<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś Pierwszy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Czyta Małgorzata Wojciechowska

Starszy kapłan ludożerców bardzo się zawstydził, że tak zrobił, że chciał otruć Maciusia. Ale Maciuś mu przebaczył. I w nagrodę kapłan obiecał pokazać najciekawsze sztuki magiczne, które wolno mu pokazywać tylko trzy razy w życiu.
Wszyscy usiedli przed namiotem, rozłożono tygrysie skóry, i ten czarnoksiężnik zaczął. Było dużo takich sztuk, których Maciuś nie rozumiał. Niektóre mu wytłomaczono.
Naprzykład wyjął z pudełka jakieś małe zwierzątko i położył je na ręce. To zwierzątko — takie jakby mały wąż — owinęło się koło palca, wysunęło języczek taki, jak nitka — wydało dziwny syk i uczepiwszy się pyszczkiem palca — do góry stanęło ogonem. Kapłan oderwał je i pokazał na palcu kroplę krwi. Maciuś widział, że to uważają dzicy za największą sztukę, chociaż były przecież inne ważniejsze. Dopiero mu wytłomaczono, że to jest najstraszniejsze stworzenie, gorsze od lamparta i hyeny, bo jego ukłócie w sekundę sprowadza śmierć.
A kapłan wchodził w ogień — i ogień buchał mu ustami i nosem — i nie żalił się.
Potem czterdzieści dziewięć ogromnych wężów tańczyło, kiedy grał na piszczałce. Potem zaczął dmuchać na ogromną palmę, która miała ze sto lat — i ta palma zaczęła się powoli zginać — zginać, aż się złamała. Potem przeprowadził w powietrzu laseczką linję między dwoma drzewami — i przeszedł po niej w powietrzu, jak po desce. Potem rzucił w powietrze kulę z kości słoniowej, a jak spadała, podstawił głowę — i kula wpadła mu do głowy i znikła, a znaku żadnego nie było. Potem zaczął się kręcić w kółko strasznie prędko i długo, a jak stanął, wszyscy widzieli, że ma dwie głowy i dwie twarze, i jedną się śmiał, a drugą płakał. Potem wziął małego chłopca, obciął mu mieczem głowę — włożył do pudła — zatańczył koło pudła dziki taniec, a kiedy kopnął je nogą, ktoś w pudle zaczął grać na piszczałce; otworzyli pudło, a tam leżał sobie ten chłopiec jakby nigdy nic — i wyszedł i zaczął się gimnastykować. To samo zrobił z ptakiem: puścił go wysoko i strzelił z łuku; ptak spadł, przeszyty strzałą, a potem ptak wyrwał tę strzałę dziobem, podfrunął i podał mu ją — i długo jeszcze fruwał.
I Maciuś myślał, że warto być trochę otrutym, żeby tyle sztuk zobaczyć.
Maciuś zwiedzał kraj swego dzikiego przyjaciela. Częste odbywał podróże na wielblądzie i na słoniu. Widział wiele wsi murzyńskich, które mieściły się w ogromnych i pięknych lasach. Domów murowanych wcale tu nie było, tylko szałasy. Wszędzie było w szałasach bardzo brudno, zwierzęta i ludzie mieszkali razem. Wielu murzynów było chorych, a tak łatwo można ich było wyleczyć. Doktór dawał lekarstwa, i oni bardzo mu byli wdzięczni. W lasach często widywali murzynów, rozszarpanych przez dzikie zwierzęta albo zmarłych od ukąszeń jadowitych wężów.
Maciusiowi bardzo żal było biednych ludzi, którzy tacy byli dla niego dobrzy.
Dlaczego nie zbudują sobie kolei, nie założą elektrycznego światła, dlaczego nie mają kinematografów, dlaczego nie zbudują sobie wygodnych domów, dlaczego nie kupią strzelb, żeby się bronić od strasznych zwierząt? Przecież mają tyle złota i brylantów, że dzieci bawią się niemi, jak szkiełkami.
Biedni murzyni tak się męczą, bo im biali bracia nie chcą pomóc i boją się ich. I Maciusiowi przyszło na myśl, że jak wróci do domu, zaraz napisze do gazet, że kto nie może znaleźć roboty, żeby pojechał pracować do murzynów, żeby im budować domy murowane i koleje.
Tak Maciuś myślał, żeby pomóc ludożercom, ale myślał i o tem, żeby na swoje reformy we własnem państwie zdobyć pieniądze.
Właśnie zwiedzali wielką kopalnię złota — i Maciuś prosił króla Bum–Drum, żeby mu trochę pożyczył. Bum–Drum zaczął się strasznie śmiać: jemu złoto niepotrzebne wcale — i może Maciusiowi dać tyle, ile tylko jego wielblądy będą mogły uradzić.
— Ja swojemu przyjacielowi mam pożyczać? Nie, biały przyjaciel może wszystko brać, co mu się tylko podoba. Bum–Drum kocha małego białego przyjaciela i chce mu służyć do końca życia.
Kiedy już Maciuś szykował się do podróży, król ludożerców urządził wielkie święto przyjaźni. To było tak.
Raz na rok zbierali się wszyscy murzyni w stolicy, i wybierano tych, którzy mają być w ciągu tego roku zjedzeni przez dwór królewski. Ci, których wybierano, strasznie się cieszyli, a ci, których król nie wybierał, byli bardzo zmartwieni. Wybrani na zjedzenie tańczyli dziki taniec radości, a nie wybrani chodzili na czworakach; to też był taki taniec żałobny, i też śpiewali, ale smutny śpiew, tak że niby płaczą.
A potem król zadrapał ostrą muszlą swój palec, to samo zrobił Maciuś, i król ludożerców zlizał kroplę krwi z serdecznego palca Maciusia, i to samo musiał zrobić Maciuś. Maciusiowi nieprzyjemna była ta ceremonja, ale nauczony smutnem doświadczeniem, kiedy mało go nie otruli, — nie wzbraniał się i zrobił wszystko, co od niego żądali. Bo po tej wymianie krwi były jeszcze inne ceremonje: wrzucono Maciusia do sadzawki, gdzie było dużo wężów i krokodyli, i król Bum–Drum wskoczył do sadzawki i wydobył Maciusia. Potem nasmarowano Maciusia jakimś tłuszczem, i musiał wskoczyć do płonącego ogniska. Ale zaraz za nim wskoczył Bum–Drum i tak szybko go wyciągnął z ognia, że mu się tylko trochę włosy osmaliły, ale się nie poparzył wcale. Potem Maciuś musiał skoczyć na ziemię z bardzo wysokiej palmy, a Bum–Drum go chwycił tak zręcznie, że Maciuś wcale się nie uderzył.
Profesor wytłomaczył Maciusiowi, po co były te hece: zlizanie krwi znaczyło, że gdyby Maciuś był na pustyni i gdyby nie było wody, to przyjaciel dałby mu własną krew do picia, byle Maciuś nie umarł z pragnienia; że w wodzie, choćby największe krokodyle tam były, czy w ogniu, czy w powietrzu, gdzie tylko groziłoby Maciusiowi niebezpieczeństwo, brat jego Bum–Drum z narażeniem własnego życia rzuci mu się na ratunek.
— My biali — mówił profesor, wszystko piszemy na papierze, a oni pisać nie umieją, więc w ten sposób zawierają umowy.
Maciusiowi żal było opuszczać swoich przyjaciół, chciał bardzo przekonać zagranicznych królów, że ludożercy są dzicy coprawda, ale dobrzy ludzie, żeby wszyscy królowie się z nimi zaprzyjaźnili i żeby im pomogli. Ale żeby to zrobić, trzeba było zaprowadzić jedną reformę: żeby oni przestali być ludożercami.
— Bracie Bum–Drum — powiedział Maciuś, kiedy ostatniego wieczora rozmawiali — ja cię bardzo proszę: przestań być ludożercą.
Maciuś tak długo tłomaczył, że nieładnie jest zjadać ludzi, że zagraniczni królowie nigdy tego nie darują, że zjadają ludzi, że koniecznie musi zaprowadzić taką reformę, żeby tego nie robić, to przyjedzie tu dużo białych, zaprowadzą porządek i będzie murzynom przyjemniej żyć w ich pięknym kraju.
Bum–Drum smutnie słuchał Maciusia i odpowiedział, że już raz jeden król chciał tak zrobić, ale go zato otruli, — że to jest bardzo trudna reforma, ale on jeszcze pomyśli.
Wyszedł Maciuś trochę do lasu po tej rozmowie. Księżyc pięknie świecił. Tak było ładnie i cicho. Ale słyszy Maciuś jakiś szelest. Co to może być? Może jaki wąż się zbliża albo tygrys? Idzie dalej, znów jakiś szmer: ktoś idzie za nim. Wyjął Maciuś rewolwer i czeka.
A to szła mała murzynka, córka króla ludożerców, wesoła Klu–Klu. Poznał ją Maciuś, bo księżyc jasno świecił, ale dziwi się, czego ona chce.
— Czego chcesz, Klu–Klu — pyta się Maciuś po murzyńsku, bo się już trochę nauczył.
— Klu–klu kiki rec — klu–klu kin brum.
Jeszcze coś długo mówiła, ale Maciuś nic nie rozumiał. Spamiętał tylko:
— Ki–ki, rec, brum, buz, kin.
I widział, że Klu–Klu była bardzo smutna i płacze; żal się zrobiło Maciusiowi małej Klu–Klu: pewnie ma jakieś zmartwienie. Więc dał jej swój zegarek, lusterko i ładną flaszeczkę. Ale Klu–Klu nie przestała płakać.
Co to być może?
Dopiero jak wrócił, spytał się profesora, a ten wytłómaczył, że Klu–Klu bardzo kocha Maciusia i chce razem z nim jechać.
Maciuś prosił profesora, żeby wytłomaczył Klu–Klu, że nie może jechać sama, że pewnie tatusia jej króla Bum–Druma poproszą do Europy i wtedy napewno będzie mogła z ojcem przyjechać.
I już nie myślał Maciuś więcej o małej Klu–Klu tembardziej, że przed wyjazdem bardzo dużo było do roboty. Na pięćset wielblądów ładowano skrzynie ze złotem i drogiemi kamieniami, różne owoce smaczne, napoje, różne afrykańskie przysmaki, wina i cygara na prezent dla ministrów. Umówił się, że za trzy miesiące przyśle klatki na dzikie zwierzęta do zoologicznego ogrodu, uprzedził, że może przyśle aeroplanem różne rzeczy, więc żeby się nie przestraszyli, jeżeli przyfrunie biały człowiek na wielkim ptaku z żelaza.
Rano wsiedli i pojechali. Droga była ciężka, ale wszyscy byli zahartowani, więc pustynia ich już bardzo nie zmęczyła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.