Król Maciuś Pierwszy/6
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Maciuś Pierwszy |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Naukowa w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Tomek, jesteś?
— Jestem. To ty, Felek?
— Ja. Do pioruna, ciemno: jeszcze na straż gdzie wpadniemy.
Z trudem udało się Maciusiowi wleźć na drzewo, z drzewa na parkan, a z parkanu na ziemię.
— Król, a niezgrabny, jak ostatnia baba — mruknął do siebie Felek, gdy Maciuś z niewielkiej wprawdzie wysokości stoczył się na ziemię — i zdala rozległo się pytanie pałacowego wartownika:
— Kto tam?
— Nie odzywaj się, — szepnął Felek.
Maciuś padając na ziemię, zdrapał sobie skórę na ręce: pierwsza w tej wojnie odniesiona rana.
Chyłkiem prześlizgnęli się przez drogę do rowu, a tam czołgając się na brzuchu, pod samym nosem straży przeprawili się aż do topolowej alei, która prowadziła do koszar. Koszary obeszli z prawej strony, kierując się światłem wielkiej lampy elektrycznej koszarowego więzienia, potem przeszli mostek i już równą drogą szli wprost na centralny dworzec wojskowy.
To, co zobaczył teraz Maciuś, przypomniało mu opowiadania o dawnych czasach. Tak, to był obóz. Jak okiem sięgnąć, paliły się ogniska, a przy nich żołnierze gotowali herbatę, rozmawiali lub spali.
Maciuś nie podziwiał Felka, z jaką znajomością rzeczy przeprowadzał go najkrótszą drogą do swego oddziału. Maciuś myślał, że wszyscy chłopcy nie królowie — są tacy. Jednakże Felek był wyjątkiem nawet wśród bardzo dzielnych. W tłoku, gdzie co godzina inny pociąg przywoził wojsko, gdzie oddziały coraz to zmieniały miejsca, bądź zbliżając się do kolei, bądź wybierając dogodniejsze miejsce na postój, zabłądzić wcale nie było trudno. I Felek nawet stawał parę razy w niepewności. Był tu w dzień, ale od tej pory wiele się zmieniło. Przed kilku godzinami stały tu armaty, ale zabrał je pociąg. A tymczasem nadjechał szpital polowy. Saperzy przenieśli się aż do plantu, a miejsce ich zajęli telegrafiści. Część obozu oświetlona była wielkiemi reflektorami, a część tonęła w mroku. Nadomiar złego deszcz zaczął padać, a że trawa była zupełnie wydeptana, nogi grzęznąć zaczęły w lepkiem błocie.
Maciuś nie śmiał zatrzymać się, żeby nie zgubić Felka, ale tchu mu brakło, bo Felek biegł raczej niż szedł, potrącając przechodzących żołnierzy i wzajem potrącany.
— Zdaje mi się, że tu być powinno, odezwał się nagle, rozglądając się przymrużonemi oczami. Nagle wzrok jego padł na Maciusia.
— Nie wziąłeś palta? — zapytał.
— Nie, palto moje wisi w szatni królewskiej.
— I plecaka nie wziąłeś? — No wiesz, tak się wybrać na wojnę to trzeba być mazgajem, — wyrwało się Felkowi.
— Albo bohaterem, — odparł urażony Maciuś.
Felek ugryzł się w język: zapomniał, że Maciuś jest bądź co bądź królem. Ale gniew go ogarnął, że deszcz akurat pada, że gdzieś mu się wynieśli znajomi żołnierze, którzy ukryć go w swoim wagonie obiecali, że wreszcie wziął Maciusia, nie uprzedziwszy go dokładnie, co wziąć powinien na drogę. Felek dostał wprawdzie w skórę od ojca, ale ma manierkę, nóż składany i pas, bez którego na wojnę żaden rozsądny człowiek się nie wybiera. A Maciuś, o zgrozo, w lakierowanych pantoflach i z zielonym krawatem, który źle zawiązany w pośpiechu i wymazany błotem, nadawał twarzy Maciusia tak żałosny widok, że Felek roześmiałby się, gdyby nie wiele trwożnych myśli, które mu może zbyt późno przyszły w tej chwili do głowy.
— Felek, Felek! — rozległo się nagle wołanie.
Zbliżył się do nich duży chłopak, także ochotnik, ubrany już w płaszcz żołnierski, prawie żołnierz prawdziwy.
— Umyślnie tu czekałem. Nasi już są na dworcu; za godzinę ładują. Prędzej.
— Jeszcze prędzej! — pomyślał król Maciuś.
— A to co za lala — z tobą? — zapytał, wskazując Maciusia.
— Tak, widzisz, później ci powiem. To długa historja; musiałem go wziąć.
— No — no, wątpię. Gdyby nie ja, ciebie by pewnie nie wzięli. A ty jeszcze z szczeniakiem.
— Nie pyskuj, — gniewnie odpowiedział Felek. Dzięki niemu mam flaszkę koniaku, — dodał szeptem — tak żeby Maciuś nie słyszał.
— Daj na sprobunek.
— To się zobaczy.
Długo szli w milczeniu trzej ochotnicy. Najstarszy zły, że Felek go nie posłuchał, Felek niespokojny, że się istotnie wkopał w wielki kłopot, a Maciuś tak obrażony, tak obrażony śmiertelnie, że gdyby nie konieczność milczenia, — powiedziałby temu przybłędzie tak, jak na obelgi odpowiadają królowie.
— Słuchaj Felek, — nagle zatrzymał się przewodnik — jeśli mi nie oddasz koniaku, idź sam. Ja ci wyrobiłem miejsce, obiecałeś się słuchać. Co będzie później, jeśli zaczynasz od tego, że się stawiasz.
Zaczęła się kłótnia, byłoby może doszło do bójki, — gdy nagle wyleciała w powietrze skrzynia rakiet, widocznie przez nieostrożność przez kogoś zaprószona. Dwa artyleryjskie konie spłoszone poniosły. Zrobiło się zamieszanie, jakiś jęk przeszył powietrze — jeszcze chwila popłochu — i oto przewodnik ich leży w kałuży krwi z potrzaskaną nogą.
Felek z Maciusiem stali bezradni. Co robić? — przygotowani byli na śmierć, krew i rany, ale w boju — w polu — później nieco.
— Po co tu się dzieciaki plączą, co to za porządek, — zrzędził jakiś widocznie doktór, odpychając ich na stronę. Jakbym zgadł: ochotnik. W domu ci było siedzieć, cycek ssać, smarkaczu — mruczał przecinając nogawkę spodni wyjętemi z plecaka nożyczkami.
— Tomek, zmiatajmy — zawołał nagle Felek, zauważywszy zdaleka dwóch policjantów polowych, jak szli obok noszy, na którą mieli zapewne położyć sanitarjusze niefortunnego ochotnika.
— Zostawiem go? — spytał Maciuś nieśmiało.
— I cóż? pójdzie do szpitala. Do wojny niezdatny.
Ukryli się w cieniu namiotu. Po chwili miejsce opustoszało zupełnie, został tylko but, płaszcz, który sanitarjusze zrzucili, kładąc na nosze rannego, i krew w błocie.
— Płaszcz się przyda — powiedział Felek — oddam, jak wyzdrowieje — dodał na usprawiedliwienie. Chodź, idziemy na dworzec. Straciliśmy z dziesięć minut.
Oddział akurat sprawdzano, gdy przecisnęli się nie bez trudu na peron.
— Nie rozchodzić się — rozkazał młody porucznik. Zaraz tu wrócę.
Felek opowiedział przygodę ochotnika i nie bez trwogi przedstawił Maciusia.
— Co też on powie? — ciekaw był Maciuś.
— Porucznik go wyrzuci z wagonu na pierwszej stacji. O tobie już mówiliśmy: i to się krzywił.
— Ej, wojak, ile masz lat.
— Dziesięć.
— Nic z tego nie będzie: chce, niech się do wagonu wkieruje. Ale go porucznik wyrzuci — i nam pewnie naurąga.
— Jak mnie porucznik z wagonu wyrzuci, to sam pieszo pójdę, — krzyknął buntowniczo Maciuś.
Łzy go dusiły. Jakto, on król, który na białym koniu na czele zastępów, ze wszystkich okien obsypywany kwiatami — winien był opuszczać stolicę, — ukradkiem wymyka się, jak złodziej, by spełnić swój święty obowiązek obrony kraju i poddanych — i oto jedna za drugą spadają na niego obelgi.
Koniak i łosoś szybko rozchmurzyły oblicza żołnierzy.
— Królewski koniak, królewski łosoś — chwalili.
Nie bez radości przyglądał się Maciuś, jak koniak guwernera zapijali żołnierze.
— No, mały kamracie, golnij i ty krzynę; zobaczymy, czy umiesz wojować.
Nareszcie Maciuś pije to, co pijali królowie.
— Precz z tranem! — zawołał.
— He, he, — to jakiś rewolucjonista — odezwał się młody kapral, — a kogoż to ty nazywasz tyranem. Przecież nie króla Maciusia? Bądź no ostrożny, synek. Za takie jedno precz można dostać kulką tam, gdzie nie potrza.
— Król Maciuś nie jest tyranem, żywo zaprzeczył Maciuś.
— Mały jeszcze: nie wiadomo, co z niego wyrośnie.
Maciuś chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Felek zręcznie na inny temat skierował rozmowę.
— Powiadam wam, my we trzech idziem, a tu jak nie huknie: myślałem, że bomba z aeroplanu. A to tylko skrzynia z rakietami. Potem gwiazdy takie spadły z nieba.
— A po djabła im rakiety do wojny.
— Żeby oświetlać drogę, jak niema reflektorów.
— A tam obok stoi ciężka artylerja. Konie się spłoszyły i — na nas. My oboje w bok, a on już nie zdążył.
— I bardzo go poraniło?
— Krwi było dużo. Zaraz go zabrali.
— Ot, wojna — westchnął któryś. Macie tam jeszcze co z tego koniaku. Cóż tego pociągu nie widać?
W tej chwili właśnie nadjechał sycząc pociąg. Gwar — zamieszanie — bieganina.
— Nie wsiadać jeszcze, — zawołał biegnąc zdala porucznik.
Ale głos jego stłumiła wrzawa.
Maciusia i Felka wrzucili żołnierze do wagonu, jak dwa pakunki. Znów jakieś gdzieś dwa konie opierały się, nie chcąc wejść do wagonu. Jakieś wagony mieli odczepiać czy doczepiać, pociąg ruszył, — coś stuknęło — znów wrócił.
Ktoś wszedł do wagonu z latarką, wywoływał nazwiska. Potem żołnierze wybiegli z kociołkami po zupę.
Maciuś niby widział i słyszał, — ale oczy mu się kleiły. Kiedy pociąg naprawdę ruszył wreszcie, nie wiedział. Kiedy się obudził, miarowy stuk kół o szyny wskazywał, że pociąg jest w pełnym biegu.
— Jadę — pomyślał król Maciuś. I zasnął ponownie.