Król Maciuś na wyspie bezludnej/18
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Maciuś na wyspie bezludnej |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Naukowa w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Popłynął wreszcie Maciuś do latarni morskiej. Wtedy uczył się pisać, żeby mógł list do Felka napisać, teraz co dzień dalej i dalej puszczał się na morze, aż mu się wreszcie udało.
Przywiązał łódkę i prosto do latarni. Ale na drodze spotkał dzieci. Chłopiec prowadzi za rękę małą dziewczynkę, która ładnie pręciutko przebiera nóżkami i ma jasne włoski.
— Tata! — woła dziewczynka, biegnie do Maciusia; rączki wyciągnęła.
— Tata! chodź! Ala grzeczna!
Zawadziła o kamień czy korzeń, — bęc na ziemię — i w krzyk.
Chłopiec, pewnie brat, pomaga wstać, poprawia sukienkę. A ona znów się wyrywa — jeszcze ma łzy na buzi, a znów się śmieje, drepce do Maciusia i woła: „tata“.
Braciszek się zatrzymał, patrzy, co z tego będzie. A Maciuś zatrzymał się i nie wie, co robić. Tak bardzo pragnął dopłynąć do dzieci, a teraz stoi i nie wie.
— Chodź do dziadzi — woła mała. Chodź. Ala grzeczna. Dziadzio tam. Chodź, tata.
I szarpie i ciągnie Maciusia.
Strasznie nieprzyjemnie, jak trzeba coś powiedzieć, a nie wiadomo co.
— Alo, chodź. Tata chodź. Alo, Ala, tata — do dziadzi.
I ciągnie, popycha oboje, a sama w środku, i gada ciągle to samo — znów się mało nie przewróciła.
— Dziadziu — dziadziu — patrz — tata!
Latarnik przymrużył oczy, uśmiecha się, brodę gładzi. Taki miły — podobny do doktora.
— Witam królewskiego gościa — mówi i czapkę zdjął z głowy. Zapewne król Maciuś chciał się dowiedzieć, dlaczego latarnia się nie pali? Już w porządku wszystko: dziś zapalimy. Już byłbym dawno popłynął przeprosić króla Maciusia za ciemność, ale ot... z tem niedaleko popłyniesz.
Maciuś teraz dopiero spostrzegł, że latarnik ma jedną rękę.
— Drugą rękę zabrało mi morze. Ale morze jest hojne: za rękę dało mi oto tę parkę.
I Maciuś się dowiedział, że stary latarnik był dawniej marynarzem, że podczas rozbicia okrętu stracił rękę. Dali mu latarnię. Przed rokiem po burzy, fala wyrzuciła tych dwoje dzieci: ledwo je doratował. A co najdziwniejsze: że chłopiec nie wypuścił z rąk maleństwa, chociaż zemdlony.
— Chłopca nazwałem Alo, a dziewczynkę Ala. Co one za jedne, nie wiem. A kiedy na wyspie mieszkali murzyni, Alo znaczyło: syn morza, a Ala — córka morza. Cudzoziemskie jakieś dzieciaki. Musi z północy. Bo południowe mowy znam wszystkie trochę. A z chłopakiem ani rusz nie mogłem się dogadać.
Ala niecierpliwie kręci się i patrzy to na dziadka, to na Maciusia.
— Tata! — krzyknęła wreszcie i zaczęła się śmiać.
— A widzisz, małe gapiątko — mówi stary. Nie mówiłem, że tata wróci? No i masz swego tatę.
— To nie tata wcale, — powiedział chmurnie marszcząc brwi Alo.
— Dla ciebie może nie tata, a dla Ali tata.
— I dla Ali nie tata, tylko Maciuś.
Maciusiowi przykro się zrobiło. Znów nie wiedział, co powiedzieć. A stary latarnik patrzy na dzieci, uśmiecha się, zadowolony.
— No, po podróży trzeba coś zjeść — powiada.
I zaprosił Maciusia do swego dziwnego w latarni mieszkania.
Żałował Maciuś, że nic nie przywiózł dla dzieci. I ta pierwsza wizyta niedługo trwała.
Ala jeszcze dwa razy płakała: raz, że nie pozwolili pić herbaty, bo była gorąca, a nie chciała czekać; a drugi raz, kiedy Maciuś odjeżdżał.
— Nie jedź, tata. Ala chce taty.
I znów nie wiedział Maciuś, co robić, kiedy go Ala trzymała za spodnie i nie puszczała.
Wieczór nadchodził, a Dormesko nie lubi, jeśli Maciuś późno wraca z wycieczek. Raz nawet, kiedy się zbyt długo zasiedział na skale, przez trzy dni towarzyszył mu jeden z wartowników. Nie była to kara, tylko Dormesko chciał być spokojny, że Maciuś nie zrobi sobie nic złego. I tak szczęśliwie, że Dormesko nie wiedział o różnych przygodach, z których Maciuś cało wychodził, ale mogło być gorzej.
Śliczną miał Maciuś powrotną drogę w świetle latarni. Płynął, jak w kwiatach złota.
Dobrze Maciuś zrobił, że nie obiecał wizyty na dzień następny, bo tak go ręce bolały, jak na samym początku, kiedy dopiero zaczął wiosłować.
Dopiero na piąty dzień ruszył Maciuś w drogę, ale przez ten czas obmyślił dokładnie wizytę. Przedewszystkiem wziął cegiełki i łamigłówkę, loteryjkę i paczkę pierników, i cukierki, i wiatraczek, i piłkę. Potem ułożył w głowie, co powie na powitanie, co powie, jeżeli znów go Ala nie będzie chciała puścić.
Wiosłował powoli, z odpoczynkami, żeby się nie zmęczyć tak bardzo. Uprzedził pułkownika Dormesko, że wróci dopiero wieczorem, i zabrał prowizję na cały dzień, żeby nie być głodnym.
Dzieci powitały go radośnie. Nudziło im się bardzo na samotnej skale. I stary marynarz rad był wizycie Maciusia. Znów opowiadał nowemu słuchaczowi o swoich podróżach, a Maciuś opowiadał o wojnach.
Alo siedzi na kamieniu i słucha, Ala stoi przy Maciusiu, oparła ręce o kolana i patrzy w oczy, żeby lepiej rozumieć. Widać, że nie rozumie, bo zadaje bardzo dziecinne pytania.
— Czy kule to także piłeczki? — pyta się Ala.
Ala myśli, że wojna — to zabawa w piłkę. Tłomaczy Maciuś, że piłki są z żelaza i zabijają ludzi.
— A Maciusia — tatusia zabili? — pyta się znów Ala.
Teraz Ala nazywa go już Maciusiem, ale i tatusiem także. I przyjemnie Maciusiowi, choć nie wie dlaczego.
— Ala chce na wojnę, — napiera się nagle, i trzeba tłomaczyć, żeby nie płakała.
— Wojna jest daleko, — mówi latarnik.
— Ala chce daleko.
— Ala jest za mała, — mówi latarnik.
— Ala duża, Ala chce na wojnę.
— Wojna śpi — mówi latarnik.
— Wojna śpi? — powtarza szeptem Ala, kładzie palec na ustach, robi przestraszoną minę, i już się nie napiera więcej. Ciiicho, wojna śpi, piłeczka śpi, pajacyk śpi.
Maciuś przygląda się zdziwiony i stara się przypomnieć, kiedy sam był mały i tak mało wiedział.
W powrotnej drodze myślał Maciuś o Ali. Malutka jest, paluszki ma malutkie i tak strasznie mało rozumie.
Nieprzyjemnie mało rozumieć. Biedna Ala. Tak patrzy, kiedy Maciuś opowiada, jakby chciała oczami zrozumieć.
I zaraz zaczyna płakać. Małe dzieci pewnie dlatego płaczą, że nie mogą zrozumieć, — jest im nieprzyjemnie. Maciusiowi żal Ali. Trzeba wymyślić jakąś bajkę dla Ali. Trochę będzie opowiadał dla latarnika i Alo, a trochę dla Ali.
Układa Maciuś bajeczkę dla Ali.
— Wojna śpi — śpi. Wojna ma oczki zamknięte i śpi. A potem się obudziła...
Nie, inną bajkę ułoży.
Skąd dziadziowi przyszło do głowy, żeby powiedzieć, że wojna śpi? I zaraz uspokoił Alę. Przecież to kłamstwo, kłamać nie wolno i nieładnie. A może i nie kłamstwo? bo naprawdę wojna jakby się budziła ze snu, kiedy nagle wojska idą, armaty strzelać zaczynają, a przedtem było cicho.
Założył Maciuś wiosła i odpoczywa. Światło latarni oświetla morze. Na niebie gwiazdy, wokoło cisza.
— Jakie prawa można dać najmniejszym dzieciom? — myśli Maciuś, ale mu trudno.
Kiedy ukrywał się w domu sierot, były tam małe dzieci. Starsze były niedobre dla nich. Biły, dokuczały, wyśmiewały. I Maciuś nie lubił ich wtedy: bo ciągle płakały. Ale może dlatego płakały tak często, że nie mają żadnych praw i nic im nie wolno? Jeden poseł powiedział wtedy: żeby nie było małych dzieci. Ale muszą być, — bo jak urosną, będą większe.
— Chcę być królem dzieci — myśli Maciuś, — ale nic nie wiem o małych dzieciach. Zapomniałem, kiedy byłem mały. Pewnie i dorośli wszystko zapomnieli, dlatego nie chcą dać dzieciom praw.
Znów bierze Maciuś za wiosła — i dziwi się bardzo, że wyspa już blizko, a wcale go ręce nie bolą.
— Jutro będę czytał cały dzień, a pojutrze znów do Ali i Ala. Trzeba im zawieźć obrazki.