłowionej tęsknoty w szafirowy pince-nez księcia, a panna Róża, zerkając na nią z ukosa, poczęła z wielkiem współczuciem wypytywać się, jakiego rodzaju wspomnienie tak boleśnie dotknęło duszę książęcą?
— Ach, pani! Lat temu czternaście, kiedy jeszcze byłem małem dziecięciem, w zielonych wodach owego jeziora, o którem paniom mówiłem, utonął....
— Boże! kto utonął? — zapytały znowu razem obydwie panie.
— Mój ojciec, książę Artur Świętopełk Czetwertyński!
I młody książę Artur poświęcił łzę uczucia synowskiego staremu księciu Arturowi, ojcu swemu, a obydwie panny westchnęły głęboko i każda z nich uroniła także po parę łez nad tym smutnym wypadkiem, albowiem kobiety mają serca anielskie i każda prawdziwa boleść porusza je do głębi. Płakano tedy, i serdecznie płakano w altance ogrodu cewkowickiego, w sierpniu 1863 roku — płakał pan Artur Kukielski i płakały dwie panny Kacprowskie nad tragicznym zgonem księcia Artura Czetwertyńskiego, który czternaście lat temu miał się utopić w jeziorze Pskowskiem. Następnie udano się na śniadanie.
Panu Arturowi było trochę, ale trochę tylko lżej na sercu. O ile mógł sądzić, panna Róża nie żywiła szczególnej sympatyi ku niemu, ale widocznie miała serce czułe i zdolne do uczuć głębokich. Mianowicie tragiczność zdawała się działać mocno na jej umysł. Pan Artur wnosił tak z trwogi, którą objawiła, gdy był blizkim zemdlenia, i że współczucia jej nakoniec dla synowskiego jego zmartwienia. Zdawało się tedy p. Arturowi, że gdyby tylko czemprędzej znalazł się w jakiem nader tragicznem położeniu, sympatye panny Róży zwróciłyby się wprost ku niemu. Gdyby mógł np. zachorować bardzo mocno, albo być rannym, albo coś podobnego? Pan Artur wytężał całą swoją fantazyę w tym kierunku, choć bez wielkiego skutku. Był już prawie zdecydowanym skoczyć z okna, i złamać nogę — ale przedsięwzięcie to, zbyt hazardowne, napełniało go oprócz tego wstrętem, jako rzecz wcale nieromantyczna. Potrzeba było znaleźć coś innego — ale co? Szczęściem los przyszedł w pomoc panu Arturowi, ten los, na który często tak niesłusznie narzekamy!
Po obiedzie, który tego dnia odbył się nieco wcześniej, niż onegdaj, zaproponowano spacer. Panie miały jechać powozem, panowie wierzchem. Pan Meliton, zwracając się do p. Artura, wyraził przypuszczenie, że zapewne jako major i kawalerzysta z profesyi, musi lubić jazdę konną. Pan Artur, który już kilka razy, od czasu jak był w Cewkowicach, objawił był jak największą pogardę dla wszelkiej piechoty, i jak największe uwielbienie dla kawaleryi, i który zresztą jako sportsman z urodzenia musiał przepadać za końmi, czuł jednakowoż jakieś zgryzoty sumienia wobec tej propozycyi, nie wiedział bowiem , czy szlachcic nie ma przypadkiem znarowionych koni, a wiedział za to bardzo dobrze, że wszystkie jego poprzednie próby w zawodzie kawaleryjskim wypadały na niekorzyść jego reputacyi pod tym względem. Raz nawet, gdy wypadła potrzeba odwrotu przed przewżającemi siłami moskiewskiemi, i gdy cały pluton jego dawszy koniom ostrogi, pocwałował ku własnemu oddziałowi, jakimś dziwnym trafem koń p. Artura przybiegł do obozu osobno, a jeździec zjawił się piechotą, ale — muszę mu oddać tę sprawiedliwość — zjawił się prawie jednocześnie z koniem. Wszystkie te skrupuły rozwiały się jednak wobec myśli, że potrzeba mu koniecznie tragicznego wypadku. Szczęście służyło mu przytem, bo panie wyjechały naprzód, i nie mogły być świadkami niepowodzenia, bez którego się rzeczywiście nie obeszło, z powodu, że pan Artur siadając na starego kasztana pana Kacprowskiego, zapomiał zebrać poprzednio cugle w lewą rękę, co się zresztą w kawaleryi narodowej nieraz wydarzyło. Kasztan nie czując, by go kto trzymał, ruszył z miejsca drobnym kłusem, a ponieważ jeździec, zajęty szukaniem strzemienia dla swojej prawej nogi, nie mógł i wtenczas jeszcze pamiętać o cuglach, więc kasztan rozhulał się na dobre i poleciał na wieś galopem, ku wielkiemu zdziwieniu pana Melitona, p. Wincentego i parobka od koni, którzy nie mogli pojąć, dlaczego książę rozkłada nogi en accent circonflexe i dlaczego trzyma się oburącz siodła, zamiast trzymać konia cuglami. Przed karczmą atoli kasztan namyślił się i stanął nagle, tak go był bowiem nauczył parobek, który go zawsze rano prowadził tędy do wody. Przy tej sposobności pan Artur wyleciał z siodła najprzód na szyję swego bieguna, a następnie na ziemię, ale tak lekko, że nie poniósł żadnego szwanku i tylko jego białe pantalony weszły w niemiłą styczność z różnemi nieczystościami, których nigdy nie brak przed karczmą. Przy pomocy arendarza i kilku włościan, pan major dosiadł napowrót swego wierzchowca, a gdy tymczasem dopędzili go już byli pan Meliton z panem Wincentym, ruszono dalej. Książę, dla zatarcia złego wrażenia, sprawionego tem niefortunnem pierwszem début kawaleryi narodowej w Cewkowicach, narzekał, że podczas powstania odzwyczaił się zupełnie od jeżdżenia na angielskiem siodle, a potem, że zgubił swój pince-nez i nie mógł znaleźć cugli. Zresztą w ogóle kasztanowate konie mają najwięcej narowów, niechaj tedy nikt się nie gorszy ucieczką kasztana z p. Arturem.
Spacer odbył się bez żadnych dalszych wypadków, któreby mogły interesować amatora sportu. Dla ciekawych czytelników będzie natomiast uwagi godnem, że jeźdzcy nasi, przejeżdżając poprzed plebanią, spostrzegli na ganku tejże oprócz księdza, księdzowej i dwóch panien księdzówien, trzech czy czterech mężczyzn w brunatnych świtkach z grubego sukna, w niebieskich szarawarach, wysokich butach i okrągłych baranich czapkach z czerwonemi denkami. Mężczyźni ci palili tytoń z fajeczek na krótkich cybuchach, i gawędzili z księdzem, z księdzową i pannami. Nie było wątpliwości, że to są „cucyglery“, kostiumy i miny zdradzały ich aż nadto. Że się znajdowali u księdza, to było specyalnością czysto cewkowicką. W dworze cewkowickim bowiem, jako w głównem siedlisku czerwonej demokratycznej partyi, przyjmowano bardzo dobrze takich tylko cucygierów, którzy byli książętami, hrabiami, albo przynajmniej karmazynowymi szlachcicami, wszystkich innych uważano za Kanonenfutter, zostających na żołdzie „białych“, i nie dawano im jeść nawet tyle, co panu komisarzowi lub pannie służącej. Otóż wiara nasza w powstaniu obdarzona była prawdziwie partyzanckim zmysłem co do środków zabezpieczenia się od głodu. Cucyglery pana Kacprowskiego zapoznali się z księdzem Ilczyszynem i powoli z dworu emigrowali wszyscy na plebanię, gdzie doznawali najerdeczniejszej gościnności i gdzie pani Ilczyszynowa, z domu Moboryczewska, mając mniej słabe nerwy od swojej kuzynki, pani Kacprowskiej, pilnowała lepiej kuchni i uważała za swój obowiązek tuczyć „Polaków“ jak na zarżnięcie. Należy dodać, że ci „Polaki“ byli wszyscy z Ukrainy, śpiewali ruskie piosnki bardzo ładne, marzyli o Kozaczyźnie, o czerwonych buńczukach, o hetmanach z czaple mi piórami, i nakoniec „wyznawali zasady demokratyczne“ tak głośno, że Dziennik Lwowski miałby z nich był wielką pociechę, gdyby już żył w tych czasach.
Pan Meliton i p. Wincenty, odpowiadając na ukłon ks. Ilczyszyna i całego jego towarzystwa, nie spostrzegli, że książę zmieszał się mocno i szybko odwrócił twarz w przeciwną stronę, pociskając kasztana piętami, ażeby go przynaglić do szybszego kroku, co jednakże zostało bezskutecznem. Natomiast zadziwiło ich, dlaczego jeden z cucyglerów zerwał się ze schodków na ganku, na których siedział, i z wielce nasrożoną miną spojrzał na jadących.
Był to nasz znajomy z Błotniczan i Zabuża, pan Kwaskowski.
Widok tego jasnowłosego ucznia Eskulapa i Marsa, tak dobrze zapisanego w sercu i w albumie panny Katarzyny Odwarnickiej w Błotniczanach, musiał zaniepokoić pana Artura, który podczas owej sceny w ogrodzie zabużańskim mógł nabyć przekonania, że Kijowianie dzisiejsi bywają niemniej gwałtownego i burzliwego temperamentu, jak niegdyś Chmielniczeńko, Doroszeńko albo Mazepa. Ponieważ było ich aż czterech w Cewkowicach, i mieli przewagę liczebną po swojej stronie, więc bohaterowi naszemu patrzały się jakieś Pilawce albo Żółte Wody w miniaturze, i jako rezultat tej nowej domowej wojny uśmiechała mu się perspektywa, pełna spis kozackich, szubienic, palów, albo przynajmniej nahajek.
Przez małą chwilę — wszak sam Achilles miewał podobnoś chwile, w których mu miękło serce, i sam naczelny redaktor demokracyi narodowej miał zadrżeć ze zgrozy i rozpaczy, gdy go za udział w jakimś fakelcugu zamykano na całych pięć dni, tudzież pięć nocy, w strasznych murach c. k. sądu powiatowego przy ulicy Krzywej — przez małą chwilę tedy bohater mój pieścił się ponętną myślą, że stary kasztanek pana Kacprowskiego, podpędzony szpicrutem, zdobyłby się może na parę susów ognistych i uniósłby go może w całości z pośród grożących mu niebezpieczeństw. Ale kasztanek mógł także wierzgnąć, zamiast ruszyć z kopyta, a pan Artur, który niegdyś w bawialnym pokoju pani Szeliszczyńskiej i w oczach kapitana Kwaternickiego na czele swojej brygady konnej jednym pędem rozbił dwa czworoboki piechoty, i zagwoździł dwa działa, mógłby był teraz na pośmiewisko czterech spieszonych kozaków powtórzyć ten manewr hippiczny, dopiero co szczęśliwie wykonany przed karczmą cewkowicką. Zważywszy to wszystko, i przekonawszy się zresztą, że nikt go nie ściga, p. Artur postanowił stawić się ostro swoim przeciwnikom, i jechał dalej stępem między p. Melitonem i p. Wincentym, gubiąc naprzemian to prawe, to lewe strzemię, stósownie do tego, z której strony kasztanek opędzał głową trapiące go nielitościwie muchy.
Raz tylko, gdy jedna z tych obmierzłych istot obrała sobie pęcinę kasztanka za przedmiot swojej zjadliwości, ten ostatni zatrzymał się nagle, szarpnął mocno cuglami i wyrwawszy je z rąk panu Arturowi, wyrugował muchę z jej siedliska a księcia A. C. z siodła. Ale ponieważ to było już koło samej bramy, więc książę skończył spacer piechotą, i dzięki swej niezrównanej wymowie, przekonał potem obydwu panów Kacprowskich, że kasztan spłoszony przez wylatującego naprzeciw jeźdzców Biżuczka, wspiął się, wziął głowę między nogi i następnie nagłem rzuceniem się w bok uczynił panu Arturowi dalszy pobyt w siodle tak niemiłym, że tenże wolał zleźć dobrowolnie na ziemię.
Pan Artur udał się natychmiast do swego pokoju na górę, po części dla zmienienia swej garderoby, a poczęści, ażeby zastanowić się nad swojem położeniem, i obmyślić dalszy plan kapanii.
Nie wątpił on ani na chwilę, że pan Władysław Kwaskowski wystąpi zaczepnie, i że tragiczne położenie, którego sobie życzył rano dla zwrócenia sympatyj panny Róży ku swojej osobie, spadnie teraz bez względu na to, czy go sobie życzy, czy nie.
Należało korzystać z okoliczności, o ile było można. Wobec tragicznej sytuacyi, należało przybrać także twarz i postawę tragiczną. Pan Artur stanął przed zwierciadłem, i jednym ruchem ręki nadał fryzurze swojej wdzięk interesującego, tragicznego nieładu. Potem wyciągnął jeden koniec krawatki, ażeby był cokolwiek dłuższym od drugiego, i zmarszczył czoło o tyle, o ile to nie ujmowało jego rysom piękności. Po tych przygotowaniach, przystąpił do tłumoka i wyjął z niego ogromny sześciostrzafowy Lefaucheux, o kolbie ze słoniowej kości, wraz z piękną juchtową torebką i paskiem. Opasawszy się tym groźnym przyborem, pan Artur miał jeszcze czas zaglądnąć do zwierciadła, by się przekonać, czy rewolwer wystaje z pod tużurka, i czy obecność tego instrumentu uzupełnia należycie jego desperacką powierzchowność, gdy nagle ciężkie kroki dały się słyszeć na schodach i drzwi otworzyły się z większym łoskotem, niż tego wymaga dobre savoir-vivre.
Pan Artur obrócił się i ujrzał przed sobą parę ogromnych juchtowych butów, ponad któremi piętrzyła się ku sufitowi postać tak barczysta, koścista i silna, że na jej widok można było wierzyć w egzystencyę owych cetnarowych kirysów, szyszaków, naramienników i golenic, owych dwuręcznych mieczów i kilkosążniowych kopij, o których piszą archeologowie. Postać ta kończyła się pod samym sufitem głową o silnie wystającem czole, o potężnie markowanych rysach twarzy i o kilku głębokich bliznach w różnych okolicach czaszki, policzków i nosa.
— Jan Wara, czy tutaj? — zapytał właściciel tej pięciołokciowej postaci akcentem, po którym nawet głuchy poznałby Żmudzina. Pan Artur spojrzał na brunatną świtkę i na niebieskie szarawary przybysza, i domyślił się, że to jest jeden z gości księdza Ilczyszyna, oczywiście jakiś gimejne od Wołyńców albo Ukraińców, jakiś na pół dziki egzemplarz z dawniejszej emigracyi, wychowany najprzód między niedźwiedziami gdzieś u granic Kurlandyi, a potem między Wołochami albo Arnautami w Bałkanie.
— Znajdujesz się pan wobec majora Jana Wary, od sztabu IX. oddziału — odparł majestatycznie pan Artur.
— Furda, braciaszku? — zaśpiewał znowu olbrzym ze żmudzka, tonem jowialnie perswadującym. — Nie mam interesu do żadnego majora, ale do takiego jednego kpa, braciaszku, który obmawia kobiety, a chowa się za krynolinę, kiedy kręto, braciaszku. — Żmudzin rozglądał się spokojnie po pokoju, jak gdyby się chciał przekonać, czy oprócz tego jednego „kpa“, niema tam jakiego drugiego — ażeby przypadkiem nie było pomyłki.
— Mój panie, ta zuchwałość.... — rzekł pan major groźnie.
— Ale furda, braciaszku! — powtórzył wielkolud z tą samą niesłychaną łagodnością w głosie, przystępując bliżej, podczas gdy pan Artur cofał się w stronę okna i trzymał prawą rękę na torebce z rewolwerem. — Nie traćmy czasu braciaszku! Prosta rzecz, jesteś padlec, widzisz braciaszku! obmówiłeś narzeczoną Kwaskowskiego i nie dałeś mu satysfakcyi. No i tak! Prosta rzecz, że się należy połamać ci kości, widzisz braciaszku!
Tu głos Żmudzina stał się był coraz łagodniejszym, prawie pieszczotliwym, ale ostatnie jego słowa, połączone były z giestem, wobec którego pan Artur począł żałować, iż miał okno na pierwszem piętrze, a nie na dole. W pomięszaniu swojem dobył rewolweru, i obrócił lufę ku wielkoludowi.
— Ale furda, braciaszku! — zawołał ten ostatni, ciągle takim tonem, jak gdyby chciał pocieszać pana Artura, podczas gdy dwoma palcami lewej ręki przytrzymywał mu obydwie dłonie, a drugą ręką wszedł bez wszelkiej trudności w posiadanie rewolweru. — Prosta rzecz, mógłbym cię wyrzucić przez okno, albo zadusić jak wróbla (tu głos Żmudzina miał w sobie niejako wyraz onej macierzyńskiej czułości, przedstawiającej dziecku, że nie potrzeba ruszać świecy, bo piecze), ale no widzisz, Kwaskowski przysłał mnie tu po co innego. To zuch chłopak, u niego więcej honoru, niż u ciebie, widzisz braciaszku, perfum i pomady. On się będzie bił z tobą, i prosił mnie na sekundanta. Możecie wziąć urlop, ty od sztabu, on od swego szwadronu, i pojedziecie obydwa do pierwszego obozu, a tam razem z sekundantami pójdziecie na pierwszy ogień w tyraliery. Kogo pierwej Moskale zastrzelą, ten przegrał sprawę, i kwita! A co, braciaszku?
Pan Artur usiłował odzyskać swoją przytomność, która mu się była gdzieś zawieruszyła tak dalece, że nie rozumiał ani słowa z całej mowy Litwina. Ruszał tylko ramionami i patrzył ku drzwiom, przez które lada chwila miał się pojawić lokaj, by go prosić na herbatę. Nadzieja ta nie ziściła się jednak tak prędko, a tymczasem Żmudzin, rozwaliwszy się wygodnie na łóżku, przeznaczonem dla księcia, bawił się jego rewolwerem i czekał cierpliwie na odpowiedź.
Pan Artur miał czas ochłonąć z pierwszych, niejasnych swoich wrażeń, i zdać sobie sprawę z istotnego stanu rzeczy. Wielkolud nie miał widocznie stałego zamiaru zgruchotać mu kości, ani wyrzucić go przez okno. To było pocieszającem. Przychodził ze strony Kwaskowskiego, jako sekundant. To było wprawdzie mniej pocieszającem, ale prowadziło do dyplomatycznych rokowań, do szukania sekundanta dla siebie, do tragicznej sytuacyi, do sympatyi panny Róży nakoniec. Pan Artur stopniowo odzyskiwał najprzód naturalne ciepło w swoich członkach, potem uczucie swojej książęcości, a na ostatku czuł się już prawie — majorem, człowiekiem rycerskiego zawodu.
— Dobrze — odezwał się po kilku minutach namysłu — postaram się także o sekundanta, i panowie ułożycie tę rzecz między sobą. Kogo mam przyjemność?.....
— Jestem Jan Chrzciciel Wyksztkiłło, rotmistrz w armii Koszuta z 1849 roku, potem bimbaszi w wojsku sułtańskiem, potem major w legionach Garibaldego, potem dowódzca batalionu w armii Zjednoczonych Stanów Północnej Ameryki, a obecnie żołnierz polski braciaszku, nie major, nie major — odstąpić! braciaszku — zakończył Żmudzin, zatrzymując poruszeniem ręki pana Artura, który słysząc różnorodne tytuły militarne wielkoluda, z koleżeńską kurtoazyą przysuwał się, by mu podać dłoń do uściśnienia.
— No — rzekł podnosząc się i wychodząc pan Jan Chrzciciel Wyksztkiłło — czekam na twego sekundanta, na plebanii! — Za chwilę słychać było znowu ciężki krok schodzącego tą razą ze schodów wielkoluda, i gdyby pan Artur miał był ochotę pójść za nim, byłby słyszał następujący monolog, śpiewany ze żmudzka:
— Nie major, nie major, furda braciaszku! To mi sztabowiec, braciaszku! Tfu, wstyd, pożal się panie Boże, braciaszku! — Koniec tego monologu stanowiła dziwna mięszanina najenergiczniejszych wykrzykników madiarskich, angielskich i tureckich, których Jan Chrzciciel Wyksztkiłło pozbierał był prawdziwą antologię podczas swojej służby w Węgrzech, w Turcyi i w Ameryce. Nawiasem powiedziawszy, najbezbożniejszemi z nich były rzymsko-katolickie, węgierskie — mniej gorszące były protestanckie, angielskie, a muzułmańskie wobec tamtych mogły uchodzić prawie za modlitwę.
Czy potrzebuję opowiadać, że pan Artur tego wieczora, przy herbacie, rozrzewnił płeć piękną a zaniepokoił brzydką, swoją dramatyczną postawą i tragicznością ruchów, spojrzeń i rozmów swoich? Że po herbacie miał drugą konferencyę w cztery oczy z panem Wincentym, poczem udał się na górę, do siebie, w celu pisania listów, jak mówił wszem wobec i każdemu z osobna? Że zaraz potem, panna Melania i panna Róża, udawszy się do pokoju pana Wincentego usilnemi naleganiami z małomownych ust jego wydobyły, urywkowe wzmianki, że zanosi się na śmiertelny pojedynek między panem Arturem, a jakimś ludożercą, i że pan Wincenty ma sekundować księciu? Że następnie panna Melania i panna Róża płakały długo i rzewnie na balkonie, i że w nocy śnił im się książę A. C. na marach, z piersią przeszytą dziewiętnastoma kulami, i z głową odrąbaną od tułowa? Że nazajutrz rano panna Róża oświadczyła panu Wincentemu, iż byłby największym niezdarą, gdyby rozlewu krwi bratniej nie powstrzymał, i że pan Meliton w skutek nalegań pani Kacprowskiej zrobił wizytę księdzu proboszczowi, by ugłaskać ludożercę, grożącego żywotowi książęcemu? Że ludożerca wraz z trzema kolegami swoimi nie chciał słuchać pana Melitona, i że całe to barbarzyńskie towarzystwo przy jego odejściu śpiewało chórem:

„I czechryński zna starosta
Jak od rusej stronić kosy! itd.“

Ale nie uprzedzajmy przyszłego rozdziału, do którego należą bliższe szczegóły rycerskich i miłośnych spraw naszego bohatera.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.