Królowa na Ragnhildsholmen

>>> Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Królowa na Ragnhildsholmen
Wydawca Tygodnik Mód i Powieści: pismo ilustrowane dla kobiet. R. 52 no 23
Data wyd. 4 czerwca 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Drottningen på Ragnhildsholmen
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SELMA LAGERLÖF.


Królowa

na Ragnhildsholmen.

Był sobie król, który jechał od wschodu, brzegiem Północnej rzeki do Kungahälli.[1] Było to pod koniec roku. Powietrze było wilgotne i ciężkie, a niebo szare, jak to często bywa o tej porze.
Droga, którą król jechał, wiła się kręto wśród bagnistych, kępami przecinanych łąk, ciągnących się nad rzeką. Na kępach rosły olszyny, a przy samej drodze nagromadziły się tak licznie, jak gdyby przyjrzeć się chciały tym, co nią jechali. Czasem stawały nawet wpoprzek drogi, tak, że królowi było trudno przedrzeć się z koniem między niemi.
Jesień była późna, wszystko już było ogołocone z liści i wszelkie życie zamarło po polach i lasach. Na ziemi leżały liście poczerniałe i zwiędłe, a długie deszcze jesienne zbiły je w jedną błotną powłokę, pod którą niezliczone masy pająków i ślimaków leżały w śnie zimowym.
Szaro i mglisto było dokoła, to też król myślał: „Dzień to niezbyt piękny dla króla na przejażdżkę“.
Z bagnistej łąki, prawie nad samą drogą, wznosiła się pyszna góra Fontin.
U samych stóp miała ona skraj złotego piasku, z którego wyrastała naga prostopadła ściana górska. Wiły się poniżej przejrzyste strumyki, grzbietem szedł rząd brzóz, o białych pniach. Ponad piaskiem wznosiły się potężne, nagie, szaro-czerwone ściany skał, aż do stóp głęboko-zielonego, świerkowego, wielkiego lasu.
Ale król nie mógł się cieszyć widokiem pięknej góry, gdyż płachty mgieł pełzały po ścianach skalnych i chmury postrzępione zwieszały się nad niemi.
I tak się to stało, że Fontin wydał się królowi tak samo stary, jak i wszystkie inne.
Król wzdychał ciężko i głęboko, jadąc pod olchami, które strząsały na niego i jego konia deszcz ciężkich kropli wody.
I poczuł się ogromnie przygnębionym. Chyba nigdy jeszcze przedtem nie doznawał takiego smutku. „Ja zawsze mam takie szczęście“, myślał. „Wszystko jest szare i dżdżyste, gdzie ja się zjawię. Kiedy płynę morzem, zapada mgła taka, że nie widzę własnej ręki przed sobą, a jadę konno nocą, kryje się księżyc za najczarniejszą chmurę, byleby mi tylko nie przyświecać“.
„Sądzę, że gdybym się wybrał do nieba“, mówił król, „to wszystkie gwiazdy-by zgasły, jak tylko bym się tam znalazł“.
„Tak samo ze wszystkiem, co tylko przedsięwezmę“, wybuchnął i zacisnął pięść, jadąc. „Inni królowie są otoczeni przepychem i czcią, sławą i blaskiem, ja tymczasem jestem prawdziwym królewiczem „Szarym Dniem“. Ja muszę myśleć jedynie o buntach i cząstka kraju, zaledwie jest mi posłuszną. Inaczej bywało ze starymi królami, co siedzieli w Upsali“.
„Takie widocznie są dla mnie wyroki Boże“, mówił do siebie.
Mimo to buntował się w duchu. Wstrzymał konia i zaczął nadsłuchiwać, czy nie dojdzie go szczebiot ptactwa... Była cisza, niebo było tak samo szare i góra okryta mgłą a ptactwo już dawno odleciało z kraju.
Jedyny dźwięk, który dochodził jego uszu, to lekki odgłos kropli deszczu, spadających monotonnie jedna po drugiej.
Głowa króla spadała coraz niżej.
„Ja chciałbym zobaczyć coś, coby było „płomienisto czerwone“, mówił „coś, czarnego jak kruk, coś błyszczącego, jak złoto, ja chciałbym słyszeć czysty śpiew i dźwięczny śmiech“.
Znów spojrzał dokoła, ale wszystko było szare, nawet rzeka straciła połyski, i ciemną smugą sunęła między wysmukłą trzciną.
Ogarnęło go najwyższe zniechęcenie. Myślał o swym wspaniale zbudowanym grodzie królewskim, jak o nędznej lepiance w lesie. Wszystkie jego zwycięstwa obróciły się teraz w klęski, a wszyscy poddani wydali mu się skończonymi łotrami, albo nędznymi żebrakami.
„Ale temu wszystkiemu dałoby się jeszcze zaradzić“, myślał on, „gdyby nie królowa“. To jest już nie do zniesienia. Życie mam i tak ciężkie, a cięższem je czyni jeszcze myśl o tej kobiecie.

A było to tak, że król był żonaty z norweską królewną. I była to bogata i można pani, ta jego królowa, ale nieszczęście chciało, że król został z nią zaślubiony, kiedy jeszcze była dzieckiem.
Musiano tak zrobić, dlatego, żeby potem nikt inny nie mógł przyjść i wziąć ją sobie. Teraz jednakże zdawało się królowi, że stokroć więcej wolałby ją utracić.
Od dnia ślubu mieszkała królowa na małej wysepce skalnej, leżącej pośrodku Północnej rzeki, naprzeciw Kungahälli, a zwanej Ragnhildsholmen. Na niej to zbudowano kamienną basztę, by królowa rosła w niej bezpiecznie, aż będzie tak duża, że jej mąż przyjedzie po nią i powiezie na swój dwór.
Tymczasem król cały czas pozostawał w swojem państwie i nigdy się tym sposobem nie widzieli. I chociaż król wiedział, że królowa już była dorosła, i wielu mu przypominało o tem, że już czas, by sprowadził ją na swój dwór, nie mógł się na to zdecydować.
Raz składał winę na bunty, innym razem na ciężkie czasy, i królowa żyła ciągle w szarej baszcie, w otoczeniu kilku starych dam, które miały pieczę nad nią, i nie widząc nic więcej, jak tylko szarą mętną rzekę.
Teraz wreszcie jechał król po nią. Ale kiedy w drodze zaczął rozmyślać o niej, ogarnęło go takie rozgoryczenie, że odłączył się od swej świty, żeby w samotności borykać się ze swym smutkiem.
Teraz minął olszynę i jechał przez rozległą łąkę. Gdyby to było latem, widziałby na niej liczne trzody krów i owiec — teraz było tam pusto i na całej przestrzeni nie widziało się nic, prócz zdeptanej ziemi i wygryzionej trawy.
Król więc bódł ostrogami konia i jechał przez łąkę galopem, żeby widokiem tym nie pogarszać jeszcze nastroju.
Był on walecznym mężem, i gdyby jaka królowa siedziała uwięziona w zaczarowanym zamku, strzeżona przez olbrzymów i smoki, leciałby co koń wyskoczy na jej ratunek, ale obecnie, nieszczęście było w tem, że żyła ona bezpieczna w swej baszcie i że nikt, jak świat szeroki i długi, nie zabroniłby mu ją mieć.
Żałować zaczął gorzko, że się z nią już związał: „Wszystkiego, co wielkie i dumne i piękne, los mi odmówił“, myślał, „nawet nie dane mi walczyć i współzawodniczyć o moją przyszłą żonę“.
I jechał coraz to wolniej i wolniej, gdyż droga prowadziła teraz pod stromy pagórek, poza którym w dole zaczynała się już Kungahälli długa ulica.
Ale ze szczytu pagórka zobaczył król przed sobą wyraźnie Ragnhildsholmen, gdzie jego królowa siedziała i czekała na niego.
Widział, jak wznosi się posępnie w pośrodku czarnej rzeki, widział szare torfowe wały, biegnące nad pokrytą zwiędłą zielenią ziemią, widział baszty szare kamienne ściany. Wszystko razem wydało mu się straszne i odrażające.
Ani jedna kępa wrzosu się nie rumieniła, ani jedno żdźbło zieleni nie rosło na wałach. Jesień przeciągając nad krajem, w pełni dokonała swego dzieła.
A to, za czem król tęsknił, było płomiennie czerwone, i czarne, jak kruk, i błyszczące, jak złoto i nabierał teraz przekonania, że tutaj właśnie tego nie znajdzie.
Im dłużej patrzał na basztę, tem jaśniej pojmował, że mogła ona jedynie wyrość z samej skały. Wydało mu się nieprawdopodobnem, by w zwykły sposób zbudowali ludzie. Nie — to była skała, co raz zapragnęła rość: tak, jak ziemia urasta w lasy i trawy — i skała urosła w basztę. I zrozumiał, dlaczego ona taka ciężka i straszna i przygniatająca.
Gdy teraz pomyślał o królowej, która się tam wychowała, wyobraził ją sobie podobną do figury kamiennej, widzianej kiedyś przy drzwiach wchodowych w jednym kościele. Nie mógł nawet przedstawić jej sobie inaczej, jak tylko, jako szarą postać, o długiej nieruchomej twarzy, z rękoma i nogami dwa razy szerszemi i dłuższemi, niż jaki człowiek kiedykolwiek posiadał.
„Ale to już taki mój los“, myślał król i jechał dalej.
I podjechał do promu tak blizko, że strażnik po drugiej stronie podniósł do ust róg, by oznajmić jego przybycie, i most zwodzony, spuszczono i brama warownej baszty się rozwarła na jego przyjęcie.
Ale wtedy król podniósł czoło i zatrzymał konia.
„Przecież ja jestem królem“, powiedział sobie, „i niema człowieka, któryby mnie mógł zmusić do tego, czego ja nie chcę. Nikt na świecie całym nie mógłby wymódz na mnie, bym jechał na spotkanie tej figury kamiennej. Niechże mam choć tę jedną korzyść z tego, że jestem królem“.
Mówiąc to, zawrócił konia i ruszył z kopyta tą samą drogą, którą przybył. Leciał szalonym pędem, jak gdyby się obawiał pogoni, i nie zwolnił jazdy, aż dopóki nie dosięgnął olch na łąkach przybrzeżnych u stóp góry Fontin.
I tak królowa została w szarej baszcie, by smucić się nadal i tęsknić. A miała ona delikatną cerę i płomiennie czerwone usta, miała falujące, czarne, jak kruk włosy, przeplatane złotem, miała głos przeczysty i dźwięczny śmiech.
Ale cóż z tego wszystkiego królowi? Jechał on teraz w przeciwną stronę, wązką drogą wśród olch, i jeżeli wokoło było równie bagnisto i mokro, jak przedtem, to przynajmniej jechał tą drogą po raz ostatni.





  1. Niegdyś (IX—XV w.) siedziba królów norweskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: anonimowy.