<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś na wyspie bezludnej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Jeśli Maciuś nie rozmawiał z wartownikami, to głównie, że nie wiedział, jak do nich mówić. Chciał żyć z nimi, jak dawniej z Felkiem. Ale nie chciał pozwolić mówić na siebie „ty“. Wtedy było inaczej: był prawdziwym królem, i tak być mogło. Może to zresztą nie było dobre. Mówić im „pan“ też nie chciał. Więc trudno mu było.
Ale raz spotkał się przypadkiem z najspokojniejszym i porządnym. I on, jak Maciuś, chodził często na brzeg morza i nie — żeby łapać ryby, a tak sobie siedział. A kiedy widział Maciusia, zaraz odchodził, pewnie żeby nie przeszkadzać.
Spotkali się nagle i tak blizko, i tak odrazu, że przystanęli na wąskiej ścieżce.
— Dzień dobry — powiedział Maciuś.
— Dzień dobry.
— Ładnie jest w lesie.
— I cicho.
— Dawniej na całej wyspie było cicho. Dopiero teraz tak się zrobiło. A wy lubicie ciszę?
— Ja lubię.
— Więc dlaczego u was tak głośno?
Pytanie widocznie nie było przyjemne. Nie odpowiedział. Nie chciał obmawiać kolegów.
— Jak się nazywacie?
— Stefan.
— Mój ojciec nazywał się Stefan.
— Wiem, uczyłem się w historji.
Od słowa do słowa, dowiedział się Maciuś o wielu rzeczach.
Stefan ma ubogich rodziców. Akurat ojciec nie miał roboty, więc wyjechał na wyspę, żeby pomóc rodzinie, a ciężko pracować nie może, bo słaby na serce. Cały żołd ojcu odsyła.
— Tęsknicie?
— Trochę. Co przyjdzie z tęsknoty. Tak trzeba.
— No, a inni?
— Nie wiem dobrze. Jeden — sierota — był w orkiestrze wojskowej. Drugi, syn krawca — dziewięcioro małych dzieci — bieda wielka. Trzeci ze wsi — chciał się uczyć, przyjechał do miasta, — ale nic znaleźć nie mógł. Czwarty ma niedobrego ojczyma: prawie go wygnał z domu. A reszty nie znam.
Nie zna, albo mówić nie chce.
— Są różni ludzie na świecie — pomyślał Maciuś.
I nagle:
— Słuchajcie Stefan, czy palicie papierosy?
— Ja nie palę.
— A dym was nie dusi, jak oni palą?
— Tak, trochę — zakasłał się Stefan.
— Słuchajcie: możecie spać u mnie.
— Dziękuję waszej królewskiej mości; niech już tak zostanie.
— Dlaczego?
— Dokuczać będą.
— Za co?
— Powiedzą, że się pieszczę, podlizuję...
— Kto? Wszyscy powiedzą?
— Nie wszyscy, ale powiedzą.
— No to niech mówią.
— Nie, przykro. Dziękuję waszej królewskiej mości.
Wyraźnie chce odejść. Smutno się Maciusiowi zrobiło:
— Czemu uciekacie?
— Taak. Zobaczą, dokuczać będą.
— A teraz nie dokuczają?
— Co mają dokuczać? — prawie z gniewem powiedział Stefan.
I odszedł.
Przykro było Maciusiowi, żal chłopca.
Co robić?
Do domu wracać nie chce, w lesie smutno, a nad morzem włóczą się teraz ciągle ci albo tamci.
— Pojadę do Ali — decyduje Maciuś.
Idzie nad brzeg, chce siąść do czółna, a tu niema wioseł. Biegnie Maciuś do dowództwa na skargę.
— Wiosła zginęły.
— Zaraz się znajdą — mówi rotmistrz — zawołać mi wartę.
— Co pan chce robić, panie rotmistrzu?
— Mordy prać!
— Nie pozwalam.
— To trudno: nie będzie wioseł.
Idzie Maciuś do domu, głowę pochylił, zgarbił się cały.
— Wasza królewska mości, wiosło znalazłem, ale jedno, tam w krzakach — mówi Filip.
— A drugie?
— Drugiego niema. Ale ja się przepytam i znajdę.
— Słuchaj no, Filip, chyba ty wziąłeś wiosła.
— Jaaa? — zdumiał się Filip. — Jaaa? Jak Boga jedynego kocham, żebym się z miejsca nie ruszył, przekona się wasza królewska mość...
A im więcej zapewnia, tem pewniejszy Maciuś, że to on właśnie.
Niby chodzi, biega, rozpytuje się. A wieczorem ryczy w sąsiednim pokoju:
— To ty, Stefan. Poczekaj, złodzieju, ja mam cierpieć za ciebie. Mnie mają posądzać?
Słucha Maciuś: żeby się Stefan słowem odezwał. Nic.
A następnego dnia czółno znikło. Urwało się z łańcucha — i w morze. Kto znajdzie czółno, przez morze porwane? Czekają pewnie Alo i Ala, — nie, nie przyjedzie Maciuś. Nie przyjedzie ani dziś, ani jutro. Wrócił do pokoju, przygotował plecak do drogi. Jeszcze pożegna się z górą, a nocą wyruszy. Co ma być, niech będzie.
Idzie na swoją górę, ale niepokój czuje. Może znów coś złego? Idzie spiesznie, jakby chciał przeszkodzić komuś albo bronić. Aaa, pochwycił na gorącym uczynku. Filip kopie nogami cmentarz Maciusia.
Nagle stało się coś, czego Maciuś żadną miarą nie mógł zrozumieć. Zamąciło się w głowie, mignęło przed oczami. Ręka się zacisnęła, uderzyła. Filip pochwycił rękę Maciusia, ale Maciuś był strasznie silny. I chciał bić. I bił. Parę razy Filip odepchnął, więc Maciuś chwycił go za bluzę — i bije i brak mu tchu. Pochylił się Filip, znów pochwycił ręce Maciusia, ale tylko na chwilę. Odwrócił się, i poczuł Maciuś pierwsze uderzenie. Teraz dopiero zyskał Maciuś prawo do walki prawdziwej. Jakby go krępowało, że Filip się broni, chwyta ręce, ale sam nie bije. Skoczył, ale mu się nie udało, cofnął się o krok, całym ciężarem runął na wroga. Filip się pochylił, Maciuś wyrznął w twarz tuż koło ust, potem dwa razy w głowę. Otrzymał uderzenie. Owinął ręce koło szyi, bije brodą, kopie. Znów dwa razy uderzył, otrzymał dwa uderzenia w piersi. Wyciął, ale nie trafił. I w nos.
I na skopany w walce cmentarz Maciusia — trysnęła krew.
Oprzytomnieli.
— Masz — podał mu Maciuś chustkę do nosa.
Nabrzękła twarz Filipa miała wyraz pogodny. Uśmiechnął się wesoło. Pokręcił głową.
— Nie przypuszczałem, że królowie umieją tak grzmocić.
Maciuś wie, że to wstęp do długiej rozmowy — i czeka.
— Kiedy tak, to już powiem. Wszystko jedno. No tak: ja puszczałem dym, ja zegar umyślnie popsułem, ja muchy — całą garść — do zupy wrzuciłem — ja czółno i wiosła ukradłem. Dokuczałem, mściłem się, ale i nademną się mścili.
Filip oddany był za kradzież do domu poprawczego, kiedy miał dziesięć lat. I było mu źle. Nie dawali jeść i bili. Wszyscy bili. I dozorca, i stróż, i majster, i starszy chłopak. Kto silniejszy, kazał usługiwać, mógł broić pokryjomu i zwalał winę na słabszych, — kto silniejszy, odbierał chleb i cukier małym i słabym. Tam nauczył się w karty grać, papierosy palić, mówić świństwa. Tam nauczył się mścić, robić na złość, kłamać, wykręcać się i oszukiwać.
— A co ja ci złego zrobiłem? — pyta się Maciuś. Dlaczego mi dokuczałeś?
— Albo ja wiem. Ot, gniewało mnie, że jeden jest król, a drugi — złodziej. I chciałem wiedzieć, czy król naprawdę jest dobry, czy kłamią. Albo ja wiem. Chciałem, żeby się król poskarżył rotmistrzowi i żeby nam baty wsypali.
— Wszystkim, — więc i tobie?
— A no, i mnie. Ważna rzecz. To tylko z początku nieprzyjemnie, a potem już wszystko jedno.
— Słuchaj Filip: nie gniewasz się, że ciebie biłem?
— Eee, co to za bicie. Tylko że w nos się nie bije.
— Nie wiedziałem.
— Rozumie się. Bicie — to nie łatwy fach. Trzeba umieć tak bić, żeby bolało, ale żeby nie było ani krwi ani znaków.
— Słuchaj Filip, mam prośbę do ciebie. Nie dokuczaj ty Stefanowi.
— Więc niech się broni. Dlaczego taki gamajda? — Robią mu coś, a on nic: to drażni.
— On chory, kaszle.
— No to co? Mówić przecie może. Niech się językiem broni. Bo tak wygląda, jakby był dumny. Niby że nic sobie ze mnie nie robi.
— A jeśli nie umie?
— To niech się nauczy.
— A jeśli nie chce?
— Niech nie będzie uparty.
— Więc nie chcesz obiecać, że mu nie będziesz dokuczał?
— Niech będzie! Nie takie mi znów to dokuczanie potrzebne.
Podali sobie ręce.
— Pamiętaj...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.