Kroniki 1875-1878/23 Marca 1875

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



23 marca.
Zapowiedzi wiosny, tudzież związanych z nią przekształceń garderoby. — Mężowie wobec świąt wielkanocnych. — Sztuka stosowana do wyrobów cukierniczych. — Początki sportów w Warszawie.

Chłopię, mówiłem chłopcu leniwemu,
Złóż mi wnet buty i kożuch dziurawy
Do skrzyni. Lutnię też panu swojemu
Dobądź z pod ławy.

Chłopię! nie trzej mi pięścią sennych oczu,
Jedno się ocknij wespół z przyrodzeniem,
Ocknij się żwawo, bo palnę rzemieniem,
Aż cię zamroczy!

Ano ty widzisz, słońce raniej wstaje?
Ano ty widzisz śnieg na polach taje?
Ano i ptastwo tam cieszy się w kupie,
Pacholę głupie!


Pan (który zimą w wonnym spirytusie
Nogi łaknące słońca wciąż rozgrzewał),
Na ganek dąży, a ty będziesz ziewał
Marny wisusie?
............
Daj mi w garść lutnią, a wyśpiewam taką
Pieśń, że się od niej rozradują ziemie!
Zaczynam. Nadstaw uszu ludzkie plemie
I ty pokrako.


Przechodząc od hymnu do prostej powieści, muszę zaznaczyć, że mimo śniegu i przymrozków, ludzie myślący nie mogą narzekać na brak prognostyków wiosennych. Należy do nich przedewszystkiem ten, że z dachów zamiast brył lodu spadają nam na głowy kawałki rynien i dachówek, za któremi niebawem pójdą blacharze i murarze, obowiązani w lecie roku 1873 pracować nad tem, aby w zimie roku 1874 wody z upustów niebieskich nie zatapiały mieszkań lojalnym obywatelom Warszawy.
Drugim nie mniej ważnym prognostykiem jest, że niektórzy wychowańcy niższych zakładów naukowych (wespół z „towarzyszami“ kunsztu piaskarskiego), przestali się już ślizgać po miejskich rynsztokach, nie tyle może dla braku chęci, ile dla braku lodu. Obecnie dzielna ta młodzież, według jednych wzięła się do studyowania gry bilardowej, według zaś innych do pisania artykułów, mających na celu uwydatnić ich wstręt do bilardu, połączony z zamiłowaniem dobrych obyczajów.
Za trzecią i najważniejszą cechę zbliżającej się wiosny posłużyć może okoliczność, że pewna liczba dojrzałej już kawaleryi stara się odświeżyć i na nowo zawiązać serdeczne stosunki z krawcami, celem nabycia od nich, na słowo honoru, syberynowych i kortowych paltotów, któreby umożliwiły podboje, dokonywane na bonach i niańkach w Saskim ogrodzie.
Dwa te procesa jakiemi są: pozbycie się futra i nabycie paltota, należą do najtrudniejszych ekonomicznych operacyi w życiu kawalerskiem. Dlatego też pożytecznem będzie poświęcić im słów parę.
W tym mniej więcej czasie dobrze wychowany frant poczyna krążyć około drzwi i okien krawca, którego przez całą zimę jak najstaranniej unikał. Dla zwrócenia na siebie uwagi, wspomniony frant głośno gwiżdże najmodniejszą aryjkę; dla okazania zaś swoich świetnych i rozległych stosunków, kawaler kłania się wszystkim przejeżdżającym powozom, naturalnie wtedy tylko, gdy krawiec, jego żona, albo pomocnik obojga stoją w oknie.
Przygotowawszy w ten sposób grunt, kawaler pewnego dnia „najniespodziewaniej“ wchodzi do sklepu i pyta z bardzo roztargnioną miną:
— Panie! czy nie był tu baron Kukalski?
— Nie widziałem! — odpowiada krawiec (lub jego pomocnik), bardziej niż kiedykolwiek zatopiony w robocie.
— A hrabia Dmuchalski?
— I tego nie widziałem.
— A książę Wątróbski?
— O takim to ani słyszałem — mówi krawiec i ciągle kraje.
— Niesłychana rzecz — dziwi się kawaler. — Mówiłem im, żeby obstalowali sobie u pana po trzy garnitury, skutkiem czego mieli być tu dzisiaj. Słowo honoru! Do widzenia.
— A hum — mruczy krawiec.
Tymczasem młodzian wychodzi, lecz za chwilę wraca się już z ulicy.
— A propos! Potrzebuję syberynowego paltota, panie, panie Naparstkiewicz.
— Wiem! — odpowiada krawiec.
— Sprawunek ten chciałbym zrobić koniecznie u pana, słowo honoru!
— Owszem — mówi krawiec — ale my tu mamy jeszcze zeszłoroczny rachuneczek...
— Czy być może?... Ach! prawda! to za ten garnitur...
— Co to jeszcze w listopadzie...
— Prawda! prawda!... Byłem całą zimę na polowaniu u mojej ciotki jenerałowej... słowo honoru!...
— Tak?... A mnie tu ktoś mówił, że pan jest w jakimś kantorze za Żelazną-Bramą...
— Ileż to? — przerywa młodzieniec.
— Bagatel! — mówi krawiec — tylko dwadzieścia rubli; odda pan to, dołoży pan zaliczkę i paltocik będzie.
Po przełamaniu w taki sposób pierwszych lodów nie pozostaje kawalerowi nic więcej, jak doczekać się dnia o tyle ciepłego, aby bez narażenia się na skandal można było wyjść na ulicę w kurteczce.
Gdy Bóg miłosierny zeszle taki dzionek, frant biegnie do znajomego sobie kapitalisty, tam zastawia za trzydzieści rubli futro, wzięte na kredyt z krótkim terminem, wytargowuje jeszcze jednego rubelczynę, pędzi do krawca i po upływie kilku minut wychodzi na ulicę — już w paletocie.
Niekiedy trafia się, że w cukierni spotyka go niemniej elegancki przyjaciel i pyta:
— Cóż to, kupiłeś paleto?
— U Szabu, słowo honoru! Dałem osiemdziesiąt rubli, słowo honoru!
— Bój się Boga! ja taki sam sprzedałem Naparstkiewiczowi za piętnaście rubli... Bah!... to nawet ten sam.
— Facecya, słowo honoru! — mówi kawaler, myśląc jednocześnie, ile też to on dostanie za swój paletot w jesieni i czy potrafi wykupić futro?...
Takie to są niewątpliwe zapowiedzi nadchodzącej wiosny, nie zaś bociany, zieloność i fujarki, do których wzdychają melancholiczni felietoniści z pism politycznych.
Bociany!... alboż ich nie widzimy nawet na Nowy Rok u cukierników i to bociany nie lada jakie, bo z Kupidynkiem na karku, i z „lalą“ w powijakach pod skrzydłem. Zieloność!... alboż głowy wielkiej części warszawiaków nie są skazane na wiekuistą zieloność, która, w znaczeniu przenośnem, robi je podobnemi do donic, zasianych rzerzuchą. Fujarki!... Ach! ileż to już nie fujarek, ale kompletnych fujar, zimą i latem napotykamy w mieście!...
Nie! przyjaciele najmilsi, nie, koledzy najukochańsi! to co dobre jest pod Łukowem, albo w jakiej innej mniej więcej Podlaskiej okolicy, nie przyda się Warszawie, dla której wówczas dopiero jest lato, kiedy „Gazeta Policyjna” ogłasza poglądy na temat polewania ulic, wiosna zaś wtedy, kiedy do Saskiego Ogrodu poczynają nie wpuszczać postępowych literatów i w ogóle osób źle ubranych.


∗                              ∗

Trzy są czynności, dla których kobiety po wszystkie czasy gotowe będą wyrzec się patentów doktorskich, dowództwa nad wojskami i zasiadania w parlamencie — a mianowicie: pranie bielizny, mycie podłóg i pieczenie ciast na święta.
My, którzy dla słodkich więzów małżeńskich nie pozbyliśmy się jeszcze białych szat naszej kawalerskiej niewinności, nie mamy nawet pojęcia o nędzy tych, których los obdarzył chlubnym, aczkolwiek smętnym tytułem: głowy domu. Tytuł ten nadaje wprawdzie dużo powagi w stosunkach towarzyskich, ale bokiem wyłazi w ciągu tygodnia, poprzedzającego jakąśkolwiek większą uroczystość kościelną.
Taką to uroczystość, Wielkanoc, mamy obecnie za progiem, a dziś właśnie rozpoczyna się ów tydzień fatalny, podczas którego działalność płci nadobnej dosięga zenitu.
Już w niedzielę Kwietnią, dozgonne towarzyszki klątwą grzechu pierworodnego obarczonych potomków Adama, nastrajają o pół tonu wyżej niż zwykle swoje poglądy na społeczne stanowisko kobiety. Jest to przegrywka, która dla mężów krnąbrnych znaczy, że na cały tydzień muszą uciekać przed domem, jak dyabeł przed święconą wodą, — która mężom potulnym wskazuje, że będą potrzebniejsi dziś, niż kiedykolwiek, — a która wreszcie dla wszystkich jest wstępem do powiększenia wydatków na mydło, szynki, mąki, prasowane i nie prasowane drożdże i t. d.
Jeżeli godny pożałowania czytelniku jesteś mężem, który, w walkach przywiązanych do stanu małżeńskiego, wyniósł odrobinę własnej godności, wówczas niezwykłe przesuwanie mebli i pluskanie wody przypomni ci, że jak na Wielki Poniedziałek śpisz zadługo. W tych warunkach nie pozostaje ci nic innego, jak tylko, uratowawszy kamasze z powodzi, wyjść co rychlej do miasta, nie pytając nawet o to, czy będzie obiad i o której godzinie.
Lecz jeżeli, nieszczęsny czytelniku, należysz do rzędu tych „dobrych, ukochanych mężów,“ którzy o tyle są wyżsi od swoich zegarków, o ile piękniejszy zamieszkują pantofelek, wówczas... ach! wówczas...
Posłuchaj!
Ona. Franusiu, czy ty śpisz?
On. Co?... co?... kto tu?... co tu?...
Ona. Spij! śpij! ja cię nie budzę, tylko...
On. Ach! to ty aniołku?... Czego chcesz?...
Ona. Nic! chciałam się tylko zapytać, czy nie jesteś bardzo zmęczony, bo... bo my tu nie możemy szafy przesunąć...
On. A pocóż szafę przesuwacie?...
Ona. Widzisz... chcemy na jej miejsce postawić fortepian...
On. Na Boga! a pocóż znowu fortepian?...
Ona. No! tylko się nie gniewaj koteczku, ale widzisz, chciałabym na miejsce fortepianu postawić kanapę.
On. Kyrye eleison!... Cóż ci znowu kanapa zawadza?
Ona. Nic nie zawadza, tylko że podłoga w tem miejscu jest nieczysta, więc chciałam cię prosić, ażebyś ją trochę szczotkami przetarł...
Po takiem usprawiedliwieniu potrzeby usunięcia kanapy, fortepianu i szafy, posłuszny mąż okrywa się wzorzystym szlafrokiem i obuwa w szczotki z mocnymi rzemykami. Wdzięczna małżonka dla uratowania powagi mężowskiej wobec niezbyt dawno przyjętej służącej, własnoręcznie ozdabia głowę domu w haftowaną czapeczkę z jedwabnym kutasem, co przy wycieraniu podłogi dodaje zamaszystości i stanowczo wyróżnia pana od najemnego frotera.
Czytelniku! jeżeli uszczypliwy twój sąsiad z przeciwka, mimo starannie zapuszczone rolety w oknach, dostrzeże w jaki sposób bawisz się w Wielki Poniedziałek przede dniem, wówczas nie zapieraj się faktu, lecz dla objaśnienia go dodaj, że masz bardzo niedoświadczoną służącą, a nadewszystko, żeś czytał mój artykuł: O gimnastyce, napisany bardzo gruntownie i wyczerpująco w jednem z pism pedagogicznych.
Ażeby nie zniechęcać młodych aspirantów do stanu błogosławionego, nie wspomnę już ani o wyłuskiwaniu migdałów, ani o obieraniu rodzynków, ani wreszcie o biciu jaj za pomocą drewnianej łyżki, lub drucianej trzepaczki.
Dodam tylko, że według opinii ludzi, którzy ołysieli i osiwieli w służbie małżeńskiej, żadne święcone nie smakuje tak, jak to, do którego „samemu się przykłada rękę.“
Mówiąc o przygotowaniach świątecznych, trudno zamilczeć o pewnej cukierniczej wystawie, świadczącej, że właściciel jej jest nie tylko artystą biegłym w sztuce piernikarskiej, lecz co ważniejsza, że jest prawdziwym artystą, który głęboką myśl i tkliwe uczucie potrafi przelać nawet w tak niewdzięczny materyał, jakim jest wykrochmalony cukier.
Pomińmy bowiem owe zegary, wiecznie jedną wskazujące godzinę, owe muzykalne bombonierki, owe baranki, o których nie wiadomo, czy mają po trzy pyszczki, czy też po tyle uszów. Pomińmy miniaturowe stoły, zastawione marcepanowem święconem, rączki, ofiarujące amatorom serca ich właścicielek, kapliczki i koszyczki, które zarówno mogą służyć do jedzenia, jak i do prania bielizny. Pomińmy wreszcie owe domki szwajcarskie z piernikowemi mostami i owe jaja, których wnętrze może zachwycić nawet surowych współpracowników Kroniki Rodzinnej, — pomińmy to wszystko, a zwróćmy raczej uwagę na pewien żywy obraz, w którym tyle jest tragiczności, ile karmelu, a tyle sensu moralnego, ile czekolady.
Rzecz dzieje się na mostku, rzuconym nad przepaścią, na dnie której, obok skał z lodowatego cukru, sterczą zioła i kwiaty z pawich i kogucich piórek.
Na szafirowej jak niebo kuli toczy się Fortuna z pomadki. Lewą ręką sypie ona dukaty ze szczerego malarskiego złota, w prawej unosi koronę.
Za Fortuną, za koroną, a może i za dukatami na szparkim biegunie cwałuje młodzian, strojem i fizyognomią przypominający tenorinów z Opery Włoskiej. Zaślepiony! ani wie, że jeszcze jeden krok, a wnet stoczy się w przepaść, w której go zdławi Śmierć, rzetelna Śmierć, jaką malują na chorągwiach, a pędząca na koniu, tak czarnym, jak najczarniejszy szuwaks z fabryki Seydlitza.
Sens moralny tej grupy łatwy do odgadnięcia, a jest on taki:

„Nie goń Fortuny, bo jak się zapędzisz,
To zlecisz z mostu i jeszcze kark skręcisz.“

Ale gdzie tragedya?
Otóż jest i tragedya z odcieniem sielankowym. Ten sam bowiem sowizdrzał, który tak zapamiętale ściga Fortunę, na tym samym mostku rozjeżdża jakąś piękną, choć dość niewyraźną blondynkę w mocnym negliżu.

Skąd znowu wypływa następujący sens moralny:

„Nie goń chłopaku mary po moście,
„Kiedy masz pannę, z ciała, krwi i koście;
„Mara wprawdzie jest ponętna,
„Ale panna fundamentna.”

Oto blady opis arcydzieła, które dzień w dzień przykuwa do siebie setki widzów, wyciska łzy nie doświadczonym szwaczkom i kawiarkom, a w umysłach niezepsutej jeszcze młodzieży budzi zbawienne refleksye. Obyśmy podobnych utworów spotykali jak najwięcej, one bowiem tylko mogą zniechęcić ludzi, jeżeli nie do gonitw za fortuną, to przynajmniej... do jadania cukierków.
Przy okazyi godzi się też pomnieć o wystawie stereoskopów przy ulicy Miodowej, obejmującej dwieście pięćdziesiąt cztery widoki za dwadzieścia kopiejek, naturalnie tylko do oglądania, nie zaś do przyswajania sobie na własność.
Radzimy czytelnikom odwiedzać zakład ten dlatego, że zasługuje na widzenie.
Dzieci znajdą tam bardzo ładne sceny z oper więcej lub mniej czarodziejskich, kawalerowie przedmioty ponętne, jak n. p. nimfy mniej lub więcej wykąpane, a blagiery, jakich wcale nie brak w Warszawie, widoki z Wystawy Wiedeńskiej.
Zaczynamy uprawiać konną jazdę.
Los, który nie zawsze dla kronikarzy bywa niechętnym, zaprowadził mnie przed kilkoma dniami do jedynej podobno w Warszawie rajtszuli i to w tej samej chwili, kiedy czterech nieznanych mi dżentelmenów, zabierało się do „wzięcia“ lekcyi konnej jazdy.
Rajtszula jest to budynek w połowie podobny do obory, w połowie do stajni. W stajni stoją konie, w oborze odbywa się lekcya — tam zaś, gdzie w podobnych zabudowaniach trzymają zwykle grochowiny lub siano, znajduje się galerya dla chciwych wrażeń widzów.
Czterej dżentlmeni, wsiadłszy na konie, bez żadnych ważniejszych uchybień przeciw prawidłom hippiki, starali się biegać w kółko od wschodu ku zachodowi, lub od zachodu ku wschodowi, po czworobocznym placu, który przezorny nauczyciel wysypał trocinami, i piaskiem. Zauważyliśmy, że wierzchowce, choć zupełnie nieprzydatne dla woziwodów, (co bardzo przemawia na korzyść rasy), mogą być bardzo dobre do jedzenia, co ich zapewne w niedługim czasie spotka.
Nie twierdzimy stanowczo, lecz w każdym razie ośmielamy się przypuszczać, że czterej dżentlmeni na opisanych zwierzętach zachowywali się z wielką godnością, a niektórzy nawet mieli takie fizyognomie, jakby nie siedzieli na siodłach, lecz leżeli na jednokonnych karawanach co zabawie nadawało uroczysty charakter.
Zauważyliśmy też, że jeden z obecnych koni posiadał własność kłapania zębami, co budziło umiarkowaną zazdrość w sercach pozostałych jeźdźców, z których każdy sam za siebie kłapać zębami musiał. Mamy prawo przypuszczać, że fenomenalny koń ten był bardzo kosztownym.
Po upływie godzinnych ewolucyi, ukryci w stajni parobcy wbiegli do szranków i zdjęli z siodeł czterech dżentlmenów, którzy przekonawszy się o posiadaniu wszystkich członków, zapłacili po rublu od sztuki i poszli na befsztyk. Wyobrażamy sobie, że im bardzo smakował, był bowiem doskonale ubity.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.