Król Maciuś Pierwszy/37
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Maciuś Pierwszy |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Naukowa w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ale nie tylko w rzucaniu kamieniami i strzelaniu z łuku, w zbieraniu grzybów i orzechów była Klu–Klu pierwsza. Nie mówię już o botanice, zoologji, gieografji i fizyce, w których Klu–Klu była najzdolniejszą uczenicą. Wystarczało jej raz zobaczyć na obrazku jakąś roślinę albo muszkę, żeby ją poznać zawsze na łące lub w lesie. Dowiedziała się, że jakaś roślina rośnie na błocie, hajda do wiejskich chłopaków na zwiady: gdzie tu są błota?
— O, daleko, będzie ze dwie mile.
Daleko może, ale nie dla Klu–Klu. Zakradnie się do kredensu, odłamie pajdę chleba i kawał sera, już jej niema.
I nawet jej nie szukają.
— Oho, Klu–Klu gospodarowała w kredensie. Znów jakaś wyprawa.
Wieczór, noc, niema Klu–Klu.
Nocowała w lesie, a rano wraca i niesie z tryumfem bukiet błotnych kwiatów, a jeszcze i żaby, trytony, jaszczurki, pijawki.
Jej zielnik najbogatszy, jej kolekcja owadów, motyli i kamieni największa. W jej akwarjum rodzi się najwięcej ślimaków i pływa najwięcej rybek.
A taka zawsze wesoła, i w uśmiechu pokazuje swoje białe, ostre ząbki.
Ale umiała być Klu–Klu poważna.
— Ach Maciusiu, kiedy widziałam przepiękne fajerwerki i ognisty wodospad, myślałam wtedy, coby to było za szczęście, gdyby i czarne dzieci mogły patrzeć na te wasze dziwy. Mam do ciebie Maciusiu wielką, wielką prośbę.
— Jaką? — pyta się Maciuś.
— Żebyś sprowadził do swojej stolicy 50 dzieci czarnych, żeby tak jak ja, mogły się uczyć, a potem wróciły do Afryki i nauczyły wszystkiego wszystkie czarne dzieci.
Maciuś nic nie odpowiedział, bo postanowił zrobić Klu–Klu niespodziankę. I tegoż wieczora napisał list do stolicy:
Poślinił Maciuś kopertę, żeby ją zapieczętować, a tu otwierają się drzwi.
— Felek! Jak to dobrze, że przyjechałeś. Akurat list miałem do ciebie wysłać.
— Przyjechałem w ważnej misji, urzędowo — powiedział poważnie Felek.
Wyjął złotą papierośnicę i poczęstował Maciusia cygarem.
— Niech wasza królewska mość skosztuje — prima sort, ekstrafain, godne królewskiego nosa.
— Ja nie palę — powiedział Maciuś.
— Otóż to właśnie — rzekł Felek. To źle. Król musi się szanować, i w tej sprawie właśnie urzędowo przyjechałem z misją ratyfikacji mego kontrprojektu. Moje ultimatum jest takie: po pierwsze nie jestem już Felkiem, tylko baronem Feliksem fon Rauch. Mój sejm nie jest sejmem dzieci, a progres—parlamentem, w skróceniu propar. Dalej, raz trzeba skończyć z tym Maciusiem. Wasza królewska mość ma już dwanaście lat, powinien się uroczyście koronować i nazwać Cezarem Mateuszem Pierwszym. Inaczej wszystkie reformy pójdą do luftu.
— Ja miałem inny projekt — bronił się Maciuś. Chciałem, żeby dorośli wybrali sobie króla, a ja zostałbym Maciusiem, królem dzieci.
— Koncepcja waszej królewskiej mości może być kodyfikowana w swej prymitywnej formie — powiedział Felek, nie śmiem narzucać osobie królewskiej mego moratorjum; jednakże co się tyczy mojej osoby urzędowej, pragnę być baronem fon Rauch, ministrem proparu.
Maciuś się zgodził.
Dalej żądał Felek własnej kancelarji, dwóch samochodów i pensji dwa razy wyższej, niż wynosi pensja prezesa ministrów.
Maciuś się zgodził.
Dalej żądał Felek tytułu hrabiego dla dziennikarza progazu, to jest Gazety dzieci, która nazywać się ma Progres Gazetą, w skróceniu Progaz.
Maciuś się zgodził.
Felek miał już gotowe, w stolicy przygotowane do podpisu papiery. Maciuś podpisał.
Strasznie przykra była dla Maciusia ta cała rozmowa, i Maciuś zgodziłby się na wszystko, byle się jaknajprędzej skończyła. Maciusiowi tak było teraz dobrze, tak odzwyczaił się od narad i posiedzeń i tak nie chciał pamiętać, ani o tem, co było, gdy tak ciężko pracował, ani o tem, co go czeka, gdy wakacje się skończą, — że pragnął, aby Felek możliwie prędko sobie wyjechał.
Pomógł mu w tem doktór, który dowiedziawszy się o przyjeździe Felka, wpadł zły do pokoju Maciusia.
— Mój Felku, prosiłem cię, żebyś królowi głowy nie zawracał.
— Panie doktorze, proszę o ton spokojniejszy i o nazywanie mnie tak, jak się istotnie nazywam.
— A jak się istotnie nazywasz? — pyta się zdziwiony doktór.
— Jestem baronem fon Rauch.
— Od kiedy?
— Od chwili, kiedy jego królewska mość łaskawie udzielił mi tego tytułu tym oto oficjalnym aktem.
I Felek wskazał na leżący na stoliku papier, na którym nie wysechł jeszcze świeży podpis Maciusia.
Długa służba przy dworze nauczyła doktora karności. Zmienił więc natychmiast ton i spokojnie ale stanowczo powiedział:
— Panie baronie fon Rauch, jego królewska mość jest na urlopie zdrowotnym, a za przebieg kuracji ja jestem odpowiedzialny. I w imię tej odpowiedzialności żądam, aby pan baron fon Rauch natychmiast wyjechał, gdzie pieprz rośnie.
— Odpowiesz mi pan za to, zagroził Felek, zabrał papiery do teki i jak niepyszny się wyniósł.
Maciuś szczerze był wdzięczny doktorowi, tembardziej, że Klu–Klu wymyśliła nową zabawę: chwytanie koni na lasso.
Brało się sznurek długi i mocny, przywiązywało na końcu ołowianą gałkę. Dzieci ustawiały się za drzewami, niby myśliwi. Stajenny wypuszczał dziesięć kuców z królewskiej stajni. Oni chwytali te kuce na lasso, a potem dosiadali je na oklep i ujeżdżali.
Klu–Klu nie umiała jeździć konno, bo w jej kraju jeździ się na wielblądach i słoniach. Ale szybko się nauczyła. Tylko nie lubiła jeździć po damsku i nie znosiła siodła.
— Siodła dobre są dla staruszków, którzy lubią wygodę. A ja, jak jadę na koniu, to chcę siedzieć na koniu, a nie na poduszce. Poduszka dobra jest w nocy w łóżku, a nie przy zabawie.
Ależ uciechę miały dzieci wiejskie tego lata. Bo wszystkie prawie zabawy były wspólne. Ale nietylko nauczyły się od Klu–Klu nowych zabaw, nowych bajek i piosenek, robienia łuków, szałasów, plecenia koszyków, kapeluszy, nowego sposobu odszukiwania i suszenia grzybów; Klu–Klu, która przed dwoma miesiącami mówić jeszcze nie umiała, została nauczycielką pastuszków, których uczyła czytać.
O każdej nowej literze mówiła Klu–Klu, że jest podobna do jakiegoś robaczka.
— Jakże? Znacie różne muszki, robaki, owady, zioła, znacie ich setki, a głupich trzydziestu literek nie możecie spamiętać. Możecie, tylko wam się zdaje, że to coś bardzo trudnego. Tak samo, jak kiedy się pierwszy raz pływa albo siądzie na konia, albo stanie na lodzie. Wystarczy sobie powiedzieć: to łatwe, i będzie łatwe.
I mówili pastuszki: czytać jest łatwo! I zaczynali czytać. A ich matki aż w ręce klaskały ze zdziwienia:
— Ależ ta czarna dziewucha jest zuch, — no! Nauczyciel gardło sobie cały rok zrywał, bił linją, targał za uszy i za kudły, i nic, jak głąby, a ona powiedziała tylko, że litery, to muchy, i nauczyła.
— A jak ona krowę wydoiła, było na co patrzeć.
— A u mnie cielę zachorowało. Takie dziecko, a tylko spojrzała i mówi: „to cielę zdechnie za trzy dni“. I bez niej wiedziałam; boż to jedno cielę mi zdechło. A ona: „jeżeli u was rośnie — mówi, takie zioło, to mogę cielę uratować“. Poszłam z nią, bo byłam ciekawa. Szuka, szuka, to powącha, to pogryzie. „Niema — powiada, trzeba będzie to sprobować, bo ma podobną gorycz do tamtego“. Nazbierała, dosypała trochę popiołu gorącego, zmieszała, i wszystko tak zręcznie, jak aptekarz, potem wsypała do mleka i daje. A cielę, jakby rozumiało, pije, chociaż gorzkie, niesmaczne; beczy a pije i oblizuje się. I co powiecie? Zdrowe. No, czy nie dziw…
Kiedy skończyło się lato, i kobiety i mężczyźni i dzieci, żałowali Maciusia, bo król, i kapitańską parkę, bo grzeczna, i doktora, bo leczył i niejednemu pomógł; ale najwięcej żałowali Klu–Klu.
— Mądre, wesołe i poczciwe dziecko, szkoda, że taka czarna.
— Choć jak się przyzwyczaić, niebrzydka, dodawali.