Królowa z wyspy Ragnchildu
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Królowa z wyspy Ragnchildu |
Pochodzenie | Królowe Kungachelli |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Drottningen på Ragnhildsholmen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Król jechał konno ze wschodu wzdłuż rzeki Nordre, udając się do Kungachelli. Rok zbliżał się ku końcowi. Powietrze było ciężkie, a niebo szare, jak często bywa w tym czasie.
Ścieżka, którą jechał król, wiła się poprzez górzyste wybrzeże. Tu i tam z pośród zarośli wyłaniały się drzewa, a przy drodze było ich tak wiele, jak gdyby tłoczyły się przez ciekawość, by spojrzeć na jeźdźca. Wyskakiwały nawet na drogę i królowi trudno było kierować koniem pomiędzy niemi.
Jesień była już tak dawno, że wszystkie liście opadły, a życie na polach zamarło. Ziemia pokryta była zwiędłymi, żółtymi liśćmi, które rozmokły w skutek długotrwałych deszczów jesiennych i tworzyły lepką powłokę, pod którą leżało mnóstwo pająków i ślimaków, pogrążonych w śnie zimowym.
Wszystko było szare, mgliste, i król myślał:
— Nie świetna jak dla króla droga.
Niedaleko od błotnistego brzegu, omal że nie nad samą drogą, wznosiła się piękna góra Fontin.
Podnóże jej okalał pas jasno-żółtego piasku, wyżej — prostopadła, nie pokryta żadną roślinnością skała, a jeszcze wyżej, na małym skalnym zrębie rosła kępa szafirowo-zielonych sosen. Ponad sosnami góra wyżłobioną była przez małe przezroczyste potoki. Dalej widać było szeregi brzóz o białych pniach i czerwono-bronzowych gałęziach i znowu piasek. A nad piaskami sterczała wspaniała, szeroka skalista ściana, pokryta ciemnym lasem iglastym, który rozrósł się gęsto na płaskim szczycie góry.
Król nie cieszył się zupełnie, że przejeżdża obok pięknej góry, gdyż tonęła cała w chmurach i mgłach, a ze szczelin i przepaści wznosiły się szare, wilgotne opary. I barwny wodospad wydawał się królowi równie szary, jak wszystko.
Westchnął ciężko, przejeżdżając obok drzew, które otrząsnęły na niego i jego konia mnóstwo wielkich kropel. Opanował go nagle smutek tak głęboki, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie odczuwał.
— Tak zawsze ze mną bywa, — myślał. — Gdziekolwiek się udam — wszędzie deszcz i błoto. Jeśli jestem na morzu, mgła dokoła bywa tak gęsta, że własnej ręki zobaczyć nie można. Kiedy jadę konno w nocy — księżyc chowa się poza czarne chmury, by tylko nie świecić dla mnie. Jeśliby mi przyszło do głowy wybrać się do nieba — zgasłyby wszystkie gwiazdy, nim zdążyłbym tam się dostać.
— I tak jest ze wszystkiem, co tylko rozpocznę — myślał dalej z goryczą, zaciskając pięści. — Inni, wstąpiwszy na tron, posiedli honory, zbytek, blask oraz sławę, a ja jestem prawdziwym królem — pechowcem, któremu stale tworzyszą niepowodzenia. Niech tylko pomyślę o powstaniu — kraj cały słuchać mnie przestaje. Inaczej było za dawnych czasów, kiedy królowie mieszkali w Upsali i rządzili całem państwem. Panowanie było dla nich zapewne przyjemnem.
— A mnie widocznie taki już los Bóg przeznaczył, — dodał w myśli.
Jadnakże sam w to nie wierzył. Zatrzymał konia i zaczął się przysłuchiwać, czy nie świergoczą ptaki. Byłoby to znakiem, że się myli.
Lecz niebo było ołowiane, góra tonęła, w mgle, a ptaki się pochowały. Jedynym dźwiękiem, który można było usłyszeć na błotach, był cichy szmer kropel deszczowych, które tocząc się do końca gałęzi i nie mogąc się na nich dłużej utrzymać, ciężko spadały na ziemię.
Król jeszcze niżej opuścił głowę.
— Pragnąłbym ujrzeć coś jasno-czerwonego, — powiedział. — Chciałbym ujrzeć coś czarnego, jak smoła, z złocistym odcieniem, chciałbym usłyszeć dźwięczną pieśń i srebrzysty śmiech.
Spojrzał znowu dokoła, lecz nic się nie zmieniło, I zauważył, że nawet rzeka, o błyszczącej zazwyczaj powierzchni, płynąc między trzcinami, ciemniejszą była, niż noc.
Opanowało go takie przygnębienie, że wszystko co posiadał, wydało mu się wstrętnem, bezwarunkowem. O swym pięknym pałacu myślał, jak o nędznej lepiance węglarza. Wszystkie jego zwycięstwa wydawały mu się porażkami. Wszyscy wierni poddani — godnymi pogardy lub nędznymi żebrakami.
— Jednak z tem wszystkiem możnaby jeszcze walczyć, gdybym nie posiadał żony, — myślał. — Oto co jest najgorsze. I tak jest trudno żyć, a jeszcze muszę myśleć o kobiecie. Rządy zajmują mi tyle czasu, że nie mam wolnej chwili. A ludzie chcą, bym przyjął na siebie jeszcze jeden ciężar!
Bo trzeba wiedzieć, że król był ożeniony z córką króla norweskiego, księżniczką szlachetną i bogatą, lecz na nieszczęście zaślubiono ich, kiedy księżniczka była jeszcze dzieckiem.
Zrobiono to z obawy, by księżniczka nie dostała się komu innemu, lecz obecnie król sam chciałby się jej pozbyć.
Od dnia ślubu królowa mieszkała na małej, skalistej wysepce, Ragnchildzie, leżącej między ujściem rzeki Nordre i Kungachellą. Zbudowano tam wieżę kamienną, gdzie królowa mogłaby mieszkać zupełnie bezpiecznie aż do czasu dojścia do lat, kiedy król będzie ją mógł zabrać do siebie.
Lecz król przesiadywał ciągle w domu, w swem państwie i nie widywali się nigdy. Chociaż król wiedział, że już dorosła, chociaż przypominano mu, że czas już po nią pojechać — król nie mógł się zdecydować na przywiezienie jej do swego zamku.
Wymawiał się albo wojną, albo ciężkimi czasami i z roku na rok królowa pozostawała w szarej wieży z kilkoma staremi służebnemi i nie widziała nic, prócz szarej rzeki.
Teraz nareszcie jechał po królowę. Lecz w drodze myślał o niej, wpadł w taką rozpacz, że odłączył się od swej świty i jechał samotnie. Chciał bez świadków przezwyciężyć stan swojej duszy.
Wydostał się z zarośli i jechał przez szerokie pole. Gdyby to było latem — zobaczyłby tutaj wielkie stada krów i owiec, lecz teraz dokoła było pusto i widać było tylko wydeptaną ziemię i resztki objedzonych przez bydło traw. Król wspiął ostrogami konia i z największą szybkością pomknął przez pola, by sobie bardziej jeszcze nie zepsuć nastroju.
Król był człowiekiem mężnym. Gdyby córka królewska znajdowała się w niewoli i mieszkała w zaczarowanym pałacu pod strażą wielkoludów i smoków — pędziłby jak strzała, by ją oswobodzić. Lecz na nieszczęście faktem było to, że nie niepokojona przez nikogo, pozostawała w swej wieży i nikt na świecie nie przeszkadzał mu zabrać jej do siebie. Żałował gorzko, że się z nią ożenił.
— Wszystko co wielkie, piękne i dumne — nie dla mnie istnieje, — myślał. Przeznaczenie nie pozwala nawet, bym w walce zdobył sobie żonę.
Jechał coraz wolniej i wolniej, gdyż droga pięła się na stromą górę, z drugiej zaś strony pod górą zaczynała się już długa ulica Kungachelli.
Ze szczytu góry król widział dobrze wysepkę Ragnchild, gdzie mieszkała, czekając na niego, królowa.
Widział, jak ostro występowała wysepka na tle czarnej rzeki, widział torfowy wał, wznoszący się nad jałową glebą, widział szare mury kamiennej wieży. Całość wydała mu się okropną, odpychającą.
Nigdzie, ani źdźbła zielonej trawy, ani jaskrawego kwiatka.
Jesień, przechodząc przez kraj cały, dokładnie wykonała swą pracę.
A król pragnął czegoś jasno-czerwonego, lub granatowo-czarnego z złocistym odcieniem.
I zdawało mu się, że miejsce to zupełnie nie jest odpowiednie do szukania gry podobnych barw.
Im dłużej patrzał na wieżę, tem głębiej był przekonany, że zrosła się ze skałą. Wydało mu się niemożliwem, że została w zwykły sposób wzniesioną przez ludzi. Prawdopodobnie pewnego pięknego poranku, góra sama przez się zechciała wypuścić kiełek. I w ten sam sposób, jak na ziemi zjawia się las i trawa — wyrosła również wieża. Zrozumiał teraz, dlaczego jest tak ciężką i odpychającą.
Kiedy pomyślał o swojej królowej, która tam wyrosła, zaczęło mu się wydawać, że musi być podobną do grubo ciosanej rzeźby kamiennej, którą widział nad portykiem kościoła. Nie mógł jej sobie wyobrazić inaczej, jak w postaci szarej figury z długą, nieruchomą twarzą, płaskim tułowiem o olbrzymich rękach i nogach, dwa razy dłuższych i szerszych, niż u zwykłych ludzi.
— Taki to już mój los, — pomyślał król i jechał dalej.
Był już tak blisko rzeki, że żołnierz, stojący na warcie, przyłożył do ust róg i otrąbił jego przybycie. Spuszczono wtedy most zwodzony i otworzyły się przed nim wrota szarej wieży.
Król podniósł głowę i na miejscu osadził konia.
— Jednakże jestem jeszcze królem, — powiedział, — i niema człowieka, któryby mi rozkazał postąpić wbrew mojej woli! Nikt na świecie nie zmusi mnie, bym się udał do tej kamiennej figury! Choć raz przecież mogę się czuć królem!
Mówiąc to, zawrócił konia i pomknął z powrotem po tej samej drodze. Popędzał konia, jak gdyby obawiał się pogoni i nie zwolnił biegu, aż póki nie dojechał do drzew za górą Fontin.
Królowa zmuszona było tak, jak i dawniej tęsknić i smucić się w szarej wieży. A jednak miała delikatne policzki, pąsowe usteczka, włosy czarne, jak skrzydła krucze, przewiązane złotą wstęgą, głosik dźwięczny, jak pieśń i śmiech srebrzysty.
Lecz co to obchodziło króla?
Odjechał wąską ścieżką. I jeżeli dokoła nie było mniej wilgotno i mokro, niż w chwili gdy tędy przejeżdżał — to w każdym razie nic nie zmieniło się na gorsze.