Kroniki 1875-1878/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Bolesław Prus
(Aleksander Głowacki).
KRONIKI
18751878.
WARSZAWA
Nakład Gebethnera i Wolffa

1895

Дозволено Цензурою.
Варшава, 9 Августа 1894 года.

Warszawa. Druk Emila Skiwskiego.


23 marca.
Zapowiedzi wiosny, tudzież związanych z nią przekształceń garderoby. — Mężowie wobec świąt wielkanocnych. — Sztuka stosowana do wyrobów cukierniczych. — Początki sportów w Warszawie.

Chłopię, mówiłem chłopcu leniwemu,
Złóż mi wnet buty i kożuch dziurawy
Do skrzyni. Lutnię też panu swojemu
Dobądź z pod ławy.

Chłopię! nie trzej mi pięścią sennych oczu,
Jedno się ocknij wespół z przyrodzeniem,
Ocknij się żwawo, bo palnę rzemieniem,
Aż cię zamroczy!

Ano ty widzisz, słońce raniej wstaje?
Ano ty widzisz śnieg na polach taje?
Ano i ptastwo tam cieszy się w kupie,
Pacholę głupie!


Pan (który zimą w wonnym spirytusie
Nogi łaknące słońca wciąż rozgrzewał),
Na ganek dąży, a ty będziesz ziewał
Marny wisusie?
............
Daj mi w garść lutnią, a wyśpiewam taką
Pieśń, że się od niej rozradują ziemie!
Zaczynam. Nadstaw uszu ludzkie plemie
I ty pokrako.


Przechodząc od hymnu do prostej powieści, muszę zaznaczyć, że mimo śniegu i przymrozków, ludzie myślący nie mogą narzekać na brak prognostyków wiosennych. Należy do nich przedewszystkiem ten, że z dachów zamiast brył lodu spadają nam na głowy kawałki rynien i dachówek, za któremi niebawem pójdą blacharze i murarze, obowiązani w lecie roku 1873 pracować nad tem, aby w zimie roku 1874 wody z upustów niebieskich nie zatapiały mieszkań lojalnym obywatelom Warszawy.
Drugim nie mniej ważnym prognostykiem jest, że niektórzy wychowańcy niższych zakładów naukowych (wespół z „towarzyszami“ kunsztu piaskarskiego), przestali się już ślizgać po miejskich rynsztokach, nie tyle może dla braku chęci, ile dla braku lodu. Obecnie dzielna ta młodzież, według jednych wzięła się do studyowania gry bilardowej, według zaś innych do pisania artykułów, mających na celu uwydatnić ich wstręt do bilardu, połączony z zamiłowaniem dobrych obyczajów.
Za trzecią i najważniejszą cechę zbliżającej się wiosny posłużyć może okoliczność, że pewna liczba dojrzałej już kawaleryi stara się odświeżyć i na nowo zawiązać serdeczne stosunki z krawcami, celem nabycia od nich, na słowo honoru, syberynowych i kortowych paltotów, któreby umożliwiły podboje, dokonywane na bonach i niańkach w Saskim ogrodzie.
Dwa te procesa jakiemi są: pozbycie się futra i nabycie paltota, należą do najtrudniejszych ekonomicznych operacyi w życiu kawalerskiem. Dlatego też pożytecznem będzie poświęcić im słów parę.
W tym mniej więcej czasie dobrze wychowany frant poczyna krążyć około drzwi i okien krawca, którego przez całą zimę jak najstaranniej unikał. Dla zwrócenia na siebie uwagi, wspomniony frant głośno gwiżdże najmodniejszą aryjkę; dla okazania zaś swoich świetnych i rozległych stosunków, kawaler kłania się wszystkim przejeżdżającym powozom, naturalnie wtedy tylko, gdy krawiec, jego żona, albo pomocnik obojga stoją w oknie.
Przygotowawszy w ten sposób grunt, kawaler pewnego dnia „najniespodziewaniej“ wchodzi do sklepu i pyta z bardzo roztargnioną miną:
— Panie! czy nie był tu baron Kukalski?
— Nie widziałem! — odpowiada krawiec (lub jego pomocnik), bardziej niż kiedykolwiek zatopiony w robocie.
— A hrabia Dmuchalski?
— I tego nie widziałem.
— A książę Wątróbski?
— O takim to ani słyszałem — mówi krawiec i ciągle kraje.
— Niesłychana rzecz — dziwi się kawaler. — Mówiłem im, żeby obstalowali sobie u pana po trzy garnitury, skutkiem czego mieli być tu dzisiaj. Słowo honoru! Do widzenia.
— A hum — mruczy krawiec.
Tymczasem młodzian wychodzi, lecz za chwilę wraca się już z ulicy.
— A propos! Potrzebuję syberynowego paltota, panie, panie Naparstkiewicz.
— Wiem! — odpowiada krawiec.
— Sprawunek ten chciałbym zrobić koniecznie u pana, słowo honoru!
— Owszem — mówi krawiec — ale my tu mamy jeszcze zeszłoroczny rachuneczek...
— Czy być może?... Ach! prawda! to za ten garnitur...
— Co to jeszcze w listopadzie...
— Prawda! prawda!... Byłem całą zimę na polowaniu u mojej ciotki jenerałowej... słowo honoru!...
— Tak?... A mnie tu ktoś mówił, że pan jest w jakimś kantorze za Żelazną-Bramą...
— Ileż to? — przerywa młodzieniec.
— Bagatel! — mówi krawiec — tylko dwadzieścia rubli; odda pan to, dołoży pan zaliczkę i paltocik będzie.
Po przełamaniu w taki sposób pierwszych lodów nie pozostaje kawalerowi nic więcej, jak doczekać się dnia o tyle ciepłego, aby bez narażenia się na skandal można było wyjść na ulicę w kurteczce.
Gdy Bóg miłosierny zeszle taki dzionek, frant biegnie do znajomego sobie kapitalisty, tam zastawia za trzydzieści rubli futro, wzięte na kredyt z krótkim terminem, wytargowuje jeszcze jednego rubelczynę, pędzi do krawca i po upływie kilku minut wychodzi na ulicę — już w paletocie.
Niekiedy trafia się, że w cukierni spotyka go niemniej elegancki przyjaciel i pyta:
— Cóż to, kupiłeś paleto?
— U Szabu, słowo honoru! Dałem osiemdziesiąt rubli, słowo honoru!
— Bój się Boga! ja taki sam sprzedałem Naparstkiewiczowi za piętnaście rubli... Bah!... to nawet ten sam.
— Facecya, słowo honoru! — mówi kawaler, myśląc jednocześnie, ile też to on dostanie za swój paletot w jesieni i czy potrafi wykupić futro?...
Takie to są niewątpliwe zapowiedzi nadchodzącej wiosny, nie zaś bociany, zieloność i fujarki, do których wzdychają melancholiczni felietoniści z pism politycznych.
Bociany!... alboż ich nie widzimy nawet na Nowy Rok u cukierników i to bociany nie lada jakie, bo z Kupidynkiem na karku, i z „lalą“ w powijakach pod skrzydłem. Zieloność!... alboż głowy wielkiej części warszawiaków nie są skazane na wiekuistą zieloność, która, w znaczeniu przenośnem, robi je podobnemi do donic, zasianych rzerzuchą. Fujarki!... Ach! ileż to już nie fujarek, ale kompletnych fujar, zimą i latem napotykamy w mieście!...
Nie! przyjaciele najmilsi, nie, koledzy najukochańsi! to co dobre jest pod Łukowem, albo w jakiej innej mniej więcej Podlaskiej okolicy, nie przyda się Warszawie, dla której wówczas dopiero jest lato, kiedy „Gazeta Policyjna” ogłasza poglądy na temat polewania ulic, wiosna zaś wtedy, kiedy do Saskiego Ogrodu poczynają nie wpuszczać postępowych literatów i w ogóle osób źle ubranych.


∗                              ∗

Trzy są czynności, dla których kobiety po wszystkie czasy gotowe będą wyrzec się patentów doktorskich, dowództwa nad wojskami i zasiadania w parlamencie — a mianowicie: pranie bielizny, mycie podłóg i pieczenie ciast na święta.
My, którzy dla słodkich więzów małżeńskich nie pozbyliśmy się jeszcze białych szat naszej kawalerskiej niewinności, nie mamy nawet pojęcia o nędzy tych, których los obdarzył chlubnym, aczkolwiek smętnym tytułem: głowy domu. Tytuł ten nadaje wprawdzie dużo powagi w stosunkach towarzyskich, ale bokiem wyłazi w ciągu tygodnia, poprzedzającego jakąśkolwiek większą uroczystość kościelną.
Taką to uroczystość, Wielkanoc, mamy obecnie za progiem, a dziś właśnie rozpoczyna się ów tydzień fatalny, podczas którego działalność płci nadobnej dosięga zenitu.
Już w niedzielę Kwietnią, dozgonne towarzyszki klątwą grzechu pierworodnego obarczonych potomków Adama, nastrajają o pół tonu wyżej niż zwykle swoje poglądy na społeczne stanowisko kobiety. Jest to przegrywka, która dla mężów krnąbrnych znaczy, że na cały tydzień muszą uciekać przed domem, jak dyabeł przed święconą wodą, — która mężom potulnym wskazuje, że będą potrzebniejsi dziś, niż kiedykolwiek, — a która wreszcie dla wszystkich jest wstępem do powiększenia wydatków na mydło, szynki, mąki, prasowane i nie prasowane drożdże i t. d.
Jeżeli godny pożałowania czytelniku jesteś mężem, który, w walkach przywiązanych do stanu małżeńskiego, wyniósł odrobinę własnej godności, wówczas niezwykłe przesuwanie mebli i pluskanie wody przypomni ci, że jak na Wielki Poniedziałek śpisz zadługo. W tych warunkach nie pozostaje ci nic innego, jak tylko, uratowawszy kamasze z powodzi, wyjść co rychlej do miasta, nie pytając nawet o to, czy będzie obiad i o której godzinie.
Lecz jeżeli, nieszczęsny czytelniku, należysz do rzędu tych „dobrych, ukochanych mężów,“ którzy o tyle są wyżsi od swoich zegarków, o ile piękniejszy zamieszkują pantofelek, wówczas... ach! wówczas...
Posłuchaj!
Ona. Franusiu, czy ty śpisz?
On. Co?... co?... kto tu?... co tu?...
Ona. Spij! śpij! ja cię nie budzę, tylko...
On. Ach! to ty aniołku?... Czego chcesz?...
Ona. Nic! chciałam się tylko zapytać, czy nie jesteś bardzo zmęczony, bo... bo my tu nie możemy szafy przesunąć...
On. A pocóż szafę przesuwacie?...
Ona. Widzisz... chcemy na jej miejsce postawić fortepian...
On. Na Boga! a pocóż znowu fortepian?...
Ona. No! tylko się nie gniewaj koteczku, ale widzisz, chciałabym na miejsce fortepianu postawić kanapę.
On. Kyrye eleison!... Cóż ci znowu kanapa zawadza?
Ona. Nic nie zawadza, tylko że podłoga w tem miejscu jest nieczysta, więc chciałam cię prosić, ażebyś ją trochę szczotkami przetarł...
Po takiem usprawiedliwieniu potrzeby usunięcia kanapy, fortepianu i szafy, posłuszny mąż okrywa się wzorzystym szlafrokiem i obuwa w szczotki z mocnymi rzemykami. Wdzięczna małżonka dla uratowania powagi mężowskiej wobec niezbyt dawno przyjętej służącej, własnoręcznie ozdabia głowę domu w haftowaną czapeczkę z jedwabnym kutasem, co przy wycieraniu podłogi dodaje zamaszystości i stanowczo wyróżnia pana od najemnego frotera.
Czytelniku! jeżeli uszczypliwy twój sąsiad z przeciwka, mimo starannie zapuszczone rolety w oknach, dostrzeże w jaki sposób bawisz się w Wielki Poniedziałek przede dniem, wówczas nie zapieraj się faktu, lecz dla objaśnienia go dodaj, że masz bardzo niedoświadczoną służącą, a nadewszystko, żeś czytał mój artykuł: O gimnastyce, napisany bardzo gruntownie i wyczerpująco w jednem z pism pedagogicznych.
Ażeby nie zniechęcać młodych aspirantów do stanu błogosławionego, nie wspomnę już ani o wyłuskiwaniu migdałów, ani o obieraniu rodzynków, ani wreszcie o biciu jaj za pomocą drewnianej łyżki, lub drucianej trzepaczki.
Dodam tylko, że według opinii ludzi, którzy ołysieli i osiwieli w służbie małżeńskiej, żadne święcone nie smakuje tak, jak to, do którego „samemu się przykłada rękę.“
Mówiąc o przygotowaniach świątecznych, trudno zamilczeć o pewnej cukierniczej wystawie, świadczącej, że właściciel jej jest nie tylko artystą biegłym w sztuce piernikarskiej, lecz co ważniejsza, że jest prawdziwym artystą, który głęboką myśl i tkliwe uczucie potrafi przelać nawet w tak niewdzięczny materyał, jakim jest wykrochmalony cukier.
Pomińmy bowiem owe zegary, wiecznie jedną wskazujące godzinę, owe muzykalne bombonierki, owe baranki, o których nie wiadomo, czy mają po trzy pyszczki, czy też po tyle uszów. Pomińmy miniaturowe stoły, zastawione marcepanowem święconem, rączki, ofiarujące amatorom serca ich właścicielek, kapliczki i koszyczki, które zarówno mogą służyć do jedzenia, jak i do prania bielizny. Pomińmy wreszcie owe domki szwajcarskie z piernikowemi mostami i owe jaja, których wnętrze może zachwycić nawet surowych współpracowników Kroniki Rodzinnej, — pomińmy to wszystko, a zwróćmy raczej uwagę na pewien żywy obraz, w którym tyle jest tragiczności, ile karmelu, a tyle sensu moralnego, ile czekolady.
Rzecz dzieje się na mostku, rzuconym nad przepaścią, na dnie której, obok skał z lodowatego cukru, sterczą zioła i kwiaty z pawich i kogucich piórek.
Na szafirowej jak niebo kuli toczy się Fortuna z pomadki. Lewą ręką sypie ona dukaty ze szczerego malarskiego złota, w prawej unosi koronę.
Za Fortuną, za koroną, a może i za dukatami na szparkim biegunie cwałuje młodzian, strojem i fizyognomią przypominający tenorinów z Opery Włoskiej. Zaślepiony! ani wie, że jeszcze jeden krok, a wnet stoczy się w przepaść, w której go zdławi Śmierć, rzetelna Śmierć, jaką malują na chorągwiach, a pędząca na koniu, tak czarnym, jak najczarniejszy szuwaks z fabryki Seydlitza.
Sens moralny tej grupy łatwy do odgadnięcia, a jest on taki:

„Nie goń Fortuny, bo jak się zapędzisz,
To zlecisz z mostu i jeszcze kark skręcisz.“

Ale gdzie tragedya?
Otóż jest i tragedya z odcieniem sielankowym. Ten sam bowiem sowizdrzał, który tak zapamiętale ściga Fortunę, na tym samym mostku rozjeżdża jakąś piękną, choć dość niewyraźną blondynkę w mocnym negliżu.

Skąd znowu wypływa następujący sens moralny:

„Nie goń chłopaku mary po moście,
„Kiedy masz pannę, z ciała, krwi i koście;
„Mara wprawdzie jest ponętna,
„Ale panna fundamentna.”

Oto blady opis arcydzieła, które dzień w dzień przykuwa do siebie setki widzów, wyciska łzy nie doświadczonym szwaczkom i kawiarkom, a w umysłach niezepsutej jeszcze młodzieży budzi zbawienne refleksye. Obyśmy podobnych utworów spotykali jak najwięcej, one bowiem tylko mogą zniechęcić ludzi, jeżeli nie do gonitw za fortuną, to przynajmniej... do jadania cukierków.
Przy okazyi godzi się też pomnieć o wystawie stereoskopów przy ulicy Miodowej, obejmującej dwieście pięćdziesiąt cztery widoki za dwadzieścia kopiejek, naturalnie tylko do oglądania, nie zaś do przyswajania sobie na własność.
Radzimy czytelnikom odwiedzać zakład ten dlatego, że zasługuje na widzenie.
Dzieci znajdą tam bardzo ładne sceny z oper więcej lub mniej czarodziejskich, kawalerowie przedmioty ponętne, jak n. p. nimfy mniej lub więcej wykąpane, a blagiery, jakich wcale nie brak w Warszawie, widoki z Wystawy Wiedeńskiej.
Zaczynamy uprawiać konną jazdę.
Los, który nie zawsze dla kronikarzy bywa niechętnym, zaprowadził mnie przed kilkoma dniami do jedynej podobno w Warszawie rajtszuli i to w tej samej chwili, kiedy czterech nieznanych mi dżentelmenów, zabierało się do „wzięcia“ lekcyi konnej jazdy.
Rajtszula jest to budynek w połowie podobny do obory, w połowie do stajni. W stajni stoją konie, w oborze odbywa się lekcya — tam zaś, gdzie w podobnych zabudowaniach trzymają zwykle grochowiny lub siano, znajduje się galerya dla chciwych wrażeń widzów.
Czterej dżentlmeni, wsiadłszy na konie, bez żadnych ważniejszych uchybień przeciw prawidłom hippiki, starali się biegać w kółko od wschodu ku zachodowi, lub od zachodu ku wschodowi, po czworobocznym placu, który przezorny nauczyciel wysypał trocinami, i piaskiem. Zauważyliśmy, że wierzchowce, choć zupełnie nieprzydatne dla woziwodów, (co bardzo przemawia na korzyść rasy), mogą być bardzo dobre do jedzenia, co ich zapewne w niedługim czasie spotka.
Nie twierdzimy stanowczo, lecz w każdym razie ośmielamy się przypuszczać, że czterej dżentlmeni na opisanych zwierzętach zachowywali się z wielką godnością, a niektórzy nawet mieli takie fizyognomie, jakby nie siedzieli na siodłach, lecz leżeli na jednokonnych karawanach co zabawie nadawało uroczysty charakter.
Zauważyliśmy też, że jeden z obecnych koni posiadał własność kłapania zębami, co budziło umiarkowaną zazdrość w sercach pozostałych jeźdźców, z których każdy sam za siebie kłapać zębami musiał. Mamy prawo przypuszczać, że fenomenalny koń ten był bardzo kosztownym.
Po upływie godzinnych ewolucyi, ukryci w stajni parobcy wbiegli do szranków i zdjęli z siodeł czterech dżentlmenów, którzy przekonawszy się o posiadaniu wszystkich członków, zapłacili po rublu od sztuki i poszli na befsztyk. Wyobrażamy sobie, że im bardzo smakował, był bowiem doskonale ubity.




31 Marca.
Bernardyn o kwestach i Darwinizmie. — Rzut oka na zabawy ludowe na Ujazdowie. — Prace miejscowej archeologii. — Cudowna czekolada.

Pozwólcie, czytelnicy, abym sprawozdanie ze świątecznego tygodnia rozpoczął listem, który w tej chwili odebrałem.

Laudetur Jesus Christus!
Mnie Wielce Mościwy Panie Bolesławie Dobrodzieju!

„Iż cię znam od małego berbecia, który jeszcze w pikowej sukience z pelerynką i w lakierowanym pasiku (że już trzewiki i pończochy pominę), chadzał, opacznem tedy wydaje mi się tytułowanie Aszmości „Wielce Mościwym i Dobrodziejem.“ Ale trudno! Zasłyszawszy bowiem, że w pismach pisujesz i sam miawszy też chętkę do pióra (za com nawet w miejscowości Łysą Górą zwanej, spory czas przebył), odwołać mi się do jego względów przychodzi, co też z należytem uszanowaniem wykonywam.
§ 1. Tedy, abyś mnie Aszmość za jakowego intruza nie poczytał, przypomnę Panu mojemu okoliczność, która o tożsamości osoby mojej radykalne wyda świadectwo. Otóż w wyżej opisanej białej pikowej sukni i takichże majtkach, z zębami na najgrubszy palec u dołu, poznałem Aszmości Pana mego, w dzień Zielonych Świątek. Ś. p. nieodżałowana Babka jego ubrała go po raz pierwszy w tym dniu w wyż wymienione ubranie z surowem poleceniem, byś Aszmość z psami się nie wdawał, na konie oklep nie siadał i w trawie się nie tarzał. Bogiem a prawdą, Aszmość rozkazy nieboszczki wykonałeś jak najskrupulatniej. Że jednak drzewa w regulaminie objęte nie były, wdrapałeś się tedy Pan mój na mokry świerk i prosto z igły zdjęte ubranie zazieleniłeś na nic.
„Pamiętasz Aszmość, kto cię wtedy od plag uwolnił? Powiesz: Aha! pamiętam! To Bernardyn Kleofas! Otóż ten sam niniejszy list do Pana mego pisze, w kwestyach i powodach w następnych paragrafach przedstawionych.
§ 2. Już Ś-ty Paweł Apostoł Narodów powiedział: „Kobiety niech milczą w kościele.“ Postępki wszelako dni naszych powiedzeniu temu wpoprzek nieustannie stawają. Bo primo, po kościołach Warszawskich a także inszych gubernialnych i powiatowych, z chóru najczęściej głos białogłowski rozlega się, sprawując roztargnienie pobożnym, a wabiąc tylko płochą młodzież ze szkiełkami i dobrze wykrochmalonymi kołnierzami.

To też dziś w Domu Bożym, zamiast cobyś miał słyszeć:

Trzy Maryje poszły,
Drogie maście niosły

ty słyszysz: Tra! la! la! la! tra! la! la! la! i jakieś spazmowanie i wyciąganie wcale nieprzystojne. Dobre owieczki gorszą się, chłopaki gapią się, a dyabłu i niedowiarkom uciecha, bo to woda na ich młyn właśnie.
„Zrób mi zatem łaskę, panie Bolesławie, i rozpuść między ludźmi, że dość już mamy obrazy Boskiej. Czas zacząć służbę prawdziwą: niewiasty zatem z chóru sprowadzić, po prawej ręce na kościele ustawić, a śpiewanie oddać organiście i chłopcom dyszkantom, których przecie Warszawskie Konserwatoryum przygotować by mogło.
Pro secundo z temi kwestami po kościołach w Wielki Tydzień to już całkiem fe!... Po co jabym tam miał (z przeproszeniem) baby dopuszczać i ich śmiechów, chichów, romansów i oczyma przewracań, i po dywanach rozpierań się być niewinnym, a jednak w przyszłem życiu surowo karanym świadkiem? Za moich czasów w kościele przy grobie Pańskim słyszałeś tylko westchnienia pobożne, albo łzy wyciskające wyświstowanie dziada, który świergot ptasząt udawał za ołtarzem. A dziś?... O Rany Boskie!... Z tej oto świątyni zrobiono istne targowisko, na którem zaślepieni grzesznicy duszę czartu do reszty zaprzedają!
„W konkluzyi zatem, przedstaw, Panie Bolesławie, aby owe stoły, dywany, płoche gadki, nieprzystojne śmieszki i drwinki wraz z podwikami z kościoła precz wyrzucono. Niech zamiast panny wyfiokowanej i wywatowanej chodzi dziad ślepy, niech zamiast dukatów nieczystych idą chrześcijańskie miedziaki, na wszystko pozwalam, byle się już takie farmazoństwa pod dachem świętym nie praktykowały.
§ 3. Abyś jednak w duszy nie pomyślał: „At! barłoży sobie Bernadynisko stary tabaczarz.“ powiem ci co trzymam o Darwinie, którego kacerstwo już i do moich uszu dobiegło.
„Otóż Panie mój, człek ten, (zapewne na wiek wieków zgubiony), nic nowego nie powie dział, donosząc wam o nieustannej przemianie zwierząt i roślin, a nawet podobno i kamieni. Cała więc jego herezya mieści się nie w samej rzeczy, ale w opacznem i niechrześcijańskiem jej tłomaczeniu.
„Bo zastanów się. Alboż to Darwinowski wynalazek, że już od Adama i Ewy kapusta robi się kapuśniakiem, a burak barszczem? Alboż to i ojcowie nasi już nie wiedzieli, że z cielęcia powstaje wół, a z wołu pieczeń? Przypatrz się też ptakom. Oto jest jajo martwe, z którego wykluwa się pisklę, z pisklęcia kurczę, z kurczęcia kogucik, z kogucika kogut, a z koguta pochodzi kapłon?
„Uczy podobno tenże Darwin, że ludzie z małp się rodzą? Albożeśmy to już i gorszych przykładów nie świadomi?...
„Był, powiadam ci, w mojej parafii stolarz, wierutny pijak, a więc człowiek z formy, ale gorszy od plugawego wieprzka z obyczajów. Pił, hulał, tracił, żonę dręczył całe trzy lata. Na rok czwarty, (jakoś w Wielkim Poście), zjechali szwagrowie, a gdy onym breweryę zrobił, jak ci go nie wytuzują, raz, drugi i trzeci, a coraz lepiej, tak z mego stolarz-wieprzka zrobił się stolarz-człowiek, do dziś dnia najuczciwszy i najprzykładniejszy w trzech gminach.
„Widzisz zatem Aszmość, jakiemi sposoby biedny grzesznik przy łasce Bożej i szczerej pomocy bliźnich, powstać może ze stanu bydlęcości do aktualnego człowieczeństwa, o czem już czytamy i w kantyczkach:

By człek sianu przyrównany,
Grzesznik bydlęciem nazwany.

„Ileż to, o Chryste! bydląt podobnych z ludzką twarzą błąka się między ludźmi! Tu człek małpa, tam papuga, owdzie lis, indziej niedźwiedź, którzy gdyby mieli dbałych szwagrów (jak ten stolarz) i ugruntowaną pobożność w sercu, mogliby i żyć przystojnie i w nagrodę żywot wieczny, już po opuszczeniu doczesnego świata tego, otrzymać.
„Błagając Aszmości, abyś z punktów moich nie tylko sam pożytek odniósł, ale jeszcze i bliźnim swoim takowego udzielić nie zaniedbał, donoszę Ci, serdeczny Panie Bolesławie, że już mam piętnaście pni pszczół, i że tak Ciebie, jak i ś. p. Babki twojej w rannych i wieczornych pacierzach wymieniać nie zaniedbuję.

Kleofas, Bernardyn.“

∗                              ∗
Dnie świąteczne, przez progresistów zwane „dniami pobożnego obżarstwa,“ przeżyliśmy bez nadzwyczajnych wstrząśnień. Jedni chodzili i winszowali, drudzy siedzieli i przyjmowali powinszowania, jak zwykle, z tą chyba różnicą, że ruch był znacznie mniejszy niż zwykle.

Pochodziło to z dwu powodów: naprzód z tego, że aura nie sprzyjała wałęsaniu się po mieście, powtóre, że duch czasu ostudza ludzi i wypiera dawne obyczaje.
W Wypisach Polskich ś. p. M. Łyszkowskiego znaleźć możecie wzmiankę o Święconem według dawnego autoramentu. Stoły trzeszczały pod mnóstwem dzików, sarn, monumentalnych szynek, kiełbas dłuższych, niż rękawy parowych sikawek i bab, które mogłyby walczyć o lepsze z kominami dzisiejszych fabryk. A dziś!
Dziś (Warszawiacy przynajmniej) dzielą się na dwie klasy: takich, którzy przez święta nie przyjmują, i takich, którzy przyjmują. Nie można powiedzieć, aby ci ostatni robili lepiej.
Bo pomyślcie tylko.
Wchodzisz wyfraczony i wyperfumowany, bąkasz parę słów o pogodzie. Następnie mruczysz powinszowanie w sposób tak zrozumiały, jak węglarz, obwołujący swój towar. Następnie przystępujesz z ukłonem do płytkiego talerza, na którym gospodyni podaje jaja. Trafiasz widelcem w białko i widelec się poślizguje, trafiasz w żółtko i żółtko się kruszy, — zdesperowany rzucasz się już na całą ćwiartkę, nadziewasz ją na widły, połykasz i przekonywasz się, żeś oprócz białka i żółtka połknął spory kawałek skorupy.
Jeżeli Bóg nie skarał cię urzędem felietonisty, wówczas, zbryzgany błotem, zziajany, struty węgrzynem z za Żelaznej Bramy, cierpko traktowany przez lokai, — dopadasz wreszcie własnego kąta i tu już sam przyjmujesz powinszowania. Lecz jeżeli jesteś felietonistą!...
Na honor! niektórzy redaktorowie zamiast serc muszą nosić brukowce — gdyż nietylko zmuszają swoich współpracowników do wycieczki na Ujazdów, ale i spacer podobny pozwalają im odbywać piechotą.
Ujazdów jest to plac piękny, ani słowa. Idąc tam, można na początku Alei zobaczyć biednego paralityka, który z Olimpijskim spokojem wygrywa na suchotniczej katarynce: „Wszystkie nasze dzienne sprawy“ — w południe. Przypatrujesz się wirtuozowi, — kaleka, aż litość bierze. Idziesz dalej, rozmyślasz o nędzy ludzkiej i otóż naprzeciw placu Ujazdowskiego spotykasz oko w oko tegoż samego paralityka, który tym razem wygrywa ci już „Kiedy ranne wstają zorze.“
Co za dyabeł — dziwisz się, — że w czasie świąt Wielkanocnych paralitycy prędzej chodzą od ludzi młodych i zdrowych?...
Ale na rozmyślania niema czasu, bo otóż i plac Ujazdowski.
Jakkolwiek świeżość mego umysłu i zwinność mego pióra, należą naprzód do Boga, a później do piśmiennictwa, z tem wszystkiem jednak kalosze, które mam na nogach, stanowią już moją osobistą własność. Że zaś utalentowany nasz przyjaciel p. M. Glücksberg powiedział (jak mi mówiono), że własność literacką szanować należy, sądzę więc, że nikt nie ma prawa przymuszać mnie, abym z narażeniem garderoby, zdrowia i poczucia osobistej godności, lazł na środek szranków, dostępnych tylko dla ludzi, którzy albo mają juchtowe buty, albo też ze względu na obuwie postawili się poza obrębem cywilizacyi.
Błoto, po którem brodzę, ma dużo podobieństwa do śmietany, z tem wszystkiem osoby, otaczające mnie, nie stanowią bynajmniej śmietanki towarzystwa. Mam wszelkie prawo przypuszczać, że ten silny młodzieniec w mocno zawiniętych spodniach jest młodszym parobkiem od rzeźnika, i że dama, tak poufale opierająca się na jego grubem ramieniu, wczoraj jeszcze szorowała rondel.
Znowu dwie damy. Suknie ich w zwykłych warunkach posiadają długie ogony, lecz tu okazują się być krótszemi od spódniczek baletnic. Odwracam oczy...
Pulchna kupcowa, siedząca na ławie obok stosu przedmiotów, łechcących podniebienia, radzi mi, abym zagrał w cetno i licho. Mąż jej odgarnia błoto, lecz usłyszawszy propozycyę żony, składa łopatę i obie ręce zanurza w koszu Landrinowskich karmelków. Już mnie niema!
Oto karuzela. Oprócz ławek i koni jest tu koza i wilk. Na kozie siedzi gimnazista, na wilku wojskowy niższego stopnia; obaj mają takie miny, jakby chcieli powiedzieć: kiep świat i ja na nim!”
A błoto tymczasem skwierczy pod nogami przechodniów, nabrzmiewa, zapada się, rozlewa, włazi w literackie kalosze i przez niewłaściwie pomieszczone otwory wciska się do wnętrza bardzo długich butów pewnego bardzo małego chłopca.
— Auu! tatusiu!... nalało mi się!...
— A to wylej!...
— A kiedy nie mam gdzie siąść...
— Niech tam pani kupcowa pozwoli przyczepić się do stołka chłopcu!... — błaga ojciec.
— Panie! — pytam jakiegoś szewca, który udawał dependenta, — czy wlazł kto na słup?
— Wlazł wczoraj jeden, ale go wzięli w czaść.
— A za co?
— A bo...
Tu nastąpiło wyjaśnienie mniej przyzwoitych gestów, jakich dopuścił się bohater dnia i Ujazdowa, a które dozwalają się i nawet są wymagane, ale tylko od uczniów klas niższych przy bardzo wyjątkowych ćwiczeniach pedagogicznych.
A błoto wciąż mięsza się z szelestem, chwyta za nogi, wskakuje za kołnierze lub z pluskiem przerażenia ustępuje tym, którzy, straciwszy równowagę na kładce, pędzą całą długością swej osoby ku środkowi ziemi, z szybkością dziesięciu metrów w pierwszej sekundzie.
— Do panoramy, panowie! Pięć kopiejek!... Zobaczyć można wnętrze Grobu Pańskiego w Palestynie! Zniszczenie Sodomy! bitwy francuskie, pruskie, wiedeńskie!...
— Na gumnastykę panowie! Oto moja żona!... Pięć kopiejek na wszystkie miesca!...
— Ha! ho!... — dziwi się garstka straszliwych obdartusów.
— To wypchane! to nie żona!...
— To pewnie trup!...
— Z trupem by nie tańcował przecie!...
— A bodajeś się zapadł kiełbaśniku!... bodaj ci psy wątrobę zjadły!... i t. d. i t. d.
Mimo surowy nakaz p. Żulickiego, abym podziwiany w Londynie i Amsterdamie teatr maryonetek obejrzał i takowego nie ważył się w złem świetle przedstawiać, ani go widziałem, ani pisać o nim nie mogę. Błoto, panie Żulicki, błoto zgubiło nas obu, a mnie najwięcej, bom nie mógł widzieć tego, co stanowi chlubę miasta, a kraj nasz po szerokim świecie rozsławia.


∗                              ∗

W ostatnich czasach zdarzył się w Warszawie fakt, mogący mieć nieobliczone dla archeologii amatorskiej następstwa. Oto przy rozbieraniu starej kamienicy znaleziono kości 12 ludzi i monetę z r. 1662.
Gdyby przy rozbieraniu starej kamienicy znaleziono tylko jedną kość lub jedną sztukę monety, siły archeologii miejscowej wystarczałyby do zbadania i opisania wypadku. Lecz w obecnym stanie rzeczy, siły archeologii miejscowej wystarczą zaledwie do zwołania powszechnego archeologicznego kongresu, który nieodwołalnie ma się zebrać w Warszawie pierwej jeszcze, nim znalezione kości ostatecznie zbutwieją.
Zadanie bowiem jest powikłane.
Trzeba naprzód pojedyncze kości ułożyć i dopasować tak, aby żaden ze znalezionych szkieletów nie czuł się pokrzywdzonym i nie potrzebował jedenastu pozostałym kolegom wytaczać procesu o plagiat. Trzeba powtóre zbadać, czy monety z roku 1662 nie są umyślnie sfałszowane, dla wprowadzenia w błąd miejscowych sił archeologicznych.
Prócz tego należy ze stanu znalezionych kości poznać stopień cywilizacyi nieboszczyków, geologiczną epokę, do której należą, a nadewszystko zaś, za pomocą bardzo mozolnych rozumowań, zbadać, czy rozebrana kamienica nie dałaby się zaliczyć do mieszkań nawodnych.
Mamyż jeszcze dodawać, ile trudności przedstawia poznanie n. p. tego, co leżało w ziemi dawniej: kości czy monety? Dalej: czy znalezione monety były prawną własnością szkieletów, lub na odwrót. Dalej: na skutek jakiej katastrofy dwanaście tyle razy wymienionych szkieletów, stanowiących zapewne jedną rodzinę lub kółko przyjacielskie, znalazło się obok siebie w tej właśnie a nie innej kamienicy i obok tych właśnie a nie innych monet?
Może za wiele poświęciliśmy miejsca drobnemu na pozór wypadkowi; ale niech nas usprawiedliwią intencye. Chcieliśmy bowiem przedstawić publiczności całą trudność badań archeologicznych, a zarazem wykazać, jak szanownem jest powołanie archeologa-amatora; źle mówimy powołanie, archeologowie bowiem amatorzy nie tyle stanowią klasę, ile raczej rasę ludzi. Geniusz ich budzi się już na ławie szkolnej, i manifestuje wielkim wstrętem do wszystkich nauk nie wyłączając matematyki i kaligrafii, a wielkiem zamiłowaniem do zbierania wytartych trzygroszniaków, kawałków szkła i starych pudełek.
Gdy archeolog amator kompletnie dojrzeje i poczyna robić studya na własną rękę, wówczas dopiero uwydatnia się bystrość jego obserwacyi i płodna fantazya. Gdziekolwiek stąpi, z pod nóg wyrastają mu kurhany. Zmurszałe szczątki mostów pod jego okiem zamieniają się w mieszkania nawodne. Głowa konia, zjedzonego przez wilki, staje się czaszką jaskiniowego jelenia. Chłopska piwnica na kartofle wyrasta do godności przedpotopowej mogiły. Kawałek krzemienia lub skorupa z rozbitej donicy, stają się wyrobami z epoki krzemiennej, a przydrożne pozostałości po pieszym wędrowcu drogocennemi koprolitami z tej epoki, w której jeszcze ziemia stanowiła rozpaloną kulę, a księżyc był zamieszkałym.
I dziwna rzecz! kiedy we wszystkich innych zawodach wielostronne ukształcenie naukowe przemaga, w jednym tylko zawodzie archeologa-amatora ukształcenie to staje się balastem, krępującym polot geniuszu. Im mniej balastu, tem więcej odkryć i większa wiara w ich doniosłość.
Precz z wołami! precz z krowami!... biada rzeźnikom i hodującym bydło na rzeź lub nabiał. Godzina taniości i ogólnego dobrobytu wybiła!
Wy, dla których wygranie krowy stanowi szczyt marzeń podczas loteryi w Saskim ogrodzie, ochłońcie z zapału! Bo i na cóż wam krowa? Powiecie, że na mleko. Alboż nie mamy w handlach ekstraktu mlecznego? Może na masło? Alboż masło sztuczne nie jest o połowę tańsze i lepsze od zwykłego? A może na mięso?... O naiwni! Funt mięsa w Warszawie kosztuje 13 kop., a filiżanka czekolady Retablière Dra Simsona et Comp. z Londynu, kosztuje tylko 6 kop. Że zaś Dr Simson z Londynu i p. Stummer jego agent jednomyślnie upewniają, że filiżanka Retablière jest posilniejszą od funta mięsa — jakiż więc barbarzyńca zechce odtąd bogacić rzeźników i połykać zwłoki swoich przodków w Darwinie?
Czy w czekoladzie Retablière jest kakao i cukier, o tem ani Dr Simson, ani spółka, ani p. Stummer agent nie wspominają. Pewnem jest przecież, że cudowny ten środek przygotowuje się wyłącznie z substancyi roślinnych, a zatem może być nawet w Wielki Piątek jadany przez największych skrupulatów.
Czekolada Retablière stanowi pokarm przyjemny, wzmacniający, pożywny i zapobiegający złemu trawieniu. Kto nie wierzy, niech przeczyta Dr Simsona i p. Stummera jego agenta. Komu zaś ich świadectwa nie wystarczą, niech przeczyta podziękowania pacyentów, których próbki przytaczamy:
Nr 2507. M. Taraszcza (Gub. Kijowska) listopada 15 r. 1874.

Wielceszanowny Panie A. L.
Sztummer!

„Bardzo proszę WPana, po odebraniu tego listu, przysłać mnie Czekolady Retabliers. Już trzecij raz ja wypisu tą czekoladę od W. Pana, bo czuję wielką ulgę w mojem cierpieniu; dziękuję jak W. Pana, tak równie i Pana doktora Simsona i K. Pokorny sługa W. Pana Arży Kołtun.”

Albo:
Nr 2528. Carskoje Seło Grudnia 22 r. 1874.
„Jestem szczerże wdzięczną wynalazcie Czekolady Retabliere Doktorowi Simson. Jego Czekolada jest rzeczywisty regenerator utraconych sił człowieka, mając nutritiwne cząstki, ona rozwija apetit i restouruje digestivność. Używają tą czekoladę z pul rocze, ja znacznie podniosłam swoje zwątlione po długiej i ciężkiej chorobie siły, w skutek czego liczę za obowiązek zaświadczyć moją wdzięczność jak wynalazcie tej czekolady, tak równie i jego kommissionerowi.N.N.

Albo:
Nr 2523. Tałałajewska (Gub. Czernig.) Listopad 15 r. 187c.[1]
„Po użyciu pańskiej czekolady Retabliere, ja otrzymałem niemałą ulgę w mojej kachexii i w cierpieniu pektoralnym; w skutek czego posyłając W. Panu 6 roubli proszę prżysląc mnie jeszcze Czekolady Retabliere etc.N. N.

Zdaje się, że w obec tak wymownych świadectw, nasza wiara w możność powrotu Złotego Wieku na ziemię, nie powinna już dziwić nikogo.




19 kwietnia.
Album Napoleona Ordy. — Wystawa sztuk pięknych. — Konserwatyzm lubelski i postępowość kielecka. — Lekarstwo przeciw wzrostowi pauperyzmu.

Zgadnij też narodzie warszawski, który z wyrobów Fajansowych podobał mi się najbardziej?
— Oho! pewnie już od kogoś dostał serwis i pisze mu reklamę — powiecie.
— Przepraszam! nie dostałem nic. Piszę zaś reklamę p. Fajansowi, właścicielowi bardzo wysokiego domu na Krakowskiem-Przedmieściu, (obok mleczarni w dołku), a nadewszystko p. Napoleonowi Ordzie, autorowi Albumu Widoków z gub. Grodzieńskiej, Wołyńskiej i t. d., które w zakładzie p. F. zostały odlitografowane.
Ponieważ na kwestyach filologicznych znamy się tak, jak niektórzy Lublinianie na teoryi Darwina, pominiemy więc Gramatykę muzyki, którą także wydał p. Orda. Ponieważ zaś na rysunkach i litografiach znamy się znowu tak, jak i na filologii, więc i nad Albumem Widoków nie będziemy się rozwodzili, aby broń Boże! nie wykazano nam tendencyjnych fałszów, bałamucenia opinii publicznej i innych wołających o pomstę do nieba grzechów literackich.
Powiemy krótko, że Album p. Ordy zachwyciło nas. Litografie są pyszne, a niektóre z widoków zachęcają „do otworzenia gęby.“ Gdyby wydawcy mniej wyzyskiwali literatów, z największą satysfakcyą kupilibyśmy sobie tyle razy wymienione Album, ba! może nawet zakład p. F., a nawet jego chudą kamienicę, wraz z piwnicą, zatytułowaną „składem wina szampańskiego.”
Ponieważ Album jest sztuką piękną, a jego warsztat leży w sąsiedztwie Wystawy Sztuk Pięknych, zajrzyjmy więc tam na chwilę.
W galeryi tłum ludu niezmierny, większą część stanowi płeć piękna. Naturalnie przypatrujemy się naprzód żywym pięknościom i czujemy się tak olśnionymi, ale to tak... że aż oczy odwracamy do malowanych.
Ze wszystkich sztuk nadobnych o jednej tylko muzyce nie będziemy nigdy już chyba pisali sprawozdań, do niej bowiem zniechęciliśmy się stanowczo dzięki lenistwu Towarzystwa Muzycznego a pracowitości kataryniarzy. Co się zaś tyczy malarstwa...
O malarstwie mogę powiedzieć słów parę, licząc na delikatność mego nauczyciela rysunków i kaligrafii, który mnie bardzo często zaznajamiał z własnościami linii prostych, z gruszkowego drzewa przygotowanych. Zaczynam więc.
Przedewszystkiem w kwestyi Salonów Gryglewskiego mogę zaznaczyć to, że pewien pan w małpim kołnierzu przypatruje się im tak blizko, jakby był komornikiem i chciał w imieniu prawa spisywać meble w nich stojące. Kołnierz pański, szan. komorniku, kołnierz pański nie jest ciałem przezroczystem, a choć głowa mogłaby mieć niejakie do tego kwalifikacye, z tem wszystkiem zasłaniasz mi pan tak, że mnie odbiega natchnienie krytyczne. Żegnam.
Patrząc na Bitwę na Pomorzu, zdziwiliśmy się początkowo, że autor jej obok wojowników nie umieścił felczerów, którzy w kwestyach militarnych czynny przyjmują udział. Namyśliwszy się jednak, uznajemy, że felczerzy w tym przynajmniej wypadku nie byli potrzebni; twarze bowiem walczących zdradzają taką wyrozumiałość i miłość bliźniego, że o zdrowie ich można być najzupełniej spokojnym.
Jeżeli niektórzy malarze nasi figury swoje wyrabiają tak elegancko, jak najporządniejsi cukiernicy najpiękniejsze cukrowe jaja Wielkanocne, to już p. Chełmoński elegancyą taką pochwalić się nie może. Artysta ten nie maluje, lecz gważdże, ale proszę się przypatrzyć tej gwazdaninie!
Oto obraz p. Ch. p. t. Babie Lato. Dziewczynina wiejska, przewracając się po trawie, łapie pajęczynę. W dali łąka równa jak stół, taka właśnie, jakich u nas najwięcej; na łące stado szkap, między stadem zaś i dziewczyną czarny wiejski pies z podniesionem do góry uchem. To niby wszystko i nie wszystko; pies bowiem jest już taki psi pies, że aż się chce na niego zagwizdać, a dziewczyna jest już taka rzetelna wiejska dziewczyna, że aż chce się... powiedzieć:
— Pilnowałabyś tam lepiej bydła, a nie szprynce stroiła, bo jak przyjdzie gospodarz, to cię tak tym sękatym batogiem wykropi, że aż wrzaśniesz!
Na obrazie p. Kostrzewskiego Pogorzelcy, jeszcze się jedno miasto dobrze nie spaliło, a już kilku żydków co tchu do innego umyka. Odkładając jednak żart na stronę, wyznać musimy, że p. K. wiedział kogo do uosobienia nędzy wybrać!
Akwareli, przedstawiającej doręczenie hetmanowi Rewerze Potockiemu wykopanej buławy, akwareli tej, powtarzam, zarzucają, że ocenioną została przez autora na 3.000 rs.
Znawcy, umitygujcie się! Za obraz ten ci, którzy nie chcą i nie mogą, płacić nie będą; ci zaś, których on obchodzi i którzy mogą, zapłacą niezawodnie.
Pisząc: „Ci, których obraz obchodzi,“ nie mam bynajmniej zamiaru wywoływać na plac targowy massy ludzi i pobudzać ich do wzajemnej niechęci. Bądźmyż bowiem sprawiedliwymi — i tak:
Przypuśćmy, że obraz ten obchodzi sto tysięcy osób, to któraż z tych stu tysięcy stanie się jego posiadaczem? Może p. Kossak? ależ on zrzekł się swoich pretensyi! Może ja? Ależ ja z największą przyjemnością ustąpię! Może mój przyjaciel, ten, który lubi konie kropkowane, albo ten, który ma pociąg do karet, ozdobionych baldachimem?
Przypuśćmy, że ci panowie są zaciekli i nie ustąpią reszcie, t. j. mnie i p. Kossakowi, czy jednak będą oni mogli zostać posiadaczami obrazu? Nigdy! milion razy nigdy! powtarzam. Panowie ci mogli nie ustąpić nam, ale muszą ustąpić komukolwiek z rodziny hr. Potockich, którzy naprzód mają do obrazu prawo, jako członkowie publiczności, powtóre jako amatorowie, potrzecie jako osoby, które obraz najbliżej obchodzi, a poczwarte, popiąte i podziesiąte, jako osoby, które 3.000 rs. mogą za obraz zapłacić.
Domyślam się, że kombinacya ta dojdzie do skutku, choćby dla usunięcia niesnasek, a jakieś wieszcze przeczucie mówi mi, że nastąpi ona bardzo prędko i że którykolwiek z nas, poszedłszy na wystawę celem zakupienia obrazu, przekona się, że już został sprzedany i to nie za trzy, ale za cztery tysiące rubli, z powodu licznej konkurencyi.
A teraz niech propagatorzy nizkich cen na dzieła sztuki powiedzą, czy p. K. nie mógł postawić takiej właśnie ceny, jaką postawił?


∗                              ∗

Od sztuk pięknych chciałem przejść do niepięknych, ale takich ani w Warszawie, ani na prowincyi nie znajduję.
Możnaż to bowiem nazwać sztuką niepiękną, że ci Lublinianie, którzy na odczycie „O piękności form ciała ludzkiego“ najzapalczywiej klaskali, dziś najzapalczywiej przeciw niemu występują, dlatego że poświęcono w nim parę ustępów teoryi przemiany gatunków? Ależ panowie zastanówcie się! Prelegent zrobił wprawdzie bardzo źle, że w Lublinie mówił o Darwinizmie, jeżeli wiedział, że szanowne to miasto dla błahych powodów traci równowagę umysłową — ależ to dopiero pół błędu. Prelegent nierównie zrobiłby gorzej, wyprowadzając genealogię ultrakonserwatystów lubelskich od istot niższych; szczęściem tego już występku nie dopuścił się, sami bowiem ultrakonserwatyści przyznają, że prelegent tylko ludzi od istot niższych wyprowadzał.
Dla Lublina stałość gatunków już jest dowiedzioną: Lublinianie tylko od Lublinian pochodzą, w Lublinie się chowają, w siebie tylko wierzą, a o żadnych teoryach nowych słyszeć nie chcą. Nowe teorye są wprawdzie warunkiem postępu, no! ale co za związek może być między Lublinem a postępem?
O błogosławione miasto, któremu w głowie mąci samo nawet nazwisko Darwina! O miasto, które sądzisz dzieła z okładek, a teorye z odczytów, o miasto! o miasto!...
Gdybyś ty miasto zamiast pisywać korespondencye oparte na plotkach, pomyślało raczej o tem, że nie masz realnego progimnazyum, kasy zaliczkowej, targu w dobrem miejscu, zakładu rzemieślniczego dla kobiet, że na podwórzach twoich grzyby rosną. Gdybyś ty miasto nie miało wstrętu do książek, do kopyta, hebla i innych ładnych rzeczy, gdybyś ty miasto nie głodziło swego Kuryera, krótko mówiąc, żebyś zajęło się nie plotkami bab z pod kościoła, ale rzeczami praktycznemi, wówczas odczyty nie gorszyłyby cię, ani przestraszały hipotezy Darwina! Wstyd doprawdy, że jeden z najludniejszych centrów kraju, że miasto, w którem jest taka masa prawdziwej inteligencyi, marnuje czas na głupstwa, funta kłaków nie warte.
Wracając do sztuk niepięknych, nie można także do nich zaliczyć szos, które kilka gmin w gubernii Kieleckiej chcą na własną rękę budować.
Wprawdzie na 22 wiorst tej szosy trzy gminy chcą wydać aż 66,000 rs., z której to sumy, na jednego właściciela większej posiadłości przypada 400 rs. nie licząc 1,400 (!!) furmanek, ale — i cóż to szkodzi?
Wolno Francuzom i Anglikom myśleć o tunelach podmorskich, o morzu Sahara, wolno Amerykanom planować przekopanie międzymorza Panamskiego, dlaczegóżby więc trzy gminy gub. Kieleckiej, nie mogły myśleć o szosach, nawet tak kosztownych?
No! powiecie, prawda, jeżeli konserwatyzm Lubelski i postępowość Kielecka należą do rzeczy niepięknych, to już walenie się domów w Warszawie jest rzeczą bardzo brzydką!
Boże miłosierny! odpowiadam, jakże powierzchownymi są ci czytelnicy Kuryera Warszawskiego i jak dalece podejrzliwość popycha ich do potępiania faktów wzniosłych!
Bo posłuchajcie:
— Wiecie wy też, nad czem obecnie myślą najtęższe głowy w Europie?
— Ażeby brać po ośm groszy od wiersza?
— Właśnie że nie, tylko nad tem, ażeby usunąć pauperyzm.
A wiecie wy, w dalszym ciągu, ile setek, tysięcy, milionów funtów szterlingów, marek (i kontramarek), wydaje na ubogich Anglia, Francya, Niemcy. No! tylko śmiało!
Nie wiecie? to dobrze, bo i ja nie wiem, w każdym razie jednak domyślamy się wszyscy, że bardzo wiele.
— Cóż stąd za wniosek na korzyść walących się kamienic?
— Jeszcze żaden, ale zaraz będzie.
Dowiedliśmy tedy czarno na białem, że Europa najwięcej debatuje nad sposobem usunięcia pauperyzmu, czyli nad metodą nieograniczonego zmniejszenia liczby pauprów. Okażemy zaś poniżej, że już coś wymyśliła.
I tak:
Bierze się zwykła kamienica w odleglejszej części miasta, zaczyna się budować w jesieni, roboty prowadzi się przez zimę, tynkuje na wiosnę, mieszkania zaś pauprom wynajmuje w lecie. Resztę zostawia się Opatrzności Boskiej.
— Cóż dalej?
No nic... Pewnego przyjemnego poranku kamienica fik! do góry nogami i kwestya zmniejszenia pauperyzmu rozstrzygnięta.





26 kwietnia.
Saski ogród i ogoniaste suknie. — Aż dwa konkursy dramatyczne, z tych jeden w Kuryerze Codziennym. — Operacye finansowo-rolnicze. — Konkursy w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych. — Kaliski przyjaciel dzieci czy fabrykant sukna? — Z powodu walenia się domów.

Ponieważ wstępujemy w ten przedział 1875 roku, w którym municypalność troszczy się o sienniki dla osób lubiących pogodne noce przepędzać pod odkrytem niebem, sumienność więc kronikarska nakazuje nam zwrócić przedewszystkiem uwagę na Saski ogród, do którego garną się najchętniej amatorowie snu na świeżem powietrzu. Otóż odkładając na bok kwestyę świeżości powietrza w Warszawie, przypominamy ukształconym czytelnikom, że zgodnie z wolą Bożą i zasadami chemii nowoczesnej, powietrze obowiązane jest składać się — przeważnie z tlenu i azotu i że co idzie za tem, kurz, jaki podnoszą ogony sukien damskich w Saskim ogrodzie, jest dodatkiem równie kosztownym jak i bezużytecznym.
Powiedzieliśmy kosztownym, ponieważ dla wzniecenia go każda osoba płci żeńskiej dokupywać musi umyślnie na ten cel kilka łokci materyi, dla której najzupełniej obojętnem jest, czy zostanie zjedzoną przez móle, czy też wytartą o bruki miejskie, lub ulice ogrodów. Nazwaliśmy kurz dodatkiem nieużytecznym, ponieważ ludzie i bez niego tracą w Warszawie oczy i umierają na suchoty, częściej, niż w jakiemkolwiek innem mieście.
Z tych powodów nie rozumiemy, dlaczegoby ponętne panie nasze, tytułem próby, nie mogły n. p. na rok bieżący poskracać swoich ogonów, za pomocą których chcą zamienić ogród na salę balową, a w istocie zamieniają na coś środkującego między stodołą i rajtszulą. Długi ogon wprawdzie, dla znających teorye komentatorów nieszczęśliwego Darwina, może być symbolem postępu i radykalizmu, dziś jednak wydaje się anachronizmem, choćby dlatego, że Cesarsko-Niemieckie demokratki i komunistki nie za pomocą ogonów, ale za pomocą czerwonych krawatów wyróżniają się od niepostępowych kobiet.
Długie ogony, co więcej, nie tylko przyczyniają się do zatrucia powietrza i zamącenia spokojności publicznej, ale nadto przeszkadzają powstaniu całkiem nowej a użytecznej instytucyi.
Mamy tu na myśli proponowany ogród Zoologiczny, na który nikt nie składa pieniędzy, sądząc bardzo sprawiedliwie zresztą, że dla małej Warszawy dwa Zwierzyńce byłyby niepotrzebnym zbytkiem.
Tym, którzy czuliby się dotknięci połączeniem nazwy zwierzyńca z ogrodem Saskim, na uspokojenie możemy dodać, że nie idzie nam o ten jeden wyłącznie tytuł. Zwierzyniec nasz saski równie sprawiedliwie mógłby się nazywać pokojem dziecinnym, w którym młode latorośle na każdem miejscu mogą jeść, spać, biegać, grać w piłkę, a zarazem wykonywać czynności, wprawdzie pożądane dla rolnictwa, ale nie kwadrujące ani z kwiatami, ani z ławkami, ani nawet z posągami publicznego ogrodu. W prawdzie to co napisaliśmy teraz, może się komuś wydawać mniej eleganckiem, ale nie zapominajmy, że nierównie mniej eleganckiemi są dowody naiwnej prostoty dzieci, a jednocześnie niedbalstwa ich nianiek, guwernantek i matek.
Oto wszystko, co moglibyśmy powiedzieć na rachunek Saskiego ogrodu, któremu miłośnicy sadownictwa zarzucają, że nazbyt krótko przystrzyga swoje krzaki, a nadewszystko drzewa. Lecz trudno, elegant to starej daty, grozi mu łysina, musi więc uciekać się do nożyc. Spytacie może, dlaczego pierwej o pomadach nie pomyślał?

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Z tem wszystkiem nie jesteśmy pewni, czy rok bieżący doczeka się anti-ogonowej reformy, choć zdaje się być niezawodnem, że doczeka się czegoś zupełnie nowego, a mianowicie — co najmniej dwu arcydzieł z zakresu sztuki dramatycznej.

Powiedzieliśmy: co najmniej dwu i inaczej być nie może w mieście, które w swoich murach piastować będzie aż dwa konkursy dramatyczne, a jeden z nich — pod kierunkiem Kuryera Codziennego.
Indywidualnie rzeczy biorąc, w kwestyi tej nie chodzi mi o cyfrę, ani o kierunek. Co więcej, gdyby przed miesiącem grudniem napadło mnie dramatyczne natchnienie, wówczas możebym własną ręką nowy mój płód literacki złożył u stóp Kuryera Codziennego, choćby dla przekonania świata o moim talencie i bezstronności sędziów. Lecz z drugiej strony po co nam aż dwa konkursa dramatyczne i czy nie lepiej byłoby owe 350 rs. obrócić na inny jakiś konkurs, n. p. pedagogiczny, który podobno nierównie większe oddałby ogółowi usługi.
„Kuryer Codzienny“ powie, że z pieniędzy tych taki tylko a nie inny zrobić musi użytek, ponieważ na to fundusz przeznaczonym został?
„Kuryer Codzienny“ ma w redakcyi nie tylko fundusz na konkurs, ale i... miecz katowski, którego przeznaczenie jest równie ściśle określone, lecz którego Kuryer we właściwy sposób nie użyje, wiedząc, że to nie zgadza się ani z tradycyami pisma, ani z przyzwoitością publiczną, ani wreszcie z zasadą użyteczności.
Wyraz użyteczność przywodzi nam na myśl bardzo sprytny figiel współobywateli naszych wyznania mojżeszowego, którzy na kolejowych pociągach piszą kredą jakieś znaczki (podobno ceny zboża), i tym sposobem komunikują się tanio i szybko z oddalonymi wspólnikami. Niektórzy sądzą, że fakt ten jest raczej sprytną kaczką dziennikarską, niż handlarskim figlem, ja jednak nie wierzę temu, a nawet postaram się wiadomość powyższą uzupełnić w następujący sposób:
Gdy pociąg ze znaczkiem przyjeżdża na stacyę, wówczas tamtejszy żydek czyta to, co na wagonie warszawski jego kolega napisał. Następnie czeka, dopóki ze stacyi nie wyszlą jakiejkolwiek depeszy telegraficznej na trakt boczny, co gdy nastąpi, chytry żydek pisze umówiony znak na telegraficznym słupie i tym sposobem przesyła z niesłychaną szybkością wiadomość o cenach zboża do miasteczek, które nie leżą przy drodze żelaznej, ale przy linii telegraficznej.


∗                              ∗

Zarzucają nam niektórzy jednostronność w kronikach, które (na co najzupełniej zgadzamy się) powinny być dokładnym obrazem zjawisk społecznego życia.
Wyznajemy, że błądziliśmy dotąd, żałujemy za grzechy, poprawimy się, wprowadzimy więcej rubryk. Czy jednak zyska na tem kronika, czas pokaże.
Ponieważ rolnictwo jest podstawą społecznej egzystencyi, jemu więc należy się miejsce pierwsze. Cóż z tego, kiedy w tej sferze nowin nie wiele a i to stare.
Czy bowiem można nowiną nazwać fakt, że Towarzystwo Kredytowe Ziemskie wystawia znowu kilkadziesiąt dóbr na licytacyę? Albo na przykład ten, że ci sami obywatele, którzy w zimie sprzedawali korzec zboża po 2 rs., nabywają go teraz po 4 ruble na zasiew, zyskując tyle tylko, że za zwózkę płacić nie będą, ponieważ żyto leży jeszcze w ich własnych spichrzach.
Mówią niektórzy, że herbata zdrożała i że dziś płaci się kop. 50 za to, co przed miesiącem kosztowało 30. I to nas nie dziwi, słyszeliśmy bowiem, że zniszczono 1530 funtów „prawdziwej lądowej Kiachtyńskiej herbaty“ wyprodukowanej na plantacyach w San-Francisco. Gorzej będzie, jeżeli w następstwie podrożeje siano na targach, ale to już nie tyle San-Franciscanów, ile raczej krowiarzy obchodzi.
Z dziedziny przemysłowej zaznaczyćby można odnowiony przez p. H. R. z Wieku projekt resursy rzemieślniczej, z tym przecież dodatkiem, aby gospodarze nowej instytucyi tworzyli zarazem sąd honorowy na pijaków i zawalidrogów. Zapewne! zapewne! w każdym razie obawiamy się, aby przyszły sąd honorowy nie upadł pod nawałem pracy, albo co gorsza nie rozwiązał się przed zawiązaniem resursy, której celem ma być nie tylko zabawa, ale nadto szczepienie trzeźwości i dobrych obyczajów.
— Hm! coś strasznie mądra dzisiejsza kronika — powiesz czytelniku.
— Bah! a cóżem ja temu winien. Ale poczekajcie! trafia mi się znowu kwestya konkursów, tym razem w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych.
Otóż dla podniesienia krajowego artyzmu mamy na rok bieżący trzy zadania jak zwykle. Architekci obowiązani są zrobić ćwiczenie na temat „Bramy wjazdowej“ bez suteryn, śmietników, a mimo to z lokalem dla stróża. Malarze mogą zrobić najmniej ośmnastocalową „Gościnność“, a rzeźbiarze dwudziesto czterocalowego „Długosza“.
— Czy masz już pan jaką myśl co do Długosza? — spytałem artysty, który w polotach swej fantazyi nie przekraczał dotychczas zakresu wyrobów pieczętarskich.
— A mam! — odparł. — Zrobię pana Szczukę z Leszna.
— Skądże znowu Długosz i p. Szczuka?
— Widzi pan stąd, że gdybym sportretował którego z tych długoszów, co siedzą na Lesznie, to by się inni obrazili, a jeżeli zrobię ich dozorcę, to wszyscy będą kontenci.
Argument ten przekonał mnie. Zdaje się, że Leszno w tym roku figurować będzie we wszystkich oddziałach Sztuk Pięknych. Rzeźbiarz chce wziąć stamtąd model do „Długosza“, architekt może skopiować „Wjazdową bramę“ a i malarzowi nikt nie zabroni zaczerpnąć też stamtąd pomysłu do ośmnastocalowej „Gościnności“.


∗                              ∗

Że Niwa jest najpoważniejszym naszym dwutygodnikiem, p. Jeleński jej korespondentem z Kalisza, a ja jej kronikarzem — o tem zdaje się wszyscy już wiedzą. Ale o tem, że p. R. jest najznakomitszym filantropem w Kaliszu, dowie się świat dziś dopiero.
Filantropia p. R. należy do tych, które nie szukają rozgłosu — jeżeli zaś chcecie wiedzieć jaką jest, to posłuchajcie.
Wiadomo, ile nieszczęść spada na kraj z tego tylko powodu, że w nim masa dzieci nie ma odpowiedniego dozoru. Otóż, zapobiegając złemu, p. R. w salach swego zakładu zgromadza dziatki od 8-12 lat na godzin 14, t. j. na cały czas nieobecności ich rodziców.
Nie dość na tem, p. R. nie poprzestaje na prostej gościnności, ale posuwa się krok dalej i niewinnym dziatkom, jak również dozorującym je kobietom, ofiarowuje od 15 do 17 i pół kop. dziennie, aby miało z czego wyżyć biedactwo!
Wychodząc jednak z zasady, że praca jest najpiękniejszym sposobem przepędzenia czasu, p. R. pozwala dziatkom i dozorującym je kobietom sortować wełnę do swej fabryki, co przedstawia korzyść potrójną. Naprzód bowiem sortowanie wełny umożliwia produkcyę sukna, powtóre wyrabia zręczność w palcach i bystrość w poglądach, a potrzecie, dzieci i kobiety, przez zetknięcie z wełną, robią się tak niewinnemi, jak cienkorune owieczki. Na nieszczęście poglądy p. J. na filantropię p. R. muszą się różnić cokolwiek od moich, to bowiem, co ja uważam za dobroczynność, p. J. nazywa wyzyskiwaniem, a co gorsza, przypomina jakieś przepisy, zabraniające używać do pracy dzieci młodszych od lat czternastu.
Pomimo tak zasadniczą sprzeczność, spróbuję porozumieć się z p. J., a co ważniejsza, mam nadzieję, że go przekonam.
P. J. oburza się. Zapewne! oburzenie to byłoby słusznem, gdyby p. R. przymuszał dzieci do odwiedzania jego zakładów, będzie jednak niesłusznem, jeżeli p. R. działa tylko w imię Ewangelicznej zasady: „Pozwólcie dziatkom przyjść do mnie!“
P. J. narzeka na to, że sale są za nizkie. Przypominamy jednak szan. korespondentowi, że sala bilardowa na górce jest jeszcze niższą, a przecież tłoczą się do niej ludzie, ba! nawet płacą.
P. J. domaga się dla tych sal wentylacyi. Za pozwoleniem! Przypuśćmy, że p. R w roku bieżącym zaprowadziłby wentylacyę, to któż zaręczy, że p. J. nie spotęguje swoich żądań i n. p. w roku przyszłym nie zażąda restauracyi, w następnym sali balowej, orkiestry stałej i Bóg wie jakich jeszcze nowości?
W końcu p. J. zarzuca p. R., że tenże mieszkając od pół wieku w Kaliszu, nie nauczył się jeszcze mówić po kalisku. O panie! a na cóż jemu język kaliski? Czy na to, aby czytał w nim nieprzychylne dla siebie korespondencye z Kalisza? Gustu do języka p. R. może nabrać dopiero po odczytaniu mojej kroniki, z której pozna, że nie wszyscy, tak jak pan, jego zakład dobroczynny nazywają fabryką sukna!


∗                              ∗
Apropos walenia się domów:

Grześ X bardzo gorliwie interesował się bezpieczeństwem ogólnem. Zaraz po awanturach na ulicy Dzikiej, Pawiej i Nowo-Karmelickiej kupił sobie dwustrzałową lorynetkę i z nią obchodził wszystkie cyrkuły miasta, pilnie badając czy gdzie Boże broń! dach się nie zgiął, albo nie pękła ściana?
Przed paroma dniami wracał on, zapewne z architektonicznych studyów swoich, po północy do domu, w którym na drugiem piętrze skromną najmował ciupeczkę. Już brał ręką za dzwonek, nagle jakieś wieszcze przeczucie podniosło mu napełnioną podejrzeniami głowę do góry, skierowało oczy na jego własne okno i...
— Ściana pękła!... — wykrzyknął Grześ, dzwoniąc do bramy.
W dzwonieniu tem musiało być coś osobliwego, gdyż prawie w tej samej chwili pojawił się stróż zaspany.
— Walenty! — krzyknął Grześ — ściana pękła... pod mojem oknem od drugiego aż do pierwszego pietra.
— Może i tak? — odparł stróż, nie mający widać powodów do uważania kamienicy za niespożytą — Trza zbudzić rządcego.
Po tych słowach dwaj interesanci udali się do rządcy.
Stuk! puk! Rządca widać nie spał, zbudzono go więc łatwo i wytłomaczono powód.
— Mówiłem! — szeptał rządca, kłapiąc zębami i nakładając bardzo lichą szlafroczynę na chude ciało, jedyną spuściznę po rodzicach.
— Rwijmy do gospodarza!
Gospodarz z początku nie dowierzał, mimo to poszedł wraz z innymi do lokatorki z pierwszego piętra, której życiu i własności największe zagrażało niebezpieczeństwo.
Lokatorkę i jej sługę zbudzono, uspokojono, sufit i ściany zbadano, ale pęknięcia — ani śladu. Wypadało iść wyżej, lecz na krok tak zuchwały ani Grześ, ani stróż, ani rządca, ani gospodarz zdobyć się nie mogli. Każdy z nich miał inną racyę dla pohamowania ciekawości i wyznać należy, że każda z tych racyi była najzupełniej słuszną.
Coby wynikło z przedłużającej się nieco pogawędki obecnych, trudno zgadnąć, gdyby szczęściem, nie wiadomo, skąd nie znalazł się w kuchni strażak, który dla uniknięcia mniej dyskretnych pytań, dobrowolnie ofiarował się wejść na zagrożone terytoryum.
Grześ dał klucz do mieszkania, strażak poszedł. Obecni tamując oddech usłyszeli otwieranie drzwi, zapalanie światła, stąpanie...
— A co? — spytał gospodarz przytłumionym głosem i wstąpił na schody.
— Jakoś nic — odparł strażak.
Oczekujący, ośmieleni tem, weszli do pokoju Grzesia. Nowe oglądanie sufitu, ścian i podłogi, poczem, dla ostatecznego wyjaśnienia kwestyi, otworzono okno.
— Atrament! — zawołał Walenty, wychylając się na ulicę. — Ja zara mówiłem że to bajka!
— Atrament! — powtórzył rządca, teraz dopiero przypominając sobie, że i on wierzył w trwałość kamienicy.
— Atrament! — jęknął Grześ. — Celowałem w rynsztok, a on poszedł po ścianie.
Rzeczywiście, to co dla bujnej imaginacyi Grzesia przedstawiało się jako złowroga szczelina, było najzwyczajniejszą strugą zwyczajnego atramentu!
Pobłażliwość dla drobnych uchybień ludzkich nakazuje nam spuścić zasłonę na ostatni akt dramatu, który o mało nie skończył się w lokalu władz municypalnych, a w każdym razie kilka rubli wypłoszył z kieszeni Grzesia, dbałego o całość domów w Warszawie.





11 maja.
Losy uchwał Konferencyi rolniczej. — Miechowskie szosy. — Kuryer Codzienny obraził się za konkurs. — Powikłanie.

Niektóre pisma już dziś poczynają bębnić w kwestyę wełnianego jarmarku, i „mało tego“, (jak powiada Kuryer Codzienny), nawet posuwają się do wzmianek, że, według uchwały zeszłorocznej konferencyi rolniczej, uroczystość ta powinnaby się odbyć w dniu 19 czerwca.
Dzika pretensya, a co gorsze, nie wiadomo pod czyim wyprawiona adresem! Któż to bowiem obowiązany jest wypełniać projekty jakiejś tam konferencyi rolniczej? Może delegacya jarmarczna, która i bez tego jest, była i na wiek wieków pozostanie delegacyą jarmarczną? Czy może ostrzyżone barany, dla których termin sprzedania ich koafiury jest rzeczą najobojętniejszą pod słońcem? Czy w końcu ich dwunożni właściciele, których golą i sprzedają w każdej porze roku i którzy nie mogą myśleć o terminie wełnianego jarmarku, mając głowę zaprzątniętą brodatemi pożyczkami i przygotowywaniem kosztorysów do budowy szos gminnych.
Wzmianka o podobnej kwestyi wygląda na skandal zrobiony b. członkom konferencyi rolniczych, którzy już dość złożyli ofiar na ołtarzu pomyślności ogólnej, wysiadując po parę godzin na twardych ławach sali giełdowej i marnując zarówno umysł jak i płuca nad rozwiązywaniem kwestyi, o których niema mowy nawet w ostatnich politycznych wiadomościach Gazety Warszawskiej.
Zaczepka jarmarcznego terminu i z tego wreszcie względu na ogólne zasługuje potępienie, że może pociągnąć za sobą mnóstwo uwag, przeszkadzających spokojnemu trawieniu, systematycznemu uprawianiu dyabełka lub preferansa i tysiącu innych zajęć, mających bezpośredni związek z rolnictwem.
Któż bowiem zaręczy, że nie trafi się jakiś „śmieszny“ paszkwilista, który pochwyciwszy wiecznie łaknącą paszczą za jeden niedoszły projekcik, nie wywlecze zaraz całego łańcucha innych, ku wstydowi i zmartwieniu chlebotwórczej klasy ziemiańskiej?
A wypadek podobny nie jest wcale niemożliwym.
Pół roku już bowiem minęło od tych szczęśliwych dni, podczas których kronikarskie uszy nasze kąpaliśmy w potokach demosteńskiej wymowy b. członków konferencyi rolniczych. Pół roku, jak z bata strzelił, przemknęło od owych dni, w których niedoświadczenie nasze łudziło się nadzieją, że dobre chęci reprezentantów klasy przemysłowej i rolniczej zdobędą się na czyny bardziej płodne, niż dwugodzinne obracanie językiem. Przez ten czas sprzedano przez licytacyę kilkadziesiąt majątków, zmartwychwstała ufryzowana „Mucha“ i zdążyła nawet umieścić portret twórcy mazurów, obok portretu członka korespondenta akademii, który o mazurach pisywał. Przez ten czas p. Grubiński pokłócił się i pogodził z p. Kraszewskim, runęło kilka domów i uciekło za granicę kilku subjektów. Przez ten czas zaprojektowano wybudowanie Gibraltarsko-Afrykańskiego tunelu, przekopanie międzymorza Panama i, co dla historyi cywilizacyi jest najważniejsze, zaprowadzono radykalne zmiany w tytule Kuryera Codziennego. A cóż tymczasem wyrosło z nasion, które tak hojnie rozrzuciły konferencye rolnicze?

NIC!

Zaprojektowano towarzystwo ogrodnicze i nie założono towarzystwa ogrodniczego. Uchwalono otworzenie stacyi doświadczalnej i stajni doświadczalnej i nie otworzono ani stajni, ani stacyi. Postanowiono utworzyć towarzystwo drenarskie i nie utworzono ani towarzystwa ani drenarskiego, bez którego i tak co prawda osuszają się kieszenie. Radcy uradzili i rozjechali się, pozostawiając urzeczywistnienie projektów 6 milionom wykonawców, którzy pokazali im figę.
Ależ panowie!, trochę więcej energii dla Boga!
Już nie mówię o tej bohaterskiej energii, jaką okazał Kuryer Codzienny, reformując swój tytuł. Nie zalecam tej wytrwałej energii, jaką okazał Kuryer Codzienny, zbierając 430 rs. na dramatyczny konkurs, a 1 rs. 30 ko. na Zoologiczny ogród. Radziłbym przecież naśladować choć tę spokojną energię Kuryera Codziennego, jaką okazał w kwestyi mieszkań dla stróżów.
Fenomenalny organ zauważył jednego dnia, że komórki stróżów są haniebne, a wkrótce potem doniósł, że „dzięki jego uwadze,“ lokale te zostaną poddane rewizyi; nie wspominając jednak przy sposobności o wpływie kalendarzy na bieg zjawisk astronomicznych, co przecież nie jest mniej widocznem, ani nawet mniej rzeczywistem.
Lecz prawda! co nam po wytrwałości i energii, kiedy już inni za nas myślą i kiedy wywiózłszy wraz z drzewem powyżej wymienione przymioty za granicę, staliśmy się natomiast pieszczochami wszystkich pięciu części świata!
Komuż to bowiem, jeżeli nie nam Azya przysyła fabrykowaną herbatę, Afryka pudełkowe figi, Ameryka drucianych gimnastyków, a Australia korespondencye do Wędrowca? Czyjże to len przerabiają i czyje kopalnie eksploatują Niemcy? Komuż to Włochy dostarczają kataryniarzy, Francya grochowskiego szampana, Berlin orkiestrę, a Chiny, Birman, Tataria, Albania i licho nie wie kto — tatuowanych ludzi?
Po cóż więc mamy wysilać się niepotrzebnie, jeżeli niezawodnem jest, że inni zrobią za nas dokładniej i prędzej, a w jaki sposób, zobaczmy.
Pewnego razu zauważono u nas, że bydło pijące wodę, w której są związki żelaza, nie podlega jakiejś tam zarazie. Fakt ten, jak groch od ściany, odbił się od hermetycznie zamkniętych głów naszych agronomów; szczęściem jednak trafił na konsulat angielski, który wnet o nim rząd swój zawiadomił. Ponieważ filozofowie angielscy nie zużywają sił umysłowych na komentowanie obrazków w Kłosach, przystąpiono więc do doświadczeń i do pewnego stopnia sprawdzono, że kawały zardzewiałego żelaztwa, rzucone do koryta nawet nie żelaznej wody, istotnie bydło od zarazy ochraniają.
I o wstydzie! wynalazek ten, wykwitły na naszym gruncie, powrócił do nas tak samo, jak nasze gałgany powracają w postaci welinowego papieru.
Ku pociesze wiernych dodać tu jednak możemy, że jeżeli główną chorobą naszą jest przewaga projektomanii nad działalnością, to z drugiej znowu strony po lekarstwa nie potrzebujemy za granicę wyjeżdżać.
Recepta jest nader prosta. Posypuje się cały kraj wzdłuż i wszerz, naturalnie w jednakowych dozach, mieszkańcami powiatu Miechowskiego, którzy znowu w wyścigach na polu obywatelskiej działalności zgubili nawet zdrowy rozsądek, jako niepotrzebny balast.
Sławne są ich szosy gminne, od następstw których uwolniło ich zaledwie wdanie się najwyższej władzy w kraju, lecz dwa nowe figle zasługują także na uwagę.
Pierwszym jest ten, że poczciwi miechowiacy, mając zaledwie fundusz na założenie szpitalika, wybudowali szpitalisko ogromne, w którem prócz murów i dachu nic więcej niema i nie będzie, ponieważ rozeszły się pieniądze. Drugim był ten, że pobożni parafianie dla ozdobienia wieży kazali sobie odlać figurę, która po bliższem rozpatrzeniu okazała się tak wielką i ciężką, że wystarczyłaby nie tylko na zrujnowanie wieży, ale nawet na pogniecenie najtwardszych czaszek, pod jakiemi lęgną się miechowskie projekta.
Chciałbym znać adres osoby, która wobec podobnych faktów, ośmieliłaby się twierdzić, że na świecie niema już niedorzeczniejszej rzeczy od protegowanego przez Kuryer Codzienny dramatycznego konkursu?


∗                              ∗

Nieśmiertelny w okolicach Starego Miasta śpiewak Obrony Sokołowa przekazał zdumionej potomności nazwiska tych, którzy dla odparcia tatarskiego najazdu spokojne pocięgle i kopyta zamieniali na śmiercionośne narzędzia. Lecz pierwszy to raz dopiero trafia się kronikarzowi przedstawić czyny męża, który porzuciwszy z takim pożytkiem dla ogółu, a chlubą dla siebie, uprawianą niwę muzykalnych i niemuzykalnych korekt, przerzucił się na pole nie zawsze wdzięcznych walk humorystyczno-polemicznych.
Mężem tym jest p. z Kuryera Codziennego, a celem jego kartoflanych pocisków jestem ja, nieszczęsny ja, który poważyłem się proponować Kuryerowi, aby pieniądze, zebrane na konkurs dramatyczny, obrócił n. p. na konkurs pedagogiczny. Ja „śmieszny rycerz z La Manchy,“ którego zmęczona szkapa dowcipu, chwyta łapczywie, co mu się na winie, — mało tego, — rzuca się nawet żarłocznie na sam cień przedmiotu i, nie mogąc go pożreć, klapie tylko na powietrzu zębami...“
Upewniam osoby lubiące cieszyć się z cudzej boleści, że argumenta te są najjędrniejszemi w humoresce , pomieszczonej w Kuryerze Codziennym. Niechaj zaś ci, którzy umieją pod powłoką „śmieszności” i „zmęczonego dowcipu“ odnaleźć zdrową prawdę, sami osądzą czy źle chciałem, upominając się o konkurs pedagogiczny.


∗                              ∗

Niezależnie od popierania dramatycznego konkursu, który dopiero „we właściwym czasie ogłosić zamierzają“ i któremu nie naznaczono jeszcze „ani terminu, ani programu,“ niezależnie od przyjmowania składek na ogród Zoologiczny i polemiki z kronikarzami, Kuryer Codzienny w ostatnich czasach zajął się — unieśmiertelnieniem nazwisk tych gospodarzy, którzy komornego od dwu lat nie podwyższali, i znalazł ich do tej pory aż dwu!...
Nietaktowny artykuł osłabił wprawdzie naszą osobistą sympatyę dla Kuryera Codziennego, z tem wszystkiem jednak nie zniechęcił nas tak dalece, abyśmy posunęli się aż do przemilczenia o arcyskutecznym środku przeciw drożyznie lokalów. Mówiono już u nas o wielu lekarstwach, mówiono o komisyi obywatelskiej, któraby rewidowała mieszkania do wynajęcia, mówiono o wprowadzeniu taksy na lokale, takiej samej jaka tu i owdzie istnieje jeszcze na bułki, cynadry i t. p. artykuły, wkraczające w zakres codziennych studyów , wszystkie one jednak wydawały się nam nieprowadzącemi do celu, do którego dopiero Kuryer Codzienny właściwą drogę wskazał.
Istotnie to nie są żarty! Przejdźcie niewierni wzdłuż i wszerz całą Warszawę i przekonajcie się, czy od chwili, w której K. C. ogłosił pierwszego gospodarza nie podwyższającego płacy za komorne, czy od tej chwili powtarzam, choć aby jeden z pozostałych odważył się na nową podwyżkę? Żaden, powiadam, żaden! dlatego tylko, aby powściągliwość dała mu prawo od dziś za dwa lata figurować z imienia i nazwiska w szpaltach Kuryera Codziennego.
Radzono jeszcze przed niedawnym czasem budować domy kosztem kilku lub kilkunastu osób, błagano komisye budowlane i instytucye kredytowe aby co rychlej wzięły się do wznoszenia nowych siedzib; popierano wreszcie projekty p. Jarockiego betonisty, ale ogół przyjmował to obojętnie. Wiadomo wprawdzie, że z powiększeniem się ilości mieszkań, cena ich musiałaby się zmniejszyć, na nieszczęście jednak środek ten wymagał łączenia się we współki i czasu, a publiczność nasza czekać nie lubi. Całe szczęście, że Opatrzność zawsze nad małoletniemi czuwająca, wskazała mężom z Kuryera Codziennego środek, który o tyle przyczyni się do bankructwa wszystkich betonowych i budowlanych towarzystw, o ile osłodzi dolę już do ostatniej kropli funduszu wyciśniętych lokatorów.
Przyjacielskie jednak stosunki nasze nakazują nam przy dokończeniu udzielić Kuryerowi Codziennemu dwu rad. Pierwszą jest ta, aby przed ogłoszeniem nazwiska dobrego gospodarza wydelegował choćby roztrzepane do obejrzenia domu, druga zaś jest ta, aby od każdego unieśmiertelnionego dobroczyńcy brał kontrakt, że tenże, zaraz po przychylnem odnotowaniu go, ceny lokalów nie podwyższy.
Mamy nadzieję, że przy zachowaniu dwu tych ostrożności, wynalazek Kuryera Codziennego okaże się brzemienniejszym w wielkie następstwa i przechodzimy do innych, niemniej palących kwestyi:
Ponieważ Kuryer Codzienny w sprawie komórek dla stróżów, a Wiek w kwestyi łatania dziur w asfaltowych chodnikach, w sposób niezbity dowiedli wpływu prasy na bieg społecznych zjawisk, poważamy się przeto i my ze swej strony postawić kilka propozycyi:
1) Aby grono archeologów-amatorów wysłało do Redakcyi naszej delegata, któryby obejrzał leżącą u nas kość jakiegoś niecodziennego zwierzęcia i ostatecznie zdefiniował, czy wymieniona kość jest rogiem przedpotopowego słonia, czy zadnią nogą przedpotopowego wieloryba, czy może tylko ową oślą szczęką, za pomocą której Samson „we właściwym czasie“ pobił 2,000 archeolog... chcieliśmy powiedzieć Filistyńczyków.
2) Aby grono chemików i farmaceutów miejscowych zbadało wodę sodową w małych sklepikach i ostatecznie zdefiniowało, jaki wpływ na jej uzdrawiające własności wywierają miedziane (jeżeli się nie mylimy) balony, w których jest przechowywaną?
3) Gazety francuskie „tłómaczą“ przyczynę zgonu Sivela i Croce-Spinellego tem, że ci dwa jedli śniadanie, podczas gdy Tissandier ograniczył się tylko na wypiciu kawy czarnej. Otóż należałoby, aby raz już powołani pp. chemicy i farmaceuci zbadali na gruncie, czy przypadkiem w kawie, posiadającej tak wzmacniające własności, nie znajdowała się cykorya z fabryki p. G. Rittera z dewizą: „Co pokrzepia siły i t. d.“
4) Aby po najdłuższem życiu przewróconego w Kuryerze Codziennym , wyprostowany posąg jego umieszczono vis à vis pomnika ks. Jakóba Falkowskiego, któremu jako pierwszemu nauczycielowi ociemniałych i głuchych, może się uda zmniejszyć w jego niewytłómaczoną odrazę do konkursów pedagogicznych.


∗                              ∗

Post scriptum. Wczoraj t. j. w poniedziałek o 7-ej z rana, dwie pierwsze części kroniki niniejszej były skończone; nie czekając zapieczętowałem je i wysłałem do redakcyi.
O godzinie 8-ej wykończyłem część trzecią i również wysłałem ją do redakcyi, a o 12-ej poszedłem sam.
Czytam artykuł... dwu pierwszych części brakuje! W redakcyi hałas, tartas... wracam do domu i wpadam na posłańca:
— Człowieku! coś zrobił z listem?
— A oddałem w redakcyi!
— W jakiej?
— A w redakcyi Kuryera Codziennego!
— A niechże cię!...
— Czego się pan gniewa? Odniosłem tam, gdzie było zaadresowane.
W parę godzin przychodzi drugi posłaniec i mówi:
— Proszę pana, ja coś złego musiałem zrobić, bom oddał drugi list w redakcyi Kuryera Warszawskiego.
— Przeciwnie, zrobiłeś świetnie!
— Ale bo widzi pan, tam był adres do Kuryera Codziennego.
— Chryste eleison!
Nie mając nic lepszego do zrobienia, szlę posłańców do Kuryera Codziennego, aby mi dwie pierwsze części oddano, a tymczasem redaktorowie w śmiech i mówią posłańcowi:
— Idź w pokoju, dobry człowiecze, twój pan sam jutro do nas przyjdzie...
Na domiar niedoli uszczypliwa redakcya Kuryera Codziennego robi wymówki: „Niewiadomemu (sic!) współpracownikowi,“ że jej dokończenia nie przysłał.
Teraz nic mi już nie pozostało, jak siąść i na nowo 10 kartek napisać, co też zrobiłem.
Przypuszczam, że jowialne skutkiem tak niefortunnych powikłań, musiało się już do góry nogami przewrócić z radości.




18 Maja.
Loterya na szpital pragski. — Zabawa na Bielanach. — Znowu Kuryer Codzienny.

Ktoś był u mnie z prośbą o napisanie do Kuryera artykułu w rodzaju reklamy; dla kogo?... dla szpitala na Pradze.
Ani o wieku, ani o płci, ani o kondycyi, ani o innych znakach szczególnych ktosia, popierającego szpital Pragski nic nie wiem, rysopisu więc jego nie będę mógł przekazać najodleglejszej potomności. Natomiast z pozostawionej mi notatki dowiaduję się, że szpital Pragski jest przytułkiem dla wszelkiego rodzaju biedaków, że ma szczupłe fundusze, i — że bardzo wiele zależy mu na tem, aby na mającą się odbyć w końcu maja loteryę fantową, publiczność zgromadziła się licznie.
Jakąż ja ci reklamę napiszę uboga a niekiedy ostatnia na tej ziemi gospodo ubogich i chorych? Powiem chyba damom, że w czasie loteryi deszcz nie zmoczy jedwabnych i gazowych sukien, ani uszkodzi tynku, jakim pełnoletnie piękności przed niedyskretnemi spojrzeniami zabezpieczają swoje wdzięki.
Powiem wybladłym i ledwie na cienkich nożętach trzymającym się warszawskim frantom, że wśród zieleni młodych wierzb będą mogli zobaczyć, ale tylko zobaczyć, zdrowe (uf!) i czerstwe pragskie dzierlatki, w towarzystwie ojców i wujów bardzo biegle posługujących się dość smagłemi laskami. Powiem w końcu synom ordynarnego pospólstwa że, w czasie już tyle razy cytowanej loteryi na szpital, będą mogli wygrać niewinną i cienkorunną owieczkę, lub dojną krówkę ze złoconymi rogami. Że będą mogli ścigać się w workach, zlatywać z welocypedów, podziwiać ognie sztuczne i przysłuchać się mile wpadającym w ucho strzałom armatnim. Powiem im wreszcie, aby czy tak czy owak nie skąpili grosza na rzecz instytucyi, do której każdy z nich dziś lub jutro zawinąć może.
Lecz czy to jest reklama dla szpitala Pragskiego? Wcale nie, trzeba coś lepszego wymyślić, a tymczasem zawadzić o inne kwestye.
Ludzie są jak owce; jeżeli jeden pójdzie na loteryę dla szpitala a drugi dla loteryi, razem dwu, to wnet pójdą i czterej inni dlatego, że tamci dwaj poszli. Historya dostarcza mnóstwo faktów na dowód istnienia baraniej natury w człowieku, współczesny jednak handel Warszawski za pomocą kawy figowej prawdę tę wykazał najjaśniej.
Kawa figowa robi się z rośliny zagranicznej zwanej: najlepszemi i najświeższemi figami, które jednak pod wpływem naszego niegodziwego klimatu przekształcają się w roślinę swojską i pastewną, zwaną pospolicie łubinem. Ze zwierząt domowych psy (o ile mi wiadomo) łubinu nie jedzą, konie i woły ledwie że go tolerują, a tylko owce i ludzie używają go chętnie: owce na surowo, a ludzie w postaci kawy figowej.
Tym więc sposobem dzięki analogii, istniejącej między pewnym gatunkiem przeżuwających czworonogów, a zupełnie innym gatunkiem pijących kawę dwunogów, mają się dobrze zarówno obywatele ziemscy, którzy hodują łubin, jak i przedsiębiorcy którzy wypalają łubin, jak wreszcie i ci panowie cukiernicy, którzy zamiast czarnej kawy, podają czarny łubin. Ponieważ jednak szpital Pragski nic na tej kombinacyi nie zyska, musimy więc pomyśleć o innej.
Duszą wszelkich filantropijnych rozrywek jest dobroczynność, której największe dozy matka natura umieściła w sercach dam naszych, do nich więc najenergiczniej odwołać się wypada.
O piękne panie! wy, które nie wahacie się narażać na fluksyę i reumatyzm podczas kwest wielkotygodniowych; wy, które tak chętnie płacicie nawet po 75 rubli srebrem za kapelusik, którego największą i najpiękniejszą ozdobę stanowi zamiar przyjścia z pomocą podupadłej rodzinie dobrego tonu; wy, które sprowadzacie lekarzy dla chorych na niestrawność piesków waszych — raczcie się też zająć, między innemi, losem Szpitala Pragskiego! Wszakże to w nim przytułek znaleźć może ten z kwiatkiem w dziurce u surduta elegant, który, dla okazania gawiedzi swoich rozległych stosunków, kłania się waszym powozom. Wszakże to stamtąd wyjedzie kiedyś na wiekuisty spoczynek ten ex-lokaj lub ex-stangret, który rozpróżniaczył się i zniedołężniał we fraku, ozdobionym guzikami uświetnionymi waszą cyfrą i herbem. Wszakże to tam sił do nowej pracy nabierać będzie szwaczka, która was stroi, a która niekiedy pół roku dopominać się musi o zwrot kilku rubli u chlebodawczyń swoich, zbyt zajętych czynami filantropijnymi, aby o podobnych drobiazgach pamiętać miały!...
Wyczerpałem już wszelkie środki reklamy, lecz widzę ze smutkiem, że nie przydadzą się one do zapełnienia pustej kassy. O biedny szpitalu Pragski!


∗                              ∗

W siódmą Niedzielę po Wielkiejnocy, a w pierwszy dzień Zielonych Świątek, zgodnie z § l marszruty na Bielany, udaliśmy się przez ulice: Nalewki, Muranów i Pokorną do rogatek Marymontskich; zgodnie z § 2 trzymaliśmy się linii prostej i prawej strony, — w myśl § 6 uiściliśmy kopytkowe przed wyjazdem, lecz nawet pomimo obawy skutków § 7, nie mogliśmy zgodnie z § 3 pilnować się w szeregu powozów swojej kolei, dla tej jedyne racyi, że owych powozów nie było.
Okolice Marymontu są tak malownicze i tak niedaleko od Nalewek położone, że zobaczywszy je, nie pytałem już, dlaczego młodzi ongi agronomowie nasi, czuli artystyczny wstręt do agronomii, a po ukończeniu studyów szybko dostawali się do żydowskich kieszeni. O ile zauważyć mogłem, na murach byłego instytutu udałby się płodozmian, — jak jednakże jest z gruntami, nie wiem dokładnie, ponieważ szczeliny w parkanie otaczającym wymienioną posesyę są jeszcze zbyt wązkie.
Niemniej wpadła mi w oko Kaskada, znana zapewne choć ze słyszenia Warszawiakom. Lasek jej zdaje się być tak rzadkim, jak dowcip w felietonach „Wieku,“ sądzę jednak że z powodu zielonych łąk i wielkiej obfitości szemrzących wód, miejscowość ta jest jakby stworzoną na zakład leczenia kumysem.
W dalszym ciągu drogi zupełny brak woni karbolowego kwasu dotkliwie uczuć się dawał naszym ucywilizowanym nosom; szczęściem gęste tumany kurzu przypominały ogród Saski i łagodziły poprzednio wymienioną przykrość.
W sąsiedztwie łąk zauważyliśmy naturalne krowy, pielęgnowane przez pastucha w angielskim paletocie i w tem miejscu zadaliśmy sobie pytanie: po co też tu Wisła płynie, jeżeli na niej nikt nie stawia łazienek, ani mostów, ani wodociągów? Chyba po to, aby statki parowe miały gdzie pływać, a p. Fajans (brat) miał czem ukoić boleść swoją po stracie Muchy, przez zakład artystyczno-litograficzny jego brata poniesionej.
Jedynymi towarzyszami, jakich spotykaliśmy w podróży, byli powietrzni ptacy, wojskowi, dobrzy mieszkańcy miasta Warszawy, wreszcie reprezentantki płci pięknej, a między niemi kilka radykalnych emancypantek, które nawet bawełnianemi pończochami nie chciały swej samodzielności krępować.
Otóż i Bielany, cudny lasek na górze! Spadzista droga zdaje się być niewygodną dla koni, idących od Warszawy, lecz jakże nieoszacowaną musi być dla gości powracających do Warszawy! Dość jest położyć się na jej szczycie, aby po upływie kilku sekund znaleźć się bez trudu u jej spodka, umytym, ochłodzonym i orzeźwionym w czystej wiślanej fali.
Z drzew składających lasek najwięcej jest dębów; oprócz nich jednak zauważyliśmy kilkanaście huśtawek, kilka karuzeli, dwa młyny dyabelskie i pewną liczbę namiotów, nie licząc prawdziwych a starych sosen, pochylających kiściaste głowy w kierunku kancelaryi wójta gminy.
Towarzystwo jest nieliczne, rzeczy ciekawych mało: pościel bowiem przeznaczona dla tych, którzy jutra chcą na miejscu doczekać i jakiś duży samowar, opatrzony pokrywką z samowareczka, który mógł być jego prawnukiem, nic tak znowu osobliwego nie przedstawiają.
W cieniu odwiecznych drzew dostrzegamy grupę ludzi; to zabawa towarzyska. Trzy mniej ponętne damy tańczą z trzema bardzo mało obiecującemi damami, dwaj panowie tańczą z dwoma innemi panami, a kilku pozostałych grają. O zgodności orkiestry trudno coś stanowczego wyrzec, jeden bowiem z artystów wykonywa walca, drugi polkę a trzeci Miserere z Trubadura. Czwarty i piąty gryzą orzechy.
Inna grupa.
Tu pewna liczba pokój miłujących osób wrzaskliwie upomina pojedyńczą, milczącą osobę, aby w miejscu publicznem nie robiła hałasu. W trakcie tego niżej podpisany ze zdumieniem dostrzega, że w lewej kieszeni jego paletota są jednocześnie dwie ręce, a następnie domyśla się, że owa druga ręka nie była jego własnością. Zajście kończy się bardzo spokojnie, niżej bowiem podpisany ma wprawdzie pełne kieszenie, ale tylko własnych rękopismów.
Machiny rozweselające są w ruchu. Teraz dopiero zauważyłem, że karuzele kręcą się od zachodu na wschód, to jest w kierunku obrotu ziemi naokoło osi. Sądzę, że karuzele te musiały być poprzednio na Placu Ujazdowskim i tam, dzięki sąsiedztwu Obserwatoryum Astronomicznego, przesiąknąć ideami, zgodnemi z postępem nauki.
Młyny dyabelskie cieszą się zawsze względami szanownej publiczności. I nic naturalniejszego: kurs bowiem kosztuje tylko trzy kopiejki, a bardzo często wywołuje następstwa dziesięciorublowych obiadów z winem „we wszystkich gatunkach.“
Z rzeczy przeznaczonych dla umysłu, oprócz bawara i innych tronków krajowych spotkaliśmy tylko panoramę pod tytułem: „36 przedstawień Mikroskopowych naturalnej wielkości Paryża, Aglia, Ameryka, Rżym, Madryt, Mec i wojny, Góry Moża, Synagoga w Berlinie i wiele innych.“
Około bryczki, przypominającej równie dobrze gnojownice, jak wóz do rozwożenia piwa, spoczywało grono osób płci obojej, zajętych grą w cetno i licho o karmelki z żydkiem, którego fizyognomii nie śmiałbym nazywać dobroduszną. Nie wiem, czy blizkiemu sąsiedztwu z wodą zdrojową, czy też zbyt świeżemu powietrzu przypisać należy tą okoliczność, że (o ile się zdawało), ani w jednej z wymienionych osób rozumny duch nie panował nad pojedyńczemi częściami śmiertelnego ciała.
Równouprawnienie obu składowych elementów natury ludzkiej, manifestujące się tem, że zamiast ręki poruszyła się noga, a zamiast nogi język, w najsmutniejszy sposób oddziaływało na zawartość portmonetek, z których drobne leżały na ziemi, a grube bardzo szybko przechodziły do głębokich kieszeni żydka. Jakiś odrapany, a jednak z całego towarzystwa najprzytomniejszy konik, nie mając zapewne dobrej racyi patrzeć w pustą koszałkę, patrzył na przyjacielskie kółko z taką miną, jakby chciał mu powiedzieć: „o naiwni obywatele wyznań chrześcijańskich, jakże niedługo już będziecie musieli wodę nosić i drwa rąbać u współobywateli waszych wyznania mojżeszowego!“
Przez wielką liczbę bram i dziedzińców wchodzimy do kościoła, a stamtąd do podziemi, zapełnionych katakumbami. Ponure to ustronie usposabia mnie do bardzo melancholicznych rozmyślań.
O Boże! i dlaczegoż nie urodziłem się kamedułą? Miałbym sobie domek, parę pokoików z przedpokojem, mały ogródek i nieosobliwe wprawdzie, lecz dość chędogie mebelki. Czytałbym sobie brewiarz, zamiast dzienników, nie pisywałbym kronik, które mi tylu nieprzyjaciół zjednały, a spotkawszy się z bliźnim, słyszałbym tylko: memento mori! zamiast, jak to dziś słyszę: „czyś czytał, jak cię zrąbali?“
O jakże wam zazdroszczę, Ojcowie, którzy nie potrzebujecie dowodzić wyższości konkursu pedagogicznego nad dramatycznym i narażać sobie „Kuryera Codziennego,“ do którego nie macie pretensyi! O jakże wam zazdroszczę, Ojcowie, że nie potrzebujecie czytywać bredzeń pewnego zwichniętego umysłowo dyabła, który dla uwydatnienia swojej salonowości używa tak przedpokojowych wyrażeń, jak to, że „nie należy naśladować bijących się, po buzi błaznów cyrkowych!“ O jakże wam zazdroszczę!...
Gdybym tu mieszkał, pielęgnowałbym kwiaty, spalił książki, powyrzucał za okno pióra, po śmierci uzyskałbym szczupłe wprawdzie, lecz wygodne miejsce w katakumbach wśród zmroku i ciszy, którą przerywa zaledwie daleki odgłos katarynki, wygrywającej polkę przedwcześnie unieśmiertelnionego mazurzysty.
Pobyt w klasztorze rozmarzył mnie; przez resztę dnia i całą noc widziałem tylko katakumby, a w nich jeden otwór podobny do pieca, zasłonięty tabliczką z napisem: hic jacet i całkowicie wypełniony moją własną osobą w kapeluszu 194 Regent Street, w letnim garniturze od Sandeckiego i szrubowanych kamaszach od Lublińskiego.
Wiadomość najświeższa.
Dla ostatecznego podkopania mojej reputacyi, przywieziono tu ze wsi w zaprzeszłym tygodniu jakieś (+?), które jednak, zapewne z powodu przebywania kwarantanny, ukazało się na targu literackim dopiero w zeszłą sobotę. Powodowane namiętnością współzawodnictwa (+?) ma sobie kupić kroniki Lwowskie; jest więc nadzieja, że wkrótce już będziemy cielęce kotlety z pieprznym sosem.





1 i 3 Czerwca.
Różne objawy pobożności. — Zrzucanie żydom czapek. — Weseli goście teatrzyków. — Zamknięcie strzelnicy w Saskim ogrodzie i biografia p. Wojciecha. — Głuchoniemi na prowincyi. — Kantory nauczycielek. — Powiastka dla nudzących się w podróży.

„Każdy jak umie, Pana Boga chwali,“ innemi słowy: u rozmaitych nacyi w przerozmaity sposób demonstrują się uczucia pobożności.
Historya poucza nas, że Phoenicyanie tudzież Kartagińczykowie starożytni posługiwali się, w celu powyżej wymienionym, metodą pyrotechniczną; u nich bowiem ten rok pod względem służby bożej mianował się lepszym, w ciągu którego większą ilość czystych dziewic i niewinnych młodzieniaszków wrzucono w piec ognisty.
Dla rzeczywistego członka średniowiecznych wypraw krzyżowych, ucięcie jak największej liczby głów bisurmańskich, stanowiło najpewniejszy środek dostąpienia zupełnego odpustu; była to więc metoda rycerska seu jateczna.
Między fakirami Indyjskimi ten poczytuje się za lepszego od innych, który chyżej wykręcać się umie na pięcie; jest to więc metoda gimnastyczna. W końcu, pogańscy Litwini, tem pewniej liczyli na opiekę tamtejszokrajowego Olimpu, im więcej gotowanych pierogów złożyli pod poświęconym dębem; ci zatem praktykowali metodę gospodarską.
Cały ten mitologiczno-metodologiczno-archeologiczny traktacik napisany został nie tyle w celu otrzymania jednej z wakujących posad w „Bibliotece Warszawskiej,“ ile raczej w celu wynalezienia odpowiedniej nazwy dla metody, za pomocą której uczciwi Warszawiacy manifestują swoją pobożność. Nie palą bowiem nikogo, głów nie ucinają nikomu, pierogów gotowanych nie składają ani pod dębem, ani pod żadnem innem drzewem, lecz kontentują się prostem zrzucaniem czapek żydkom w czasie procesyi Bożego Ciała.
Wprawdzie czapka nie należy do tych części organizmu, które szczególniejszą pieczołowitością otaczać należy; w każdym razie jednak zrzucanie takowej w biały dzień i na środku ulicy, jest do pewnego stopnia gwałtownem i nieprzyzwoitem wkraczaniem w granice indywidualności osób trzecich. Z tego to powodu, do czasu wynalezienia jakiegoś milej brzmiącego wyrazu, ten rodzaj praktykowania bogobojności, ośmielimy się nazwać ulicznikowstem, chociażby nawet termin podobny ściągnął na nas niechęć pewnej nader gustownie ubranej damy, która na placu Grzybowskim dopuściła się aktu zrzucenia żydowi czapki, motywując energiczny czyn swój potrzebą uszanowania prawideł przyzwoitości towarzyskiej.
Same jednak wynalezienie właściwego terminu nie rozstrzyga jednak kwestyi i z tego to powodu czujemy się obowiązanymi wypowiedzieć o niej parę ogólnych uwag.
W jakim celu, zarówno gustownie ubrana dama, jak i kilku obdartych gamoniów uprawiali metodę ulicznikowską? Czy może z pobudek religijnych?
Nie! Naprzód bowiem żadna w świecie religia nie wymaga ofiar z żydowskich czapek. Powtóre, ponieważ żydzi okrywają głowy w czasie modlitwy, z żydowskiego zatem stanowiska, niezdjęcie czapki w czasie procesyi, aktu nieuszanowania nie stanowi. Potrzecie wreszcie, zamachy anty-czapkowe wywołują zazwyczaj skandal uliczny, a więc tem samem nie mogą przyczynić się do uświetnienia nabożeństwa.
Widzimy więc, że bliższe rozpatrzenie kwestyi nie usprawiedliwia bynajmniej ani metody ulicznikowskiej, ani niechęci do żydów. Dobry obywatel miasta Warszawy, może wprawdzie wierzyć, że żydzi zasługują na potępienie wieczne i że od pięt do jarmułek napełnieni są dyabłem, — lecz powinien też i tolerować ich choć trochę.
Tolerancya tem bardziej zgadza się z duchem czasu, że ów dyabeł, który wygląda czasem z oczu niektórych żydóweczek między siedmnastym i dwudziestym rokiem ich życia, nie jest znowu taki straszny, jakby się wydawać mogło niektórym 60-cio letnim dewotkom.
Mówiąc o przyzwoitości publicznej pozwolimy sobie zrobić w tem miejscu krótką lecz strzelistą odezwę do pewnej kategoryi młodzieńców zapełniających teatrzyki ogródkowe.
Panowie! nie jestem Kamedułą. Wiem, że człowiek, który sześć dni pracował, ma prawo siódmego dnia zobaczyć dno kufla i nie jednego nawet; wiem, że przyjemnie jest w homerycznym śmiechu okazywać sąsiadom ładne zęby i upewnić ich o pożądanym stanie zdrowia swoich głosowo oddechowych organów. Wiem, że niepodobna jest zrobić swej głowy przezroczystą, że można, a nawet potrzeba potrącać łokciami i kolanami siedzących obok i że wreszcie, pożytecznie jest opierać się niekiedy na cudzym karku, — ale nie o to tu chodzi.
Panowie! ogłuszani, potrącani, ugniatani i udeptywani współtowarzysze wasi, miewają naganny zresztą zwyczaj wprowadzać do ogródków swoje żony, siostry i córki i otóż dla tych to istot błagam was o szczyptę względności i tego, co gminny język nazywa smakiem w gębie. Anatomiczne i fizyologiczne wady aktorek stanowią zapewne nader ponętny przedmiot rozmowy dla panów i ich szanownych przyjaciół, lecz nic nie stracą na tem, jeżeli opisywane będą głosem choćby tylko o jedną oktawę niższym. Niektóre ustępy sztuk granych w ogródkach są niewątpliwie pieprzne i mogą rozweselić nawet tak poważnych jak wy panowie mężów; nie idzie jednak zatem aby ta, skąd inąd zresztą bardzo usprawiedliwiona radość, musiała się koniecznie objawiać tupaniem i ryczeniem przypominającem oborę. Pojmujemy nareszcie, że w waszych, pełnych młodzieńczego ognia sercach, mogą się rozniecić stosowne uczucia dla dam nawet bardzo zakwestyowanej konduity, lecz błagamy was, abyście uczucia te przyoblekali w mniej wyraziste szaty!
Panowie! my literaci znamy miłość i upewniamy was, że oczy ludzkie szkodliwie wpływają na ten cudowny kwiat, któremu zresztą nic nie przeszkadza rozwijać się nawet w ogródkach. Panowie! wierzcie mi, że jedno spojrzenie i jedno westchnienie miewa niekiedy więcej poezyi, niż najgłośniejsze całusy, chociażby zakończone mniej przyjemnem zetknięciem waszych fizyonomii z tłustą rączką uwielbianej piękności, lub co smutniejsza, noclegiem w najbliższym cyrkule.
Skończyłem panowie i żegnam was, jeszcze raz powtarzając, abyście, o ile można we wszystkich miejscach publicznych, rozhukany wasz liberalizm hamowali wędzidłem tej rycerskości, która każe mieć wzgląd na damy i ostrogą tego przysłowia, które opiewa: że „dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie“...

∗                              ∗

Pójdź za mną o młodzieńcze, który lubisz skalpel ducha zatapiać w pomroce minionych dziejów, pójdź za mną w ten kąt Saskiego ogrodu, gdzie niegdyś mieściła się strzelnica, a dziś smutne tylko pozostały ruiny.
Pójdź za mną, abym pokazał ci, czem są rzeczy tego świata i przypomniał to, co wkrótce w otchłań niepamięci zapadnie.
Oto drzwi nad któremi przed dwoma laty sterczały głowy dzików, jeleni i wilków, rozsądniejsze niewątpliwie od wielu z tych jakie dziś sterczą na kadłubach niektórych elegantów snujących się po głównej alei ogrodu.
Oto sień, w której nabywałeś 10 pistoletowych strzałów za 25 kopiejek, lub za kopiejek 8 sztucerowy jeden.
Oto wreszcie alkowa, w której, czekając kolei, przypatrywałeś się upomadowanej czuprynie pana Wojciecha i przysłuchiwałeś się jak flobery laiki wrzeszczą: pik! pik! pistolety tarczowe mniejsze pek! pek! większe puk! puk! lub jak sztucer prowincyał huczy: rum jamajka!
Wszystko minęło! Zamiast tych serce rozweselających głosów, grobowe tu zalega milczenie, a zamiast woni prochu czujesz woń piżma bijącą od jakiejś starej damy, która widocznie boi się, ażeby jej móle nie zjadły.
Lecz... utulcie się. Prawdziwa strzelnica bardzo być może, że będzie, wprawdzie na Pradze, ale za to pod dyrekcyą pana Wojciecha!
Któż jest ów pan Wojciech?
Pan Wojciech Chudzicki jest naprzód moim moim osobistym i wszystkich moich osobistych przyjaciół przyjacielem, a powtóre jest byłym maszynistą byłego klubu strzeleckiego.
Pistolet nabity ręka pana Wojciecha wystrzelił niezawodnie i wystrzelił głośno. Reszta zależała od strzelającego, który każdą wybitą muszę, wyjaśniał za pomocą swej własnej odwagi, wprawy, celności, zimnej krwi i innych męskich przymiotów, każde zaś pudło tłómaczył zapomnieniem, zmęczeniem, złem światłem i mnóstwem innych pobocznych okoliczności, od których mimowoli (niestety!) człowiek zależnym być musi.
Dla każdego „myśliwca“ pan Wojciech znalazł stosowne słowa pociechy i zachęty. Skończonym fuszerom, których kule dziurawiły tylko sklepienie niebieskie, pan Wojciech mówił, że: się wprawią. Tym, którzy na dziesięć strzałów trafiali raz do tarczy, pan Wojciech dowodził że: się wprawili, tym zaś, którzy więcej niż dwie dziury robili w papierowym krążku wielkości małego półmiska, pan Wojciech zlekka dawał do zrozumienia, że mogą być strasznymi w honorowych spotkaniach, i że on, pan Wojciech, nigdy niechciałby się z nimi pojedynkować!
Istotnie, wpływ tego niepokaźnego człowieka na celność pistoletowych strzałów był zadziwiający. Znam mężczyzn, którzy bez Wojciecha nie mogli trafić w tarczę wielkości czteropiętrowej kamienicy, a przy Wojciechu na każde 10 strzałów trafiali przecięciowo 12 do 13 razy. Dziwny człowiek!
Dziś pan Wojciech, nie mając nic lepszego do roboty, stara się o konsens na strzelnicę; dziś też oprócz życzeń dobrych nic więcej dać mu nie możemy. Lecz jeżeli kiedykolwiek otworzy swój warsztat, wówczas o ludzie wielkich serc i pewnej ręki nie zapominajcie o nim!
Wiadomo, że liczba głuchoniemych i ociemniałych w kraju, znakomicie przewyższa ilość czarnych mundurów z białymi kołnierzami w jakie Instytut fundacyi ks. Falkowskiego ubiera swoich wychowańców. Ponieważ zaś dla tej klasy kalek wymieniony mundur jest symbolem nauki, dającej możność porozumiewania się z innymi ludźmi i środki zapracowania na chleb powszedni w życiu, zachodzi więc kwestya, co się dzieje z pozostałą resztą ociemniałych i głuchoniemych?
Co? alboż nie wiemy!
W domu rodzicielskim, między innemi dziećmi wychowują się jak domowe zwierzęta, gdy zaś rodziców i opiekunów zabraknie, idą do schronień kalek, lub pracują na własną rękę, żebrząc po wsiach i miastach. Żebraków tych każdy chętnie opatruje, lecz mimo to, jakże w porównaniu z nimi szczęśliwi są wychowańcy Instytutu!
Instytut robi co może, przyjmuje kogo może, lecz w końcu nie jest w stanie przygarnąć wszystkich zgłaszających się, po prostu dla braku miejsca. Chcąc złemu zaradzić, Instytut myśli od dawna o otworzeniu seminaryum nauczycieli dla głuchoniemych i ociemniałych, a jeżeli dotąd nie uczynił tego, to jedynie z obawy, że przygotowani przez niego specyaliści mogą nie znaleźć zajęcia.
Z tego powodu popieramy jak najusilniej projekt tych pism, które żądają, aby na prowincyi otworzono filie Instytutu. Nauczycieli uzdolnionych niezawodnie dostarczy główny Zakład, a o pieniądzach niech pomyślą gminy i miasta, które w każdym ukształconym kalece pozyskają jednego więcej obywatela, a pozbędą się żebraka.
Lecz pamiętając o ukrzywdzonych przez naturę, nie zapominajmy o dzieciach zdrowych, którym się także bardzo wiele należy. Należy im się rozumny dozór, świeże powietrze, rozwijająca umysł zabawa, słowem to wszystko, czego dziecko razem nie znajdzie w domu, lecz czego z całą łatwością i za niewielkie pieniądze dostarczą mu ogródki Froeblowskie.
Zakład taki istnieje dopiero jeden w Warszawie, pod kierunkiem pani Teresy Mleczko, przy ulicy Nowy-Świat Nr 34. Przyjmuje on dzieci od lat 3 — 10 za opłatą 3 rs. na miesiąc i uczy ich gimnastyki w najobszerniejszem tego wyrazu znaczeniu. Gimnastykują się tam ręce i nogi przez bieganie, grę w piłkę, jazdę na welocypedzie i ćwiczenia na odpowiednich przyrządach. Gimnastykują się palce przez wycinanie, wykałanie, wyplatanie i wiele innych zajęć. Gimnastykują się płuca przez śpiew, oko przez strzelanie z łuku, oglądanie wielkiej liczby barw i kształtów, a w końcu i umysł przez rozmowy prowadzone nie o upiorach lub wilkołakach, ale o tem co dziecko otacza i co ono wreszcie samo robi. Wszystko to odbywa się na świeżem powietrzu, w ogrodzie, w którym każde dziecko ma swoją grządkę i na niej hoduje rośliny.
Tyle o zakładzie. Pożądanem jest, ażeby osoby młode i zdrowe, tak te, które poszukują pracy, jak i te, które nie wiedzą co począć ze swym biednym czasem, odwiedzały niekiedy ogródek ów, choćby dla przekonania się, że rozumne bawienie dzieci, nie jest znowu tak łatwą sztuką. Może też która z nich wpadnie na pomysł założenia w Warszawie lub na prowincyi jeszcze z jednego Froeblowskiego ogródka. One doprawdy są nam nierównie potrzebniejsze, aniżeli nadziewane rozpaczliwie nudnemi gwiazdami, kwiatami i westchnieniami wierszyki, lub powieści podlewane tendencyjnym sosem tak obficie, że, przed dokończeniem ich obarczony klątwą pierworodnego grzechu potomek Adama, traci ochotę do wszelkich tendencyi, sosów, a w końcu i do samego życia!
W tem miejscu niech mi wolno będzie à propos de bottes zawadzić o kwestyą kantorów stręczących guwernerów i guwernantki. Dotąd instytucye te leżały poza obrębem naszej literackiej działalności, odtąd zaś wejdą tam, nie dla tego Boże uchowaj! aby podkopywać istnienie zakładów, bez których mogłoby być gorzej niż jest, ale dlatego tylko, aby wskazać, że jakaś reforma w tym kierunku jest konieczną.
Wyobraź sobie, ładna czytelniczko, że los zrobił cię nauczycielką poszukującą miejsca. Przyjechałaś sobie tedy ze szczupłym zapasikiem grosza do Warszawy, stanęłaś sobie u ubogich krewnych, i zaraz, pierwszego dnia udałaś się do kantoru.
Wszedłszy tam rekomendujesz się.
— Proszę pani jestem taka i owaka.
— Bardzo mi błogo!
— Chciałabym pozyskać miejsce nauczycielki.
— Są takie, — odpowiada — madam. Właśnie mam tu listy od księcia Bostandżogło lub hrabiego Ksandopuło, gdzie pani wolisz?
Ty czytelniczko wolisz to, albo owo, byle prędzej; madam jednak objaśnia cię, że trzeba kilka dni zaczekać. Kilka dni, zamieniają się na parę tygodni, lecz choć fundusze twoje mocno się nadwyrężyły, a uboga rodzina często ci wspomina o przyjemnościach życia wiejskiego, ty czekasz bo... jeszcze kilka dni musisz czekać.
Zniecierpliwiona wreszcie, piszesz listy do księcia Bostandżogło i hrabiego Ksandopuło i po upływie kilku dni panowie ci odpisują jednomyślnie, że... od roku już mają nauczycielki z ramienia madam.
Wracasz tedy do madam i robisz jej delikatne wymówki; madam słucha cię grzecznie i jeszcze grzeczniej przeprasza za mimowolny zawód, który ci przez mimowolne roztargnienie zrobiła. Ponieważ jednak los twój szczerze ją obchodzi, ofiaruje ci więc miejsce u barona Oeselkopfa, o którem masz się dowiedzieć znowu za parę dni.
Czekasz znowu dni parę, mieszek twój chudnie coraz bardziej, a tymczasem inna madam, którą los twój zainteresował w wyższym jeszcze stopniu niż poprzednią, ostrzega cię, że u barona Oeselkopfa miejsce jest złe, że tam żadna nauczycielka nie wytrzyma dłużej nad kwartał i że ona, to jest ta druga madam, za parę dni da ci kokosową posadę. Gra wreszcie kończy się, ale tem, że ty wyczerpawszy ostatni zasób, musisz pożegnać nadzieję otrzymania posady świetnej, a wziąć tą jaką ci dadzą.
Powiesz, że w każdym razie proces podobny ciągnie się zbyt długo i że uboga rodzina twoja może ci wymówić mieszkanie? No, alboż przy kantorach niema sekretarzy, ludzi z tkliwem sercem, którzy ujęci twoją niedolą i młodością ofiarują ci swój skromny lokal i protekcyę na przyszłość!...
Ostatni ten obrazek wygląda tak niecnie, że wolimy zaliczyć go do rzędu plotek. W każdym razie jednak z całego serca życzymy kantorom aby się lepiej pilnowały.
I znowu à propos de bottes.
Na drogach żelaznych w Cesarstwie zaprowadzone są ruchome biblioteczki, różniące się tem od stałych, że pasażer może n. p. w Odessie wziąć książkę, czytać ją przez całą drogę i oddać gdzieś n. p. w okolicach Petersburga.
Nowość tę mają zaprowadzić i u nas; nim jednak to nastąpi, rekomendujemy nudzącym się w podróży następującą powiastkę:
„Pewnego dnia będąc na banhofie zauważyłem człowieka, który bardzo nieostrożnie obchodził się z pistoletem. „Co pan robisz? — zawołałem.“ Panie! chcę sobie w łeb strzelić — odpowiedział. A dla czego chcesz pan sobie w łeb strzelić? Dla tego, że nie mam dwu talarów. Więc ja panu pożyczę dwa talary, ale musimy pójść do mojej żony. Idziemy tedy do mojej żony, pukamy raz, nie otwiera nikt, — pukamy drugi raz — także nic, — pukamy trzeci raz i otwiera nam moja żona. Kochana żono! mówię, — daj mi dwa talary. „Na co ci, drogi mężu? Widzisz, jest sprawa taka. Będąc na banhofie zauważyłem człowieka, który bardzo nieostrożnie obchodził się z pistoletem. Co pan robisz? zawołałem. Panie! chcę sobie w łeb strzelić, odpowiedział. A dlaczego chcesz pan sobie w łeb strzelić? Dlatego, że nie mam dwu talarów. Więc ja panu pożyczę dwa talary, ale musimy pójść do mojej żony. Idziemy do mojej żony, pukamy raz, nie otwiera nikt, — pukamy drugi raz — także nic, — pukamy trzeci raz i otwiera nam moja żona. Kochana żono, mówię, daj mi dwa talary...
„Dość już, przeklęty gaduło! — przerwała mi moja żona, — masz oto dwa talary. Talary te dałem człowiekowi, który się chciał zastrzelić, a ten obiecał mi zwrócić je za tydzień.“
„Mija tydzień, — człowiek, który się chciał zastrzelić nie oddaje mi pieniędzy, mija drugi tydzień, toż samo, — trzeci znowu toż samo. W czwartym tygodniu idę do znajomego mi adwokata i mówię mu:
„Kochany przyjacielu! Pewnego dnia, będąc na banhofie, zauważyłem człowieka, który bardzo nieostrożnie obchodził się z pistoletem. Co pan robisz? zawołałem. Chcę sobie w łeb strzelić, — odpowiedział i t. d.“
Upewniamy czytelników, że historya ta, opowiadana kolejno żonie, adwokatowi, sędziom i wszystkim znajomym interesanta, może wystarczyć na podróż, nawet na około świata. Prócz tego posiada ona dwie godne uwagi własności: nie nuży imaginacyi, i musi być niesłychanie zajmującą, skoro w ostatnich czasach bawiły się nią pewne kółka naszej inteligencyi, słuchając jej notabene w języku niemieckim, w którym pierwotnie obmyśloną została.
Germanizujemy się.





9 Czerwca.
Nowy system polewania ulic. — Bezpretensyonalność w poezyi. — Przyzwoitość Kuryera Codziennego. — Francusczyzna. — Kara na niewierność małżeńską. — Dobroczyńcy. — Wystawy prowincyonalne.

Nie pojmuję dlaczego nie miałbym poświęcić kilku nierymowanych ustępów letniej porze roku, której tak moi koledzy jak poprzednicy i następcy poświęcali, poświęcają i poświęcać będą masę natchnienia przyobleczonego w prozaiczną lub poetyczną formę, po jednym, po dwa, po trzy, a nawet i po dziesięć groszy od wiersza! Powtarzam, że nierozumiem powodu, dla którego miałbym się wyrzekać tej niewinnej przyjemności. A ponieważ nie tylko ja, ale nawet ty, ukształcony czytelniku, również nic w tej materyi nie rozumiesz, więc zaczynam.
Pan wyobrażasz sobie, że począwszy od niniejszej, a skończywszy na ostatniej strofce, będę może opłakiwał brak letnich mieszkań w okolicach Warszawy, lub co gorsze, posunę się do robienia bezwstydnych wymówek „Obserwatoryum Astronomicznemu,“ za to, że mamy dnie zbyt gorące? A może pan sądzisz, że będę przypominał nie umiejącym czytać blacharzom i mularzom, aby ci, przez wzgląd na honor miejscowych kapeluszników i parasolników, nie spadali z drabin lub dachów na cylindry przechodzących mężczyzn, lub na parasolki przesuwającej się płci pięknej?... Także nie! A może mniemasz pan, że po raz dziesiąty w życiu, z wysokości publicznej kazalnicy przemawiać będę do ogonów sukien damskich, aby mniej robiły kurzawy, lub do samychże dam, aby ogony skróciły?... Znowu nie! Praktyka bowiem dziennikarska nauczyła mię, że odwoływanie się do względności ogonów wydaje takie same rezultaty, jak n. p. poleganie na zdrowym rozsądku pewnego Kuryera.
Cóż mi zatem pozostaje do pisania?
O i bardzo wiele! Naprzód bowiem prawie sam włazi mi pod pióro, projekt nowego systemu polewania ulic, zasadzający się na tem, aby każda dorożka, każdy omnibus, ba! każdy nawet powóz prywatny, dźwigał pod kozłem naczynie pełne wody, a zakończone sitkiem, przez które to, coby było w naczyniu, wylewałoby się na ulicę.
System jak widzimy prosty; ktoś tam wprawdzie zarzucał mu niepraktyczność, ale to drobny zarzut. Kupno podobnego statku kosztowałoby niewątpliwie parę rubli, ale i cóż to znaczy? Statek taki obciążałby wprawdzie powóz, ale i cóż to szkodzi? I za kupno naczynia i za obciążenie powozu będą płacili ci, którzy jeżdżą, nie zaś ci, którzy wożą, a jaki byłby szyk!
Spotykasz panie dobrodzieju dorożkę pierwszej klasy i pytasz: wolny? Wolny panie! A woda jest? Jest panie! A sitko całe? Całe, panie! I po takim dyalogu siadasz sobie jak zwykle i bierzesz pompkę do ręki, co już jest rzeczą arcy niezwykłą. Jedziesz, a pompujesz! jedziesz, a pompujesz! dorożka pędzi w cwał, woda leje się, jak z fontanny, a ty z rozkoszą przysłuchujesz się jak chodzący po flizach wytykają cię palcami i mówią: „Patrzajcież! nawet i ten choć raz w życiu przydał się na coś!“
A co, może zła perspektywa? Cudowna! byle tylko kubły z sitkami zaprowadzono i byle skutkiem tej reformy wody w wodociągach nie zabrakło.
Uogólniając system, możnaby każdemu z pieszych wędrowców płci obojej kupić na koszt miasta już znacznie mniejszy kubełek ze znacznie mniejszem sitkiem i mikroskopijną pompeczką. Lecz prawda! co municypalności po takim wydatku, kiedy każdy pieszo chodzący Warszawiak skrapia ulice własnym potem!...
Masz dyable kaftan! skończyłem już z nowym systemem irrygacyi i otóż zabrakło mi treści do kroniki na porę letnią. Trzeba do notatek zajrzeć.
Rok 1875.
Nr 3203.„O inżynierze, który podejmuje się zarybiać stawy i rzeki.“
(Ciekawym, co będą robiły od tej pory karpie, szczupaki, liny i inne samce?)
Nr 3206.„Wiersze na cześć zmarłego...“

A  Dlań skończona sława,
Skończone pola do oklask i brawa,
Piąłeś po laury ducha na wyżynę,
Stargałeś siły, rozerwałeś linę.
Ognik życiowy z duszą zespolony
Padłeś wśród niego, od niego rażony i t. d.
............

B  Widzę olbrzyma, co rozwiązuje trudne węzły sztuki
I podnosi swój geniusz na szczyt jej nauki.
Przed każdym znanym talentem słusznie bijąc czołem,
Nic dziwnego, że i dla Cię cześć moją powziąłem.
Duchem żyjąc nie żądasz dla ciała kadzideł ni blasku,
W sercu z czcią i żalem rzucam ci garść piasku...

(Szczęśliwy, że umarł!)
Nr 3207.„Loterya fantowa w parku Pragskim.“
Aha! Otóż byłem na niej, ale że deszcz spadł i fanty zmoczył, przeto... loterya się rozpłynęła.
Z tem wszystkiem osób było mnóstwo, choć w każdym razie więcej drzew i trawy. W Saskim ogrodzie trafia się czasami inaczej, ale i cóż to szkodzi? Namioty na właściwych miejscach stoją, co robi niejaką nadzieję, że jeżeli w przyszłą niedzielę deszcz fantów nie zmoczy, wówczas mieć będziemy rzeczywistą loteryę, z barankami, fajerwerkami, kagankami i wszelkiemi ich następstwami.
Zauważyliśmy też przy wejściu dwa kamienne lwy czy wyżły, pilnujące zapewne tego, aby z głównej alei nie uciekły leżące tam kupy śmieci. No, ale i to bagatela! Da Pan Bóg deszczyk z grzmotami w ciągu tygodnia, to i śmiecie się uregulują, a może z pośród nich i jakiś się fancik wybierze.
Przy zwiedzaniu pragskiego parku przyszedł nam na myśl godny uwagi projekt. Mają tam podobno założyć Ogród Zoologiczny, otóż czyby nie było dobrem trzymać w nim tylko zwierzęta wodne np. żaby, krokodyle, wydry i inne potwory, nie licząc berliniarzy? Bo jeżeli, czego Boże nie dopuść trafi się wylew, to krokodyl da sobie radę, ale z niedźwiedziami, kogutami i innem ptactwem może być kuso.
Nr 3208.„Wiersz z albumu.“
(Pyszny kokos! Dał mi go jeszcze wyższy brat tego wysokiego, co to w ciągu jednej nocy napisał komedyę wierszem p. t. Czterej konkurenci, a na drugi dzień rano, odczytawszy ją, przyznał sam, że nigdy nic głupszego nie zdarzyło mu się czytać. Znać, że nie wyszła jeszcze biografia autora...)
Ale oto i wiersze z albumu jego wyższego brata.

O Ty! co mię tyrańsko zabijasz spojrzeniem,
I na nowo ożywiasz i jeszcze raz znowu zabijasz,
I potem znów zabijasz okropnem westchnieniem,
A czasami się jeszcze z życzeniami serca twojego zmijasz!
Bodajeś w długie lata dążąc w tym okresie
Zawdy pamiętała o pewnym interesie
Nepomucyna Fajtłapowicza.

1837 w Łukowie.

(Rym istotnie Podlaski. Za autentyczność jego zaręczyć może autor niewydanej komedyi p. t. Czterej konkurenci. A propos konkurentów owych, znam ich dotąd trzech dopiero: jeden gruby, drugi chudy, a trzeci wdowiec. Rozwiązania niema w całej komedyi, i to podobno stanowi jej największą zaletę).

Nr 3209.„Przyzwoitość pewnego Kuryera.“
Istotnie ananas! Trzeba bowiem wiedzieć, że na skutek pewnych, od redakcyi niezależnych okoliczności, ów Kuryer wystąpił z mową do prasy o potrzebie wzajemnego szacunku, wybaczania sobie uraz i t. d. Od teoryi przechodząc do czynu, ów Kuryer za pośrednictwem jednego ze swych czytelników zaproponował wydanie podręcznika: O stosunkach towarzyskich, a chcąc nadto dać lekcyą przyzwoitości felietonistom, sprowadził sobie ad hoc do zapełnienia „Redakcyjnej skrzynki“ jakieś (?+), które, zapewne dla zachowania incognito, ukrywa się pod damską suknią.
Otóż owe właśnie (?+), w Nr 120 tego Kuryera wyjaśnia nam swoje pojęcia o przyzwoitości i wzajemnym szacunku w sposób następujący:
— „Czytałaś pani ostatni zeszyt Niwy? — pisze (?+).
— Czytałam.
— A „sprawy bieżące.“
— Przed resztą nawet.
— No i cóż?
— A nic... nic zgoła.
— Gdybym pani jednak powiedziała, że autor po tem więcej niż niefortunnem wystąpieniu... wstąpił do cyrku na miejsce jednego z clownów dymisyonowanych zeszłego tygodnia.
— No — to powiedziałabym, że powinien był już dawno zacząć od tego...
— Ależ to okropność!... skandal niesłychany!... literat... w cyrku.
Więcej nie mogłam dosłyszeć — (mówi panna?+), mimo szczerej chęci dowiedzenia się całej tej anegdoty.
Oto jest ów dowcip, godny zaprawdę mężów z owego Kuryera, tak tych, którzy go napisali, jak i tych, którzy go pozwolili ogłosić drukiem.
Nr 3210. „Wyższość języka francuskiego nad polskim.“
Pod werandą pewnej cukierni siedzi sobie kółeczko ludzi młodych, najsystematyczniej pijących czarną kawę i najprzyzwoiciej w świecie rozmawiających o kwestyach filologicznych.
— Nie masz jak język francuski! — mówi pan X.
— Uprzedzenie! — odpowiada pan Y.
— Język giętki, pełen życia i ognia! — utrzymuje pan X.
— Nie zawsze! — odpiera pan Y.
— A nadewszystko posiada mnóstwo zdań i wyrazów, których niepodobna oddać w języku polskim — twierdzi pan X.
— Naprzykład blagueur — wtrąca milczący dotąd pan Z.
Nad zebraniem przeleciał anioł ciszy!...
Nr 3211. „Doraźny wymiar sprawiedliwości.“
W parafii X zdarzyło się, że młodzian, przypuśćmy Kuba, uległ, a nawet podobno dosyć często ulegał, potędze wdzięków pewnej mężatki, dajmy na to Łukaszowej.
Cześć dla piękna nie zawsze godzi się z moralnością i bardzo często wywołuje zamęt w parafii. W obecnym wypadku zamęt ten objawił się w sposób dziwnie oryginalny, parafia bowiem nie poprzestając na upomnieniach, przywiązała młodzieńca Kubę i mężatkę Łukaszową do drzewa i... pluła im w oczy!...
Piękne to jest, o ludzie dobrzy! że szanujecie moralność, ale haniebne jest, jeżeli w imieniu jej dopuszczacie się gwałtów, oburzających naturę ludzką.
Nie na drodze rozbestwiających widowisk, ale na drodze cichej pracy około rozwinięcia serc i umysłów zdobywa się Królestwo Niebieskie.
Nr 3212. „Dobroczyńcy.“
Pewnego dnia pan X, człowiek zresztą przyzwoity i poważny, udał się do jednego z cyrkułowych opiekunów z prośbą o wydanie jakiejś nieszczęśliwej kobiecie świadectwa ubóstwa. Stuk! puk! otwiera drzwi lokaj.
— Czy jest pan?
— Jest, ale nie przyjmuje, bo jeszcze za rano.
Przyzwoity i poważny człowiek około jedenastej przychodzi po raz drugi.
Stuk! puk! otwiera lokaj znowu.
— Jest pan?
— Jest, panie.
— Weź ten oto bilet i proś o posłuchanie.
— Pan nie przyjmuje nikogo.
— Spróbuj, może mnie przyjmie.
W trakcie tych certacyi zjawia się małżonka opiekuna.
— Czy mogę prosić panią o wyrobienie mi posłuchania u męża?
— Mąż mój nie przyjmuje, nikogo nie przyjmuje!... Mężowi memu już kością w gardle stanęła ta dobroczynność!...
Na takie dictum człowiek przyzwoity i poważny umknął jak zmyty.
Jakże to łatwo być w naszych czasach opiekunem wdów i sierot!
Nr 3213. „Wystawy prowincyonalne.“
Według naszego ograniczonego zapewne i bezzasadnego poglądu, ostatnia Warszawska wystawa rolnicza, na podniesienie gospodarstw włościańskich tyle zapewne wpłynęła, co anti-choleryczne medaliony na powiększenie ludności w kraju. Potrzebie tej jednak zaradzić warto i w pewnej części można za pomocą małych gubernialnych lub powiatowych wystaw.
Bo pomyślcie, o szanowni obywatele ziemscy, jakby to było pięknie (i pożytecznie), gdybyście też podczas większych n. p. jarmarków urządzili sobie takie maciupenieczkie ekspozycyjki rolnicze.
Jeden z was przysłałby swoje bydło, inny groch, inny kartofle, inny pługi, małe młocarnie i żniwiarki... Możnaby też (czego bynajmniej nie narzucam) z pieniędzy zaoszczędzonych przy preferansiku i zieleniaczku wystawić n. p. mały domek wiejski z porządnemi oknami, dobrym kominem, prostemi, ale przyzwoitemi mebelkami i obrazami tanimi wprawdzie, ale w każdym razie lepszymi od zwykłych odpustowych bohomazów. Przy takim domku możnaby wystawić stajnię i oborę, czysty chlewek, a bodaj nawet czyby się nie udało na parę dni jakiś ogródeczek z pasieczką.
Jestem prawie pewny, że kmiotkowie pracowici, załatwiwszy się ze sprawunkiem i szyneczkiem, zajrzeliby do onego dziwowiska. Wtedy możnaby im (nie koniecznie we fraku i białym krawacie) palnąć coś o machinach, rasowem bydle, sadach, pszczołach i t. d.
Wiecie co panowie, że możeby się to dało urządzić. Pomyślcie więc, o pomyślcie!...
Nr. 3214. „Na... Czerwca zapłacić w kasie przemysłowców rubli srebrem...“
Jezus! Marya!... pewnie mi nie długo awizacyę przyślą. Dobrze, niech przysyłają! przynajmniej wy, czytelnicy, będziecie wiedzieli z czyjej ręki trupem padnie wasz uniżony sługa.




22 Czerwca.
Zamach na asfaltowe chodniki. — Loterya fantowa. — Wyścigi. — Burza.

Chodników asfaltowych już nie będzie, ponieważ asfalt nie nadaje się do naszego klimatu.
Wiadomość tę i jej motywy znają niezawodnie czytelnicy, choć założyłbym się o grubą sumę, że nie wszyscy ją rozumieją. Z tego też powodu poświęcimy kwestyi chodników pewną część naszej siły twórczej i redakcyjnego papieru.
Jakim sposobem municypalna umysłowość uprzytomniła sobie dysharmonię, istniejącą między klimatem z jednej, a chodnikami asfaltowemi z drugiej strony? Oto za pomocą metody indukcyjnej, co odbyło się w sposób mniej więcej następujący:
Prawda I. Od wielu lat zauważono, że w Warszawie istnieją cztery pory roku.
Prawda II. Uczeni twierdzą, że zbiór zjawisk stanowiących pory roku tworzy to, co nazywamy klimatem.
Prawda III. Od wielu lat zauważono, że w Warszawie psują się chodniki asfaltowe.
Wniosek. A zatem psucie się chodników asfaltowych zależy od klimatu — a zatem chodniki asfaltowe w naszym klimacie są niepraktyczne.
W logice Milla metoda powyżej przedstawiona nazywa się metodą zgodności — choć równie dobrze nazwać by ją można metodą municypalności, ponieważ municypalność do głębokich niewątpliwie wywodów swoich nie używa innych środków, a zapewne i nie zna ich.
Otóż dla dogodności tych, kogo to obchodzi, notujemy w tem miejscu, że oprócz wymienionej istnieją jeszcze trzy inne metody wnioskowania, nie koniecznie municypalnego, ale indukcyjnego. Dla przykładu nawet, możemy się zastanowić nad kwestyą chodników za pomocą metody różnic, która jak to sam tytuł wskazuje, doprowadzi nas do różnych cokolwiek rezultatów.
I tak.
Prawda I. Gdzie podkład zrobiony jest z cegły dobrej, tam chodniki asfaltowe nie zapadają się.
Prawda II. Gdzie podkład zrobiony jest z cegły złej, tam chodniki asfaltowe zapadają się.
Prawda III. Jeżeli stróże nie rąbią lodu na chodnikach żelaznymi drągami, wówczas chodniki nie psują się.
Prawda IV. Jeżeli stróże rąbią lód na chodnikach żelaznymi drągami, wówczas chodniki psują się.
Wniosek ogólny. Opłakany więc stan chodników zależy od jakości cegły, użytej na podkład i od wyrąbywania lodu żelaznymi drągami, — wpływy zaś gwiazd stałych, planet, lunacyj księżycowych, klimatu, a nawet stosunków dyplomatycznych między Niemcami a Francyą, zdają się mniej wybitną odegrywać rolę.
W takich zarysach przedstawia się nam kwestya skazanych na zagładę chodników; szczerze zatem bylibyśmy zadowoleni, gdyby municypalna zmysłowość zdecydowała się na powtórne jej rozpatrzenie. Przecież cegłę dobrze wypaloną i trwałą można chyba znaleźć w okolicach Warszawy, — przecież lód topnieje podobno pod wpływem soli morskiej, — czyżby więc nie należało tych środków jeszcze spróbować, zanim się ostatecznie klimat potępi?
Na ten biedny klimat niewdzięczna ludzkość za wiele już grzechów składa. Jeżeli rynsztoki są brudne, to klimat winien, jeżeli mieszkanie wilgotne, także klimat winien. Odpowiedzialność za złe szosy, subhastacye i miliony innych rzeczy spada znowu na klimat; niechże więc choć asfaltowe chodniki weźmie na się niedołęztwo nasze, inaczej bowiem zdesperowony klimat albo ucieknie za granicę, albo przez sąd kryminalny dostanie się na 20 lat do ciężkich robót, jako najstraszliwszy wróg publicznego bezpieczeństwa.
W pewnym związku z klimatem pozostaje tegoroczna loterya fantowa, która nie wiem z jakiej racyi nazywa się zabawą kwiatową, gdyż posiada niewątpliwie kwalifikacye do nazwiska zabawy deszczowej. Od kilku lat już w Warszawie utrwaliła się opinia, że rozrywka ta jest najpewniejszym deszczościągiem, — ponieważ ile razy chcemy się zabawić w filantropię na świeżem powietrzu, tyle razy niebo płacze. Niewiadomo tylko, czy płacze z radości nad dobrocią naszych serc, czy też ze smutku nad dolą Saskiego ogrodu, nad którym, zaiste! nikt nie ma miłosierdzia.
Niektórzy z przyjaciół moich twierdzą, że tę tkliwość nieba wywołują piekielne nudy, zwykłe następstwo zabaw, powtarzających się z fotograficzną dokładnością. Istotnie, jest się czem nudzić.
Na pierwszy raz bowiem bawią nas afisze, ozdobione figurami, podobnemi do ludzkich. Na pierwszy raz cieszy nas to, że pewien obywatel, który zagiął parol na krówkę, wygrywa dwuzłotowe pończochy, a pewien galanteryjny kupiec paczkę zapałek, którą sam na ołtarzu cierpiącej ludzkości złożył. Lecz uśmiech trwa krótko, przekonywamy się bowiem, że w roku następnym ten sam obywatel wygrywa te same pończochy, ten sam kupiec tą samą paczkę zapałek i, że obaj w rezultacie dziwią się szczęściu swemu zupełnie w tych samych, co i zeszłego roku wyrazach.
Aaa! jakże mi się spać chce...
Taki sam fortepian, tylko trochę więcej rozklekotany; — taki sam faeton, tylko z bardziej zabłoconemi kołami... Aaa!...
Takie same namioty, tylko nieco brudniejsze, te same kwiaty, tylko o cały rok starsze... Aaa!...
Na miłość Boską coś nowego! bo w końcu nie tylko parasole, ale nawet łóżka z materacami, kołdrami i poduszkami przynosić będziemy do ogrodu.
— A możeby dla odmiany letnią maskaradę urządzić?...
Hę?... Ależ to pyszna myśl!... Kto ją podał?...
Naturalnie, że nie ja, tylko mój przyjaciel, asesor sądu poprawczego. Kryminaliści miewają niekiedy dobre pomysły, któż zatem wie, czy i ten nie dałby się zastosować.
Maskarady letnie to wynalazek włoski, który na grunt niemiecki przeszczepiony został prawie w sto lat po sprowadzeniu kartofli do Europy. Ponieważ zaś przyjęliśmy od Niemców kartofle, więc na zasadzie metody municypalnej, moglibyśmy też i o maskaradach pomyśleć.
Rdzeń podobnych maskarad stanowią wozy, zapełnione symbolicznemi grupami, otoczeniem są maski charakterystyczne, ruch zaś w całej tej masie wytwarza się za pomocą całusów, udzielanych przechodzącym kobietom, kułaków aplikowanych ich mężom i gałek, rzucanych na głowy wszystkim.
Materyału do grup symbolicznych nie zabrakłoby nam. Możnaby przedstawić solidarność dziennikarską w postaci kilkudziesięciu osób, trzymających się za włosy, zaś publiczność czytającą w postaci reumatyka, chrapiącego pod gazetą. Nasz ogólny stan ekonomiczny uzmysłowiłby niewychodzący obecnie Ekonomista, erudycyę — pisma postępowe, do wszelkich zaś innych karykatur, jak: rolnictwa, przemysłu, handlu, moglibyśmy wezwać osoby, obecnie na tych polach pracujące i t. d.
Widzimy więc, że materyału do wesołości nie zabrakłoby nam, chodzi tylko o wprowadzenie w zwyczaj maskarad letnich na wielką skalę, na mniejszą bowiem istnieją już pod nazwą wyścigów konnych.
Wyrazu: maskarada, na oznaczenie tej szlachetnej rozrywki, użyliśmy tylko w sensie przenośnym; w rzeczywistości bowiem jest to akt nader poważny, o którym można się wprawdzie odzywać, ale tylko z największem uszanowaniem.
Jakiż bowiem cel mają wyścigi konne? Oto: poprawienie ras krajowych. A jakich ras? Rozmaitych.
Naprzód bowiem poprawia się rasa koni tak dalece, że niedługo żydzi wodę wozić będą samymi wyścigowcami. Powtóre poprawia się rasa żokiejów, którzy wkrótce staną się tak cienkimi, jak ich szpicruty i posiadać będą tyle tylko inteligencyi, ile jej potrzeba do utrzymania się na siodle bez zwiększenia wagi. Potrzecie poprawi się rasa widzów, i dziś już bowiem trafiają się indywidua, które płacą za powóz rs. 10, za wjazd do hipodromu rs. 6, nadto zakładają się za tym lub owym suchotniczym koniem o kilkunastorublowe sumy, choć złamanej kopiejczyny nie pielęgnują przy duszy.
Przy wyścigach też, co jest najważniejsze, młodzież uboga a pojętna uczy się szyku i tonu. Szyk polega na noszeniu czarnego tużurka przy popielatych spodniach, lorynetki na pasku i rękawiczek zapinanych na dwa guziki. Ton manifestuje się francusczyzną, za pomocą której dziś nawet chłopcy fryzyerscy łatają braki umysłowe, a także zadzieraniem głowy do góry, co wyznajmy, że przychodzi nam najłatwiej: nasze bowiem kapelusze są dziwnie lekkie, a one podobno stanowią najpoważniejszy balast.
Tyle o loteryach, maskaradach i wyścigach; ponieważ jednak zaczęliśmy rozdział ten od klimatu, wypada go więc i zakończyć kwestyą meteorologiczną.
Otóż tedy mieliśmy w niedzielę ulewę, połączoną z burzą elektryczną, ale taką, że czytelnicy prowincyonalni poprostu pojęcia mieć o niej nie mogą.
Od 8¼ wieczór do 9½, jeżeli nie dłużej, grzmiało literalnie bez przerwy. Niebo okrywały chmury, podobne do kłębów dymu, a na całym widnokręgu nie było punktu, z któregoby co chwila nie wyskakiwały czerwone, zielone, fioletowe i tym podobne błyskawice. Na domiar nędzy, spadło kilka piorunów w obrębie Warszawy, a jeden z nich nawet trafił vis-à-vis Europejskiego Hotelu, narażając przy tem kilka osób na „lekką słabość,“ której jednak natury Wiek nie zdefiniował bliżej.
Otóż z okazyi tego właśnie piorunu zakomunikowano nam następującą rozmowę:
Pan A. Wyobraźcie sobie, przejeżdżam koło Europejskiego Hotelu i myślę: „to leje panie!“ Wtem!... tarach!... a ja czuję, że jestem rażony piorunem, — naturalnie nie całym, tylko jakimś kawałkiem.
Pan B. Jakiegożeś pan wrażenia doznał?
Pan A. Takiego, jakby mnie ktoś doskonale palnął kijem przez głowę. Co jest przecież najdziwniejsza, że obecny tu pan C, który razem ze mną jechał, nie uczuł nic...
Pan C. Ja rzeczywiście nic, ale dorożkarz uczuł.
Pan A. Proszę pana, i cóż on uczuł mianowicie?...
Pan C. Uczuł, jakby mu ktoś biczysko o pańską głowę połamał.
Pan A. Pewnie dostał drugim kawałkiem pioruna.
Pan C. Sądziłbym raczej, że to pan dostałeś pierwszym kawałkiem biczyska...




30 Czerwca.
Życie warszawskie podczas lata. — Dlaczego szosy miechowskie nie dowodzą dostępu? — Rzeczy, potrzebne na prowincyi. — Psi list. — Czego dziś u nas nie czytają.

Wyślijże mnie, kto w Boga wierzysz, na lato za granicę, bo albo się powieszę, alba zacznę pisywać tak nudne kroniki, że aptekarze zbankrutują na emetyku, a jeden z moich przyjaciół w jednej ze swych o tyle uczciwych, ile rozsądnych korespondencyi, nazwie mnie najlepszym obywatelem kraju!
Do pisania felietonów potrzeba wrażeń; jakich zaś wrażeń dostarcza nasze życie miejskie, posłuchajcie.
Godzina 7 rano. Spoczywam na krwawo zapracowanych laurach i „śnię,“ jak mówią nasze początkujące poetki. „Śnię“ tedy i wyobrażam sobie, że progresyści powiatu Miechowskiego pakują mnie w kocioł napełniony smołą, siarką i asafetydą, a ogrzany wszystkimi kompletami Wieku, Gazety Polskiej i Kuryera Warszawskiego. Gorąco niesłychane... woń nie do naśladowania!... O święci Miechowscy, ulitujcie się nad biedną duszą moją!...
Zrywam się na równę nogi... pot okrywa mi ciało... Spoglądam na termometr, 23 stopnie Reaumura...
Wychylam się za okno — stróż obsypuje szczerbate brzegi rynsztoka anti-cholerycznym proszkiem. Ach!...
Następują: modlitwa poranna i śniadanie.
Godzina 9. Katarynka gra mazura Lewanowskiego. To mi przypomina, że p. Lewandowski był portretowany w Musze, i że jedzenie raków, którem uczczono przejście Muchy na Nowolipki, nie należy do najłatwiejszych zajęć.
Godzina 10. Moja sąsiadka z góry poczyna wyśpiewywać gamy:
A... a... a... a... a...
Z tych wszystkich A, pierwsze jest tak grube, jak bernardyński kanafarz, a ostatnie tak cienkie, jak sekretarz redakcyi Kuryera Warszawskiego Mało tego (jak powiadają u nas), każde bowiem z tych A powtarzają wszystkie dzieci, bawiące się pod mojem oknem i wszystkie psy, romansujące na podwórzu.
Godzina 11. Gamy trwają.
Godzina 12. Gamy nie ustają.
Godzina 1. Gamy się potęgują.
Godzina 2. Gamy, psy i dzieci starają się zagłuszyć katarynkę, bęben i fujarkę, grające razem coś z Trubadura.
Godzina 3. Nastaje na parę minut względna cisza, podczas której (znowu pod mojem oknem) słychać głos wołający:
— Adolf! Adolf!... chodź ty gałganie na obiad!
Ponieważ Adolf nie zjawia się na pierwszy sygnał, solo więc powyżej opisane trwa niekiedy aż do ochrypnięcia, nie tylko tych, którzy krzyczą, ale nawet tych bezstronnych a nieszczęśliwych świadków, którzy słuchają krzyku.
Dla wyjaśnienia kwestyi muszę tu dodać, że ów Adolf, wzywany tak wielkim głosem, jest mniejszy od tylnej nogi wyplatanego krzesełka i że nigdy niema czasu schować tam gdzie należy swojej chusteczki...
Od 4 do 6 wieczór każdy dobrze myślący literat siedzi pod werendą Semadeniego i delektuje się za kop. 15 filiżanką kawy czarnej tudzież kuflem wody z lodem i z rurką. Gdy, skutkiem ziewania, oblicza gości stają się podobnymi do bram zajezdnych domów, wówczas następuje odwrót, połączony z mocnym zamiarem wzięcia się do pracy około godziny dziesiątej.
Godzina 10. Kuchenna i przedpokojowa młodzież płci obojej rozpoczyna na schodach, schodkach i chodnikach odwieczny szept o miłości.
Godzina 11. Z dachów, piwnic i wszelkiego rodzaju zaułków dolatuje miauczenie kotów, — zaś przez otwarte okna mieszkań płacz niemowląt i miarowy łoskot huśtających się kołysek...
Godzina 12. Siadamy do pisania kroniki, jeżeli nam jej nie przerwie burza, połączona z grzmotami, błyskawicami i wszelkim innym skandalem.


∗                              ∗

Progresyści Miechowscy, przegrawszy walną bitwę na polu szos gminnych, usiłują teraz pozować na męczenników komunikacyjno-żwirowej idei i oskarżają prasę naszą o to, że przyczynia się do zabijania pomysłów świetnych, obywatelskich, ogólne dobro mających na celu i t. d. W najlepszym zaś razie zarzucają nam, że oponujemy dlatego tylko, aby oponować i tanim kosztem zapełnić szpalty pism, gwałtownie potrzebujących żeru.
Mylicie się, łaskawi panowie!
Opozycya dla opozycyi miałaby miejsce wówczas, gdybyśmy przez całe życie nie robili nic więcej, tylko występowali przeciw wszelkim spółkom, towarzystwom i ich zarządom, jak to się trafia niekiedy. Opozycya dla opozycyi miałaby miejsce wówczas, gdyby który z nas dziś n. p. urbi et orbi głosił, że droga Wiedeńska wyzyskuje Bydgoską, i gdyby się okazało nazajutrz, że to właśnie droga Bydgoska wyzyskuje Wiedeńską i że bez niej prawie istnieć nie może. Tylko takie wystąpienia obałamucają opinię publiczną, szkodzą przedsiębiorstwom a pośrednio i ogółowi i uważane być mogą raczej za specyalność uprawiania sztuki dla sztuki, niż za głosy, z którymi na seryo rachować się potrzeba.
My trzymamy się innej metody, i jeżeli oponowaliśmy przeciw forsownej budowie szos gminnych, to dlatego tylko, że pomysł ten wydaje nam się nie obmyślanym gruntownie.
Na całym świecie, z wyjątkiem może powiatu Miechowskiego, ludzie, przystępujący do robienia jakichkolwiek projektów, radzą się przedewszystkiem logiki i arytmetyki i zadają sobie następujące pytania:
Czy mam pieniądze na dane przedsiębiorstwo? czy pieniądze, wyłożone na owe przedsiębiorstwo przyniosą mi odpowiedni procent? i — czy w gospodarstwie mojem niema do załatwienia rzeczy pilniejszych?
O ile słyszeliśmy, znaczna część obywateli powiatu Miechowskiego trapiona jest golizną i to podobno golizną tak silnie rozwiniętą, że jedyną odzież ich stanowią obszerne skąd inąd kieszenie synów Izraela. Wprawdzie nagość nie jest znowu rzeczą tak kompromitującą, jakby się to z pozoru wydawać mogło, — nagim bowiem według słów psalmisty, człowiek rodzi się i umiera; z tem wszystkiem jednak w sytuacyi podobnej o budowie szos myśleć nie można, zarówno bez kuszenia Pisma Świętego, jak i bez narażenia się na zatargi z władzami sądowemi.
Otóż progresyści powiatu Miechowskiego, zdaje się, że zapomnieli o tych prawdach, a przez to narazili ukochanych zapewne współobywateli swoich na różnego rodzaju licytacyjki, na zajmowanie koni i wozów i t. d. A przecież... cóż po szosach, jeżeli koni i wozów nie będzie?
105 wiorst szos gminnych miało podobno kosztować około 300,000 rs. Ładny grosz! który według formuły:

p =
KS

100

figurującej w arytmetyce na klasę trzecią, powinienby przynosić od 15,000 do 30,000 rs. procentu. A skądby on się wziął, ktoby go płacił, a nadewszystko ktoby go odbierał?
Przypuśćmy jednak, że kapitał, pokrywający budowę szos gminnych, spadłby z nieba na powiat Miechowski i przyniósł odpowiedni procent, w postaci mniejszych wydatków na najem furmanek, na naprawę instrumentów przewozowych i t. d. Czy przecież posiadając podobny kapitał w rękach, nie należałoby go raczej na inne, gwałtowniejsze potrzeby obrócić? A może chcecie wiedzieć na jakie?
Na pierwszem miejscu stawiamy zaprowadzenie ochotniczych straży ogniowych, wraz z drabinami, sikawkami, kubełkami i wszelkiemi rzeczami, które jego są, a bez których kraj co roku odkładać musi 3 do 4 milionów rubli na pożary. Z wielkim pożytkiem dla powiatu i wielką sławą dla siebie progresyści Miechowscy mogliby w tym kierunku zużytkować swoje pieniężne i umysłowe zasoby, byle tylko:
1) Nie naśladowali przykładu Siedlec, które od czterech lat zadawalniają się samym tylko projektem ochotniczej straży ogniowej.
2) Nie naśladowali Mińska, który zamiast wybudować szopy na pomieszczenie narzędzi ogniowych, pisuje płaczliwe korespondencye o tem, że mu pogniły drabiny, bosaki, kubełki i tym podobne efekta.
Pamiętając w sposób wyszczególniony powyżej o zabezpieczeniu od ognia budynków, mogliby progresyści Miechowscy pomyśleć także o zabezpieczeniu ludzi od chorób wszelakich, przez zaprowadzenie lekarzy gminnych. Ważna to instytucya: z jednej strony bowiem dostarczyłaby zajęcia młodym lekarzom naszym, którzy nie wiedzą, gdzie się obrócić, z drugiej zaś strony wpłynęłaby na zmniejszenie śmiertelności między ludem wiejskim, który w takim razie wszechstronniej mógłby korzystać z dobrodziejstwa szos gminnych.
Gminy nasze liczą przecięciowo po 4,000 ludności. Gdyby po trzy łączyły się w okręgi lekarskie, to każdy mieszkaniec za opłatą n. p. 15 kopiejek rocznie, mógłby mieć lekarza i aptekę pod bokiem i powoli odzwyczaiłby się od zasięgania porady u bab, felczerów i innych szarlatanów, stanowiących podobno najcięższą chorobę epidemiczną wsi naszych.
Ze swej strony dozorcy prowincyonalnego zdrowia, wzamian za przyzwoite utrzymanie powinniby obowiązki swoje pełnić sumiennie i broń Boże! nie naśladować owego lekarza jednej z naszych dróg żelaznych, który telegrafem przysyła recepty, lub rewizyi chorych na stacyach dopełnia w ciągu paruminutowych przystanków.
Trzecią pilniejszą od szos gminnych instytucyą byłyby powiatowe kasy pożyczkowe dla właścicieli większych posiadłości ziemskich. Bez nich progresyści Miechowscy płacić będą musieli, jak dotychczas tak i do końca świata po 15 — 20% na miesiąc, bez nich nie będą w stanie ożywić postępowemi ideami swych zacofanych gospodarstw i t. d.
Oto są, szlachetni panowie, projekta, które polecamy waszym niewątpliwie światłym i żądnym sławy umysłom. Pierwej pomyślcie o nich, później o szosach, które znajdą się same wówczas, gdy będzie miał kto po nich jeździć i co wozić.


∗                              ∗

W tej chwili otrzymaliśmy następującą korespondencyę:
„Z elegii, napisanej przed kilkom a laty Na zgon Filusia, wnoszę, że jesteś pan dla naszego rodu dość życzliwym, i że, co idzie za tem, zechcesz zakomunikować ogółowi parę następujących uwag.
„Z wielką radością w sercu dowiedzieliśmy się we właściwym czasie o uformowaniu w Warszawie Towarzystwa opieki nad zwierzętami, choć dziś z wielką goryczą wyznać musimy, że nadzieje nasze srodze zawiedzione zostały.
„O ile wiemy, Towarzystwo miewa odczyty o potrzebie szanowania zwierząt, wydaje nawet wzory kaligraficzne w tym duchu napisane i ściąga od swych członków bardzo regularnie składki. Ale czy robi co dla nas? wątpię.
„Wszystkie sympatye Towarzystwa jak dotychczas przynajmniej, skierowane są ku wołom i cielętom, to jest tym z jego pupilów, którzy dostarczają zrazów, befsztyków, wątróbek, kotletów i t. d. My zaś, psy, jesteśmy najzupełniej przez nogę traktowani, jeżeli nawet nie krzywdzeni.
„Cóż się bowiem poprawiło w naszej doli? Nic!
„Ludzie biją nas tak dobrze, jak i dawniej, — koty wyrządzają nam impertynencye jak dawniej, pchły gryzą nas jak dawniej, czyściciele łapią nas i zabijają częściej niż kiedykolwiek, — a co jest najbardziej oburzającem ze wszystkiego, prasa poczyna nas systematycznie prześladować, codzień donosząc, że ten lub ów, że taki lub owaki wściekł się i został oddany pod weterynaryjny dozór.
„Słowem, wyszliśmy na opiece tak, jak Zabłocki na mydle.
„Wobec faktów podobnych, nie pozostaje nam nic innego, jak z głębi piersi zawołać: moi panowie! zostawcie nas już w spokoju... Obiecujecie nam miski z wodą i nowe kagańce?... A dyabli nam po wodzie i miskach, jeżeli gęby będziemy mieć zamknięte?...
„Czuję, że lada chwila mogę wyjść z granic umiarkowania, ponieważ dotknąłem kwestyi dla wszystkich psów najdrażliwszej. Postaram się jednak i w niej parę rozsądnych słów wypowiedzieć.
„Kaganiec... cóż to za tortura!... Dopóki ci jej nie wsadzą na nos, masz dobry humor, serce lekkie i ogon do góry zadarty. Ale niechże tylko kaganiec się pojawi... Adiu Fruziu!...
„Ani jeść, ani pić, ani spać, ani szczekać, ani pcheł łapać, — no nic, ale to kompletnie nic przy tej machinie robić niepodobna...
„I dziwić się tu, że postawieni w warunkach takich, opuszczamy uszy, wpadamy w rozpacz i okazujemy niejaką cierpkość w postępowaniu, która w końcu bokiem nam wyłazi, zaraz nas bowiem posądzają o wściekliznę i... jazda za Marymonckie rogatki!...
„Och! jakże jest ciężkie psie życie.
„Gdybyśmy się teraz zapytali, w jakim celu zakładają nam kagańce, odpowiedzianoby zapewne, że w takim, aby dostarczyć zarobku rymarzom i druciarzom. Zapewne! cel to piękny, ale czyż Towarzystwo opieki nad zwierzętami po to zostało zawiązane, ażeby druciarzy i rymarzy protegować?
„Może powiecie nam, że kagańce zapobiegają kąsaniu ludzi przez psy wściekłe? O przewrotności!...
„Którymże to psom bowiem zakładają kagańce? naturalnie tym tylko, którzy mają właścicieli. A jeżeli pies ma właściciela, to czyliż chlebodawca jego nie może zauważyć symptomatów zbliżającej się choroby i bez kagańca?...
Najniebezpieczniejszymi pod tym względem są psy, pozostające bez pana i dozoru, a któż im sprawia owe druciane maski, dobre może przy lekcyi fechtunku, ale niucha tabaki nie warte wówczas, gdy chodzi o wściekliznę.
„Kończę, mój dobry panie, ze łzami w oczach. Wybacz mi, jeżeli list niniejszy posiada małą wartość literacką, ale na honor, trudno pisać gładziej, myśląc o podobnem nieszczęściu!

„Pozostaję z głębokim szacunkiem
jeden z psów, umiejących abecadło.“

Podzielamy najzupełniej poglądy szanownego korespondenta i na pociechę jego dodać możemy, że kagańce zapewne ostatecznie w łeb wezmą. Dziś już bowiem z tego powodu wynikły nieporozumienia w łonie Tow. Op. nad Zwierz., ponieważ okazało się, że ten sam członek, który niedawno zachwalał kagańce rzemienne, obecnie je potępia, więc za parę miesięcy może się i przeciw drucianym oświadczyć.
A zatem... ufności i wytrwania.


∗                              ∗

Wszystko w świecie zależy od mody.
Potępiane dziś nawet przez płeć piękną krynoliny, cieszyły się za naszych pacholęcych lat ogólnym szacunkiem i sympatyą. Krótkie sukienki, nad które we właściwym czasie nie było nic piękniejszego, zdarwinizowały się i przekształciły w fałdziste i ogoniaste szaty. Asfaltowe chodniki ustępują miejsca chodnikom ze sztucznych kamieni, czternastokopiejkowe mięso ruguje dziesięciokopiejkowe także mięso, a zapał do jazdy balonowej stygnie wobec entuzyazmu do pływania po morzu przy pomocy aparatu Boytona.
Wszędzie moda i moda.
Są modne potrawy, modne powozy, modne opery, modne spodnie i modni autorowie. Ba! sam nawet popęd do nauki jest modnym.
Któż bowiem z nas nie pamięta owej, niezbyt zresztą dawnej epoki, podczas której pozytywizm był jedyną filozofią, Mill jedynym myślicielem, a Darwin jedynym naturalistą? Owej epoki, podczas której młodzież dobijała się o zaszczyt pochodzenia od małp, kobiety w średnim wieku opłakiwały niemożność otrzymania patentów na wolnopraktykujące lekarki, a dziewice niedawno z krótkich spódniczek wylęgłe, wypytywały niemniej młodych filologów lub prawników o istotę i cel rachunku różniczkowego i z nader poważnemi minami przysłuchiwały się objaśnieniom, od których prochy Newtona i Leibnica dostawały nudności.
Wszak prawda, panno Zofio, że pamiętamy te czasy, choć wydają się one tak odległemi od nas, jakbyśmy nowe całkiem pokolenie stanowili?
Skądże ta zmiana?
Z bardzo prostej przyczyny.
Niegdyś, w ciągu paru lat upłynionych, nauki przyrodnicze i systemata pozytywne były modnemi, dziś zaś klapnęły i spoczywają w grobie zapomnienia obok pudrowanych peruk, granatowych fraków i gorsetów ze stalowemi bryklami!
Uwagi te przyszły nam na myśl na widok katalogu wydawniczej spółki księgarskiej. W długiej litanii dzieł i odczytów spotykamy tu Tyndalla (zwanego na prowincyi Pyndalem), „O wodzie, jej kształtach i przeobrażeniach,“ Taina „Umysł i Ciało,“ Bagehota „Przyroda i społeczeństwo,“ Schmidta „Naukę o pochodzeniu gatunków“ i t. d. i t. d. i wszystkie te dzieła leżą na półkach, czekając rychło je stamtąd zdejmie jakaś litościwa ręka i użyje... na makulaturę!
O modo! o modo!
Jakkolwiek doświadczenie nauczyło nas, że trudno jest płynąć przeciw gustowi opinii, mimo to nie możemy się powstrzymać od następującego wykrzyknika, skierowanego ku tym, którym mózg jeszcze nie skostniał:
Panowie i panie! Pięknie jest nic nie robić, piękniej jest czytywać moralne i pouczające powieści, najpiękniej delektować się mojemi kronikami, ale jeszcze piękniej będzie, jeżeli jakąś godzinkę na dzień poświęcicie rozmyślaniom nad książką poważną, a głównie zaś nauki przyrodnicze mającą za przedmiot.
Znużony romansidłami, ogłupiony plotkami, oszołomiony wiadomostkami codziennego życia, orzeźwia się umysł ludzki, jeżeli skąpiemy go w tym chłodnym lecz czystym i zdrowym potoku, który się przyrodą nazywa.
Literatura lekka, jako stały pokarm, wystarcza dla półgłówków; godne więc politowania jest to społeczeństwo, które na niej tylko poprzestaje.
Lecz powiecie, dlaczegóż pisma nie donoszą nam o tych książkach, dlaczego nie piszą z nich sprawozdań i nie pomieszczają artykułów z zakresu nauk przyrodniczych?
Hum! masz racyę Szanowna Publiczności, a my znów mamy... czas ogromnie zajęty. Musimy pisywać felietony, w których niepodobna być uczonym, albo też sprawozdania z widowisk, w których znowu niepodobna być naturalistą. Poczekajcież zatem do jesieni, a wtedy obszerniej o tych kwestyach pogadamy; tymczasem zaś poprzestańcie na wiadomości, że książki poważne istnieją u nas, że ciągle nowe wychodzą i wychodzić będą.




6 Lipca.
Nadzwyczajne wypadki w redakcyi i w Łomży. — Asekuracya przeciw gradowi i spadaniu z dachów. — Potrzeba opieki nad Saskim ogrodem i zdrowiem miasta. — Kursa pani Ćwierczakiewiczowej i zmiana poglądów na powaby naszych dziewic.

Zamykajcie drzwi i okna, albowiem dzisiejszy felieton mój odznaczy się burzliwością!
Słowa będą huczące jak gromy.
Wiersze krótkie jak błyskawice.
Całość zaś jak trąba powietrzna. Rozpocznie się w moim pokoju, przejdzie nad Saskim ogrodem i spadnie na kasę redakcyi, aby z niej wciągnąć w siebie wielką moc rubli.
Trzeba bowiem wiedzieć, że w biurze naszem sprawiono nowe stołki. Nie twierdzę, ażeby amplet ten miał bezpośredni związek z burzą, ani też pragnę zachęcać czytelników moich do zastanawiania się nad przedmiotami, mającemi bezpośredni związek z powyżej wymienionym sprawunkiem; chcę tylko zaznaczyć, że owe stołki znakomicie ułatwiają grę w szachy, przy której na pożytek ogółu ćwiczymy nasze literackie zdolności.
Otóż właśnie owe stołki wyginane, wyplatane i wypoliturowane, owe stołki uprzyjemniające grę w szachy, które, obok należących do nich partnerów, zwierciadła w złoconych ramach i wielu innych osobliwości, każdodziennie i bezpłatnie, za wrzuceniem do puszki co łaska, oglądane być mogą — stanowią pierwszy bodziec, który ducha mego na piorunującą nutę nastroił.
— Panie!... a sprawy publiczne?...
— Proszę nie przeszkadzać, bo mi natchnienie ucieknie!...
Drugą okolicznością, która twórczy (acz skromny) umysł mój podekscytowała, że nie powiem: na nowo zapłodniła...
— Ależ panie! co nam dyabli po pańskim umyśle? My Kuryera nie dla pańskiego umysłu czytamy.
— Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać!...
...Otóż powtarzam: na nowo zapłodniła, jest podwyższenie mi honoraryum. Ten fakt postępowości redakcyjnej z ukontentowaniem zaznaczam, wynurzając przy tem nadzieję, że taż (t. j. redakcya) w szlachetnych dążeniach swych ku lepszemu nie ustanie, lecz nadto, jak najczęściej na pochwały podobne zasługiwać będzie u-s-i-ł-o-w-a-ł-a.
— Skończże pan nareszcie!...
— Już tyle razy mówiłem, żeby mi głowy nie zawracać!
Tą ekscytującą i na nowo zapładniającą okoliczność ogół...
— Jaki ogół?...
— Ja i ogół jedno jesteśmy.
Otóż ogół zawdzięczyć powinien niejakiemu p. E. L., autorowi gruntownego i wyczerpującego kwestyę artykułu: O honoraryach literackich, który miał się kończyć w sposób następujący:
„Chociaż więc Calderon i Klonowicz umarli w szpitalu, Walter-Scott jednak za honorarya pałac sobie wystawił, ja zaś za artykuł niniejszy dostałem tyle, ile Mickiewicz za Konrada Walenroda.“
Tak się miał skończyć, ale nie skończył; według jednej wersyi dlatego, że autor wyjechał do wód, według zaś innej dlatego, że redakcya nie chciała dopuścić, aby w jej piśmie uwłaczono w podobny sposób największemu z poetów naszych.
To, co napisałem dotychczas, niech myślącemu czytelnikowi wystarczy za lekki deszczyk, zwykle poprzedzający burzę, do której przystępuję obecnie.
Dnia 22 czerwca, przy akompaniamencie piorunów, spadł na Łomżę grad, według niektórych dochodzący wielkości „kurzego owocu.“ Razem z gradem spadły tamże rozmaite kamyki z powierzchnią opaloną, a co najważniejsza, kawałek skorupy garnka z cyfrą 2.
Kamyki te są dla nas rzeczą najważniejszą. Skądże bowiem spadły na Łomżę?
Naturalnie z góry, czyli, — jak lud powiada, z nieba — czyli jak uczeni (i ja z nimi) twierdzą, z przestrzeni międzyplanetarnych.
Panowie! stoimy wobec poważnego faktu.
Przed pojawieniem się, a właściwie przed zbadaniem pierwszych aerolitów, świat ucywilizowany nie wiedział nic o naturze ciał niebieskich; po zbadaniu zaś pierwszych aerolitów dowiedział się, że pierwiastki, wchodzące w skład owych ciał, są podobne do ziemskich.
Panowie! przed upadkiem z przestrzeni międzyplanetarnych kawałka skorupy od garnka, oznaczonej cyfrą 2, świat ucywilizowany tworzył tylko domysły o naturze istot, zamieszkujących tyle razy wymienione przestrzenie, — po upadku ich zaś domysły te przechodzą w pewność.
Panowie! stoimy wobec pewności, wzruszającej każdego myśliciela.
Czyż bowiem ta skorupa od garnka, jest sobie tylko zwykłą skorupą od garnka?... Nie! stokroć nie!... Ta skorupa jest depeszą przysłaną nam od ucywilizowanej, a o miliony mil odległej od nas ludzkości; ta skorupa jest opoką, na której kiedyś wzniesie się gmach międzyplanetarnej archeologii; ta skorupa jest pierwszym szczeblem idealno-realnej drabiny, która ziemię naszą połączy być może z błyszczącą i uroczą Wenerą, być może ze srebrnym i melancholijnym księżycem!...
Cóż bowiem znaczy ta skorupa garnka, oznaczona cyfrą 2?
Znaczy naprzód to, że istoty, które zrobiły domyślny garnczek, mają co najmniej dwie ręce.
Znaczy powtóre to, że istoty, posługujące się garnkiem, znają ogień i mają przynajmniej po jednej gębie i jednym żołądku.
Znaczy po trzecie, że istoty, które wypisały na powierzchni garnka cyfrę 2, umieją arytmetykę przynajmniej elementarną, są piśmienne, i że co idzie za tem, są zdolne do piastowania przynajmniej urzędów wójtów gmin.
Gmina — to społeczeństwo, wójt — to władza, istoty więc, o których mówimy, prowadzą żywot społeczny i mają władzę, są zatem istotami ucywilizowanemi, a więc tem samem zdolnemi do przyjęcia cywilizacyi i korzystania z jej dobrodziejstw.
W tej chwili słyszę, że ktoś puka.
— Kto tam?
— Depesza!
— Skąd?
— Z Łomży.
Ach! już rozumiem! To mój specyalny agent donosi mi o dalszych odkryciach na polu międzyplanetarno-łomżyńskiej archeologii.
Otwieram... czytam...
„Między aerolitami, spadłymi z nieba na Łomżę w dniu 22 czerwca; znaleziono skórzaną portmonetkę z listem zaadresowanym:

Do Wielmorżny
Icyk Zwajnos
w Kockie bez
grżecznoszcz...“

Wielki Boże!... mieliżby zatem istnieć i starozakonni międzyplanetarni?...


∗                              ∗

Myli się ten, kto sądzi, że od burzy nie można przejść do kwestyi społecznych, — straty bowiem, jakie w wielu miejscowościach spowodował grad, są także kwestyami społecznemi.
Myli się i ten, kto sądzi, że damy mu dokładny a malowniczy opis burzy gradowej, jak również i ten, kto przypuszcza, że wezwiemy ogół do składek dla dotkniętych klęską biedaków. Nie o składki nam bowiem chodzi, ale o środki zabezpieczające przeciw podobnym nieszczęściom.
Od najdawniejszych czasów ludzie asekurowali się od gradobicia.
Pobożni ojcowie nasi, wierząc w to, że wszystko od Boga pochodzi, na granicach majątków swoich zakopywali sól Ś-ej Agaty, a w czasie burzy obnosili po domu obrazy i dzwonki loretańskie.
My, ukształceni następcy ich, w pierwszych latach naszego gospodarstwa radziliśmy sobie inaczej. Wierząc w to, że grad od elektryczności pochodzi, zakopywaliśmy na polach wysokie drągi, celem ściągnięcia fluidu elektrycznego z chmur na ziemię. W domach zaś zamykaliśmy drzwi, kominy i okna, dla usunięcia cugów, sprowadzających pioruny.
Środki te jednak okazały się niepraktycznymi. Bez względu na nasze wiadomości z zakresu fizyki i nasze anti-elektryczne drągi, grad nas bił, jak i naszych ojców, a skutki zostawiał po sobie nierównie gorsze. Gdy bowiem tamtym w razie nieszczęścia pomagali sąsiedzi, nam, którzyśmy wszystkiego zapomnieli i niczego się nie nauczyli, nie pomoże nikt i będzie miał racyę.
Dziś każdy przedewszystkiem dba o siebie, ponieważ sam ma niewiele; dawniejsza jednostkowa a jednak skuteczna ofiarność niemożliwa jest z powodu ubóstwa jednostek, do ofiarności ogólnej nie przywykliśmy — musimy więc cierpieć.
Cóż bowiem znaczy ofiarność w tym wypadku?... Czy może generalne składki, kwesty, deklamacye po pismach? Nie, jest to poprostu zabezpieczenie się od gradobicia w któremkolwiek z odpowiednich towarzystw.
Podobne zabezpieczenie jest korzystne, ponieważ w razie klęski powraca nam straty; wymaga jednak poczucia potrzeby ofiarności ogólnej, ponieważ każdy płaci, choć tylko jeden zyskuje.
Reasumując to, co powiedzieliśmy dotychczas, wypada, że nawet przeciw gradom istnieją lekarstwa. Wiemy o nich oddawna, nie zabezpieczaliśmy się jednak, nie zabezpieczamy i zabezpieczać nie będziemy, ponieważ dla kogoś tam pracować nam się nie chce, a o siebie znowu jesteśmy spokojni, pamiętając o przysłowiu, że Bóg opiekuje się...
Ostatni ten frazes przywodzi nam na myśl często powtarzające się obecnie zlatywanie z dachów i drabin, wykonywane przez różnych członków cechu blacharskiego i murarskiego. O kwestyi tej pisaliśmy już nieraz, obecnie wrócimy do niej, zapewne nie po raz ostatni.
Zlatywanie v. spadanie, o którem mowa, jest dwojakie: Warszawskie i prowincyonalne. Te ostatnie kończą się zwykle szczęśliwie, prawdopodobnie dlatego, że prowincyonaliści w ogóle celują twardością czaszek.
I tak:
Pewien w Uniejowie zleciał z dachu kościelnego i... stłukł sobie nogę. Inny znowu, tym razem w Miechowie, wlazł na dzwonnicę do gniazda kawek. Dolazłszy do gniazda, wyjął stamtąd dwie małoletnie kawki i jedną wsadził pod prawą pachę, drugą zaś pod lewą.
Dla kawek historya prawie się już skończyła, ale dla chłopca niezupełnie. W chwili bowiem, gdy zamierzał zejść na ziemię w sposób legalny, noga poślizgnęła mu się i... zleciał.
Patrzącym, którzy ze strachu zapomnieli, że urwipołeć był rodowitym miechowiakiem, zdawało się, że na okalającym dzwonnicę trawniku, zobaczą parę garncy bigosu z kawek, chłopca i jego przynależytości.
Stało się jednak inaczej; chłopiec bowiem spadł na równe nogi, a co pocieszniejsze, zamiast przekonać się o zdrowiu i całości swoich lokomocyjnych organów, sprawdził przedewszystkiem to, czy kawki są na właściwych miejscach, jedna pod lewą pachą, druga pod prawą!
Tacy to są miechowscy ptasznicy, ale nie tacy warszawscy murarze, którzy, ile razy spadną, tyle razy dzieje się to z dobrym skutkiem, naturalnie dla postępów chirurgii.
W tem miejscu niech nam wolno będzie postawić następujący wykrzyknik:
Sławetna municypalności! Do tej pory w kwestyi rusztowań zwracaliśmy się do gospodarzy, przedsiębiorców i majstrów, lecz wołania nasze nie uratowały ani jednego z tych, którzy rok rocznie skazani są na łamanie karków. Obecnie zwracamy się do ciebie, o pani nasza, wejrzyjże na nas łaskawem okiem miłosierdzia twojego i wpłyń na to, aby rusztowania murarskie i malarskie stanowczo zreformowane zostały.
Nie wątpię, że tak głęboka jak i obszerna inteligencya twoja, o matko i pocieszycielko nasza! łatwo znalazłaby w swych, nie dla każdego zresztą dostępnych tajnikach, środki zaradcze. Znana jednak lojalność moja, pragnie ci oszczędzić nawet tej odrobinki pracy i ośmieli się podsunąć następującą uwagę.
W Wiedniu i innych miastach europejskich, nie używają na rusztowania spróchniałych desek, wiszących na przegniłych powrozach, ale zrobią tak. Są dwie pionowe drabiny, o parę łokci od siebie odległe. Na szczeblach tych drabin, w żądanej wysokości, leżą deski, a na nich stoją murarze ze swymi kubełkami, pendzlami i t. p. dodatkami.
Przerywam, licząc na to, że błyskawica twej domyślności rozjaśni do reszty kwestyę nowych rusztowań, które spraw, ażebyśmy posiadali jak najprędzej, a zarazem racz przyjąć wyrazy najgłębszego szacunku, jaki kiedykolwiek pielęgnowało serce człowiecze.
A propos kręcenia karków, donosimy wszem wobec i każdemu zosobna, że odpowiedzialnym redaktorem humorystycznego czasopisma Kolców został powszechnie znany autor jednego z dzieł treści hygieny społecznej, którego drugą edycyę niebawem w handlu księgarskim ujrzymy.
Nowy redaktor oprócz dobrze zasłużonego i na kilku tysiącach prenumeratorów opartego pisma, po poprzedniku swoim bierze w spuściźnie sławę, kilkanaście pojedynków i parę miesięcy honorowej kozy in spe. Mamy nadzieję, że publiczność tłumnie poprze nowego bojownika, o którym my ze swej strony nie zapomnimy w naszych modlitwach.


∗                              ∗

W tych dniach jeden z naszych mecenasów namówił mnie, abym utworzył z nim współkę, mającą na celu zreformować i zeuropejszczyć ogród Saski, który, Bogiem a prawdą powiedziawszy, podobniejszy bywa niekiedy do placu postojowego dla wołów, aniżeli do miejsca zebrań indywiduów mających pretensyę do ludzkości, cywilizacyi, elegancyi i wszystkich innych ości, acyi i ancyi, z dobrym tonem mających związek.
Spółka wymieniona zawiązała się na wolnem powietrzu, wobec jednego ze znanych naszych literatów i prelegentów, zdrowego na ciele i umyśle i do działań prawnych zdolnego. Układ zaś jest następujący:
Mecenas zobowiązał się, na rzecz oczyszczenia, odnowienia, upiększenia i w ogóle podniesienia uszlachetnienia ogrodu Saskiego złożyć jednorazowo lub częściowo rs. pięć.
Piszący to, wspólnik numer drugi, zobowiązał się, na ten sam cel co i powyżej, poświęcić pewną część swoich wszechstronnych wiadomości, rzadkiego dowcipu i innych przymiotów, stanowiących jego niepospolity talent pisarski, usuwając jednak na drugi plan swoje dochody literackie, niezbędnie potrzebne do utrzymania w dobrem zdrowiu jego doczesnej powłoki.
Nakoniec świadek umowy obiecał udzielić spółce swego moralnego poparcia, z tym dodatkiem, że jeżeli otrzyma posadę obrońcy w Kaliszu, wówczas zobowiąże się i nadal nie cofać... także moralnego poparcia.
A teraz, łaskawi czytelnicy, zapomnijcie o tem cośmy mówili na początku niniejszego rozdziału, a natomiast z uwagą posłuchajcie tego, co się powie obecnie.
Melioracye, jakie należałoby zaprowadzić w Saskim ogrodzie, podzielić się dadzą na niższe i wyższe.
Do niższych należą:
1) Regularne polewanie, naturalnie wodą, wszystkich ulic, bez faworyzowania głównych i traktowania przez nogę pobocznych.
Jest to jeden z najdzielniejszych środków, jakie światła i nieustannie nad ogólnem dobrem czuwająca municypalność nasza przeciwstawiłaby okropnym skutkom płochości dam i nadmiernej długości ich ogonów.
2) Zasadzenie, gdzie się da, świerków, jodeł, a nawet cyprysów, cedrów i baobabów, ażeby melancholicy mieli gdzie dumać o goryczach, wypływających z miłości i braku pieniędzy, ludzie zaś dojrzali i taktowni o słodyczach, płynących z zieloności i cienia.
3) Ponieważ na dwustu ulicach miasta Warszawy już zaprowadzono aż dwa (!) bezpłatne korytka z wodą dla wygody psów, należałoby więc w Saskim ogrodzie zaprowadzić choć z jedno bezpłatne korytko dla wygody dzieci, które (wówczas gdy nie krzyczą) są nader miłemi i niewinnemi istotami, lecz w stosunku do ogrodowych gazonów zachowują się tak, jak najdojrzalsi i najbardziej grzechami przesiąknięci barbarzyńcy.
4) Należałoby powiększyć liczbę miejsc siedzących.
Do melioracyi wyższych zaś zaliczamy.
1) Stawianie posągów nie koniecznie muz i bogiń starożytnych, ale i prawdziwych ludzi, którzy się ogółowi zasłużyli. Nowość ta nie powinnaby nas zastraszać, rzeźbiarzy bowiem mamy, znakomitości nam nie brak, a pieniądze znajdą się, jeżeli zarząd ogrodu ogłosi, że każdy, kto własnym kosztem wystawi 10 posągów, będzie mógł i swój wizerunek między innemi pomieścić.
2) Wartoby wystawić choć z jeden czynny wodotrysk, woda bowiem płynąca ma dużo podobieństwa z życiem ludzkiem, nasuwa często filozoficzne i budujące myśli i ochładza do pewnego stopnia powietrze.
3) Możnaby także wybudować sztuczną a posępną grotę z pięknym widokiem. Instytucya podobna posiada własność budzenia w sercach słodkich uczuć, a tem samem wpływa na zwiększenie się liczby małżeństw.
Co do groty jednak zrobilibyśmy dwa zastrzeżenia.
Pierwsze byłoby to, aby w jej wnętrzu nie nocowali stróże, drugie zaś to, aby na wszystkich jej wydatniejszych punktach przylepiono tabliczki z ogłoszeniem:
„Pod karą policyjną zabrania się i t. d.“
Taki jest program naszej prywatnej spółki.
Mamy nadzieję, że wszyscy ludzie szlachetni i miłujący roślinność połączą się z nami w celu urzeczywistnienia śmiałego i godnego najżywszej sympatyi jej programu.
A propos ulepszeń.
Przypominamy tym, kogo to obchodzi, że klawiszowy system mostków na rogu ulicy Królewskiej i Marszałkowskiej wprost bramy ogrodu, pomimo całej niepraktyczności jego, dotychczas zmienionym nie został.


∗                              ∗

Ze wszystkich produktów, jakie ku pociesze obywateli ziemskich, ich pachciarzy i ich inwentarzy na tutejszokrajowym gruncie wyrastają, najbardziej tutejszokrajowem jest przysłowie: „cudze widzisz pod lasem, a swojego nie — pod nosem.“
Zdanie to w dziwnie trafny sposób charakteryzuje stan i naturę naszych wiadomości.
I tak.
Czy chcecie wiedzieć, jaki program przygotował i w swej kasie ogniotrwałej pod 26 zamkami przechowuje Gambetta, na wypadek, jeżeli obiorą go prezydentem rzeczypospolitej Francuskiej? Otóż ogłoście tylko, że chcecie wiedzieć, a wnet znajdzie się jakiś rodowity warszawiak, specyalnie zajmujący się gambeciarstwem, który wam wszystkie tajemnice byłego dyktatora zakomunikuje i wytłomaczy.
Tego rodzaju specyalistów między publicznością znajdują się całe legiony. Jedni z nich są dobrze poinformowani o kolorze thiersowego szlafroka, inni o wielkości pantofli Ojca Ś-go, inni o chorobie hr. Arnima, jeszcze inni o długach Turcyi, jeszcze inni o liberalizmie japońskiego Mikady, i t. d. Słowem każdy z nas wie o tem, co się dzieje na drugim końcu świata, nie zajmując się tem, co mamy u siebie i co najbliżej obchodzićby nas powinno.
Twierdzą moraliści, że najdroższym skarbem człowieka jest czyste sumienie; finansiści, że dobrze procentujące akcye; lekarze, aptekarze i babki, że zdrowie i życie. Ci ostatni podobno najbliżsi są prawdy, nie znam bowiem filozofa, któryby poważył się utrzymywać, że bez posiadania życia możliwym jest spokój sumienia, lub pobieranie choćby najwyższych procentów.
Kombinując to, co powiedziałem trochę wyżej z tem, co zaznaczyłem trochę niżej, wypadnie: że rodowici warszawiacy niesłychanie mało dbają o swe zdrowie, jeszcze mniej wiedzą o niefortunnych warunkach hygienicznych, w jakich znajduje się ich miasto, a najmniej podobno zajmują się zbadaniem tych warunków i usunięciem tego, co może być dla zdrowia i życia szkodliwe.
Otóż i dotarliśmy do kulminacyjnego punktu kwestyi.
Czy wiesz, ciemny narodzie, jaki jest stosunek śmiertelności w Warszawie? Oto jeden zmarły przypada u nas na 18,5 żyjących, podczas gdy w Pradze Czeskiej 1 na 24,5, w Neapolu 1 na 29, w Paryżu 1 na 31, w Moskwie 1 na 33, a w Londynie 1 na 46 (nie zaś na 36, jak twierdzi G. P.)
Jest to dopiero jedna strona kwestyi; czyż bowiem wiecie, dlaczego u nas panuje największa śmiertelność? Nie wiecie, a raczej nie wiemy: ani ja, ani pan dobrodziej, ani pani dobrodziejka, ani wysoki urząd lekarski, ani światła Municypalność, ani „Medycyna,“ ani „Gazeta Lekarska“ — krótko mówiąc nikt.
Oto illustracya do przysłowia: „cudze widzisz pod lasem i t. d.“ każda bowiem z wymienionych potęg posiada w swym duchowym patrontaszu bardzo wiele wiadomości zagranicznych.
Ten rodzaj ciemnoty, upodabniającej miasto nasze do rogu, a jego wszelkiej płci i wieku mieszkańców do tabaki w rogu, wyradza trzecie pytanie, a mianowicie: czy jest sposób dowiedzenia się o przyczynach opłakanego sanitarnego stanu Warszawy?...
Municypalność nasza bez namysłu (co jej zresztą dość łatwo przychodzi), gotowaby w te pędy odpowiedzieć że niema, choć municypalność Piotrkowska twierdzi inaczej, tam bowiem istnieje komisya sanitarna.
Gdybym był pewny, że kroniki moje czytują tylko zwykli śmiertelnicy, na tem bym skończył, co tu bowiem płochemu gminowi prawić o jakiejś komisyi sanitarnej. Szczęściem jednak wiadomo mi, że na najpokorniejszą bazgraninę moją zwracają się niekiedy oczy bystre, osadzone w głowach myślących, z tego więc powodu dodam jeszcze parę wyrazów.
Piotrkowska komisya sanitarna penetruje miasto we wszelkich możliwych kierunkach, wzdłuż i wszerz, od piwnic do dachów. Bada przytem studnie, zbyt przeludnione lokale, zbyt stare szpitale, niezdrowe domy, rynsztoki i tysiące innych szczegółów i z tego wszystkiego wyciąga bardzo pożyteczne wnioski, a co ważniejsze ogłasza je i zwolna przystępuje do wykorzenienia złego.
W tej chwili przyszła mi myśl szczególna: gdyby też to w naszej kochanej Warszawie utworzyć podobną komisyę?...
Przebóg! cóżem powiedział?... A tożbyśmy sobie dopiero bigosu nagotowali!
Komisya taka mogłaby wykryć, że wszystkie piwo jakie jest, kwalifikuje się do wylania w rynsztoki, a wszystkie studnie do zasypania. Na domiar nędzy okazać by się mogło, że z kilku tysięcy domów naszych, przynoszących tak piękne procenta ich właścicielom, zaledwie kilkadziesiąt ma prawo służyć na mieszkanie ludziom...
Aaa!... dajcież pokój, nie twórzcie komisyi sanitarnej!...
Ponieważ ustęp niniejszy mógł komu ponure myśli napędzić do głowy, zakończę go więc czemś weselszem.
(Rzecz się dzieje w Alhambrze, na przedstawieniu komedyi p. t. Dziedzictwo czyli Kamień probierczy).
Baron de Berghausen (na scenie). Na honor! margrabino Rosenfeld, pani masz najpiękniejsze rączki w Bawaryi.
Autor Marcowego kawalera (w krzesłach). Tak, ale tylko w tej bawaryi...


∗                              ∗

Epoka obecna nazywa się wakacyjną, w tych czasach bowiem przerywają się wszelkie wyższe intelektualne zajęcia, a kapłani i laicy ich wyjeżdżają na wieś, aby tam podziwiać zieloną trawkę, świegot ptasząt i podprawiony kwaśnem mlekiem szmer strumyków.
Wyjechał tedy potężny i zamożny książę Bismark do Warcyna, wyjeżdżają mniej potężni i mniej zamożni literaci do Włocławka, pożegnali wonne mury Warszawy promowani i niepromowani uczniowie gimnazyów i progimnazyów, genialni i mniej genialni wychowańcy instytutu muzycznego, mówiący i widzący pupile instytutu głuchoniemych i ociemniałych, a wreszcie wykwalifikowane i gruntownie ze sztuką kulinarną obeznane uczennice pani Ćwierczakiewiczowej, kierowniczki prywatnej szkoły kucharek.
Zawsze utrzymywaliśmy, że ze wszystkich autorów i autorek, którzy kiedykolwiek zawracali głowę światu kwestyami kobiecemi, popularna autorka 365 obiadów wybrała cząstkę najlepszą i opracowała ją najsumienniej. Nie poprzestając bowiem na obznajmianiu nas z kunsztem gotowania całych obiadów, wydała w dalszym ciągu rzecz o pieczeniu ciast i przygotowywaniu konserwów, odkryła czytelniczkom pism kobiecych tajemnice marynowania grzybów i robienia naleśników i wreszcie uwieńczyła gmach teoretycznej działalności swojej założeniem — szkoły kucharek.
O praktycznym rezultacie akademickich wykładów najgłośniejszej w kraju naszym gospodyni, nie wiemy nic, popisu bowiem nie było.
W każdym razie jednak ośmielamy się przypuszczać, że najmniej pojętne jej wychowanki nauczyły się już chyba odróżniać kaszę od mąki, prosię od kurczęcia, ba! i nawet pasternak od chrzanu.
Dobre i to na początek; od czasu bowiem jak wyższy ton i emancypacya podstawiły nogę gospodarności, eleganckie damy nasze nie tylko że wyparły się kuchennych tradycyi swoich prababek, ale nawet zapomniały nazwiska klusków, tych poczciwych zwyczajnych klusków, którymi przecież pasą się u nas wszyscy, kto żyje, począwszy od arystokratów czystej krwi, a skończywszy na indykach, które Berek z Pińczowa sprzedaje za Żelazną Bramą.
Po upływie kanikularnej pory roku, kursa pani Ćwierczakiewiczowej rozpoczną się na nowo; pamiętajcież więc o nich panny, wdowy, mężatki i rozwódki, o pamiętajcie, bo przydać się wam mogą!...
Utrzymujesz panno Zofio, że ogólnie panujący dziś pociąg do strawnego obiadu jest wynikiem nurtującego społeczeństwo nasze pozytywizmu i uczuciem, a raczej karykaturą uczucia, które najstaranniej wypleniać należy?
A ja ci powiadam, że się mylisz!
Was, moje panie, poeci udarowali tytułem kapłanek miłości, a filozofowie tytułem kapłanek domowego ogniska. Otóż w gruncie rzeczy wychodzi to na jedno; tak miłość bowiem jak i ognisko dyabła są warte, jeżeli nie posiadają w asekuracyi dobrej, soczystej pieczeni z dobrze omaszczoną jarzyną (i kufelkiem piwa).
Posłuchajcie mnie zatem niewinne i niedoświadczone dziewice!
Do tej pory wszystkie wasze marsze i kontrmarsze, wymierzone przeciw sercom adamowego potomstwa, kierowały się na uszy lub oczy; ja zaś zaprawdę powiadam wam, żeście o dwu innych traktach zapomniały, to jest: kieszeni i żołądku!
Składanie rąk w pierożek, srebrne uśmiechy, szelesty jedwabnych sukienek, korale ust, połysk i misterne obroty źrenic, łabędzie szyjki, złote warkocze, niedaleko zawiodą was, jeżeli nie poprze ich jakieś parę tysięcy rocznego dochodu i fundamentalna kolacya. O nich to i o niej pamiętajcie nie doświadczone dziewice, najpiękniejszą bowiem jest ta rączka, która największy kielich nalewa i najlepiej urządzone zrazy podaje!
O śpij, śpij pod szmaragdową murawą, obok przeczystego źródła, Chloe, piękna pasterko, któraś Dafnisowi swojemu kładła na głowę wieniec z róż i tuczyła go jagodami w szumiącej zebranemi dąbrowie! O śpij, Chloe, i nie budź się, albowiem choć rumieniec twój zawstydza blaski wschodzącego słońca, choć twoja pierś przypomina śniegiem pokryte wulkany, choć gęste sploty twych włosów wystarczyłyby ci za najpiękniejsze odzienie, bogatsze od królewskiego płaszcza, mimo to jednak na wiek wieków pozostałabyś starą panną. W rzeczach miłości bowiem, o Chloe! cały kosz najdojrzalszych jagódek nie wytrzyma konkurencyi z porcyjką lada niedosmażonego befsztyku, popartą przez ćwierć buteleczki prawdziwego angielskiego porteru!...
Śpij zatem, Chloe, a jeżeli kiedy się ockniesz, niech pierwsza myśl twoja pobiegnie nie ku błękitowi niebieskiemu, nie ku skrzydlatym ptaszkom, nie ku polnym kwiatkom, zdobnym w brylanty rosy, ale raczej ku owej szkole kucharek, w której anioły ziemi uczą się dobrze jeść gotować!...

Miłości! takieś rozmarzyła mnie,
Takieś rozkołysała duszę,
Że aż... do Semadynie-
Go na czarną kawę iść muszę!...





Nędza zoologicznego ogrodu. — O pożyteczności wędrownych odczytów. — Kurczęce nadzieje i wołowe niedogodności. — O nauczaniu rzemiosł. — Czytelnia dla kobiet.

Do wszystkich nędz i kwestyj, jakie po dziś dzień rozczulały serca i poruszały umysły poczciwych warszawiaków, przybywa nam obecnie nędza zwierzęca i kwestya zoologicznego ogrodu.
Aby jak najjaskrawszemi barwami odmalować obraz, przeznaczony do rozczulenia miejscowych dobroczyńców, a w ich liczbie i naszych szanownych czytelników, pozwolimy sobie cofnąć się wstecz o rok w niniejszej powieści.
Otóż tedy, mniej więcej przed rokiem, dowiedzieliśmy się z bardzo poważnego źródła, że w Warszawie istnieje zwierzyniec. Chciwi wrażeń wybraliśmy się tam niezwłocznie, a idąc za łaskawie udzielonemi nam wskazówkami, dotarliśmy aż do ulicy Hożej.
Wstępujemy do jednego domu i z najprzyjaźniejszym uśmiechem pytamy:
— Czy tu jest zwierzyniec?
— Tu kołodziej! — odpowiedziano.
— Fortuna kołem się toczy — pomyśleliśmy sobie, dodając, że wypadek ten stanowi pomyślną wróżbę dla zwierzyńca, który już w owych czasach liczył się do instytucyi prywatnych, a zarazem niezamożnych.
Tak medytując, zaszliśmy do innej posesyi, w której zamiast składu zwierząt znaleźliśmy bardzo ładną kolekcyę trumien.
— Dobry znak, który daje nam tę niewątpliwą naukę, że wszystkie nieszczęścia, gnębiące dziś zwierzyniec, w krótkim stosunkowo czasie zostaną pogrzebane.
Po kilku tego rodzaju niefortunnych próbach trafiliśmy wreszcie na zwierzyniec.
W owych czasach składał on się z dwu części, a mianowicie z pewnej liczby pokojów i ogrodu.
W ogrodzie zauważyliśmy trzech bardzo niespokojnych niedźwiedzi, parę małoletnich lisów, chudego wilka z mocno wystającym językiem, trochę psów, trochę sów i jednego orła.
W pokojach stały znowu klatki z wszelkiego rodzaju ptactwem, nie wyłączając papug rozmaitej wielkości, kur i gołębi różnej formy, a nawet, jeżeli nas pamięć nie zwodzi, dostrzegliśmy parę ptaków rajskich i kilku naturalnych dudków.
Całą tą hałastrę ryczącą, mruczącą, wyjącą, gwiżdżącą, a nawet i cicho siedzącą, karmił, pieścił, dozorował i w karności utrzymywał pan Bartels, niby drugi Noe, tudzież pomocnica jego pani Łukaszowa, czy Walentowa, na wzór biblijnej gołębicy, przynosząca z sobą, (ile razy do tej arki wchodziła), zieloną ale giętką i smagłą rószczkę pokoju.
Gdym się już dostatecznie przestraszył grubiańskich niedźwiedzi, gdym już wyściskał wszystkie psy, rozdrażnił sowy i w przyzwoitej odległości okrążył wilka, wyszedł do mnie p. Bartels i począł mi szeroko opowiadać o swych nadziejach.
Były one trojakie, każda zaś z nich fałdami swej eterycznej sukni okrywała pewne finansowe kombinacye.
Naprzód tedy właściciel zwierzyńca wyobrażał sobie, że wszyscy obywatele ziemscy, którzy zwiedzać będą wystawę, wstąpią też i do jego zakładu dla obejrzenia a może i dla zakupienia tych osobliwych okazów, które on w instytucie swoim pielęgnował.
Powtóre pan Bartels z wielkim zapałem mówił o tem, że wkrótce otwarty zostanie zoologiczny ogród, przy którym i w którym on i jego biedni wychowańcy znajdą nareszcie spokojny a ciężko zapracowany przytułek.
Po trzecie tenże pan Bartels łudził się, że publiczność nasza weźmie nareszcie do serca sprawę jego zwierzyńca, pomoże mu i pozwoli oddać niejakie usługi krajowi przez sprowadzanie nieznanych u nas gatunków i odmian zwierząt domowych.
Wysłuchawszy opisu tych widoków na przyszłość, pożegnałem szanownego hodowcę i opuściłem skromny jego instytut z tem błogiem przeświadczeniem, że za rok najdalej Warszawa posiadać będzie coś nakształt aklimatyzacyjnego ogrodu, w którym dobry ale ciemny proletaryat jej, będzie mógł za skromną opłatą przypatrywać się, jeżeli nie lwom i słoniom, to przynajmniej lisom, wilkom, wszelkiego rodzaju rybom i innym owadom.
Zajęty przyszłością, zapomniałem nawet zapytać, po co p. B. trzyma swoje zwierzęta i czem je karmi, jeżeli nikt z publiczności nie wie o nich, nikt ich nie ogląda i nikt na utrzymanie ich nie łoży.
Prawdopodobnie biedne zwierzęta żyły także pięknemi nadziejami, co przecież nie wszystkim wystarczało. W parę miesięcy bowiem po moich odwiedzinach jeden z niedźwiedzi, widocznie mniej cierpliwy od innych, machnął na lepszy świat, a jak niektórzy twierdzą, z desperacyi rozbił sobie głowę o ścianę.
Nareszcie po wielu zawodach, kłopotach i bieganinach uzyskał p. Bartels koncesyę na założenie zoologicznego ogrodu. Uformował się komitet, wyznaczono plac na pomieszczenie zwierząt, a Kuryer Codzienny ogłosił, że przyjmuje składki. Poczęły się sypać ofiary, począwszy od 5 kop. do 1,000 rs. i...
I...
I... pewnego białego poranku p. Bartels wraz ze swymi ptakami, wilkami i niedźwiedziami ujrzał się, za sprawą komornika, na środku ulicy!...
Nędza zwierząt, według opisu wiarogodnych świadków, ma być niesłychana.
Ptaki krzyczą o kropelkę wody.
Psy w niebogłosy wyją o kawałek suchego chleba.
Wszyscy dopominają się o miejsce, choćby pod gołem niebem, choćby w areszcie za długi, choćby nawet w głównej alei Saskiego ogrodu, byle nie na ulicy; ten bowiem rodzaj lokacyi jest zarówno niewygodnym, jak i kompromitującym w oczach świata.
PS. W tej chwili dowiadujemy się, że niedźwiedzie, a raczej skóry niedźwiedzie wraz z należącemi do nich kośćmi i pozostałą odrobinką siły żywotnej, zostały uprzątnięte przez czyścicieli, celem postąpienia z niemi jak należy.
Jedyne niedorosłe wilczątko, jakie pozostało, połknąwszy deskę z parkanu i łańcuch, zjadło w końcu samo siebie i wygląda teraz jak przewrócona rękawiczka. Gdzie miało pierwej głowę, tam ma teraz ogon i vice versa.
W nieutulonym żalu pozostała reszta ich przyjaciół, znajomych i kolegów błaga komitet, wysadzony do zorganizowania ogrodu zoologicznego, towarzystwo opieki nad zwierzętami i wszystkich zresztą ludzi, mających choć iskierkę litości w sercu, aby im z natychmiastową pospieszyli pomocą.
Mamy nadzieję, że tak ci, którzy szeroko rozprawiali o potrzebie korytek z wodą dla psów, jak i ci, którzy układali wzory kaligraficzne z pięknym celem wszczepienia w młode dusze miłości dla zwierząt, znajdą teraz sposobność do przyodziania w szatę czynu szlachetnych swoich teoryj. Zwracamy jednak uwagę na to, że czyny, o których mowa, nie mogą się ograniczać na ofiarowaniu pewnej liczby korytek z wodą, lub nawet kilkuset wzorów kaligraficznych cierpiącym nędzę zwierzętom.


∗                              ∗

Pan Bogucki, jeden z promotorów krajowego jedwabnictwa, wybiera się obecnie na apostolską wędrówkę, podczas której głosić będzie małomiasteczkowym a nawet wiejskim inteligencyom dobrą nowinę o sposobach podniesienia dobrobytu krajowego, przez zjadających liście morwy białej jedwabników.
Dotychczas wprawdzie nigdy nie kruszyliśmy kopii w sprawie jedwabnictwa, sądząc może niesłusznie, że u nas z morwy najwięcej korzystają chłopcy, karmiący się jej owocami i że produkcya jedwabiu na wielką skalę nie ma widoków powodzenia, ponieważ naród miejscowy odznacza się nieprzepartem lenistwem i obojętnością dla wszelkiego rodzaju produkcyi. Mimo to jednak szczerze winszujemy p. B. jego projektu i życzymy mu jak najlepszego powodzenia, nie tyle dlatego może, że propagować będzie ideę jedwabnictwa, ile raczej, że chce urzeczywistnić dawno już pokutującą w dziennikach naszych myśl istotnie pouczających odczytów wędrownych.
W ciągu ostatnich kilku lat mieliśmy w kraju wiele i to nawet wcale ładnych odczytów, na nieszczęście jednak pożytek z nich bywał niewielki. Po większej części słyszeliśmy na nich o kobiecie w stosunku do sztuk pięknych, później o sztukach pięknych w stosunkach do kobiety, później o związku, istniejącym między kobietą i wymiarem kary w społeczeństwie, o stosunku kobiety do nauki, a nauki do miłosierdzia i t. d.
Wszyscy ludzie ucywilizowani, z wyjątkiem czujących wstręt do pokus świata tego pustelników, przyznać muszą, że kobieta jest bardzo miłem stworzeniem Bożem, złożonem z ciała i rozumnej duszy. Zgodzimy się i na to, że n. p. odczyt, złożony z kobiety i stosunku nauki do miłosierdzia, może być także przyjemnym. Na nieszczęście jednak życia ludzkiego nie stanowią same przyjemności, ale jeszcze i potrzeby, a o tych nie pamiętano u nas.
Potrzeba naprzykład, aby w Warszawie założono Muzeum przemysłowe, lecz o tem nikt nie miał odczytu. Potrzeba, aby mieszkańcy prowincyi tworzyli ochotnicze straże ogniowe, lecz i o tem nikt nie deklamował z katedry. Potrzeba, aby obywatele ziemscy pomyśleli dla siebie o instytucyach kredytowych, aby włościanie stawiali porządne chaty, aby obeznali się ze sposobami dobrego gospodarowania na małych przestrzeniach, aby sadzili i pielęgnowali drzewa owocowe i t. d., lecz i o tem także nikt im nie wykładał.
Pierwszy dopiero p. Bogucki ma mówić wobec słuchaczy, między którymi znajdą się indywidua, nie używające wody kolońskiej, a mówić o kwestyach praktycznych. Miejmy nadzieję, że zrobi dobry początek i że naśladować go zechcą inni, choćby nie koniecznie propagujący ideę krajowego jedwabnictwa, której zresztą życzymy, aby się jak najwspanialej rozwinęła i jak najwięcej wyprodukowała jedwabiu.
Potrąciwszy o kwestyę nauczania nieumiejących, zapisać tu musimy, że w Łodzi powstał projekt założenia towarzystwa, popierającego rękodzieła i przemysł. Członkowie tej współki zgromadzać się mają na pouczające rozmowy i odczyty, kupować książki, modele i wzory, słowem robić wszystko, co przyczynić się może do wykształcenia i obeznania z postępami w zakresie ich działalności.
Towarzystw podobnych od dawien dawna istnieje za granicą tysiące. Nie dalej jak w Toruniu funkcyonuje od dwudziestu z górą lat towarzystwo technologiczne, którego członkowie, ludzie należący do różnych warstw społecznych, nie krępując się żadnym z góry ułożonym programem, schodzą się raz na tydzień i publicznie rozprawiają o kwestyach, jakie któremu z nich na myśl przyszły. Ktoś nie zna ekstraktu Liebiga, zapytuje o niego i natychmiast odbiera wyjaśnienie od specyalisty. Inny dowiaduje się o sposobach fałszowania mleka, inny przynosi swoją lampę i pyta: dlaczego się takowa palić nie chce i t. d.
Pytania te i odpowiedzi zapisują się i po upływie roku wychodzą na świat w formie książki. Przekonani jesteśmy, że kilkanaście takich roczników więcej rozstrzyga kwestyi z zakresu życia codziennego i więcej przynosi pożytku, niż niejedna encyklopedya, a nawet panteon wiedzy ludzkiej.
Łódzkie towarzystwo rękodzielniczo-przemysłowe niezawodnie pójdzie w tym samym kierunku. Podobny kierunek, a nadewszystko podobne towarzystwo, przydałoby się i naszej kochanej Warszawie, wątpimy jednak, aby się kiedykolwiek zawiązało. U nas bowiem wszyscy rodzą się już mądrzy, wolni od wszelkich wątpliwości i nie potrzebują tem samem ani roczników, ani towarzystw.


∗                              ∗
Grochów, ten sam (jeżeli się nie mylimy) Grochów, który przed niewielu laty piastował w łonie swem fabrykę demokratycznego szampana, ma obecnie doczekać się innej, niebywałej w kraju nowości, a mianowicie instytutu hodowli kur i wylęgania kurcząt.

I te zakłady znane są w Europie. Ktoś tam w jakiejś tam miejscowości pod Paryżem pielęgnuje i sprzedaje rocznie dziesiątki tysięcy kurcząt i krocie jaj, które mu wcale nieszpetny dochód przynoszą. U nas wiedziano już, pisano i rozmyślano o tem, dziś jednak dopiero znalazł się tak zuchwały pozytywista, który nareszcie zdecydował się przeszczepić na swojski grunt tę zamorską instytucyę.
Ilu wychowańców dyrektor pedagogiczno-kurczęcego zakładu przyjmie do siebie na początek? ilu ich sprzedawać będzie rocznie? tego nie wiemy. Nie wiemy również, czy pracę wysiadywania kurcząt pozostawi kurom, czy też, posłuszny idei postępu, użyje do tego egipskich pieców. W każdym jednak razie domyślamy się, że przy jakiem takiem rozgarnięciu, pan ten dorobi się nieszpetnej fortuny, znajdzie naśladowców, a co ważniejsza, wpłynie może na powiększenie się ogólnej ilości mięsa w pachnącej naszej Warszawie.
Ostatni ten argument, a mianowicie mięso kurze pociesza nas najbardziej; wołowina bowiem, bez względu na koleje i dwa żelazne mosty, a nawet bez względu na nowy, filantropijny system zabijania wołów, z każdym miesiącem staje się droższą. Jest nawet nadzieja, że wkrótce jadać ją będą mogli tylko bankierzy, wydawcy pism tygodniowych i felietoniści poczytniejszych dzienników. Reszta populacyi zadawalniać się musi widokiem na rzeź pędzonych wołów i miłemi wspomnieniami przeszłości.
Nie będziemy zastanawiać się nad ogólnemi przyczynami tej drożyzny, kwestye bowiem ekonomiczne są dla nas mniej dostępne; czujemy się jednak w obowiązku zwrócić uwagę na dwa punkta:
1) Kupno wołów. Gadają ludzie, że wół ukraiński, pierwej nim się stanie klopsem lub befsztykiem warszawskim, przechodzić musi przez ręce piętnastu właścicieli, i każdemu z nich w kieszeni przyzwoitą pozostawić pamiątkę.
Gadają jeszcze, co jest dla konsumentów rzeczą niemniej smutną, że wołobójcy zwani pospolicie rzeźnikami, siedzą bardzo a bardzo głęboko w kieszeniach pragskich i Warszawskich lichwiarzy, którym procenta płaci znowu naturalnie publiczność!
Stan taki jest nienormalny.
Między najpierwszym producentem naturalnych wołów, a ostatnim konsumentem befsztyków powinno być co najwyżej trzech pośredników: właściciel, rzeźnik i restaurator. Wszyscy zaś inni stanowią niepotrzebny dodatek, którego jak najprędzej należałoby się pozbyć.
Dalej, żaden porządny rzeźnik nie powinienby kupować wołu za pieniądze, wzięte na procent lichwiarski; robiąc bowiem tak, szkodzi ogółowi i sobie nie przynosi pożytku.
Dla uleczenia miasta naszego od dwu tych chorób, jakiemi są lichwa i pośrednicy, proponowalibyśmy szanownej i inteligentnej starszyźnie sławetnego cechu rzeźniczego jedno tylko lekarstwo, a mianowicie utworzenie spółki, któraby nabywała woły wprost z rąk ich właścicieli, a jednocześnie dostawała na kupno pieniądze wprost z kasy jakiejkolwiek bądź instytucyi kredytowej.
2) Produkcya wołów. Bardzo pragnęlibyśmy wiedzieć, dlaczego szanowne wiejskie obywatelstwo nasze, tak namiętnie oddające się hodowli baranów, nie pomyśli raczej o wychowywaniu wołów?
Wprawdzie panowie ci mogą mieć szczególniejszą, a opartą na nieznanych nam podstawach sympatyę dla rodu owczego; niemniej jednak sercowe względy powinnyby się ograniczyć względami praktycznymi.
Owca jest zwierzę strasznie delikatne, wymaga specyalnego a wysoko płatnego dozorcy, ulega chorobom i jest wybredna w jedzeniu — podczas gdy wół poczciwy zje byle co, zdrów jest jak koń, daje się używać do pracy i w rezultacie zawsze znajduje kupca.
Gdybym to ja był obywatelem ziemskim, wówczas dla zaspokojenia głosu uczucia, hodowałbym dwie lub trzy niewinne owieczki najwyżej; lecz dla miłego grosza zająłbym się przeważnie bydłem i trzodą chlewną, które jeśli nie w Warszawie to w Berlinie znajdą zawsze licznych i spragnionych konsumentów.
Tym sposobem zrobiłbym sobie dobrze i ludziom dobrze, zrzuciłbym z siebie nienawistny tytuł wełniarza i... w czasie Ś-to Jańskiego jarmarku nie potrzebowałbym zatruwać sobie błogiej spokojności widokiem pierwszorzędnych artystek drugorzędnych teatrów.

Iźem was pielęgnował, owce cienkorune,
Brodaty Abrahamek wlazł mi na fortunę;
Oj! gdybym też ja nie był, jak dziś jestem goły,
Wygnałbym precz owieczki, a pasałbym woły!


∗                              ∗

Ponieważ od pewnego czasu ustały już w pismach gawędy na temat „podniesienia umysłowego poziomu naszych klas rzemieślniczych,“ pozwólcie więc litościwe osoby, ażebym do materyi tej powrócił. Rzecz będzie nie nowa wprawdzie tylko odnowiona, w każdym razie jednak dla ludzi dobrej woli może stanowić nader posilny obrok duchowy.
W nawiasie przypominamy, że projekta, dotyczące „podniesienia umysłowego poziomu naszych klas rzemieślniczych,“ wyglądały mniej więcej tak:
1. Miano otworzyć Muzeum przemysłowe i udzielać tam stosownych objaśnień zwiedzającym.
2. Miano otworzyć wyższą szkołę rzemieślniczą w Warszawie.
3. Mówiono o ufundowaniu resursy rzemieślniczej, w której obok swobodnych a pouczających rozmów i bezceremonialnych kostiumów, istniałby honorowy sąd na pijaków i zawalidrogów.
4. Pisano o niezbędnej konieczności otwierania warsztatów instrukcyjnych, w którychby młodzież teoretycznie i praktycznie obeznawała się z kilkoma pokrewnemi między sobą rzemiosłami.
Co dziś pozostało z tych planów?
To jednak, o czem my dopiero majaczymy, stanie się niedługo faktem w Cesarstwie. Podano już bowiem do ministeryum projekt, aby przy kilkoklasowych szkołach otwierać warsztaty stolarskie, tokarskie, ślusarskie i t. d.
Zakładanie warsztatów podobnych jest, według naszego poglądu, rzeczą tak prostą, iż dziwić się doprawdy należy, że ludzkość na wynalezienie takiego drobiazgu namyślała się aż dziewiętnaście wieków. Namyślała się i notabene nic nie zrobiła.
Już widzę spadający na moją głowę piorun.
Jakto nic nie zrobiła?... Alboż w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych, alboż w Zakładzie moralnej poprawy dzieci nie istnieją warsztaty?... Alboż w Osadach rolnych dla małoletnich przestępców zaprowadzonemi być nie mają?...
Prawda! prawda!... Szkoda tylko, że dziecię celem nabycia praw do uczenia się rzemiosła, musi przyjść na świat albo kaleką, albo też w początkach życiowej karyery złożyć egzamin na wykwalifikowanego nicponia.
No, ale zanadto odbiegliśmy od przedmiotu, a mianowicie od zakładania warsztatów przy szkołach.
Otóż kwestya ta zarysowuje się w sposób następujący:
Mamy progimnazya rządowe i prywatne; ponieważ zaś wprowadzenie wykładu rzemiosł w pierwszych nie zależy od nas, wprowadźmyż je więc do drugich, to jest do prywatnych.
Który z panów, dyrygujących prywatnemi pensyami zrozumie prawdziwą doniosłość podobnej reformy, który ją w czyn wprowadzi, jakie rzemiosła wykładać zechce u siebie i z jakimi w tym celu majstrami wejdzie do współki, czas pokaże. My ze swej strony notujemy tylko, że kraj potrzebuje tej reformy, a opinia publiczna poprze ją wszelkiemi siłami.


∗                              ∗

Brat nasz w Apollinie i Muzach, p. Jan Jeleński, nie poprzestając na pisaniu artykułów o potrzebie otworzenia publicznej czytelni w Warszawie, zawiesił tymczasem pióro na kołku, zakasał rękawy i obecnie myśli sam, na własne ryzyko, założyć publiczną czytelnię, początkowo dla kobiet.
Dlaczego p. J. w sprawie tej dał pierwszeństwo kobietom, nie wiemy dokładnie; przypuszczamy jednak, że na decyzyę tę wpłynęły względy rycerskości, cechującej młodych literatów w ogóle, dalej sympatya, jaką w sercu swem p. J. specyalnie pielęgnować musi dla nadobnych połówek rodu ludzkiego, a wreszcie może i wiara w to, że tylko bilardy i kawiarnie, wznoszone ku pożytkowi męskiemu, nie zawodzą ich właścicieli; czytelnie zaś oprzeć się muszą przeważnie na elemencie żeńskim.
Jakiekolwiekbądź powody wpłynęły na zniewieszczenie jedynej in spe poważnej czytelni w Warszawie, mamy nadzieję, że zarówno ogół jak i piękniejsza część jego poprą zamiar p. J. i sprawią to, że ani lokal odpowiedni nie będzie świecił pustkami, ani też kartki w książkach nie pozostaną nierozciętemi, czego zarówno publiczności, jak i projektodawcy życzę.




22 Lipca.
Dojrzewające projekta. — Potrzeba przytułku dla młodych nauczycielek. — Różne skargi.

Jakie cudowne zrządzenie Opatrzności!... Trzy projekta, które w ciągu ostatnich trzech tygodni podnosiłem (ale nie wynalazłem), trzy projekta nad któremi w przeciągu wymienionych trzech tygodni łzy gorzkie wylewałem — te trzy projekta mówię, za sprawą municypalności naszej, staną się wkrótce ciałem!
Oto ich wyliczenie czyli enumeracya:
1. Ma być Saski ogród doprowadzony do stanu uczciwego. 2. Ma być w mieście Warszawie utworzona stała komisya sanitarna.
3. Ma być uformowane Muzeum przemysłowe, na które od kilku lat napróżno oczekujemy.
Gadajcie jak chcecie, ale municypalność popisała się i zasłużyła na najpiękniejsze podziękowanie ze strony wszystkich ludzi dobrze myślących, jak ja, miłujących porządek jak ja i lojalnych jak ja.
Na pierwszem miejscu stoją melioracye w Saskim ogrodzie. Kiedy zostaną rozpoczęte — nie wiem, domyślam się jednak, że wstępem do nich będzie zasadzenie nowych drzew, a usunięcie starych, które, choć dokładnie poobijane blachami, nie mniej jednak walą się niekiedy na głowy spokojnych obywateli miasta.
Przy okazyi byłoby bardzo pożądane dokładniejsze niż dotychczas określenie powierzchowności osób, nie zasługujących na to, aby miały prawo oddychać drogocennym kurzem Saskiego ogrodu.
Wytłómaczmy się jaśniej.
Niańki z dziećmi mają prawo wchodzić do ogrodu, zwyczajne sługi — nie. Dama, nosząca perukę na głowie, wchodzi tam bez pytania; chłopiec zaś fryzyerski, niosący tąż samą perukę w pudle, nie wchodzi mimo to, że się pyta.
Znamy pewnego młodego i ubogo choć ochędożnie ubranego człowieka, któremu, jeżeli wchodzi do ogrodu bez binokli, stróże robią grymasy, jeżeli zaś włoży na nos binokle, grymasów mu nie robią. Grymas jednak występuje na scenę i wówczas, jeżeli młody i ubogo lecz ochędożnie ubrany człowiek ma binokle na nosie, ale jednocześnie dźwiga jakąś paczkę w rękach.
Zjawisko to poucza nas, że binokle posiadają własność podnoszenia człowieka o stopień wyżej w hierarchii społecznej, a nadto, że równoważą ciężary, niesione przez niego w rękach. Otóż przyszła melioracyjna komisya Saskiego ogrodu, między tysiącznemi pytaniami, jakie się nastręczą, rozebrać musi i dwa następne:
1. Jakiego koloru binokle nosić powinny bose chłopaki, sprzedające pisma humorystyczne w obrębie ogrodu?
2. Ile par binokli powinna włożyć na nos kucharka, która chce przenieść n. p. ćwiartkę cielęciny z za Żelaznej Bramy na Saski Plac?
Tyle o melioracyach ogrodowych. Przechodzę obecnie do komisyi sanitarnej.
Znawcy domyślają się, że ciało to mieć będzie dużo zajęcia. Domyślam się i ja tego, choć znawcą nie jestem, a nadto podsunę komisyi do wszechstronnego zbadania i potwierdzenia lub od rzucenia dwie uwagi:
1. Czy nie należałoby już dziś handlujących trunkami obywateli skłonić do tego, ażeby myli swoje butelki, trafić się bowiem może (com widział na własne oczy), że pijący piwo znajdzie na dnie flaszki warstwę much, grubą na średni palec.
2. Czy nie byłoby możliwem usunąć stopniowo rynsztoki brukowane, a zastąpić je asfaltowymi, które (według zapewnień specyalistów) nie pochłaniają obrzydliwości miejskich? Lodu w rynsztokach podobnych nie możnaby wprawdzie wyrąbywać żelaznymi drągami, lecz usuwać za pomocą soli morskiej, która (o ile mówiono) i tanio kosztuje i wybornie lód topi.
Pozostaje kwestya Muzeum przemysłowego.
Czy ma ono być składem starych rupieci i jako takie walczyć o lepsze z Pociejowem?
Nie.
Czy w salach, należących do tej instytucyi i na półkach, kupionych za publiczne pieniądze, mają stać nasze znakomitości, wypchane trocinami i posypane proszkiem perskim, ażeby (broń Boże!) móle się się ich nie jęły.
Także nie.
Muzeum przemysłowe musi być instytucyą, służącą do podniesienia naszego przemysłu. Musi ono mieścić w sobie modele i rysunki machin, tudzież próbki materyałów, które zachodni dowcip nieustannie wymyśla, a o których nasza północna ciemnota tyle wie, co chiński cesarz o moich kronikach.
Muzeum to musi być poparte przez książki i pisma specyalne, przez stosowne odczyty i objaśnienia przedmiotów, a wreszcie musi się stać zawiązkiem towarzystwa, w którem by fachowcy nasi mniej rozmawiali o cienkiem piwie i jeszcze cieńszych nóżkach pierwszorzędnych artystek drugorzędnych teatrów, a natomiast więcej nieco o postępowych kopytach, takichże szydłach, piłach, młotach i t. d.
Takiem, według skromnego naszego poglądu, winno być Muzeum przemysłowe. Ci szlachetni i zasłużeni wobec ogółu ludzie, których wytrwałości zawdzięczać będziemy tę nową, a tak pożądaną instytucyę, niech pamiętają, że lepiej mieć dokładny obraz kilku, choćby najpospolitszych rzemiosł, niż bezładną zbieraninę przedmiotów, począwszy od pałki, którą Kain zabił Abla.


∗                              ∗

Wyobraź sobie, miła sercu mojemu panno Zofio, sytuacyę następującą:
Jesteś, dajmy na to, nauczycielką prywatną i wybrałaś się do Warszawy karetką albo jakimś innym tego rodzaju mechanizmem.
Jedziesz tedy do Warszawy i przy końcu podróży stajesz się przedmiotem podziwu dla swoich współmęczenników (czytaj: współpodróżników), którzy uważają, że w drodze jesteś dziwnie smutna i nic nie jesz.
Ha! kiedyś smutna, to smutna, jeżdżący bowiem karetkami nie mają wcale powodu do wesołości. Nie jesz nic i nie pijesz, tem gorzej dla oberżystów; widocznie musisz nie mieć apetytu.
Tak sobie myślą ludzie rozsądni, a tymczasem karetka wjeżdża na podwórze i pocztylion zaczyna prosić na piwo.
Ten dał czeskiego, ów piątaka, inny dziesiątkę — lecz ty, panno Zofio, nie dałaś nic, choć woźnica zrobił ci już trzy stosowne wzmianki.
— Zakochana! — myśli ładnie upomadowany pomocnik kancelisty.
— Oszczędna! — mówi kapitalista, którego nos czuje wielki popęd do brody.
— Skąpa... bodajeś nogi połamała!... — mruczy pocztylion.
Żaden z nich jednak nie wie istotnego powodu, choć ja go domyślam się. Nie dałaś, bo... nie masz ani grosza!
Wszyscy odeszli, tyś została.
Z hotelu Rzymskiego dolatuje zapach mięsa, który przypomina ci, żeś go już od dwudziestu czterech godzin nie jadła.
Młody kancelista znikł w swem biurze, woźni poszli do swych żon i dzieci, konie do stajni, a ty jeszcze stoisz, bo nie masz iść dokąd. Żadne drzwi nie otworzą się przed tobą, nikt cię nie powita, bo nietylko w Warszawie, ale nawet na świecie całym nie masz nikogo... nikogo!...
Czy rozumiesz, panno Zofio, taką sytuacyę?
A teraz wyobraź sobie, że nie tylko nie masz złamanego grosza przy duszy, nie tylko nie masz znajomych w mieście, nie tylko jesteś głodna, ale i ciężko chora. O kilkadziesiąt mil stąd są ludzie dobrzy, którzy poradzili ci, abyś się leczyła, powiedzieli ci, że Warszawa to matka ubogich, dali ci nawet listy do osób wpływowych i ty z listami owemi, sprzedawszy ostatnią sukienkę, wyjechałaś tu szukać naprzód zdrowia a potem pracy.
Czy ty rozumiesz to panno Zofio?...
W tej samej chwili, kiedy współwędrowcy twoi odpoczywają na kanapach i łóżkach, lub nabierają sił przy dobrze zastawionym obiedzie, ty ruszasz szukać nieznanych protektorów. Nogi ci mdleją, głowa cięży, ale iść musisz, bo wieczór już niedaleko.
Weszłaś do jednego domu.
— Czy tu mieszka hrabina X.
— Tu, ale jej niema.
— Prędko wróci?
— Za trzy miesiące, bo wyjechała do wód.
Zimny pot cię oblał. Idziesz gdzieindziej.
— Czy tu mieszka pani Y.
— Tu, ale wyjechała do wód.
Jesteś jeszcze u kilku protektorek i nie zastajesz żadnej. Dokucza ci głód, pragnienie, przeraża noc, siły opuszczają, a ty ciągle jesteś sama, ciągle bez grosza i ciągle trapiona tą straszliwą myślą: „co robić?... co robić!...“
Grubo się mylisz, panno Zofio, jeżeli sądzisz, żem historyę tę z palca wyssał dlatego, ażeby cię zabawić. Niestety!... patrzyłem na nią własnemi mojemi oczyma, tak jak patrzę teraz na ten papier. Pytam go co robić?... co robić!... a on milczy, bez silny jak i ja w tej chwili.
O ty miasto ślepe i głuche, o ty szczurze, któremu kadzidło pochwał do reszty zamąciło głowę, i ty, ty masz pretensyę do nazwy arcydobroczynnego?... Może dlatego, że tańcujesz, spacerujesz, grasz, śpiewasz i obiady zjadasz na intencyę nędzy wyjątkowej? Może dlatego, żeś dla psów dwa korytka z wodą wystawiło? Może dlatego, że w murach twych żyje bez troski kilkaset rozpustnic i kilka tysięcy próżniaków, którzy nie tylko śpią i jedzą dobrze, ale jeszcze w Saskim ogrodzie zęby potem wykłuwają?
Berlin ma przytułki nocne, Petersburg domy dla nauczycielek — a czy u nas jest coś podobnego? Gdzie u nas podzieje się młoda kobieta, którą los rzucił na nasze bruki, skrzywione skutkiem odrazy, jaką w nich budzi podobnie skandaliczne zaniedbanie?...
Pytam was tedy, gubernialni i powiatowi filantropowie, opiekunowie cyrkułowi i kamieniczni, gdzie się podzieje młoda kobieta, która nie ma rodziny? Jeżeli jest zdrowa, to ja wiem gdzie; lecz jeżeli nie jest ani dość zdrowa, ani tak chora, aby ją szpital pomieścił, to gdzie ma iść? Chyba na most, a stamtąd do Wisły, bo ja istotnie o innym lokalu nie słyszałem.
Municypalność poprawi nam ogród, municypalność da nam komisyę sanitarną, ale municypalność domu dla potrzebujących przytułku młodych kobiet nie wystawi, zajęcia im nie dostarczy, pieniędzy, gdy ich nagle potrzebują, nie pożyczy, bo to do nas, tylko do nas należy.
Dalejże panowie do rzeczy! Wy, apostołowie emancypacyi, którzy rozczulacie się żeńskim kapitanem okrętu i jego nie mniej żeńskimi majtkami, wybudujcie no ten okręt pod tytułem: dom przytułku dla młodych kobiet, a majtkowie się znajdą!...


∗                              ∗

Uważam, że jeżeli tak dalej pójdzie, jak dotychczas, to wkrótce będę musiał w felietonie utworzyć oddzielną rubrykę p. t. Skargi i zażalenia. Dodam w tem miejscu, że w kwestyach podobnych jak najuroczyściej wyrzekam się roli sędziowskiej, poprzestając na skromnej posadzie woźnego, od której, jak o sługa publiczny, uchylać się nie mogę.
Nr 1. Pani H. W. nabyła kilkanaście biletów abonamentowych po kop. 15 do łazienek, istniejących przy ulicy Bednarskiej; gdy jednak udała się tam wraz z mężem dla wzięcia kąpieli, służba odpowiedziała jej ironicznie, że za jednym biletem dwie osoby kąpać się nie mogą.
Szanowna korespondentka odpowiedź tę uważa za „brutalną niesprawiedliwość,“ ponieważ w tym samym dniu, w zakładzie wymienionym, matka jej kąpała się z dwiema innemi damami za jednym biletem abonamentowym.
Ze swej strony dodamy tu parę wyrazów.
Czy służba miała zamiar obrazić p. W. nieuczciwemu podejrzeniami trudno zgadnąć, w każdym razie jednak popełniła nadużycie, nie pozwalając kąpać się dwom osobom za jednym biletem, jeżeli abonament istotnie daje do tego prawo.
Nr 2. Ciężko chora na nogi żona kapitana Ż. lecząca się w Ciechocinku przez dwa sezony zeszłoroczne i jeden tegoroczny, ciągle zajmowała ten sam lokal, w blizkości zakładu kąpielowego położony, nadto zaś, wyraźnie zastrzegła sobie u rządcy domu, że na bieżący sezon w tem samem mieszkaniu pozostanie.
Rządca zgodził się i zgadzał do połowy Lipca, w którym to czasie jednak zmienił nagle zdanie, i pani Ż. kazał lokal opuścić — tłómacząc się tem, że wynajął go jeden z przyjezdnych lekarzy dla innej chorej.
Napróżno p. Ż., pragnąc porozumieć się z lekarzem, przedstawiał mu stan żony i swoje prawo do zajmowanego lokalu; napróżno ofiarował mu inne mieszkanie, lekarz pozostał nieugiętym, a nawet odwołał się podobno do interwencyi policyi. Szczęściem nadjechała oczekiwana pacyentka i rozstrzygnęła spór przez zajęcie innego lokalu.
Fakt to bardzo przykry, o ile jest prawdziwym. Każda szykana jest złą, najgorsza przecież jest ta, w której lekarz występuje przeciw choremu.
Nr 3. Pan X. zakochał się w pannie Y., oświadczył się i został przyjętym, poczem wyjechał w świat szukać chleba.
Po upływie kilku miesjęcy p. X. otrzymał posadę maszynisty przy jednej z dróg żelaznych, skąd od czasu do czasu odwiedzał swą narzeczoną, „witany radością, żegnany płaczem, a płacz ten był tak szczery, że aż się serce krajało, patrząc na Nią!...“
Teraz niezbyt dawno pan X. przyjechał do Warszawy, aby wędrówkom swoim ostateczny kres położyć, lecz „o cudzie! (słowa listu) ta czuła przed dwoma miesiącami kobieta, stała się dziś jak kamień i niemal z obrzydzeniem (!) patrzy na niego. Powiedz pan sam, czy taka kobieta nie zasługuje na pogardę?(!)“
Odpowiedź kronikarza. Słowo panu daję, że nie wiem!...


∗                              ∗
A teraz żegnam Was, szanowni i pobłażliwi czytelnicy, ponieważ wyjeżdżam za granicę.

Poznam sobie różne nacye,
Tra la la! tra la la!...
Wytrę się o ryztokracye,
Tra la la la!...
Osmaruję na bibule,
Tra la la! tra la la!
Prawie całą ziemską kulę,
Tra la la la!...
I ze wschodu i zachodu,
Tra la la! tra la la!
Od Pińczowa aż do Brodów
Tra la la la!...





30 Lipca.
Fantastyczna podróż. — Amerykanki, amerykaniątka i amerykanie. — Potrzeba krótkoterminowego kredytu dla ziemian. — Kwestya pożarów.
Filadelfia. 29 Lipca 1875 r.

Jeszcze mi się w głowie kręci po tej piekielnej podróży!... Istotnie, muszę sobie oddać sprawiedliwość, że w niewielu dniach wielkiego dokonałem czynu; dla dobra bowiem moich czytelników przepłynąłem w ciągu tygodnia Atlantyk, na okręcie pancernym Phoenix, posiadającym na pokładzie 200 majtków, w tyle śrubę, a pod pokładem 88 wielkich i dwie małe armatki!...
Oto krótka historya ostatnich kilku dni mego żywota.
W połowie lipca sprzedałem powieść i wziąłem za nią taką masę pieniędzy, że po prostu nie wiedziałem, co z niemi robić.
Nie wiedząc, co robić z taką masą pieniędzy, zabrałem się do czytania Times’a, z którego dowiedziałem się, że 21 lipca odbija od brzegów angielskich pancernik Phoenix i wyjeżdża do Ameryki...
Na drugi dzień byłem już w Berlinie, a następnie przez cały tydzień nie widziałem nic więcej, tylko niebieskie niebo nad głową, szare fale oceanu pod nogami, a gdzieś tam, na odległym widnokręgu, ogromne stada wielorybów, wysiadujących lub uczących pływać swoje pisklęta.
Okręt nasz dawniej nazywał się Aryadną; ponieważ jednak parę razy zatonął, raz wyleciał w powietrze, a kilka razy okazał się niezdatnym do żadnego użytku, nazwano go więc Phoenixem, to jest takim, który się z własnych popiołów odrodził.
Bojąc się jak ognia tunetańskich korsarzy, o których czytałem w Robinsonie Kruzoe, temu a nie innemu statkowi powierzyłem drogocenne moje życie, ponieważ na oko zdawał się być dobrze uzbrojonym.
Jego pancerz był gruby na 11½ cali angielskich, a armaty tak wielkie, że gospodarze warszawscy w wylotach ich śmiało urządzić by mogli mieszkania dla osób średniego wzrostu. Szczęściem obeszło się bez napadu korsarzy, a jedyny pożytek z armat był ten, że na piętnastej z nich, (licząc od przodu) jeden z majtków otrzymał dwadzieścia cztery plagi miary morskiej za krnąbrność, pijaństwo i inne wykroczenia przeciw przepisom, wydanym dla marynarki Jej Królewskiej Mości.
Skoro powiadam, że obeszło się w podróży naszej bez napadu i innego nieszczęścia, już tem samem pomijam chorobę morską, którą każdy przebyć musi, choćby był wynalazcą dekorowanych kropli od bólu zębów, lub anticholerycznej tynktury. Choroba ta zresztą nie jest nieszczęściem, ale przykrością, towarzyszą jej zaś: ból głowy, zniechęcenie do życia, literatury i podróży morskich.
Jedna z piszących o Ameryce autorek utrzymywała, iż w miastach tej części świata zdarzają się tak częste samobójstwa, że po prostu zasnąć nie można z powodu zbyt gęstych strzałów. Z początku i ja także zasnąć nie mogłem, licząc na to, że przy odrobince cierpliwości uda mi się w niniejszej korespondencyi opisać choćby ze trzy zamachy na własne życie; później jednak przekonałem się, że mnie omyliły nadzieje. Mieszczanie amerykańscy nie czują większego pociągu do palenia sobie we łby od mieszczan europejskich, jeżeli zaś któremu z nich trafi się tak ekscentryczna zachcianka, wówczas zadawalnia ją zupełnie prywatnie, nie narażając spokoju swoich bliźnich. Może być zresztą, że tylko filadelfijczycy są tak względnymi.
Mylnym jest również pogląd niektórych postępowych pism naszych na społeczne stanowisko Amerykańskiej kobiety, o której mówią, że ma szerszą sferę działalności i że jest obywatelem, podczas, gdy kobieta Europejska jest cackiem.
Ośmielę się zrektyfikować to zdanie na zasadzie własnych obserwacyj.
Jaka jest sfera działalności Amerykanek? nie wiem, uważam bowiem, że nie mniej czasu od naszych kobiet poświęcają gadatliwości i modom. Damy te o tyle posiadają charakter męski, o ile nadają go im niektóre części garderoby, dobrze zresztą znane i w Europie. Cała różnica polega na tem, że drobiazgi podobne widziane na miejscu nie stanowią jeszcze dostatecznych kwalifikacyi do kierowania armią, lub przemawiania w parlamencie, podczas gdy z odległości tysiąca mil wydają się być olbrzymim krokiem naprzód w cywilizacyjnoemancypatorskiej sprawie.
W Ameryce (a może tylko w Filadelfii) emancypacya wygląda raczej jako prawo nie robienia nic, niż jako prawo robienia rzeczy nadzwyczajnych. Mężczyzna a właściwie mąż dostarcza pieniędzy na utrzymanie domu, służba zajmuje się gospodarstwem, żona zaś robi to, co jej się podoba. Tolerancya i pobłażliwość dla wybryków kobiecych wypływa nie tyle stąd, że są one obywatelami rzeczypospolitej, ile raczej stąd, że są kobietami i że ich jest znacznie mniej, niż mężczyzn. Swoboda więc Amerykanki, widziana na gruncie, nie przedstawia się jako wynik nowych teoryi społecznych, ale jako rezultat starego handlowego prawidła: „im towar rzadszy, tem pokupniejszy i cenniejszy.“
Hic jacet lepus!
Zato mężczyźni różnią się znakomicie od Europejczyków, są bowiem naprzód niesłychanie energiczni, a powtóre golą faworyty i wąsy, lecz zostawiają brody. Ten amerykański sposób noszenia zarostu tak dalece w umyśle moim skojarzył się z pojęciem energii, że po powrocie do kraju jak najusilniej zalecać go będę moim współziomkom, którzy na nadmiar energii nigdy podobno utyskiwać nie mogą.
Nim to nastąpi, posyłam wam kilka rysów, charakteryzujących społeczeństwo tutejsze.


∗                              ∗

Mały Tom Adams, syn mojego gospodarza, chodzi do szkół. W tym roku dostał promocyę i wybił oko jednemu ze swych przyjaciół.
Wczoraj spotkałem go w sieni z paką książek i bukietem róż w rękach.
— Gdzie niesiesz, sir, te kwiaty? — spytałem go.
— Na sprzedaż.
— Na sprzedaż?!...
— Rozumie się!
— A ileż byś chciał, sir, za swój bukiet?
— Od was, jako od gentlemana, wezmę trzy dolary.
Zgłupiałem. Ponieważ jednak w połowie Lipca za moja powieść wziąłem taką masę pieniędzy, że po prostu nie wiem co z niemi robić, dałem mu więc trzy dolary.
Bezwstydny chłopiec wziął monetę, wrócił do mieszkania, oddał ojcu dwa dolary na rachunek stołu i stancyi, zapłacił ogrodnikowi kilkanaście kopiejek za wzięty bukiet i poszedł do szkoły gwiżdżąc jedną z tych pieśni, którą gwizdali majtkowie Phoenixa, podczas operacyi wykonywanej na jednym z ich kolegów na piętnastej armacie od przodu.
Oburzenie moje nie miało granic.
— Sir! — zawołałem do starego Adams’a, który spokojnie żuł prymkę — czy wiesz, skąd syn twój wziął trzy dolary?
— Musiał je zarobić, ponieważ, o ile mi wiadomo, jeszcze nie gra na giełdzie i nie kradnie — odpowiedział flegmatycznie ojciec.
Zdumienie moje nie miało granic, siadłem więc przy starym i spytałem:
— Powiedz mi, mój sir, jak się to dzieje, że wasze dzieci już w tak młodym wieku są handlarzami?
Amerykanin zmienił prymkę, począł się huśtać na klasycznym fotelu z biegunami i odparł:
— Jak tam z innemi dziećmi, nie wiem; co zaś do mego Toma, to jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, robiłem z nim tak.
Zaledwie zaczął mówić po angielsku, tłomaczyłem mu, że na świecie nic darmo nie przychodzi. Za powietrze i wodę płacimy gospodarzowi komorne, za stoły i krzesła stolarzom, za mięso rzeźnikom i t. d. Opowiadałem mu zaś tak długo, aż pewnego dnia roztropne to dziecko, znudzone widać jednostajnością moich wykładów, zapytało mnie:
— Sir Adams ojcze, powiedz mi, a skąd ty bierzesz pieniądze?
Wtedy powiedziałem mu, że mając lat siedem, czyściłem buty i zamiatałem korytarze w hotelu, potem byłem u szewca, potem zajmowałem się faktorstwem i na tem stanowisku zrobiłem milionowy majątek.
— A czy ja, sir Adams ojcze będę mógł mieć pieniądze? — spytał dobry Tom, mój syn.
— Będziesz, synu — odpowiedziałem mu. — Wyczyść mi te oto buty, a dostaniesz dwa pensy, zaraz!...
Chłopiec buty wyczyścił, dwa pensy dostał i od tej pory wszedł na przyzwoitą drogę. Obecnie sprzedaje kwiaty, przytrzymuje konie gentlemanom, jeżdżącym wierzchem, czasem nosi listy miłosne od bogatych lady i robi majątek. Płaci mi za mieszkanie i życie, sam się oddaje do szkół, no! i uważam, że jest w ogóle dość praktycznym...
Skończył sir Dawid Adams ojciec, a ja pomyślałem:
— Mój Boże! nasze dzieci (a raczej dzieci moich ukochanych współziomków), nieraz do 21 roku, a niekiedy i do końca życia nie znają wartości pieniędzy.
Z kolei począł mnie wybadywać mój gospodarz.
— Jakiego systemu macie pługi parowe pod Warszawą?
— Parowe?... różnych, trafiają się jednak i czwórkowe — odparłem.
— Co to znaczy czwórkowe?
— To są takie, do których para wołów nie wystarczy i potrzeba aż cztery zaprzęgać.
— Ach!... A żniwiarki macie jedno czy dwukołowe?
— Żniwiarki mamy dwunożne.
— Czy w okolicach Warszawy mieszkają czerwonoskórcy?
— Sir, obrażasz mnie... — zawołałem. — Jesteśmy białymi bez żadnej przymieszki; ale rolnicy nasi są tak goli, jak węże, nie mogą więc machin kupować.
— To nie stanowi! — odparł gospodarz. — We wsi Memfis, skąd jestem rodem, czterystu obywateli kupiło sobie na współkę sześć pługów parowych, dziesięć młocarni i kilka tuzinów żniwiarek, któremi posługują się kolejno. Pod Warszawą mogliby zrobić to samo.
— A czy nie kłócą się o to, u którego z nich ma pierwej robić machina?
— Poco się kłócić? ciągną losy. Który z nich wyciągnie pierwszy numer, ten bierze pierwszy. Pod Warszawą mogliby zrobić tak samo.
— Zrobiliby to niezawodnie, ale jak już miałem honor powiedzieć, nie mają pieniędzy.
— Czy gentlemani pod Warszawą nie znają zupełnie monety?
— Owszem, znają, ale jej nie posiadają.
— Więc niech pożyczą. W wiosce Jeruzalem, skąd pochodzi moja żona, dwustu mieszkańców, nie mających pieniędzy, zwołali meeting, zobowiązali się poręczyć za sobą solidarnie i pożyczyli z Filadelfijskiego banku 50,000 dolarów. Dziś każdy z nich ma po 50,000 dolarów.
— A czy wszyscy spłacili swoje długi?
— Jeden nie zapłacił raty, lecz zastąpili go inni. Operacya ta powtarzała się trzy razy, poczem inni, widząc, że nierzetelny dłużnik był hultajem, zmusili go do sprzedania gruntu i wypędzili precz. Dziś bawi się wożeniem wody i ma nadzieję dorobić się majątku.
Amerykanin znowu zmienił prymkę, ja zaś dodałem:
— Widzisz, sir Adams, gentlemani nasi są już bardzo zadłużeni...
— Ach!... To nic!...
— Jakże nic? Dziś nikt im nie da pieniędzy.
Sir Dawid pohuśtał się na fotelu i rzekł:
— Ojciec mój miał majątek, wartujący 20,000 dolarów, a na nim 10,000 długów. Widząc, że rady sobie nie da, podzielił go na pięć części; cztery z nich sprzedał, spłacił dług i jeszcze 6,000 schował do kieszeni, na piątej zaś części gospodarował. Kiedy umarł, zapisał na szkołę w Memfis 20,000 dolarów, na szpital 40,000 i jeszcze memu starszemu bratu zostawił 10,000 gotówki, nie licząc gruntu.
— Ojciec pański na owej piątej części musiał ciężko pracować?
— Tak! póki miał cały majątek, jeździł sobie powozem na ulicy, a w pokoju huśtał się na fotelu. Dzieci jego i żona robiły to samo. Kiedy zaś te cztery części majątku sprzedał, sam wziął się do roli, żona pilnowała trzód, a i ja trzód pilnowałem.
Obraziła mnie ta trywialna historya, odparłem więc z dumą:
— Wierz mi, sir, że każdy z gentlemanów wolałby sobie w łeb strzelić, wolałby do dobroczynności wstąpić, niż narażać się na podobne upokorzenie!
— Próżniacy! — mruknął amerykanin, co z filadelfijskiego na warszawski język przetłómaczone znaczy: „wielcy panowie.“
Ponieważ kompliment ten pogłaskał moje tutejszokrajowe uczucia, rzekłem zatem:
— Muszę jednak przyznać, że pański ojciec był dzielnym człowiekiem, amerykaninem czystej krwi!...
— Tak. W każdym jednak razie mój stryj był dzielniejszym amerykaninem — odpowiedział sir Adams.
— Raczże mnie pan zapoznać z jego historyą.
— Owszem! Mój ojciec dlatego dorobił się majątku, że spłaciwszy dług 10,000 dolarów, pozyskał opinię człowieka uczciwego i w ciągu roku wyrobił sobie między ludźmi kredyt na 100,000. Stryj patrzył na to i zrozumiał, że uczciwość jest także kapitałem, z którego potrzeba umieć korzystać.
Miał on majątek wartości 300,000 dolarów i tyleż prawie długów, po krótkim więc namyśle sprzedał go i długi swoje co do kopiejeczki spłacił. Wieść o tym czynie gruchnęła po całej Filadelfii i tak w opinii ludzkiej podniosła mego stryja, że kiedy ogłosił, iż pragnie eksploatować pewne kopalnie złota, w ciągu miesiąca złożono mu gotowizną milion dolarów...
— Cóż dalej?
— Ha cóż! Mój stryj milion dolarów wziął i wyjechał z niemi do Brazylii... Zrobił świetny interes.
— Czy i dziś robi podobne?
— Niestety nie! — westchnął Filadelfijczyk. — Wiodło mu się bardzo dobrze, trzeba jednak nieszczęścia, że któryś z głównych wierzycieli dowiedział się o jego mieszkaniu, pojechał do Brazylii i spotkawszy go, strzelił mu w łeb z dwunastomilimetrowego rewolweru. Mówiono mi, że nie miał nawet czasu ziewnąć biedaczysko! — dodał ze smutkiem niepocieszony synowiec.
— Przyznasz pan jednak — wtrąciłem nieśmiało — że szanowny stryj pański zasłużył nieco na podobną nieprzyjemność?
— Tak — potwierdził amerykanin. — Człowiek ten był tyle nieroztropnym, że chciał sprowadzić do siebie żonę i dzieci; to też i sam się zgubił i majątek stracił...


∗                              ∗

Z brukowych warszawskich pogłosek najciekawszą jest następująca.
Wiadomo, że Towarzystwo Kredytowe Ziemskie posiada pewną liczbę milionów oszczędności, zebranych w ciągu pięćdziesięcioletniej egzystencyi. Miliony te dotychczas przynosiły procenta. Odtąd zaś przynosić mają jakiś bardziej namacalny dla ogółu pożytek, istnieje bowiem projekt, aby za sumy te utworzyć w kraju dziesięć szkół elementarnych rolniczych i tyleż stacyi doświadczalnych.
Projekt nie nowy: tuła się on po dziennikach naszych jak Marek po piekle od początku bieżącego roku, lecz do skutku nie przychodzi. Uważamy nawet, że od chwili narodzin swoich stracił nieco tuszy, dawniej bowiem mówiono nietylko o szkołach elementarnych, ale nawet o jednym wyższym zakładzie naukowo-rolniczym, za te same pieniądze.
W zasadzie nic nie mamy przeciw projektowi, wiedząc aż nadto dobrze, że na nadmiar oświaty, osobliwie też w kółkach rolniczych, narzekać nie można. Co więcej, w nieograniczonym optymizmie naszym gotowiśmy przypuszczać, że myśl tę pod jęto u nas na seryo i że wkrótce, serca nasze radować się będą widokiem choćby najelementarniej wykształconych młodych rolników. Najzacieklejszy jednak optymizm nie skłoni nas do wiary, że projekt dojrzeje prędzej, niż posiwieją członkowie młodej prasy; w naszym bowiem klimacie wszystko idzie wprawdzie vorwärts, aber zawsze langsam.
Z tych tedy powodów ośmieliliśmy się postawić, naturalnie sobie, następujące pytanie: czy dziś już nie wartoby nadać owym zaoszczędzonym milionom jakiegoś praktycznego kierunku, zanim plan 10 szkół rolniczych i tyluż stacyi doświadczalnych całkowicie dojrzeje?
Odpowiedź wypadła twierdząca, a tak jasna i praktyczna, że nie wiem, co bardziej mam podziwiać: czy jej jasność, czy też to, że światłe i sprzyjające rolnictwu Tow. Kred. Ziemskie, dawniej jeszcze na trop jej nie trafiło?
Kwestya bowiem przedstawia się w sposób następujący: Z jednej strony w piwnicach Tow. Kredytowego pleśnieją miliony, zebrane z majątków tak zwanych posiadaczy większych, z jednej strony najtęższe głowy od pięćdziesięciu lat zastanawiają się, co robić z pleśniejącymi milionami, a współcześnie z drugiej strony tak zwani posiadacze więksi pocą się w kieszeniach współobywateli naszych wyznania mojżeszowego i nadludzkim głosem błagają o jaki taki kredyt.
Cóż jest zatem prostszego na świecie, jak użycie tych funduszów na krótkoterminowe pożyczki dla obywateli ziemskich?
Aż nadto dobrze wiemy, że panowie ci nie zawsze bywają punktualni w kwestyach, dotyczących zwrotu pieniędzy i nie zawsze umieją obchodzić się z groszem. Bądź co bądź jednak stanowią bardzo ważną klasę producentów, są ludźmi złożonymi z ciała, kości i duszy i ginąć marnie nie powinni.
Stan ich dzisiejszy godzien zaiste łez Jeremiaszowych. W jesieni n. p. roku zeszłego w niektórych okolicach sprzedawali słomę za bezcen, z wiosną roku bieżącego tę samą słomę kupowali po rs. 30 (!!) za furę, a obecnie, gdy spodziewane jest ogólne podniesienie się cen zboża, sprzedają parę po rs. 5, po to, aby zebrać co się da, załatać najpilniejsze dziury w gospodarstwie i na wiosnę to samo zboże odkupić po cenie dwa lub trzy razy wyższej.
Wobec podobnego położenia wszelkie rozprawy o cywilizacyi, emancypacyi, regeneracyi i stu innych acyach na nic się nie zdadzą. Potrzeba utworzyć przedewszystkiem banki rolnicze, bez których większe gospodarstwa rozpłyną się w kieszeniach lichwiarskich.
Wyczytawszy to, Izraelita gotów mnie posądzić o przejście do żydożerczego obozu; omyli się jednak. Wielka miłość moja dla mojżeszowego elementu nie zachodzi znowu tak daleko, aby miała zapominać o słuszności. Można wierzyć w to, że wszyscy izraelici są najlepszymi ludźmi pod słońcem, a jednocześnie uznawać, że procent 60-ty lub l80-ty jest łotrowstwem i rozbojem na drogach pozornie legalnych, z których za jakąbądź cenę obywatelstwo ziemskie zejść musi.
Lecz... odbiegliśmy od przedmiotu. Powracając do niego, jeszcze raz polecamy szanownym członkom Tow. Kred. Ziem. pokorną uwagę naszą, która oby jak najrychlej rozważoną i urzeczywistnioną została.
Na zakończenie przytaczamy pięciowiersz do śpiewu z przygrywką, ułożony przez jednego z obywateli ziemskich:

Ratita! tratita!...
Oj! wyciągnę kopyta,
Gdy mi banku nie dacie,
Wy co gadacie
O oświacie!...

Sama budowa wiersza wskazuje, że go przy końcu bardzo cieniutkim głosem wyśpiewywać należy.
Aby nas jednak, skutkiem powyżej wypowiedzianych sentencyj nie oskarżono o szkaradny zamiar wypleniania tak pięknie mającej kiełkować oświaty, dodamy w tem miejscu inną wiadomość wraz z komentarzami, które zneutralizują choć część możliwego oskarżenia, a zarazem dostarczą materyału do kilku więcej lub mniej wyczerpujących sprawę artykułów wstępnych.
Inspektor miejskiej szkoły trzyklasowej obok ogłoszenia o rychłem rozpoczęciu kursów, tudzież uwiadomienia, że do zapisu stawiać się winni interesanci, posiadający świadectwo szczepionej ospy, donosi jednocześnie, że w szkole tej na żądanie publiczności i za opłatą mogą być otwarte wieczorne i niedzielne wykłady dla dorosłych.
Otóż życzyć-by należało, aby przykład ten naśladowały niższe i średnie zakłady naukowe prywatne. Tysiące bowiem mieszkańców miast, nie umiejących czytać ani pisać, chętnie nauce poświęciłoby jakąś godzinę na dzień, byle wiedzieli o istnieniu podobnych instytucyj.
Uwagę tę rzucamy pomiędzy kolegów naszych i publiczność, w nadziei, że ją ktoś lepiej rozwinie a może i w czyn wprowadzi.


∗                              ∗

W tej chwili, kiedy znowu poczynamy zbierać i dawać na pogorzelców składki, niech nam wolno będzie jeszcze raz zaczepić kwestyę pożarów.
W roku zeszłym było 1465 wypadków pogorzeli, z których każda kosztowała przecięciowo 2,199 rs., czyli wszystkie razem 3,200,000.
Przytaczając gdzieindziej te cyfry, mówiliśmy mniej więcej przed sześcioma miesiącami, że pożary stały się dla nas klęską prawidłową, że w roku bieżącym będziemy musieli zbierać składki tak dobrze, jak w roku zeszłym, i że w końcu tak dobrze jak w roku zeszłym stracimy w ogniu kilka milionów rubli.
Fakta usprawiedliwiły nasze proroctwo, a usprawiedliwiły je w sposób straszliwie dokładny. I tak:
W roku 1874 z ogólnej liczby 1465 pożarów, 4% powstało skutkiem uderzenia piorunów, 12% z podpalenia, 15% z nieostrożności, a reszta, to jest 69% z przyczyn niewiadomych. Dodamy tu, że owe przyczyny niewiadome przypisać należy w połowie nieostrożności, a w połowie umyślnemu podpaleniu.
Z roku 1875 czyli bieżącego sprawozdań zupełnych mieć jeszcze nie można, istnieje przecież cząsteczka ich, mianowicie za miesiąc maj. Przypatrzmy się im.
Pogorzeli było w ogóle 162, za sumę 421,000 rs., czyli że każda z nich kosztowała 2,600 rs.
Z tej cyfry ogólnej: od piorunów wybuchło 4%, skutkiem podpalenia 11%, z nieostrożności 15%, z przyczyn niewiadomych 70%, liczby najzupełniej zgodne z zeszłorocznemi.
Wnioski stąd wypływają bardzo jasne. Pożary stały się u nas rzeczą tak dalece prawidłową, jak prawidłowem jest n. p. dojrzewanie zboża w lecie, lub padanie śniegu w zimie, to jest jedno. Drugie jest ważniejsze, a mianowicie to, że w roku bieżącym i ilość pożarów i ich skutki będą większe tak, że już nie trzy, ale cztery i pięć milionów rubli przez nie stracimy.
Oto są następstwa naszej niezaradności!... I czy zaradzą im choćby najhojniejsze ofiary na pogorzelców?...
Zaradzą im ochotnicze straże ogniowe, ale o nich do publiczności odzywać się już niema racyi. Jakiś zły duch zaćmił nam rozum i odebrał energię, o inicyatywie więc z naszej strony nawet myśleć nie można.
Pozostaje jednak inna droga.
Od r. 1863 w Ministeryum Spraw Wewnętrznych zwrócono uwagę na użyteczność ochotniczych straży ogniowych, które zaprowadzone w wielu miejscach Cesarstwa wydały jak najlepsze rezultaty. Z tego to powodu Ministeryum uznało, że pożądanem jest, aby instytucyi podobnych powstało jak najwięcej.
Z wiadomością tą, której obszerniejsze rozwinięcie znajduje się w Gazecie Warszawskiej z dnia 23 czerwca, zwracamy się do pp. burmistrzów miast. Oni są gospodarzami swoich okolic i oni też mają obowiązek nie tylko ułatwiać publiczności zawiązywanie ochotniczych straży ogniowych, ale nawet inicyatywę do nich podawać i źródła dochodów obmyślać.
Wiemy o tem bardzo dobrze, że w chwili wybuchłego pożaru władze miejskie znajdują się na miejscu i kierują ratunkiem, który zazwyczaj kończy się tem, że ogień całe miasto ogarnia. Dziwić się temu nie można, ponieważ kierujący nie ma ani ludzi wymusztrowanych pod ręką, ani sam nie ma wyobrażenia o rzemiośle, do którego powołują go okoliczności. Gaszenie ognia, tak jak i szycie butów, wymaga wprawy, której natchnienie nie zastąpi.
W miastach niemieckich i francuskich, gdzie straże ochotnicze od niepamiętnych czasów istnieją, cała ludność, to jest nie tylko zdrowi mężczyźni, ale nawet dzieci, kobiety i starcy oddają przy pożarach usługi. Tworzą oni łańcuch między płonącym budynkiem a najbliższą studnią i z ręki do ręki podają sobie wiadra z wodą. U nas, dzięki brakowi garstki wyćwiczonych indywiduów, te same żywioły w najlepszym razie wywołują zamęt, w najgorszym zaś psują i kradną to, co uratowano z ognia.
Ochotników, stanowiących jądro instytucyi, nie potrzeba wielu, a w miastach, liczących po kilka tysięcy mieszkańców, znaleźć ich łatwo. Pieniędzy na narzędzia powinny dostarczyć fundusze miejskie, a zresztą dobra wola ludności. Czegóż zatem potrzeba?... Inicyatywy tylko, do której poczuwać się powinni przedewszystkiem ci, którzy stoją na czele.




8 Listopada.
W kwestyi języka francuskiego. — Wystawa sztuk pięknych. — Sposób zabezpieczenia bytu rzeźbiarzom. — Dziwne wynalazki. — Oświetlenie ulic i ciemności panujące w gabinetach naukowych.
Panie kronikarzu!

W tych dniach doświadczyłem niezrównanej nieprzyjemności, odczytawszy w niejakim „Tygodniku Ilustrowanym“ artykuł niejakiego p. Kaszewskiego, wymierzony przeciw językowi francuskiemu.
Będąc człowiekiem dobrze urodzonym i ocierającym się o froterowane posadzki, nie miałem idei o p. Kaszewskim; opierając się jednak na jego pracy, sądziłem, że osoba tej nazwy nie musi posiadać znajomości nadsekwańskiego langażu. Tymczasem, rzecz szczególna! traf podjął się usertitiudować mnie, że tenże wysławia się po francusku dość poprawnie i nobliwie i jako taki mógłby prowadzić dyskurs nawet w dystyngowanem towarzystwie.
Gdyby gminne zdziwienie należało do dobrego tonu, asiuruję, żebym się zdziwił tak ekstraordynaryjnym fenomenem. Na szczęście moja czysta krew, która we mnie płynie, moje stosunki, moja socyalna sytuacya, moje glansowane rękawiczki, moja ciocia szambelanowa i moje lakierowane kamasze uwalniają mnie od podobnej me... me... (nie wiem jak to nazwać), i pozwalają mi fakt kontemplować, zamiast się etonować.
Kontempluję więc.
Czego chce parweniuszowska demokracya od naszego langażu? nie komprenuje! Dawniej pana poznawało się po cholewach, dziś więc, gdy cholewy stanowczo wyszły z użycia, nie rozumiem, dlaczegoby ich językiem zastąpić nie było można?
W tej chwili rapeluję sobie, że p. Kaszewski w pracy swojej powoływał się na względy pedagogiczne. Względy te dla ludzi mego urodzenia, moich stosunków i mojej sytuacyi nie są obce i ja więc powołam się na nie.
Pedagogika jest sztuką przygotowywania dzieci w kierunku intelektualnym, jest... jednym wyrazem, że tak powiem, nauką edukacyi i dobrego znalezienia się... Wszak mam racyę?
Otóż do tego celu wybornie nadaje się język francuski.
Przedewszystkiem bowiem umożliwia sprowadzanie do domu bon paryżanek, dziewcząt z dobrą pronucyacyą, ładną talią, ładną buzią i brakiem przesądów. Bony te nie tylko uczą dzieci, ale wyręczają też ich matki w różnych obowiązkach rodzinnych. To jest pierwsze.
To jest drugie, że rodzice nasi zbyt wiele przekazują nam dobrego ułożenia, stosunków towarzyskich, szlachetnych nałogów i wymagań, aby nie miało się to stać z niejakim nie powiem uszczerbkiem... ale... z niejaką oszczędnością dla naszego intelektualnego kapitału. Chcę przez to powiedzieć, że my, ludzie ze świata, rodzimy się nie tylko z najczystszą krwią, ale także z najczystszym, niepokalanym umysłem.
Otóż dla dziecka, przychodzącego na świat w takich sirkonstancyach, język francuski jest niezbędny. Stamtąd to, a nie skądinąd, młoda latorośl szlachetnego drzewa dowiaduje się o mombres du corps humain — o członkach ciała ludzkiego, jakiemi są: la tête głowa, les cheveux włosy, le nez nos, — o Bogu Dieu, naturze nature, kraju pays, cnocie vertu, obowiązku devoir etcetera.
W parweniuszach wszystkie te wiadomości rozwijają się... nie wiem jak, — zapewne tak, jak w pszczołach instynkt do wyrabiania miodu. Ale my, ludzie dobrze urodzeni, nabywamy je dopiero przez pracę i kontemplacyę z metody Elkana lub z dyskursów pani Bocquel.
To są konsyderacye, które uważałem za niezbędne porobić wobec artykułu p. Kaszewskiego. Długi czas wahałem się z wystąpieniem na arenę literacką, lecz dowiedziawszy się z ostatniej kroniki, że pan nabrałeś już dobrych manier, umyśliłem posłużyć się takowym.
Niech chce być upewnionym, że ludzie z mojej sfery potrafią ocenić przysługę, jaką im odda, zamieszczając niniejszy list mój napisany, flatuję sobie, lepszym cokolwiek stylem, niż ten, którego używają antagoniści nadsekwańskiej mowy.

Życzliwy
René de Pustogłowski.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Szanowny panie!

Najzupełniej rozumiem przykrość, jaką p. Kaszewski wyrządził sferze, do której pan należysz. Dla lubowników języka francuskiego i przedstawicieli dobrego tonu w naszej parafii, czuję zawsze głęboki szacunek, szczególniej też od czasu, kiedym miał honor poznać się bliżej z papugą pewnej wielkiej damy. Panu i jego znakomitemu towarzystwu do śmierci służyć jestem gotów, a na dowód tej gotowości drukuję pański list, porobiwszy w nim pewne ortograficzne i logiczne ulepszenia.
Pozostaję z najgłębszą czcią

Kronikarz.

∗                              ∗

W tych dniach byłem na wystawie sztuk pięknych, z której (aczkolwiek nie do mnie to należy), pozwolę sobie zrobić króciutkie sprawozdanie.
Zaczynam od początku.
Bilet wejścia jak zwykle tak i dotychczas kosztuje w dzień powszedni kop. 15, w świąteczny zaś kop. 5. Bez względu na mocne postanowienie zapomniałem sprawdzić, czy w sieni znajdują się szczotki do obcierania zabłoconego obuwia, chociaż z drugiej strony jestem pewny, że miłująca sztukę publiczność nie posługuje się niemi.
W sali rzeźb jest trochę ciaśniej, musiało zatem przybyć coś więcej. Nagrobek Moniuszki stoi ciągle za piecem.
Autor rzeźby p. t. „Zawstydzona“ nie ma pojęcia o tem, co chciał uwydatnić. Każdy przecież wie, że młoda osoba w takim negliżu uciekłaby przed ludźmi; artysta zatem, chcąc w całej prawdzie przedstawić swój pomysł, powinienby rzeźbę wynieść z sali, a tylko kartkę z tytułem i ceną zostawić.
Idziemy na górę.
Na schodach ścisk, ponieważ swobodną cyrkulacyę tamuje olbrzymi biust, ozdobiony bajecznie długim nosem. Jeżeli artysta do nosa dorobi odpowiednią tabakierkę, publiczność stanowczo nie będzie mogła odwiedzać sali malarskiej.
Przed stojącym w kącie Apolinem Belwederskim dostrzegam całą pensyę. Przełożona sądzi, że dziś już figurze tej panny przypatrywać się mogą bez niebezpieczeństwa, ponieważ bożek ubrał się w długi do stóp szlafrok z kurzu i pajęczyny.
Dla uwydatnienia piękności obrazu pod tytułem „Zaćmienie,“ Towarzystwo umieściło go znowu za piecem. Zaczynam wierzyć, że malowidło musi być arcydziełem, spotkała je bowiem dola, podobna do losu nagrobka Moniuszki.
Pan Chełmoński wystawił kilka nowych obrazów. Widok jednego z nich podsuwa mi na myśl pewną receptę:
Weź czworokątne płótno, górną część zamaż berlinerblauem, dolną ekstraktem z brudnej ścierki, a będziesz mieć krajobraz a la Chełmoński. Osadź na nim chłopa tyłem do publiczności, parę figlujących psów, pociągnij to wszystko lekkim werniksem olbrzymiego talentu, a będziesz mieć noc letnią.
Kto jednak chce się przekonać, jakim doskonałym obserwatorem jest p. Ch. niech się przypatrzy jego „Jesieni.“ Co ten wicher jesienny nie wyrabia z dymem i ze studziennym drągiem, — jak poddmuchuje chudego i skulonego psa!...
A jak się tam świeci w chałupie!...
Nie jestem tylko pewny, czy pan Ch. zna dobrze konstelacye, a także czy jego dwa czarne, wierzgające rumaki („Zamieć śnieżna“), nie przedziurawiły już płótna i nie nadwerężyły murów instytucyi, zwanej Towarzystwem Zachęty Sztuk Pięknych.
A teraz... wyobraź sobie czytelniku, że się budzisz w słabo oświetlonym pokoju i że widzisz następującą scenę.
Woda wyrzuciła na brzeg trupa kobiety w porozwiązywanych bucikach.
Nad trupem siedzi waryat z rudym łbem i z idyotycznym uśmiechem, ubrany w stary surdut i mocno nadwerężone inexprymable...
Czy chcesz doświadczyć tej przyjemności?... No, to kupże sobie obraz pana Piątkowskiego p. t. „Dwie śmierci“ i umieść go w swoim sypialnym pokoju naprzeciw łóżka.
Miły artysta, ten pan Piątkowski, ani słowa! zrobił sztukę kompletnie piękną. Jeżeli dalej pracować będzie w tym kierunku, doczekamy się galeryi, do której nie radzę wchodzić młodym mężatkom. Mężczyźni mogą robić, co im się podoba oglądać jednak obrazy podobne radzę tym tylko, w których piersi zamarł już ideał, którym sprzykrzyły się już: miłość, wiosenne słońce, befsztyk, śpiew słowika, porter i w ogóle to wszystko, co stanowi ozdoby padołu płaczu i znikomego żywota.

Wpadłem w melancholię, z której nie wyleczy mnie nawet porcya najsłodszego uśmiechu kobiety, nawet butelka najwytrawniejszego węgrzyna. Uciekam od ludzi, pogardzam psami, szukam grobów i idę, jeżeli nie na cmentarz, to przynajmniej do fabryki nagrobków.

Wy, co spoczywacie tu
Pod zimnym śmierci głazem...
Powstańcie razem!...

Albo... wiecie co?... dajcie lepiej spokój! Wolę dumać sam, nie dlatego, ażebym się bał strachów, ale raczej dlatego, że w ponurym nastroju nie znoszę obcego towarzystwa.
Chybaby... No! ale któż znowu o podobnych rzeczach myśli w podobnem miejscu?
Szczęśliwi zmarli!... (Nie mówię tego, ażeby miotała mną zazdrość, ale...) jak wam musi być przyjemnie!...
Między obnażonemi gałęźmi drzew przeciska się ponure światło bladego księżyca. Jesienny wicher suchymi liśćmi obsypuje wasze mogiły... Kamienne nagrobki...
Chciałbym mieć taki nagrobek! Prosty kamień, na nim okryta całunem żałobna urna, mająca jeden arszyn i cztery werszki wysokości, a przy niej geniusz smutku, wiecznie oparty na lewej ręce.
Piękny pomysł, lecz jaka szkoda, że geniusz ten nie ma ani śladu łydek. Nigdy nie sądziłem, na honor! aby smutek pociągał za sobą podobne konsekwencye.
Ściśle rzeczy biorąc, okoliczność tę należałoby przypisać nie tyle desperacyi, ile raczej temu, że nagrobki u nas wyrabiają nie rzeźbiarze, ale kamieniarze.
Wszyscy wiedzą, że szanuję cech kamieniarski, nie idzie jednak za tem, ażeby członkowie jego mieli wkraczać w nieswoje atrybucye. Dopóki zaś fakt podobny będzie miał miejsce, dopóty na cmentarzach naszych spotykać będziemy urny, podobne do hładyszek, kamienie pamiątkowe, podobne do katarynek i geniuszów smutku bez łydek.
O ile wiem, publiczność Warszawska na pomniki wydaje rocznie 60—80 tysięcy rubli; czyż więc nie lepiej by było przelać sumę tę do straszliwie chudych kas naszych artystów rzeźbiarzy? Może lękacie się, aby panowie ci zbyt drogo nie cenili swojej pracy?... Otóż nie obawiajcie się! upewniam was, że przewyżki nie będzie, a jeżeli będzie jakaś nieznaczna, to w każdym razie stokrotnie wynagrodzi ją artystyczne wykończenie pomnika.
Sztuka u nas, prześwietna publiczności, nie tuczy swoich adeptów. Na odpowiednie wynagradzanie ich kraj za mało posiada pieniędzy; pracy jednak artystom swoim dostarczyć może i powinien, tembardziej, że reforma, o której wspomnieliśmy, kamieniarzy nie zgubi, bo ci znajdą setki innych robót, a dla rzeźbiarzy naszych prawdziwą stanie się pomocą.
Wyznaję, że pomysł powierzania rzeźbiarzom roboty nagrobków nie byłby wart złamanego szeląga, gdyby wyszedł z mego warsztatu; ja bowiem ani na rzeźbiarstwie, ani na kamieniarstwie nie znam się. Autorem jego jest pan Cypryan Godebski, który sam zapewne nagrobków wyrabiać nie potrzebuje, lecz który, poznawszy smutne położenie swoich kolegów tutejszych, na ich benefis proekt ten podał do uznania publice.
Radzimy więc korzystać z gotowości artystów, a niewątpliwie obie strony będą zadowolone.
Adresów rzeźbiarzy dostarczyć może Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych, pośredniczyć zaś między nimi a interesantem mógłby nawet kantor pogrzebowy p. Korpaczewskiego.


∗                              ∗

Ludzkość widywała już różne laski: proste i krzywe (łamanych też nie brakło); drewniane, kościane, fiszbinowe, trzcinowe i żelazne; milczące, grające i strzelające; z rękami, nogami i głowami, — których bardzo często brakowało ich posiadaczom.
Do kolekcyi tej w ostatnich czasach przybyła nowa forma, a mianowicie: laska ogrzewająca.
Jest to kij wydrążony, który wypełnia się płynem ciepłym i tym sposobem ogrzewa rękę swego właściciela.
Dobre to jest, ani słowa! choć lepiej byłoby laskę wypełniać spirytualiami, które posiadają własność rozgrzewania całego ciała. Ludzie pomysłowi trafią zapewne i na taką kombinacyę, lecz filozof tymczasem kiwać musi głową z niezadowolenia, taka bowiem czy owaka laska szczególne światło rzuca na koniec dziewiętnastego wieku.
Miły Boże! powie sobie filozof, jak to to teraz świat grzęźnie w egoizmie a zrywa z altruizmem; jak to każdy myśli o sobie a nie dba o bliźnich! Taka naprzykład laska, ogrzewająca rękę temu kto ją kupił, jest wynalazkiem niewątpliwie pięknym; lecz o ileż niższą jest ona moralnie od owych pełnych a giętkich lasek, któremi z taką łatwością i wdziękiem ogrzewać można było różne części ciała nawet nieprzyjaciołom swoim!...

Rzuciłeś szlak świetlany i brodzisz w ciemności,
Wieku! któryś się wyparł bliźniego miłości.
Rzuciłeś bart szlachetny i grzęźniesz w miękkości,
Myślisz, jak ogrzać skórę, a nie dbasz o kości.
Pedam ci więc, że w długim ciągu dziejowości
Staniesz się wieku wstydem i strachem ludzkości!

Mógłbym jeszcze napisać z kilkadziesiąt takich filozoficzno-historycznych wierszy; nie chcąc jednak odbierać kawałka chleba poetom i poetkom-myślicielkom naszym, wracam znowu do prozy i wynalazków.
Przed kilkoma dniami u jednego z pp. przedsiębiorców, widziałem dwie następujące maszynki antizłodziejskie.
Pierwszą była szuflada bez zamku, która (jeżeli otworzy ją osoba, nie znająca sekretów właściciela) ogłasza fakt ten dzwonieniem, zdolnem obudzić umarłego.
Drugą jest przyrząd, który umieszczony przy drzwiach, w razie otwierania takowych przez złodziei, ogłasza fakt ten dzwonieniem, zdolnem zabić żyjącego.
O ile maszynki te są praktyczne, dowiodą dwa wypadki, o których słyszałem podczas pobytu mego w Filadelfii.
Przyjaciel mój, senator O’Yoy, zapracowawszy uczciwie przy uspokajaniu Stanów Południowych okrągłą sumkę miliona dolarów, umieścił je w dzwoniącej szufladzie, a takową zamknął w kasie ogniotrwałej, która stała w jego pracowni, sąsiadującej z sypialnią.
Około 2 po północy przyjaciel mój, senator O’Yoy, ukończywszy zajęcia państwowe, przeszedł do sypialni i już odpiął guzik od swej aksamitnej kamizelki, gdy wtem... w gabinecie jego rozległ się jakiś... szmer...
Przyjaciel mój senator był bardzo mężnym człowiekiem, lecz że w tej chwili dziwnie jakoś potnieć zaczął, rozebrał się więc czemprędzej...
Szmer tymczasem stał się podobny do zgrzytania, a zgrzytanie do otwierania kasy ogniotrwałej...
Przyjaciel mój senator gardził śmiercią i miał niezłomne postanowienie rzucić się na złodzieja. Przypomniawszy sobie jednak, że na barkach jego spoczywa bezpieczeństwo republiki amerykańskiej, wyrozumował, że... lepiej jednak będzie nie narażać się.
W tej chwili zgrzyt ucichł, a natomiast rozległo się dzwonienie...
Przyjaciel mój senator nagle znikł...
Na drugi dzień znaleziono go, przytłoczonego łóżkiem w sypialni, lecz nie znaleziono miliona dolarów ani w szufladzie dzwoniącej, ani w kasie ogniotrwałej, ani nigdzie...
Współcześnie na deputowanego Mac-Filuta, serdecznego przyjaciela żony mojego przyjaciela spadła sukcesya, wynosząca okrągłe milion dolarów, w której to sumie znajdowały się papiery...
Ale mniejsza o to!
Przyjaciel mój senator wypadek ten jak należy odchorował i odleżał; zrobiwszy jednak na kolejach żelaznych drugi milion, kupił sobie nie tylko dzwoniącą szufladę, ale nawet dzwoniące bezpieczniki do wszystkich drzwi w całym domu.
Już w rok po powyższem zdarzeniu przyjaciel mój spał sobie w najlepsze, otoczony bronią palną wszelkiego rodzaju, kiedy nagle... usłyszał dzwonienie w przyległym gabinecie.
Przyjaciel mój schwycił dwa rewolwery w ręce, trzeci w zęby, zamknął oczy, schował się pod kołdrę i drżąc niby to ze strachu (dla łatwiejszego oszukania napastnika) czekał na atak.
Upłynęła minuta... dwie... kwadrans... pół godziny... nic! Po trzech kwadransach dzwonek odezwał się znowu...
Rozległ się strzał, a w gabinecie jakiś głos męzki.
Potem wszystko ucichło, a przyjaciel mój do stał tyfusu.
Gdy się z niego wygrzebał, doręczono mu dwa pozwy:
Jeden od deputowanego Mac-Filuta, który za odstrzelenie mu wielkiego palca u lewej ręki domagał się pół miliona dolarów.
Drugi od własnej jego żony, lady O’Yoy, która żądała rozwodu, a nadto wynagrodzenie w kwocie pół miliona dolarów.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Gdym był w Filadelfii, dowiedziałem się, że lady O’Yoy wyszła za Mac-Filuta, który został senatorem i posiadał dwa miliony dolarów gotówką, i że przyjaciel mój O’Yoy, straciwszy cały majątek, został obecnie pokątnym doradcą.

Jest on w dodatku łysy jak kolano, a na widok maszynek dzwoniących dostaje konwulsyi.
Sens moralny taki, że maszyny dzwoniące nie są niezbędnie potrzebne do szczęścia w małżeństwie i przyjaźni.


∗                              ∗

Nawiasowo mógłbym dodać w tem miejscu, że czytelnia p. Jana Jeleńskiego mieści się przy redakcyi „Niwy“ (Nowy-Świat 6), że obejmuje książki wyborowe, dla użytku kobiet, mężczyzn i dzieci że... ale dam pokój, bo gotowi mnie posądzić o robienie reklamy kolegom „w piórze“ i przechodzę do Biura stręczącego pracę.
Za kilka dni zostanie ono otwarte, kandydatów, poszukujących miejsca będzie tłum, lecz czy okaże się dostateczna ilość posad — niech na to publiczność odpowie.
My ze swej strony zrobimy dwie uwagi:
1. Że biuro opiera się na stosunkach z najznakomitszemi fabrykami, tudzież ze znanymi w kraju finansistami i obywatelami ziemskimi, którzy przyrzekli mu swoje poparcie.
2. Że od kandydatów do posad wymagane będą poważne rekomendacye i świadectwa.
Dwa te względy w połączeniu z nizką opłatą powinnyby przekonać publiczność, że Biuro otwiera się nie w widokach spekulacyjnych, ale raczej dla zaspokojenia gwałtownej potrzeby ogólnej, jaką jest współczesny brak pracowników i brak miejsc dla tych, którzy ich poszukują.
Naszem zdaniem byt tej instytucyi oprzeć się musi przeważnie na prowincyi, która zresztą na niedostatek rąk i głów nie od dzisiaj dopiero narzeka. Tam to odpłynąć powinni liczni owi kandydaci do posad, dla których w Warszawie z każdym dniem trudniej o zajęcie.


∗                              ∗

Gdyby do Dessauskiego towarzystwa gazowego trafiły jakiekolwiek perswazye, lamentacye lub inne wzruszające i przekonywające środki, wówczas powiedzielibyśmy mu to, co niżej:
Moi panowie! Nie chcecie podwoić liczby latarń, nie mając funduszów, więc zgoda! nie podwajajcie ich. Nie chcecie zwiększyć ilości płonącego gazu — i na to zgoda, nie zwiększajcie!... Lecz wzamian za te ustępstwa z naszej strony, zróbcież jedno przynajmniej, aby ta ilość gazu, jak a jest, nie marnowała się napróżno.
A marnować się będzie dotąd, dokąd nie zreformujecie latarń. Te bowiem, które są obecnie, przedstawiają dwie kapitalne wady:
1. Pręty boczne, przeznaczone do utrzymywania szyb, rzucają taki cień, że w każdym z nich pomieścić się może najkorpulentniejszy człowiek w Warszawie.
2. Szyby, osadzone w górnej pokrywie latarń, nie mają sensu, przepuszczają bowiem światło tylko do nieba, które ani gazowego, ani dessauskiego oświetlenia nie potrzebuje.
Obu tym defektom łatwo zapobiedzby mogły latarnie cylindryczne z białego szkła, z reflektorami u góry. Nie pojmuję, dlaczegoby prawd tak prostych nie mogli zrozumieć technicy Dessauskiego towarzystwa.
Czyżby węglowodory aż tak szkodliwie oddziaływać miały na poglądy ludzi, mających z niemi stosunki?...
Ponieważ mowa o oświacie, musimy więc przy ogniu tym upiec jeszcze ze dwie pieczenie.
Podobno jest tu w Warszawie jakiś gabinet mineralogiczny, o którym publiczność nie ma idei. Wartoby go więc otworzyć, a przed otworzeniem rozpakować zbiory Pusch’a, największego badacza formacyi krajowych. Może być, że zarządowi gabinetu chodzi o to, aby z cennych zbiorów nie stracić nawet kurzu, który paki okrywa, ale na to jest sposób. Kurz można zebrać w słoik, a zbiory umieścić w szafach.
Jest tu także podobno i gabinet zoologiczny, a w nim zwierzęta, opatrzone nazwiskami łacińskiemi. Ciekawym bardzo, kogo nazwiska te nauczą, a bardziej jeszcze, czego nauczy gabinet, nie posiadający katalogów, naturalnie zrozumiałych dla publiczności?
Gdybym ja był gabinetem, pomyślałbym na seryo o przylepieniu nowych kartek, a co więcej o wydrukowaniu takiego katalogu, z którego o oglądanem zwierzęciu możnaby się czegoś dowiedzieć. Gdybym to ja był, bagatela!... lecz czemżeby był w takim razie gabinet?...
Już to nasza nauka owinęła się w taką togę nieprzystępnej dla profanów mądrości, takiej mądrości, ale to takiej mądrości, że doprawdy zwykły człowiek nie ma nawet ochoty podnosić tej zasłony Izydy, z góry spodziewając się, że znajdzie pod nią pustki.
Jest tu także podobno biblioteka, jeszcze coś i jeszcze coś... Ach, Boże! czegóż bo u nas niema? ale wszystko hermetycznie zamknięte; widać dlatego, aby przypadkiem nie uciekło.




17 Listopada.
Pretensye publiczności do kolei parowych i konnych. — O potrzebie domu noclegowego w Warszawie. — Szkoła wieczorna w Lublinie. — Pług wietrzny i parowy. — Nasze restauracye. — Notatk z bieżących i zeszłorocznych gazet.

W tej chwili odebrałem liścik następujący:

Łaskawy Panie!

Racz mi pan donieść, na jakich (rozumie się legalnych) drogach możliwe jest urzeczywistnienie poniżej wyszczególnionych pragnień ogólnych:
1. Ażeby kolej Petersburska donosiła o zmianach, zachodzących w ruchu pociągów i ażeby doniesienia te podawała w godzinach i minutach zgodnych z południkiem warszawskim, nie zaś petersburskim. Niewypełnienie bowiem któregokolwiek z tych drobiazgów naraża podróżnych na zwłokę i koszta.
2. Ażeby wagony osobowe konne, kursujące między dworcem kolei Wiedeńskiej i Pragą, nie popasały w drodze i ażeby woźnice i konduktorzy ich postępowali z publicznością grzeczniej, niż dotychczas.
Oczekując odpowiedzi, pozostaję i t. d.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Łaskawy Panie! Kwestye, które zakomunikować mi pan raczyłeś, niejednokrotnie poruszanę już były w prasie; wyznać jednak należy, że referenci traktowali je w sposób gwałtowny i uszczypliwy. Skutkiem tego zarządy obu kolei musiały się na publiczność obrazić i dziś zapewne nie tyle już myślą o zadowoleniu słusznych naszych wymagań, ile raczej o tem, aby we wszelki możliwy sposób okazać własną przewagę i bezsilność swoich przeciwników.
Instytucye, o których mowa, postępują sobie obecnie, jak najęty furman, który na miejscu jest grzeczny i skłonny do ustępstw, lecz już w połowie drogi traktuje klienta swego w duchu starej gadki: „na czyim wózku jedziesz, tego piosenkę śpiewaj.“ Nam więc nic nie pozostaje, jak tylko porzucić ton zaczepny i wejść w pojednawcze układy.
Celem ułatwienia ich, pozwolę sobie w tem miejscu poczynić następujące uwagi:
Wymagasz pan, ażeby kolej petersburska donosiła o zmianach godzin; jest to nie tak łatwe do wykonania żądanie, jakby się zdawać mogło.
Na dowód tego pomyśl pan przez chwilę, że jesteś na kolei smarownikiem, konduktorem lub kimśkolwiek innym tej samej co oni inteligencyi. Czy panowie ci, którzy dokoła siebie mają pełno zegarów, dzwonków, gwizdawek, dozorców i t. p. czy panowie ci mogą mieć ideę o tem, że jacyś filistrowie warszawscy nie wiedzą o czasie odchodzenia pociągów?
Jak można nie wiedzieć o rzeczy tak prostej i jasnej, o rzeczy, która się tyloma sposobami ogłasza, która oddziaływa na wzrok, słuch, a nawet na kołnierz i inne części organizmu?
Widzisz pan więc, że w umyśle członka kolei, wątpliwość co do czasu odchodzenia pociągów istnieć nie może; że zaś członek ten obdarzony jest prawdopodobnie zdolnością wnioskowania, wnioskuje więc ze swego stanowiska bardzo słusznie, że wątpliwość podobna nie powinna istnieć i dla reszty ludzi, zamieszkujących glob ziemski, i że wreszcie ogłoszenie w pismach godzin odjazdu pociągów, jest rzeczą najzupełniej zbyteczną.
Powiesz pan, że rozumowanie moje wkracza w zakres psychologii, wątpię jednak, abyś mi z tego chciał zrobić zarzut. Wiesz bowiem tak dobrze jak i ja, że ludzie, o których uszy bezskutecznie odbija się tyle skarg i upomnień, przedewszystkiem pod względem psychologicznym powinni być zbadani.
Żądasz pan dalej, ażeby czas odjazdu podawany był w godzinach i minutach warszawskich? Wybacz pan, ale poważę się posądzić go o umyślną złośliwość! Wszakże pan wiesz, że aby przejść od czasu petersburskiego do warszawskiego, potrzeba pierwszy zwiększyć o pewną liczbę minut i co idzie za tem, wykonać dodawanie liczb wielorakich, no! a takich już wysileń wymagać niepodobna od osób, które nie mają wątpliwości co do terminu odchodzenia pociągów.
Po tem, co się już powiedziało, nie widzę potrzeby zastanawiać się nad pańską wycieczką przeciw kolei konnej. Niegrzeczność woźniców i konduktorów tej instytucyi jest zapewne przykrą, lecz cóż robić? Gdyby jeszcze była jakaś akademia dla woźniców, to moglibyśmy prosić zarządu, aby specyalistów z sekcyi n. p. rozwożenia węgli, mięsa lub drzewa, nie przeznaczał do rozwożenia ludzi, ponieważ jednak podobnej akademii dotychczas niema, więc i ta nasza uwaga jest bezpowrotnie straconą.
W konkluzyi zatem postawię dwa wnioski:
1. Aby publiczność, która skutkiem zawziętości zarządu kolei petersburskiej ponosi straty w czasie i pieniądzach, zrobiła składkę na utrzymywanie przy kolei tej osoby, obeznanej ze sztuką pisania liczb i ich dodawania, a wówczas o ruchu pociągów mieć będzie dokładne wiadomości.
2. Aby między Pragą i Warszawą kursowały omnibusy zwyczajne, w oznaczonych odstępach czasu, a wówczas interesanci nie będą potrzebowali narażać się na zwłoki, zawody i niegrzeczność kolejowych woźniców.


∗                              ∗

Jest w Warszawie garstka ludzi, żyjących jak ptaki. Z obiadem spotykają się oni bardzo nieregularnie, najczęściej w zakładach, przygotowujących flaki po 5 kop. porcya z bułką, rzadziej zaś w tanich kuchniach.
Osoby te o podwieczorkach i kolacyach mają wyobrażenie nader słabe, a jeszcze słabsze o przyzwoitym noclegu.
W lecie śpią w ogrodach, na pustych ulicach, pod parkanami lub nad brzegiem Wisły. System ten posiada niewątpliwie pewne strony malownicze, chociaż szczególniej podczas deszczu nie chroni od więcej lub mniej niebezpiecznych katarów i zapaleń.
Piękny widok wschodzącego słońca, rosa poranna, wesoły śpiew ptaków i inne wiejskie przyjemności, nieznane ospalcom, każą im zapominać o śniadaniu. Wyznać należy, że zapomnienie to jest dla nich bardzo korzystne, uwalnia ich bowiem od ponurych myśli, które na całą dobę mogłyby humor popsuć.
W dzień osoby te zbierają gałgany, noszą piasek, cegłę i w ogóle oddają się zajęciom, które nie prowadzą wprawdzie do nieśmiertelności, lecz pozwalają jako tako wyżyć w ciągu lata.
Za to jesień, zima, a nawet wiosna jest dla nich bardzo przykrą.
Dzień jeszcze łatwiej przepędzić, tułając się od bramy do bramy, lub od szynku do szynku; ale co robić w nocy?...
Miejsce trawy, lub nawet suchej ziemi, zajmuje błoto i śnieg. Z drzew opadły ochronne liście, a nad głową rozciąga się niebo, które z każdą kroplą deszczu nową im zsyła katuszę!...
Ta resztka waty, która nie zdążyła jeszcze uciec z łachmanów, jakże licho ogrzewa zziębnięte ciało. Radbyś schować skostniałe palce, ale niema gdzie, bo jeden rękaw za ciasny, a drugi do obojczyka rozdarty. Nogi zmarzły, uszu nie czujesz, a deszcz, ten przeklęty deszcz ciągle pada.
Przypominasz sobie, że leżał gdzieś stos belek czy desek; idziesz tam, lecz stos znikł, rozebrali go. Gdzieindziej znowu była glinianka, w której podczas lata spędziłeś kilka bardzo rozkosznych nocy, lecz dziś w gliniance tej błoto po kostki...
A deszcz tymczasem pada, wlazł ci już za kołnierz, zamoczył plecy, a nawet i po nogach ciec zaczyna... O gdybyś mógł znaleźć jaki dom nowo-budujący się, z jego wilgocią, brakiem drzwi i okien, słowem z jego wszelkiemi niewygodami, — jakżebyś chętnie wkwaterował się choć do piwnicy!...
Któż odgadnie myśli, snujące się po głowie, której reszta czapki nie może zabezpieczyć od deszczu? Kto policzy, ilu złodziei, rozpustnic, a nawet morderców płodzi jedna noc jesienna?...
Ile to już nocy takich przespała Warszawa, nim powstał w niej projekt domu noclegowego, a ile to jeszcze napisze się artykułów w tym przedmiocie, do czasu zanim dom podobny otworzy macierzyńskie objęcia dla tych wyrzutków, przed którymi wszystkie drzwi są zamknięte.
Dziś niema noclegowego domu i jest dobrze, o dobrze!... przynajmniej dla tych, którzy nie czują jego braku. Przyzwoity mieszkaniec miasta, odczytując dzieje człowieka bez dachu, uważa go za wybryk fantazyi kronikarza, który postanowił mącić pokój ludziom uczciwym, lub denerwować stare histeryczki. Na nieszczęście jednak nie jest to fantazya.
Pomińmy już bowiem to, że nawet p. Rotszyld wiedeński nocował raz na ulicy, i to, że w noclegowym domu berlińskim spotykano baronów i hrabiny, a wreszcie i to, że w zimie wiele osób przyjmować muszą cyrkuły. Pisał „Wiek,“ że nie dawniej, jak przed kilkunastu dniami i nie dalej jak w dzielnicy Ujazdowskiej, poza szpitalnymi budynkami, policya w nocy znalazła sto kilkadziesiąt indywiduów, kryjących się w jakichś dołach i dziurach. Nie brak nam więc ludzi bez dachu.
Nie możemy przypuścić, aby Warszawa, dowiedziawszy się o faktach podobnych, nie zapragnęła im zapobiedz i nie postarała się o wzniesienie noclegowego domu.
Domy takie znajdują się już w Europie i oddają znakomite usługi; nie wątpimy więc, że i u nas by się opłaciły i bodaj czy nie wpłynęły na zmniejszenie wielu występków.
Nawiasowo tylko dodamy, że w noclegowym domu mniej ważne byłyby łóżka, niż ciepły posiłek ranny i wieczorny. Dla wielu lokatorów byłby on może jedynem pożywieniem, pozyskanem nie na drodze kradzieży.
Spróbujmy więc, a przekonamy się wówczas dopiero, ilu to dziwnym powikłaniom zapobiegnie podobna instytucya.


∗                              ∗

Dla ludzi, którzy cały dzień poświęcać muszą obowiązkowej pracy i którzy za młodu nie mieli sposobności odebrać wyższego nad elementarne wykształcenia, w Anglii, Francyi i Niemczech, i jeżeli się nie mylimy, w paru miejscowościach Cesarstwa, istnieją szkoły wieczorne.
W szkołach tych jedni uczą się dopiero czytać, pisać i rachować, inni — matematyki, rysunków, nauk przyrodniczych, a nawet ogólnych zasad ekonomii politycznej i t. d. Opłata jest niewielka, a nawet żadna.
Przed kilkunastu laty było i u nas coś podobnego, ucichło jednak nagle i do dziś dnia nie daje znaku życia. Złośliwy los chciał widocznie, aby Warszawie dała hasło prowincya, ludności chrześcijańskiej — ludność starozakonna.
Istotnie tak się stało.
Z dniem 31 października w Lublinie kilku kupców, a na ich czele p. Mejer Lichtenfeld otworzyli szkołę wieczorną dla młodzieży starozakonnej. Wykłady, z wyjątkiem piątków, odbywają się codzień od 7 do 9 i obejmują: język rosyjski i polski, arytmetykę, geografię i kaligrafię. Prócz tego od godziny 6 do 7 mają miejsce pogadanki popularne.
Opłata jest bardzo nizka, wynosi bowiem rubla na miesiąc, a nawet mniej; między słuchaczami znajdują się i zamożni kupcy, po czterdzieści lat liczący.
Obywatelski czyn ten p. Mejera Lichtenfelda i zacnych towarzyszy jego, których nazwisk na nieszczęście nie znamy, zasługuje na najwyższe pochwały. Ludzie ci pracują na podwójną wdzięczność i nie prędko będą zapomniani, są bowiem krzewicielami oświaty w swojem kółku i chlubnym przykładem dla całego społeczeństwa.
A przykład ten wiele nas uczy, wskazuje bowiem, że dla oświaty niema przeszkód, byle się tylko dobre chęci znalazły.
Pożądanem jest, aby fakt ten nie był jedynem zjawiskiem w naszym kraju, i ażeby nadewszystko Warszawa go naśladowała. Szkoły wieczorne nie tylko rozlewają oświatę, na której skutki w każdym razie parę lat oczekiwać potrzeba, lecz przynoszą i natychmiastowy pożytek, odciągając młodzież z klasy handlowej lub rzemieślniczej od knajp, w których traci się czas, pieniądze, zdrowie, a niekiedy i uczciwość.
Im więcej poświęcimy na szkołę, tem mniej wydamy na więzienie i szpital.


∗                              ∗

Filozofowie, piękna Zofio, filozofowie niejednokrotnie już ubolewali nad tem, że w naturze istnieje mnóstwo sił, których człowiek po dziś dzień nie zdołał na swój pożytek obrócić.
Pomyśl tylko, ile promieni słonecznych pada rok rocznie choćby na taką pustynię Saharę i obrachuj, jeżeliś łaskawa, ile machin poruszyć, ile pieców ogrzać, ile porcyi rosołu ugotowaćby można przy takiej masie napróżno marnującego się ciepła! Zważ w dalszym ciągu, jakie potężne młyny, tartaki, olejarnie i młoty w ruch wprowadzić mogłaby odwieczna, a dotychczas niezużytkowana siła przypływu i odpływu oceanów; przypomnij sobie bieg strumieni, potoków i rzek, a wreszcie pęd wiatru, zrzucającego nam kapelusze i zawołaj razem ze mną i innymi filozofami, że człowiek dziś jeszcze korzysta zaledwie z bilionowej cząstki skarbów mamy natury!
Szczególniej też siłę wiatru zaniedbali dobrzy ludziska. Wprawdzie w Chinach po dziś dzień używają wozów z żaglami, a u nas berlinek, ale gdzieindziej wietrzny element stanowczo poszedł w poniewierkę. Para obecnie zawraca głowę światu, ona bowiem porusza okręty, wozy, młyny, tartaki, a nawet i pługi.
Otóż pragnąc widocznie rehabilitować ciężko pokompromitowane Eole i Boreasze, p. L. Żarecki z Marcelina ujął się za nimi i nadesłał do naszej redakcyi projekt pługa wietrznego. Trafił co prawda, jak kulą w płot, ze swoim wynalazkiem do nas; złe się jednak stało, a ponieważ się stało, spróbujmy więc obrócić je na pożytek ogólny.
Plan p. Żareckiego jest nader prosty. Buduje się wiatrak i osadza takowy na czterech kołach dla ułatwienia mu lokomocyi. W owym wiatraku zamiast kamienia młyńskiego znajduje się walec, utrzymujący bardzo długi łańcuch, do którego przywiązuje się pług. Gdy wiatr wieje, skrzydła się obracają, sznur nawija się na walec, a pług jedzie i orze ziemię na przestrzeni równej długości sznura.
Zaorawszy pole w jednem miejscu, rataj odsuwa walec ze sznurem na bok, a natomiast, za pomocą stosownego mechanizmu, łączy wał główny z kołami, na których stoi wiatrak. Wiatr wieje znowu, skrzydła znów się obracają, koła podobnież i otóż cały przyrząd jedzie na inne pole po ruchomych szynach, które w każdej chwili zdjąć i ułożyć można...
Widzimy więc, że pług wietrzny jest nieco podobny do pługa parowego, od którego różni się jednak w wielu punktach. Pług parowy potrzebuje węgli kamiennych, które dużo kosztują, wietrzny zaś ma wiatr darmo; pierwszy budują mechanicy amerykańscy za tysiące rubli, drugi lada cieśla zrobi na miejscu za byle jakie pieniądze i t. d.
Wyznaję, że w chwili odczytywania projektu wpadłem w entuzyazm; piękny ten bowiem motor mógłby zwozić drzewo z lasu, obracać sieczkarnie, młocarnie, tartaki... krótko mówiąc, zastąpiłby konie, woły i krowy w gospodarstwach naszych, gdyby mu jeszcze jaki chemik dorobił mechanizm, produkujący nawóz, tudzież ekstrakt mleczny i mięsny doktora Justusa Liebiga.
Każda rzecz jednak ma dwie strony: wesołą i poważną; a ponieważ z pierwszą skończyliśmy, przechodzimy więc do drugiej.
Otóż w tej części zaznaczyć przedewszystkiem musimy, że autor projektu jest człowiekiem niewątpliwie pomysłowym, lecz że na nieszczęście niniejszy pomysł jego nie ma wartości praktycznej.
Każdy, choć cokolwiek obeznany z mechaniką, rozmyślając o jakimś motorze, zapytać się musi przedewszystkiem o stosunek, zachodzący między wymiarami tego motoru i pracą, jaką wytwarza. Otóż stosunek ów dla motoru wietrznego jest bardzo niekorzystny.
Praca wiatraka zależy od wielkości jego skrzydeł i szybkości wiatru. Średnia szybkość wiatru wynosi podobno w naszym klimacie 19½ stóp na sekundę; gdybyśmy więc zbudowali wiatrak, którego jedno skrzydło miałoby 22 łokcie długości a 3½ szerokości, to praca, wykonana przy wyżej zacytowanej szybkości powietrznego prądu, równałaby się zaledwie pracy 7 do 8 koni parowych. Przy niniejszej szybkości prądu, wynoszącej n. p. stóp 11 już praca ta wyrównywałaby zaledwie pracy 1 do 2 koni.
Jeżeli teraz weźmiemy pod uwagę niepospolity ciężar skrzydeł, wału, tarcie trybów i inne opory, to łatwo pojąć, że motor podobny nie tylko kilku pługów, ale nawet jednego poruszyć nie byłby w stanie.
Może być, że rachunek nasz nie jest zupełnie ścisły, do czego zresztą nie rościmy sobie pretensyi; w każdym razie jednak upoważnia nas do postawienia dwóch wniosków.
1. Nie należy sarkać na marnotrawstwo dzisiejszej mechaniki, która zamiast taniego wiatru posługuje się drogim węglem. Motory bowiem wietrzne zależą od kaprysu wiatru, podczas gdy parowe zależą wyłącznie od woli człowieka i, co jest niemniej ważne, motory wietrzne, zajmując wiele miejsca, wytwarzają bardzo mało pracy. Machina parowa tej samej wielkości, co ośmiokonny wiatrak, wytworzyłaby pracę paręset razy większą.
2. Twórczych zdolności, które tak szczytną w dziejach odgrywają rolę, nie brak w naszem społeczeństwie. Jest ich u nas, jeżeli nie więcej, to przynajmniej tyle, co i gdzieindziej, — ale brak nauki. Któż zgadnie, ilu Newtonów, Stephensonów i Michałów Aniołów kryje się pod siermięgą albo łachmanem, — kto zliczy te kolosalne być może inteligencye, które bez podstaw naukowych marnują się nad nieustannie idącemi machinami, wietrznemi pługami, balonami, lub przyrządami do włażenia na słup?...
Grosz, rzucony żebrakowi, bardzo często tworzy żebraka, ale grosz, wydany na naukę, staje się niekiedy owem ziarnem gorczycy, wyrastającej w drzewo, na którego gałęziach siadają ptacy niebiescy!
Słyszałem kiedyś, że pewien majętny człowiek w Warszawie używa między innemi następującego wykrzyknika: „O jakież to szczęście być u nas nieszczęśliwym!...“
Nie można twierdzić, ażeby zdanie to było pozbawione racyi. O nieszczęśliwych wszyscy u nas mówią i piszą; na ich benefis grają, śpiewają, tańcują, kwestują, a nawet ziewają... Słowem robi się dla nich tyle najrozmaitszych rzeczy, iż nieraz mamy ochotę uwierzyć, że wkrótce ubodzy protegowani jeździć będą powozami i mieszkać w kilku pokojach, a zaś bogaci ich protektorowie będą rozjeżdżani przez powozy i wyrzucani z suteryn lub strychów za nieuiszczenie komornego.
Mówiąc to, nie mamy bynajmniej zamiaru zniechęcać publiczności do ofiar na rzecz osób niezamożnych, lecz pragniemy wskazać jej nowy zakres czynów filantropijnych, do jakich niewątpliwie należałaby opieka nad zamożnymi. Pragniemy, aby do wszystkich loteryi, koncertów i widowisk na tanie kuchnie dla ubogich, można było dołączyć choć z jedną loteryę, koncert i widowisko na... tanie kuchnie dla ludzi majętniejszych.
Jest rzeczą niezawodną, że w krajach mało ucywilizowanych wszelki procederzysta porządnie wyzyskuje cywilnego, lecz nikt nikogo na całym świecie nie wysysa tak, jak renomowani restauratorowie warszawscy swoich godnych pożałowania klientów.
Jeżeli który z panów tych w zakładzie swoim posiada lustro niezwykłych rozmiarów, ty za to zapłacić musisz konsumencie. Jeżeli daje świeższe cokolwiek masło do potraw, to policzy ci za nie tyle, żebyś mógł kupić nie tylko kilka razy większą ilość jeszcze świeższego masła, ale nawet całego wołu ze skórą i kopytami. A jeżeli w dodatku ma panny do usługi, nowe meble w pokojach, tubę w kuchni, raka morskiego w oknie, a cały zakład w środku miasta, to już na potrawach swoich kładzie ceny tak arystokratyczne, że dla pokrycia ich człowiek średnio zamożny wszystkie dochody obracać musi na jedzenie.
Jeżeli spytasz, dlaczego śledź, który za Żelazną Bramą wart jest 5 kop., kosztuje 30 kop. na placu Teatralnym, albo kurczę, wartujące na ulicy dwa złote, na piętrze staje się dwa do trzech razy droższem, odpowiedzą ci, że zależy to od miejsca i firmy. A co nam u licha po firmie i miejscu?... czy jedno albo drugie ulepsza smak lub pożywność potraw, albo da nam jeść wówczas, gdy nie będziemy mieć pieniędzy?
Osoba, która przed kilkom a dniami powróciła z Brukselli, mówiła nam, że w mieście tem za cztery franki (czyli rubla), można mieć obiad, złożony z jedenastu różnych potraw i przystawek, między któremi znajduje się sarnia pieczeń, raki, bażanty, lody, owoce i t. d. Cóż to za kraj błogosławiony owa Belgia! u nas bowiem, zapłaciwszy rubla, człowiek wstaje głodny od restauracyjnego stołu, choć jedynym zwierzem, jakiego tam spotyka, jest wołowa skóra, niezdatna już na obuwie, a jedynym owocem — kartofle po parę razy odgrzewane.
Jeżeli dodamy do tego, że w Paryżu, Wiedniu lub nawet Brukselli, ceny na materyały surowe są równe a nawet wyższe od naszych i że pod względem elegancyi najwykwintniejsze restauracye nasze z ich tubami, pannami i innem umeblowaniem mogłyby przy tamtejszych odgrywać rolę przedpokojów, to po takich wyjaśnieniach tutejsze ceny potraw w porównaniu z tamtejszemi staną się jeszcze mniej zrozumiałe.
Mamy przecież jeden fakt, wyjaśniający tą dziwną tajemnicę: na całym świecie przedsiębiorcy zadawalniają się małym zyskiem, u nas zaś wszyscy (z wyjątkiem żydów) za pracę swoją, chcą pobierać ministeryalne honorarya. Choroba ta opanowała już nie tylko przedsiębiorców, ale nawet ich lokajów i dziewczęta. Kiedy bowiem za granicą garson, który szkoły ukończył i włada kilkom a językami, kontentuje się czterogroszniakiem, u nas panowie ci krzywią się na dziesiątczynę, a ledwie za złotówkę kiwają po przyjacielsku głowami.
Na tem przerwiemy rozprawę, obiecując w przyszłości podać kilka bardziej interesujących szczegółów o obyczajach i procentach karmicieli naszych. Może też fakta te poruszą uczucia ogółu i przyśpieszą chwilę, w której doczekamy się taniej kuchni dla nieszczęśliwych zamożnych!


∗                              ∗

Mamy jesień... uważajcie! Słońce wyjechało do krajów ciepłych, zabierając ze sobą wszystkie ptactwo śpiewające. Nam zostały obecnie tylko latarnie Dessauskiego towarzystwa, wrony w alejach ogrodowych, tudzież opera włoska w Wielkim teatrze.
Przez pewien czas mieliśmy takie błoto, że piszącemu przyszły na myśl złowrogie dni potopu. Zdawało się, że lada chwila na jednym z głównych placów dobrego miasta Warszawy ukaże się Noe z arką, w celu uzupełnienia swej licznej kolekcyi zwierząt nieczystych.
Noe jednak nie przyszedł, a tymczasem dekoracya potopowa zmieniła się na podbiegunową. Dziś bowiem mamy śnieg i lód w takiej obfitości, że fabryki wyrobów ochładzających zagrożone są bankructwem.
Ogony u sukien znikły, a wraz z nimi i kurz w saskim ogrodzie. Na wysokich kozłach dobrze urodzonych powozów ukazują się woźnice z bajecznymi kołnierzami na karkach i parasolami w rękach.
O pewnym roztargnionym woźnicy opowiadają że gdy pani wezwała go o podanie na kilka minut parasola, ów podał jej bat, a parasolem chciał konie podciąć. Fakt ten zasługuje na staranne odnotowanie.
Ponieważ obecnie przechodzimy epokę lodową, a komisya sanitarna zacznie niedługo oczyszczać chodniki, dobrze by więc było, aby czynności tej nie wykonywała za pomocą żelaznych drągów, wobec których nic się nie ostoi. W europejskich miastach lód wybornie niszczy się przez posypywanie go solą morską, który to środek pisma nasze zalecały, jeżeli się nie mylę, jeszcze w kwietniu, a municypalność wypróbować chciała jeszcze w lipcu. Sądzimy, że teraz jest najwłaściwsza pora do podobnych eksperymentów, choć obawiamy się, ażeby właśnie skutkiem mrozów municypalny entuzyazm w tym kierunku nie ostygł.
Podczas gdy stali mieszkańcy Warszawy rozmyślają o sposobach zabezpieczenia się przeciw zaziębieniom i koncertom, na drogach publicznych ludzie podróżujący nadwerężają sobie najrozmaitsze i najnieprawdopodobniejsze części ciała.
Za to w roku 1877 mamy mieć zupełnie uregulowane drogi bite. Daj Boże! abyśmy ich w dobrem zdrowiu doczekali.
W polityce wszystko dobrze. Pokój europejski jest zapewniony, a Don Karlos, ukończywszy z Hiszpanią, pragnie teraz osobiście napaść na Amerykę. Znawcy utrzymują, że jest to jeden z najpraktyczniejszych jego pomysłów.
Hercegowina w stosunku do Turcyi robi się coraz podobniejszą do stoika nabitego gwoździami. Choroba na żołądek (której uległ wielki wezyr) staje się tak modną, że dziś ulega jej każdy dowódca turecki szczególniej przed i w czasie bitwy. Osoby dobrze poinformowane twierdzą, że okoliczności tej powstańcy zawdzięczają wszystkie swoje zwycięztwa.
W Londynie niezbyt dawno odbył się kongres spirytystów, to jest osób, mających stosunki z duchami opukującymi. Ponieważ metoda opukiwania znana być musi czytelnikom, szczególniej tym, którzy jeszcze pełnoletności nie dosięgli, nie będziemy się więc nad nią rozwodzić, a natomiast nadmieniamy, że kongres uchwalił założenie szpitala spirytycznego i że w zakładzie tym, dla lepszego skutku, znajdować się mają „silne baterye medyów.“
Dla pocieszenia miejscowych zwolenników spirytyzmu dodać możemy, że w razie potrzeby nie potrzebują aż do Anglii wyjeżdżać po poradę, mamy bowiem i w Warszawie dwa dobre tego rodzaju szpitale, jeden pod kierunkiem dr. Rothe i Pląskowskiego, drugi dr. Chomentowskiego. W instytucyach tych baterye są bardzo silne, do każdej bowiem wchodzi po kilka kubłów chłodnej i czystej jak kryształ wody.
Od 13 stycznia do 13 listopada roku bieżącego, złodzieje nasi wykonali 2,567 operacyj finansowych na sumę 110,000 rs. Przypuszczając, że w operacyach tych nie brały udziału spółki, do wysokości których społeczeństwo nasze jeszcze nie dorosło, ale pojedyńcze indywidua, — wówczas dowiemy się, że każdy z tych panów zarobił 42 rs. 9 kop. w ciągu 10 miesięcy, czyli 4 rs. 29 kopiejek miesięcznie.
Cyfra ta pobudza nas do filozoficznej zadumy. Jakto! ci ludzie, zużywający tyle talentów, tyle cierpliwości, ludzie, którzy tyle godzin wydzierają wzmacniającemu siły nocnemu spoczynkowi, ludzie, którzy tyle ryzykują, że zaledwie osiemnasta część ich chroni się od nieprzyjemności sądowych, ci ludzie, powtarzam, zarabiają tylko po 4 rs. 29 kop. na miesiąc!?...
Nieprawdopodobne a jednak prawdziwe!...
O złodzieje nasi! jakaż to szkoda, że wy mnie czytać nie możecie, lecz... któż wie? Może ten szczęśliwy numer wpadnie któremu z was w ręce, a może w dodatku trafi na chwilę układania planiku...
Pogadajmy więc.
Kochany panie! my dwaj jesteśmy ludzie przyzwoici; ty mnie nie okradniesz, bobyś sobie przez całe życie podobnego głupstwa nie darował, a ja cię nie oskarżę, bo nie będę miał powodu. Rozmówmy się zatem po przyjacielsku.
Cztery ruble dla takiego człowieka jak pan, to trochę za mało; odtrąciwszy rs. 3 kop. 60 na obiad w taniej kuchni, uważasz pan: w taniej kuchni pozostanie ci zaledwie 69 kop. na śniadanie, kolacyę, światło, opał, teatr i inne rozkosze życia. No, pomyśl pan sam, czy warto pracować dla takiej drobnostki?...
Powiesz: ja nie... biorę z potrzeby, ale tak sobie... dla własnej przyjemności, dla wrażeń...
Drogi przyjacielu! gdybyś też wiedział: jak niewyrozumiałym i upartym jest ten świat, wśród którego obaj żyjemy. Ja ci uwierzę, przypuszczam, że ktoś drugi i trzeci; ale ogół, ten ogół, o którego opinię nam chodzi!... Ten ogół zaliczy cię bez żadnej apelacyi do rzędu istot poziomych, które nigdy nie siedziały podczas przedstawienia w krzesłach, nigdy nie kosztowały kropelki wina i nie miały sposobności ani prawa kłaniać się dystyngowanym osobom.
Co za rozczarowanie, co za poniżenie!
Powiesz mi: Chem! dorosły ja wróbel jestem, poluję nie na takie fatałaszki. Moralizuj ty mego młodszego brata, ale nie mnie!...
A co, figlarzu, może nie zgadłem? Rumienisz się, uśmiechasz... Ja przecież wiem, że tobie zupełnie o co innego chodzi, nie o jakąś tam chustkę od nosa, salopkę, albo sklepik.
Zapewne! operacya, którą masz na myśli, należy do obfitszych i lepiej obmyślanych, lecz na nieszczęście się nie uda. Powiadam ci, że co do niej mam najfatalniejsze przeczucia. Założę się, że cię złapią, będziesz musiał nocować w cyrkule, ukazywać swoją szlachetną i interesującą fizyognomię na licznie odwiedzanych audyencyach sądu kryminalnego, no a w końcu wreszcie niechętna podobnej specyalności prasa, na temat ten wypowie ci mnóstwo niesłychanie nudnych morałów.
Zresztą, drogi przyjacielu, rób jak chcesz, nie myślę cię krępować, abyś nie podejrzywał mnie o brak liberalnych zasad. Proszę cię jednak, racz do mnie w każdym wypadku poufny liścik napisać, w tej epoce bowiem robię nad sobą oświadczenia psychologiczne i pragnę przekonać się, o ile też należy wierzyć przeczuciom!


∗                              ∗

W tej chwili przyszła mi do głowy dziwna myśl, czem też to ludzie rok temu zajmowali się u nas, i które z ówczesnych projektów doszły do skutku?
3. Dzienniki szeroko rozpisują się o balu dziadowskim w dzień Zaduszny; mówią też o niewłaściwości sprzedawania wieńców i pierników na cmentarzach, tudzież puszczania bąków na nagrobkach.
(W tym roku bąków nie puszczano).
9. Mają być sposobem próby wybudowane tamy koszowe na Wiśle. Zdaje się, że za parę lat rzeka będzie uregulowana.
(Istotnie ma być).
11. Karol Forster przysłał z Berlina książki i rs. 11 na zakładanie czytelni małomiasteczkowych. Zdaje się, że za jaki rok obudzi się ruch w tym kierunku.
(Zdaje się, że dopiero za rok będzie ruch w tym kierunku).
12. Fundusz Staszyca, wynoszący 150 tys. rs. ma być zużytkowany.
(O tem już dziś nie słychać).
Stały prenumerator Kuryera Warszawskiego żąda, aby u nas zaprowadzono lektyki na ulicach.
(Lektyk niema, ale paralitycznych wózków coraz jest więcej).
13. Angielskie Towarzystwo Carbon Fertiliser Company chce dezynfekować Warszawę za pomocą proszku węglowego. Przyjechali inżynierowie z aparatami, które municypalność na jednem z posiedzeń poddała bardzo wyczerpującej próbie.
W Filadelfii podczas wystawy ma być turniej szachistów. Pierwsza nagroda 20 tys. dolarów.
(Niektórzy szachiści nasi, już na rachunek nagrody pozaciągali długi. Walka będzie ciekawa).
17. Ma być dom dla wysłużonych sług i robotników z zapisu lokaja Stryjkowskiego i innych. Kapitał wynosi 50 tysięcy rubli.
(Ponieważ jeszcze słudzy i robotnicy nie wysłużyli się, domu więc niema).
19. W Wiedniu jest taka bieda, że Lombard tamtejszy sprzedać musiał 700 par zastawionych trzewików.
(W tym roku już ani jednej pary nie sprzedano).
20. W mieście Płońsku p. W. Chęciński założył czytelnię. Ma ośmiu abonentów.
Z wieży kościoła Notre Dame de Paris skoczyło na ziemię 767 osób, przez czas istnienia świątyni.
(Mój Boże! ilu to głupich już ubyło Paryżowi, a u nas się wciąż jeszcze mnożą).
21. W Stanach Zjednoczonych jest 165,000 bibliotek a w nich 45 milionów tomów dzieł...
(Mój Boże! ilu to już musi być mądrych w Ameryce, a u nas ich wciąż ubywa).
22. Pewien, nazwiskiem Mac Farlane, umierając zapisał 10,000 dolarów na szkoły, 1,000 dolarów na psy pozbawione właścicieli i 1,000 dolarów temu, kto jego szwagrowi O’Donelowi wyliczy sto batów.
W kilka dni po otworzeniu testamentu przyszedł do sądu O’Donel z dwoma świadkami i z żądaniem, aby mu 1,000 dolarów wypłacono, ponieważ on sam wypełnił warunek testamentu.
Sędzia. Jakto, więc pan sam sobie wyliczyłeś sto batów?...
O’Donel. Sam z dobrej woli. Ci dżentlemani mogą poświadczyć, ponieważ oni mnie bili.
Sędzia. W takim razie ci dżentlemani dostaną tysiąc dolarów.
O’Donel. A niechże was dyabli porwą z taką sprawiedliwością!
Sędzia. O’Donelu! za obrazę sądu zapłacisz dziesięć dolarów, poczem pachołek wyprowadzi cię z sali.
O’Donel. Ależ ja jestem biedny człowiek i dlatego tylko kazałem sobie wyliczyć sto batów!
Sędzia (dobrotliwie). W takim razie odsiedzisz dwa dni w więzieniu. A teraz możesz iść do miasta dla uporządkowania swoich interesów, jeżeli złożysz kaucyę.
28. Anabaptyści w mieście X ochrzcili osiem osób, puszczając je na sznurze w przeręblę. Wszyscy nawróceni wpadli w ciężką chorobę, z wyjątkiem jednego, który w czasie ceremonii urwał się ze sznura i utonął.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Z tego wszystkiego uważam, że rok zeszły był dla kronikarzy bardzo pomyślny. Daj nam więcej podobnych, o Panie!




4 Stycznia.
Biuro dla szukających pracy i wykształcenie fachowe. — Handel mięsem i Logika Milla. — Artykuły o żydach. — Muzyka, rzeźba, malarstwo i t. d.

Działalność Biura dla szukających pracy rośnie jak na drożdżach. Codzień przecięciowo zgłasza się po dwudziestu kandydatów na posady i dwu lub trzech pracodawców.
Ponieważ cyfra tych ostatnich zwolna lecz stopniowo powiększa się, jest więc nadzieja, że każdy człowiek uzdolniony fachowo znajdzie odpowiednie zajęcie. Na nieszczęście oprócz dwustu przeszło specyalistów, Biuro posiada około dwustu ludzi do wszystkiego, z którymi będzie trudniej.
Pracodawcy, w listach bardzo dokładnie formułujących ich żądania, zapytują o hutników, ogrodników, buchalterów, mechaników i t. d., osoby zaś gotowe zająć każdą posadę (po większej części spadli z etatu urzędnicy) umieją wprawdzie czytać, pisać i rachować, znają przepisy prawne i administracyjne, lecz ani ogrodnikami, ani mechanikami być nie mogą.
Ot i znowu przychodzą nam na myśl gorzkie uwagi.
Gdyby nasza wiejska inteligencya obejmowała urzędy wójtów gmin i ławników, biedni ci ludzie, którzy dziś długo czekać będą musieli na jakiekolwiek zajęcie, mogliby otrzymać posady pisarzy gminnych i nauczycieli i oba te urzędy pełnić z pożytkiem dla siebie i ogółu. Wszakże gmin mamy w kraju przeszło 1,300, więc 200 spadłych z etatu urzędników utonęłoby w nich, jak kropla w morzu.
Tak błąd popełniony w jednem miejscu, oprócz bliższych wywołuje i bardzo odległe skutki; w taki sposób niedbalstwo obywateli wiejskich przyczynia się do wzrostu proletaryatu w Warszawie. I mówić teraz, że są czyny społeczne małe i wielkie, kiedy zaspanie choćby najmniejszego z pozoru, tak ważne powoduje następstwa!
Owa cyfra 200 blizko ludzi, nie mających fachowego wykształcenia, pozbawionych zajęcia, a bardzo być może, i widoków na przyszłość, — inne jeszcze nasuwa myśli.
Co wy rodzice myślicie o dzieciach swoich?... Myślicie niewątpliwie, że każde z nich zostanie wielkim człowiekiem. Ależ i rodzice tych, którzy dziś roboty są pozbawieni, myśleli tak samo, lecz jakąż im to korzyść przyniosło?
Ach! gdyby miłość matki, gdyby projekta ojca wystarczały do przyszłej karyery dzieci, my wszyscy niewątpliwie, którzy dziś pisujemy kroniki, nosimy wodę, prosimy o „markę” do sklepu Merkurego, my wszyscy jeździlibyśmy powozami, jak mój przyjaciel pan Kazimierz, nosili czapki bobrowe, jak mój przyjaciel pan Wacław, lub cieszyli się przynajmniej tak szerokimi karkami, jak mój przyjaciel pan Feliks, który mi jeszcze kalendarza „Muchy“ nie przysłał, choć już ze cztery razy obiecał.
Lecz niestety! gorąca miłość i szerokie projekta na szali interesów ludzkich ważą nie wiele, a natomiast bardzo wiele znaczy ukształcenie specyalne.
Doczekaliśmy się już wyższej szkoły Handlowej, za którą niech będą dzięki naprzód Bogu, potem jej założycielowi, później jej dyrektorowi i nauczycielom, a w końcu temu, który napisze kurs korespondencyi handlowej. Lecz czyby już nie nadeszła pora do założenia wyższej szkoły rzemieślniczej lub choćby kilku przynajmniej warsztatów wzorowych.
Panowie! teraz uciszcie się, ponieważ chcę mieć mówkę.
Wy filary przemysłu krajowego, naczelnicy znakomitych fabryk...
Przepraszam, ale w tem miejscu muszę zrobić jedno sprostowanie.
Pewne pismo ogłosiło, że pp. Lion i Niedźwiedziński założyli pierwszą w kraju fabrykę resorów i innych przyborów kolejowych. Jest to nieścisłe, pierwsza bowiem fabryka w kraju, która wyrabiała nie tylko resory, ale całe nawet wagony, należy do firmy Lilpop, Rau i Lewensztein. Taż sama firma, przeznaczywszy 10,000 rs. na kasę chorych, utworzyła pierwsze w kraju towarzystwo oszczędzających robotników, którzy dziś już parę dziesiątków tysięcy rubli posiadają.
Wracam do mówki. Wy, naczelnicy znakomitszych fabryk w kraju...
A propos.
Przy papierni w Soczewce zarząd otworzył bibliotekę i czytelnię. Oprócz kilku pism peryodycznych, znajduje się tam paręset tomów dzieł poważnych.
Wracam znowu do mówki.
Wy, naczelnicy firm, którzy niejednokrotnie dowiedliście, że was interesa ogółu obchodzą...
Znowu muszę przerwać wiadomością, że pp. Dietrich i Hille w Żyrardowie, pragną dla dzieci swoich robotników założyć ogródek Froeblowski...
No, ale dość już tego! Nie skończyłbym, gdybym chciał wyliczać nazwiska wszystkich przemysłowców, którzy w swoich kółkach robią to, co może wpłynąć na podniesienie oświaty i dobrobytu pracujących u nich robotników i ich rodzin. Publiczność nasza mało wie o nich, ponieważ żaden z tych panów nie jest ani tenorem, ani fortepianistą. Pochlebiam sobie jednak, że powoli uda się nam postawić każdego z nich we właściwem świetle i przekonać ogół, że ich zasługi tyle przynajmniej warte są, co dobrze odegrany koncert.
A teraz ostatecznie wracam do swojej mówki.
Panowie fabrykanci i rzemieślnicy! Wyższa szkoła rzemieślnicza jest nam niezbędnie potrzebna; otwórzcież ją wspólnemi siłami, a wówczas do zasług waszych przydacie nowy czyn, którego wam społeczeństwo nie zapomni.
Muzyków naprzykład mamy dosyć. Pochlebiam sobie, że samemi włosami ich możnaby wypchać materace wszystkich melomanów. Natomiast brak nam szewców, krawców, stolarzy i ślusarzy takich, którzyby po za obrębem swej specyalności widzieli trochę więcej, niż koniec własnego nosa.
Zwiększcie ich liczbę, otwórzcie młodzieży nowe źródło nauki, a staniecie się dobroczyńcami kraju.
Pisząc to, pewny jestem, że nie psuję napróżno inkaustu; wiem bowiem, że przemysłowcy nasi są ludźmi dzielnymi i nie ścierpią, aby dziewicza Szkoła Handlowa pozostała bez konkurenta.


∗                              ∗

Kuryer Lubelski, który bez względu na nasze szlachetne dla niego usposobienie nie nadesłał nam dotychczas projektu kasy emerytalnej dla oficyalistów, podaje obecnie nowy projekt. Wierni zasadzie: „kto na ciebie kamieniem, ty na niego chlebem“ podnosimy i ten dowód żywotności prowincyonalnego organu, przypominając mu raz jeszcze, aby projekt kasy i t. d. jak najrychlej do redakcyi naszej wyekspedyował.
Korespondent XVI, jeden z najzdolniejszych współpracowników Kuryera, podał plan założenia przez obywateli ziemskich spółki mięsnej, na zasadach następujących:
Kilkudziesięciu posiadaczy 36 tysięcy morgów ziemi użytkowej, t. j. łąk i ornego gruntu, mogą w ciągu roku wyprodukować około 280 tysięcy funtów wołowiny, 252 tysiące funtów baraniny, tudzież około 48 tysięcy funtów wieprzowiny i cielęciny.
Obywatele wspomnieni mięso to sprzedają i dziś, wraz z należącymi do niego rogami, kopytami, ryjami, — lecz niekiedy za psie pieniądze (obecnie n. p. za 5, 6 lub 10 rubli srebrem krowę). Gdyby jednak utworzyli spółkę, sklep i jatki własne w mieście, mogliby kolejno w różnych porach roku zbywać produkta swoje po cenach najlepszych, a prócz tego, dla zachęty, sprzedawać funt mięsa o ½ lub ¼ kopiejki taniej, aniżeli rzeźnicy.
Korzyść, wypływająca z podobnej kombinacyi, jest oczywista, spółka bowiem usunęłaby zbytecznych pośredników, wytworzyłaby zbawienną konkurencyę i pozwalałaby obywatelom więcej zyskiwać na bydle, a mieszczuchom więcej oszczędzać na mięsie.
Obywatele ziemscy! załóżcie jak najśpieszniej spółkę dostawy mięsa, inaczej bowiem sami siebie sprzedać będziecie musieli do jatek.
Lecz mylisz się czytelniku, jeżeli sądzisz, że Lublin dba tylko o ciało; zajmuje się on i duchem, jak to okażemy poniżej.
P. Zbigniew Kamiński, współredaktor Kuryera Lubelskiego, kończy przekład „Logiki“ Milla i szuka na takową nakładcy.
Okoliczność ta pobudza mnie do napisania następującego dramatu (po za obrębem konkursu).
Ja. Ludu warszawski, a wiesz ty co to jest stukułka?
Lud. Rozumie się.
Ja. Ludu warszawski, a wiesz ty co to jest szpagatówka?
Lud. Naturalnie! naturalnie!...
Ja. Ludu warszawski, a czy wiesz ty co to jest kankan i watowane łydki?
Lud. Ho! ho!...
Ja. Ludu warszawski, ale czy wiesz ty, co znaczy logika i do tego Logika Milla?
Lud. Nie zawracać mi tam nogi!
Wobec tak grubiańskiej odpowiedzi, czuję się powołanym do stosownych wyjaśnień.
Chodzić, moi panowie, umie każdy, kto nogi posiada; ale tańcować, kłaniać się elegancko, chodzić z wdziękiem po woskowanych posadzkach, drapać się po górach i łazić po linie umieją tylko ci, którzy przeszli systematyczną naukę.
Podobnie — każdy włada palcami, ale nie każdy gra, nie każdy robi pończochę, szyje i t. d., tylko ci, którzy poznali prawidła tych czynności i przyzwyczaili się do ich wykonywania.
Z myśleniem dzieje się tak samo. Każdy myśli (ach! i jak myśli), ale ci tylko myślą prawidłowo, potrafią odróżnić najbardziej zagmatwany fałsz od najbardziej zagmatwanej prawdy, wykryć przyczyny różnych wypadków, — ci tylko, którzy się uczyli logiki i przywykli do wykonywania jej prawideł.
Mojem zaś zdaniem (a znam tęgich ludzi, którzy na niem się podpiszą), Logika Milla jest znakomitą. Ma ona niezawodnie pewne braki, lecz... jakżeby to dobrze było, gdyby logika, którą się każdy z nas posługuje, tylko w tych punktach szwankowała!
I dlaczego dzieło to szanowne nie zostało dotychczas wydane w naszym języku?

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Nie wątpimy, że wydawca się znajdzie. Tłómacz obliczył, że przy średnim druku i małych polach zajmie ono około 50 arkuszy, a ileż to dzieł podobnych wydaliśmy dotychczas?

Widzę przed oczyma mej duszy cały szereg firm księgarskich, zapytujących o cenę rękopismu. Oto nasza spółka, chluba kraju, która tyle już zrobiła dla niego, a tyle jeszcze ma zrobić... Oto nasi młodzi wydawcy! nazwiska ich dziś jeszcze nie znane, ale jedno trafnie wybrane dzieło zrobi ich sławnymi i kieszenie zapełni mamoną.
Panowie, dość już!... Wszyscy Milla wydawać nie mogą!
Bliższa wiadomość u mnie, albo u tłómacza.


∗                              ∗

Z liczby pism prowincyonalnych, już istniejących i powstających, którym nawiasowo życzymy wszelkiego powodzenia, zrobimy z kolei reklamę Gazecie Kieleckiej.
Pismo to od czasu do czasu pomieszcza cenne materyały do statystyki swej gubernii, ma dobrych korespondentów, wcale przyzwoitego brukarza (nowy typ felietonisty), zwróciło zaś naszą uwagę nowością, której nie spotkaliśmy gdzieindziej. Oto pomieszcza ono zarysy obyczajów żydowskich, jak n. p. rzecz o szkołach i o ślubach tej ludności.
Dla uspokojenia tych, którzy domyślają się, że za uszami ukrywam pejsy, jadam chałę i nie zdejmuję czapki w pokoju, dodać muszę, że jestem dobrym katolikiem, niezgorszym szlachcicem, a co zabawniejsze, właścicielem ordynacyi, obejmującej 15 morgów i 3 pręty, których bynajmniej nie dorobiłem się na literaturze. Wszystkie te jednak okoliczności nie przeszkadzają mi mieć jasnego poglądu na tak zwaną sprawę żydowską i zmywać od czasu do czasu te Napoleońskie głowy, które zamiast mózgu pielęgnują w sobie brukowce.
Po tem wyjaśnieniu niech mi wolno będzie wyrazić podziw, dlaczego pisma nasze nie umieszczają obrazów z życia żydowskiego? Wszak żydzi stanowią siódmą część ludności, tworzą klasę mieszczańską, liczą między sobą jednostki ukształcone i do ogółu garnące się.
Wprawdzie my nie tylko żydów, ale i całego kraju nie znamy. No, ależ tak do końca świata nie będzie. Dla zapełnienia owych luk w społecznej edukacyi naszej jedni zrobią to, drudzy owo, a jeszcze inni — niech nas zapoznają z żydami.
Pisma tygodniowe nowość tę najpierwej powinnyby wprowadzić, choćby przez litość dla powieściopisarzy, którzy w utworach swoich co krok potrącają o żydów, nie mając idei ani o ich życiu rodzinnem, ani o obrządkach, głównych zasadach wiary i t. p.
Sądzimy, że i publiczność zyskałaby na tych studyach, przekonawszy się, że chałatowy dyabeł nie taki znowu straszny, jak go imaginacya maluje.
Dla pociechy wielkich polityków dodamy coś z polityki.
Dziś już wiadomo, dlaczego Mahomet Turkom wielożeństwo zalecił. Oto dlatego, że gdzie wiele żon, tam wiele dzieci, gdzie wiele dzieci, tam wiele ludności. Turcya zaś obecnie na gwałt jej potrzebuje nie tyle może dlatego, aby zapełnić opuszczone przez słowiańską ludność terrytorya, ile raczej dla ukompletowania swojej armii. Ci bowiem poczciwi Hercegowińcy w każdej bitwie kładą trupem nierównie więcej żołnierzy tureckich, niż ich występuje na placu.
Skądinąd wiadomo, że dla podtrzymania walki przez zimę, Piotrków wydał bal, na którym zebrano aż 400 rs., a gimnazyum poznańskie wysłało pomoc w naturze, a mianowicie małoletnich uczniów, których na nieszczęście do szkoły zawrócono.
Z uczniami pół biedy, ponieważ ci niezawodnie uruchomią się w epoce świeżej brzeziny, ale z Piotrkowem będzie nierównie gorzej, w przybliżeniu bowiem dobre to miasto musi jeszcze 4999 razy tańcować dla utrzymania wojny.
Ponieważ i ja pragnę tego samego i ponieważ wojna w Hercegowinie będzie niemożliwą, jeżeli zabraknie armii tureckiej, na jej więc benefis składam (w mojej prywatnej szkatule) kop. sr. 3. Sądzę, że za ten czyn szlachetny papa Mahomet da mi choć ze trzy huryski na tamtym świecie.


∗                              ∗

Ponieważ w tym roku nowym 1876, którego miłosierdzie Boże pozwoliło mi doczekać, pragnę odbyć generalną spowiedź ze wszystkich grzechów i publiczną pokutą zmazać krzywdy ludziom wyrządzone, pozwólcie więc, o wyrozumiałe istoty! abym kronikę niniejszą zakończył przeprosinami.
Przepraszam tedy jedynie i wyłącznie was laicy sztuki, począwszy od froterów, a skończywszy na koncertantach, którzy występujecie na estradę w tym tylko celu, aby zebrać fundusz dla kształcenia się w swej specyalności. Moja wina! moja wina! moja bardzo wielka wina!... żem włosami waszymi chciał wypychać materace melomanów, tymi szanownymi włosami, które są świadectwem waszego zamiłowania piękna, i bez których głowy pewnej klasy ludzi mogłyby się wydawać nieużytecznemi wyrostkami.
Mam nadzieję, że mi przebaczycie — wiecie bowiem, że jako człowiek, muszę posiadać niedoskonałości fizyczne i moralne. Cóżem winien, że patrząc na takie mnóstwo genialnych kompozytorów (w przyszłości) i tak małą cyfrę choćby elementarnie ukształconych terminatorów szewckich, pragnąłbym dla dobra ogółu pewną część pierwszych zamienić na drugich.
Nie sądźcie, aby te życzenie moje nosiło na sobie cechę absolutyzmu.
Bynajmniej! Tacy starzy, zakamieniali grzesznicy, jak Wieniawscy, Noskowscy, Żeleńscy, Kątscy, Grosmanowie, Münchheimerowie, Górscy, Krzyżanowscy, Różalscy, Brzeziccy i t. p., ci już bezwarunkowo dla moich utylitarnych widoków są straceni. Z nich już nigdy nic nie będzie, oni urodzili się, żyli i zginą muzykami!
Ale wy, tacy młodzi, tacy dzielni, tacy obiecujący!... Gdybyście się też krótko ostrzygli a wzięli do hebla i kopyta nie dla marnego indywidualnego zarobku, ale dlatego, aby do rzemiosł naszych przenieść ten boski ogień talentu, który wam piersi rozrywa.
Ach! stój fantazyo, zbyt daleko mnie unosisz!... Kto raz został kuzynem boskiego Apollina, ten już nie pójdzie w służbę do kuternogi Wulkana. O Boreaszu! rozdmuchaj na cztery wiatry przewrotne słowa moje, bo gdyby trafiły na grunt odpowiednio przygotowany, za młodymi muzykami mogliby pójść początkujący malarze, za nimi poeci, literaci, a może i ja w końcu zamieniłbym pióro nie na pocięgiel, do któregom już za stary, ale na skromną miotłę, do której każdy wiek ma kwalifikacye i prawa.
Z drugiej znowu strony takie rozrzedzenia zgęszczonej dziś atmosfery muzycznej, na całe społeczeństwo szkodliwie oddziałaćby mogło. I któż ośmieli się zaręczyć, czy rodzice, którzy obecnie młode córki swoje uczą gry fortepianowej i śpiewu salonowego, czy rodzice ci nie daliby od tej pory pierwszeństwa nauce gotowania, prania, szycia, buchhalteryi, introligatorstwa i innych nowatorstw, które mogą wprawdzie zabezpieczyć przyszłość kobiecie, ale zetrą z niej niebiański puszek idealności? Kobieta, zostawszy introligatorką, kwiaciarką lub buchhalterką, przestanie już tem samem być „istotą," gwiazdką, różą, aniołem, a nawet lubą szczebiotką i rozkoszną gąską, z czem jej tak dziś do twarzy!...
Dosyć zły duchu! przestań podszeptywać niegodne teorye, dążące do zmateryalizowania świata. Odczep się ode mnie, pójdę bowiem na wystawę sztuk pięknych, aby tam, obmywszy skalane serce w łazience ideału, ogrzać je następnie przy muzach, jeżeli nie wiecznie młodych, to przynajmniej doskonale na swój wiek zakonserwowanych.
Jakże tu błogo, a nadewszystko jak cicho!... Nie słyszę głębokich zdań kawiarnianych krytyków, którzy sądzą, że dość jest przyłożyć zwiniętą w trąbkę pięść do oka, aby uzyskać prawo wyrokowania o dziełach sztuki. Nie słyszę miłego gęgania wesołych panienek, które w pensyonarskiej naiwności wyobrażają sobie, że każda z nich mogłaby figurować na wystawie, gdyby jej dziesięciorublowy kok i zadarty nosek oprawiono w wyrzynane ramki!...
Niemen wreszcie, porywający Wiliją, nie potrzebuje wstydzić się swej nieco przydługiej prawej nogi, pewny, że taki jak ja profan nie dostrzeże tego defektu.
Wchodzę do sali rzeźb. Wielki Boże! biust z niemożliwym a jednak prawdziwym nosem, patrzy przed siebie tak, jakby wilka zobaczył...
Biust. Jak się masz, ty trajkotko!
Ja. Ścielę się do postumentu szanownego pana...
Biust. Cóż to, słyszę, żeś się nad moim nosem natrząsał?... Nigdy jak uważam, nie przeglądałeś się w lustrze.
Ja. Mój panie! trzeba ci wiedzieć, że jedna z naszych artystek nazwała mnie młodym człowiekiem dość przystojnym, a opinia dam...
Biust. He! he! he! Gdybyś ty wiedział, jak się damy umizgają do mnie!... Ale nie wierz nigdy dłużnikom, przyjaciołom i kobietom.
Ja. Gdybym chciał dyskusyę sprowadzić na pole osobistych przycinków, tobym zrobił uwagę, że do pańskich wdzięków mogły się co najwyżej umizgać dystrybutorki, handlujące tabaką. Wrodzona jednak delikatność każe mi rozmowę skierować na inny przedmiot, pozwól więc, że zapytam, dlaczego masz pan minę tak przestraszoną?
Biust. Czy nie widzisz tego anioła, który na przeciw mnie siedzi?
Ja. Aha! więc dziwisz się pan temu, że trzyma taki mały samowar w ręku?
Biust. Jaki znowu samowar, poziomy umyśle, przecież to urna.
Ja. A zatem musisz się pan temu dziwić, że urnę, będącą własnością Towarzystwa, chce do kieszeni schować?
Biust. Nie irytuj mnie, bo jak złapię kulę ziemską od Kopernika, to żywym stąd nie wyjdziesz!... Mnie przecie nie chodzi o urnę, tylko o głowę, która wygląda tak, jakby z niej wyskoczyły zwoje mózgu i zajęły miejsce włosów.
Ja. Widzę, że pan jesteś znawcą, ośmielam się więc prosić go o parę informacyj...
Biust. Aha! teraz cieniej śpiewasz?... No, wydobądź ołówek i pisz.
Ten Długosz gipsowy, co to trzyma nogę na książce, stracił prawą rękę w kłótni z Długoszem prawdziwym, który wpadł we wściekłość, zobaczywszy swego sobowtóra.
Panna z gitarą, w koszuli, jest arcydziełem sumienności, artysta bowiem, choć nóg nie widać, zrobił na lewej podwiązkę.
Ja. Jakimże sposobem dostrzegłeś pan to?... A prawda!... Słucham dalej.
Biust. Ciekawy! lubię takich.
Starzec z terrakoty zrobiony dobrze, choć prawe ucho, zatkane bawełną, obsunęło mu się niżej, skutkiem podeszłego wieku.
Bachusa trzeba wynieść do szpitala, ponieważ upiwszy się upadł na salę rzeźby i złamał nogę nad kolanem.
Alegorycznej postaci Wisły wyleciał dzbanek z ręki. Pewnie woda opadła, co?
Ja. Istotnie! istotnie!
Biust. Ta Julia z Szekspira, ładna bo ładna! Przy niej kamienne życie rajem by mi się wydało, cóż kiedy nie wolno jej dotykać!...
Ja. Panie! Racz sobie przypomnieć, że jesteś tylko abstrakcyą i że tem samem nie posiadasz warunków do uszczęśliwienia tak pięknej jak ona kobiety.
Biust. To prawda!... No, albo ta Marzycielka?... Migdał, powiadam ci, osmażany w cukrze! Całem jej ubraniem są dwa listki róży, a choć taka uboga, chętnie dałbym za nią żądane tysiąc rubli. Jej rozmarzenie epidemicznie oddziaływa na ludzi; każdy, kto przed nią stanie — wzdycha. Ach! gdybym nie był abstrakcyą!
Ja. Ja przecież nie jestem abstrakcyą, a mimo to... Żegnam cię, dobry panie!
Biust. Bywaj zdrów, poczciwy chłopcze, a odwiedzaj mnie czasem.
Ja. Dusze nasze zrozumiały się.
Biust. Między tymi, którzy mnie odwiedzają, ty jeden tylko przypadłeś mi do gustu. Uważam, że masz zdrowy pogląd na rzeczy i na uczciwość; gdybym był redaktorem, podniósłbym ci honoraryum.
Ja. Bóg zapłać za dobre słowo! Idę na salę obrazów; wątpię jednak, abym tam znalazł podobnego panu przewodnika!
Otóż i jestem na wysokości malarstwa! W sali wstępnej moralną łuszczką pokryte oczy moje dostrzegają paru członków, powracających z kancelaryi. Czcigodni ci ludzie musieli zapewne roczną składkę opłacić, za co niech im będą dzięki, boć przecie nie naradzali się chyba nad podniesieniem sztuki za pomocą ćwiczeń konkursowych.
Miedzioryt: Kazanie Skargi doczekał się nareszcie miejsca w sali wystawy. Spoczywa na mocno rozkraczonej staludze, odwróciwszy się w dodatku tyłem do kancelaryi. Widać w nim tryumfatora, który stanowisko zdobył przebojem.
Stracone gniazdo, ze względu na ilość jaj rozbitych przypomniało nam Wielkanoc. Prócz tego zdaje się, że najbliższą przyczyną upadku gniazda było trzęsienie ziemi, w następstwie którego lada chwila prawa strona obrazu spadnie na lewą. Żeby choć ramy nie zgniotła!
Konie pocztowe znakomita rzecz! Barwa karczmy, cienie lotnych czworonogów, wytarty płaszcz furmana, wszystko to piękne; najwięcej jednakże wprawy znajduję w szyldzie, wymalowanym nade drzwiami gospody.
Przy strumyku. Gęsi, kaczki i dziewczyna dobra. Zapomniałem tylko, jak się nazywają czerwone maki, rosnące na wodzie, bo i te bym pochwalił.
W pracowni. Młody gimnazyalista, siedząc na ziemi, maluje. Gdybyś lepiej pilnował książki, mój chłopczyku, nie miałbyś tak czerwonego ucha!
Hans Heiling. Widać krajobraz, przypominający czekoladę z pianką. Ponieważ jednak Hans uciekł, zdania więc o całości wypowiedzieć nie mogę.
Samotna. Rzecz się dzieje wśród lasu. Dama w czarnej sukni z ogonem, trzyma w lewej ręce parasolkę, w prawej brodę. Lekki nieład w koafiurze damy świadczy, że miejscowość ta przed chwilą była świadkiem scen bardziej ożywionych.
Owoce. Za 1 i pół kawona, trochę winogron, 3 gruszki, 8 jabłek i nóż w platerowanej oprawie, żąda autor 150 rs.; to trochę zadrogo! Chyba, że ofiaruje w dodatku pannę i dwa domy, stojące na drugim planie, lecz w takim razie zbankrutuje.
Coś ja tu chciałem jeszcze powiedzieć?... Aha!
W sali obrazów stoją dwa bliźniacze, żelazne piece.
Oba te dzieła sztuki mogą istotnie w błąd wprowadzić nawet znawców; niema bowiem na nich ceny, nazwiska autora także, mają wszelki pozór bryłowatości i, uderzone kijem, wydają dźwięk metaliczny. Mimo to jednak (i któżby się spodziewał!), nie są bynajmniej piecami, ale tylko obrazami pieców: w piecach bowiem prawdziwych paliłoby przecież towarzystwo, a te są zimne, jak lody!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Biedni artyści.
Nie dość, że cyfry, wystawione na obrazach wyrażają raczej wasz szacunek dla sztuki, aniżeli cenę, za którą gotowibyście się ich pozbyć — nie dość, że mimo to, owe ukochane dzieci wasze doczekają się na wystawie czerstwej, lecz poważnej starości — lecz jeszcze lada pismak ostrzy sobie na nich zęby i do reszty zniechęca już i tak zapatyzowaną publiczność!
Ludzie kochani! O bodajbym miał tylko tyle złego, ile go wam życzę, lecz trudno! Ryba rybą, ptak ptakiem, wydawca literatem, a literat malarzem żyje.
Lecz aby przekonać was, że i mnie bieda wasza ciąży na sercu, ogłoszę następujący projekt:
Przemysłowcy! handlujący i wszelkiego rodzaju filistrowie!
Żywot malarzy naszych, pomimo sławy, jaką krajowi przynoszą, mimo zadowolenia, jakie oczom sprawiają, ciężki jest. Utrzymują się oni bowiem nie z tych płócien, w które każdy z nich część swej istoty przelewa, ale z drzeworytów, lekcyi rysunków, a bodaj czy nie... z malowania szyldów.
Otóż aby zrobić im dobrze, ogółowi dobrze i sprytnemu przedsiębiorcy najlepiej — radzimy:
1. Aby jakaś osoba szlachetna, czasowa i pieniężna, wynajmowała od malarzy ich utwory i z takowemi objeżdżała większe miasta prowincyonalne.
2. Aby taż sama lub inna osoba, po wyciągnięciu na tej drodze wszelkich możliwych korzyści, wywoziła utwory powyższe za granicę i takowe sprzedawała; wiadomo bowiem, że obrazy polskich artystów między obcymi cieszą się wcale przyzwoitem uznaniem.
My ze swej strony, przedsiębiorcy podobnemu reklam nie poskąpimy, pod warunkiem jednak, że przyrodnich czy też stryjecznych braci naszych obdzierać nie będzie.
O czem się zawiadamia.





26 Stycznia.
Pogoń za nowinami. — Los pocztylioński. — O balach, oszczędności i francusczyznie. — Nasi pracownicy fachowi i niefachowi. — Potrzeba fabryki dobrych zabawek.

Pewien prowincyonalny redaktor, na parę godzin przed wyjściem swego organu, z najwyższem przerażeniem dostrzegł, że mimo wszelkie gwiazdki, kropki i linijki, wakuje w piśmie jego posada przynajmniej na dziesięć wierszy...
Woła zecerów, roznosicieli, a nawet własną kucharkę i pyta ich: czy kto nie umarł, czy się nie urodził, czy kogo nie okradli wreszcie?... Gdzie tam! Nikt nic nie wie, nikt nic nie słyszał i niczego się nie domyśla, znarowiony koncept nie przychodzi także do głowy, a tu pilno, a tu o numer już się dopytują!...
Blizki rozpaczy redaktor chce w ostateczności zapełnić miejsce bardzo oględną pogłoską o własnej chorobie, gdy wtem jeden z roznosicieli odzywa się do drugiego:
— A co? nie byłeś tam na Pasternakówce?...
Usłyszawszy to, desperat siada i pisze:
„Pasternakówka, ta kapryśna rzeczka, o wylewie której donosiliśmy przed kilku dniami, dziś stanowczo opadła i stała się podobną do czekoladowego paska...“
Napisano, wydrukowano, numer się nie spóźnił lecz biedny redaktor na dobre stracił humor. Chodzi tylko z kąta w kąt i mówi:
— Żono! palnąłem głupstwo...
— Jakie, mężulku?
— Powiadam ci, napisałem taki artykuł: „Pasternakówka, ta kapryśna rzeczka“ i t. d.
A po chwili znowu:
— Ojcze, palnąłem głupstwo, wymydlą mnie...
— Za co, synku?
— Powiadam ojcu, napisałem taki artykuł: „Pasternakówka, ta kapryśna“ i t. d.
Mija dzień, redaktor chodzi jak struty, żona jego chodzi jak struta, służba jak struta, dzieci chodzą też jak potrute. Mija drugi, trzeci, czwarty... Wreszcie nadeszły pisma z Warszawy.
Zdekonfiturowany redaktor, któremu zdawało się, że na działalność jego patrzy cała Europa wogóle, a prasa warszawska w szczególności, że od treści jego pisma zależy pokój świata, że za każdy zbyteczny lub niepotrzebny wyraz życiem i honorem odpowiadać będzie przed opinią publiczną, rzuca się na pakiet...
Otwiera, chwyta najpoważniejszy dziennik, czyta...
— Żono!... Wielki Boże!
— Co ci jest, mężulku?
— Spojrzyj tu...
Żona, pamiętająca o przysiędze na posłuszeństwo, spogląda i widzi:
„Czytamy w Gazecie Pacanowskiej: Pasternakówka, ta kapryśna rzeczka“ i t. d.
Drugi dziennik powtarza to samo, trzeci znowu to samo...
Po kilku dniach przychodzą pisma prowincyonalne, znowu z wiadomością o stanie Pasternakówki.
Po kilku tygodniach jeden z dzienników stołecznych powtórnie przedrukowuje fakt, dotyczący Pasternakówki, ale już z Tygodnika Ryczywolskiego...
Po kilku miesiącach, redaktor gazety Pacanowskiej przeglądając stare gazety, trafia na dziennik stołeczny i spotkawszy w nim wiadomość o stanie Pasternakówki, przedrukowuje ją także po raz drugi, z następującą uwagą od siebie:
„Ciekawym, kto u dyabła pisuje stąd korespondencye do Warszawy i zawiadamia ją o faktach, na które ja sam nie zwróciłem uwagi?!“


∗                              ∗

W jednym z ostatnich numerów swoich Kaliszanin proponuje założenie kasy wkładowo-zaliczkowej dla woźniców pocztowych. Wrócimy jeszcze do tej myśli, tymczasem jednak poświęcimy parę słów opisowi doli pocztyliońskiej.
Pewien ojciec, posiadający, w opinii wszystkich ciotek, nad wiek rozwiniętego, siedmioletniego syna, zapytał go raz: czem chce być?
— Pocztylionem, tatku! — zawołało niepospolite dziecię.
Istotnie pocztylion posiada trzy godne zazdrości przywileje: bat, trąbkę, tudzież nieograniczoną prawie możność powożenia i jeżdżenia konno, — lecz obok tego, doświadcza bardzo wielu przykrości.
Przedewszystkiem bowiem od chwili wstąpienia do służby, pocztylion nie zna snu ani spoczynku, stanowiącego niekiedy największą przyjemność jednostki, obdarzonej rękoma i mową. Człowiek przeciętny, czemkolwiek się trudni, ma zawsze noc spokojną i śpi w łóżku więcej albo mniej przyzwoitem. Dla pocztyliona zaś noc nie istnieje; łóżko jego mieści się w stajni, kożuszek zaś, albo sukmana i buty, skutkiem długiego niezdejmowania, stają się prawie integralną częścią jego półurzędowej indywidualności, czemś w rodzaju żółwiej skorupy.
Zazwyczaj pocztylion ma pod swą pieczołowitą opieką dwie pary koni. To też, gdy na trakcie jest jazda, często się zdarza, że indywiduum, które przed pół godziną powróciło z sześciomilowej podróży, natychmiast wybrać się musi do powtórzenia jej na nowo.
Jak to przyjemnie musi być onemu mężczyznie, gdy z mrozu, deszczu lub zawiei, ułoży się na swym barłogu w stajni, gdzie bywa ciepłej niż: „w inszej gorzelni!“ Drzemał on nieborak całą drogę na bryce, to też teraz gdy dopadł pościeli, śpi jak zarznięty i w sennem majaczeniu wyobraża sobie, że jest co najmniej sekretarzem...
Wtem: tra la la la la!... słychać trąbkę. Kolej akurat wypada na marzyciela, bo inni już wyjechali... Pocztmajster, sekretarz i żydek roznosiciel wypadają do stajni, zakłócają jej cichy spokój, porywają naszego bohatera za ręce i nogi, gwałtem stawiają na podłodze i...
— Machaj, Jędruś!
Pocztylioni tworzą klasę ludzi, którzy klną jak nikt, klną tak, że aż niekiedy pękają żelazne osie omnibusów. Niema się czemu dziwić! życie bowiem nie usposabia ich do słodyczy i dobrych manier.
Przed kilkoma tygodniami dr. Janiszewski opisał w Kuryerze Lubelskim przygodę pocztyliona Roszkowskiego, który wysłany będąc ze sztafetą wśród ciemnej nocy, wywrócił się z biedką i złamał nogę. Mimo to, wsiadł znowu na swoją torturę przy pomocy dobrych ludzi i zawiózł sztafetę.
Szanowny doktor, cytując ten fakt, bardzo sprawiedliwie zażądał zastąpienia biedek mniej wywrotnemi wózkami i dodania latarń. Poczta, naturalnie, ani pomyślała o podobnej reformie, ba! nie pomyślała też i o tem, co robić ze sobą będą podobni Roszkowskiemu kalecy?
Rada przecież jest i polega na tem mianowicie: aby jak najrychlej poformowały się emerytalne kassy dla sług i oficyalistów, według projektu obywateli lubelskich.
Bez podobnej instytucyi, chlubne stanowisko pocztyliona mniej będzie warte od skromnego urzędu pastucha.


∗                              ∗

Przed kilkoma dniami jeden z kolegów naszych poruszył „kwestyę“ balowych sukien damskich. Wdzięczny to przedmiot!... Już w zaczątkach cywilizacyi, w epoce świetności Rzymu, w wiekach średnich, a zresztą i w nowszych czasach, satyrycy, filozofowie, kaznodzieje i cały wogóle zastęp moralizatorów, wycierał zęby o przedmioty kobiecych zbytków. Myślę więc, że i mnie służy prawo choć najbardziej pobieżnego dotknięcia tej „kwestyi.”
Przedewszystkiem jednak określmy samą sprawę.
Asceci z roku 1876 zarzucają kobietom naszym, że ubiór ich jest nadto wytworny, że dużo kosztuje i, że ze względu na potrzebę oszczędności nie powinien być tolerowanym.
Zarzuty powyższe są zbyt bezwzględne, ażeby nie należało porobić co do nich pewnych wyjaśnień i zastrzeżeń.
Zbytek u nas niewątpliwie istnieje. Objawia się on nie tylko w postaci n. p. 400 rublowych sukien, 30 rublowych kapeluszy, 100 rublowych okryć, ale jeszcze: skłonnością do jadania ostryg w handelkach, do fundowania zbyt obfitych kolacyj, wynajmowania zbyt obszernych lokalów, kupowania zbyt drogich mebli. Kobiety w zbytku zatem przyjmują taki sam udział jak: w samobójstwach, kradzieżach, morderstwach, koncertach, powieściopisarstwie i t. d., specyalnie więc potępiane być nie powinny.
Więcej powiem: kto bliżej zna życie rodzinne, ten wie, że kobiety są wogólności bez porównania oszczędniejsze od mężczyzn i, że tysiące owych fatałaszków, zwanych „paryzkiemi kwiatami,“ „sukniami od Włodkowskiego,“ pochodzi z za Żelaznej Bramy, lub wyrabia się własnoręcznie, według wzorów Bluszczu i papierowych form z ulicy Niecałej.
Te ostatnie odkrycia, być może niedyskretne, zaszczyt jednak przynoszą kobietom naszym. Każda z nich strojnie wygląda na ulicy, po większej części dlatego, że każda ma wysoko rozwinięty gust i umie, jak to powiadają, z piasku bicz ukręcić!
Wniosek stąd jasny, a mianowicie ten, że w kwestyi zbytku nie należy zwracać się wyłącznie do kobiet i oskarżać wyłącznie kobiety, ale — całe społeczeństwo.
Gdybym nie wiedział, że pewne kółko uczciwych i nieszkodliwych safandułów płci obojej zarzuca mi gangrenowanie mowy ojczystej — wypowiedziałbym w tem miejscu parę mniej salonowych uwag. Lecz — damy i panowie! chcę się poprawić, ponieważ nie znam waszej choroby zwanej nieomylnością. Będę zatem mówił spokojnie.
Przedewszystkiem więc kończę z sukniami balowemi.
Otóż zbytek nie tyle tkwi w sukniach, ile raczej w sposobie obrabiania balów. Suknia na bal z natury rzeczy musi być lekka; zrobiona zaś w domu i z taniego materyału, nie kosztuje znowu tak wiele. Nie tyle więc na to uderzać należy, ile raczej na czas trwania tańców.
Taniec umiarkowany, który zaczyna się o 9-tej, a kończy o 12-tej lub 1-szej, jest miłą zabawką. Młodzież przepada za nią i słusznie: jest to bowiem połączenie ćwiczeń gimnastycznych i muzyki, olukrowanych pięknymi widokami, rozmową, uściskami, gorącemi spojrzeniami, których następstwem bywa niekiedy sakrament małżeństwa i kilka innych.
Ale taniec trwający od 11-tej wieczór do 7-mej lub 9-tej z rana, jest barbarzyństwem.
Przypatrzcie się tam młodzieży, dyszącym pannom, zmiętoszonym i poobrywanym sukniom...
Przypatrzcie się owemu pobalowemu znużeniu, podkrojonym oczom i bladości, porachujcie choroby wypływające z nadużycia ruchu...
Jeżeli potępimy zebrania i tańce, zabijemy stosunki towarzyskie i podkopiemy rodzinę. Jeżeli zaś z zebrań i tańców usuniemy nadużycia, czy to w przyjęciu, czy w strojach, czy w czasie trwania, — zbliżymy do siebie ludzi, a tem samem wzmocniemy społeczeństwo.
Oto wszystko, co mogę w kwestyi balów powiedzieć. Tancerze, lekarze i ojcowie, mający córki na wydaniu, znają się lepiej na tych rzeczach, im więc ustępuję głosu a sam przechodzę do oszczędności.
Do przemawiania w tej kwestyi posiadam nierównie większe kwalifikacye: szczycę się bowiem tytułem członka kasy przemysłowców warsz., dziś lub jutro ubezpieczę swoje drogocenne życie, a co najważniejsza, zaoszczędziłem już z literackich dochodów rs. 7 kop. 13 i dwa numizmaty. Tu więc nie tylko słowem, ale i przykładem świecić mogę.
Ludu warszawski i wy mieszkańcy 10-ciu gubernii Królestwa Polskiego!
Wiecie wy, skąd to pochodzi, że społeczeństwa ucywilizowane, mimo tu i owdzie trafiających się nieurodzajów, nie wymierają z głodu? A wiecie wy skąd się biorą owe olbrzymie składy wełny, żelaza, drzewa, płótna, a zresztą i pieniędzy?... Oto z dwu źródeł:
1. Stąd, że są ludzie, którzy wydobywają więcej: żelaza, zboża, drzewa, wełny, złota, niż sami potrzebują.
2. Stąd, że są i tacy, którzy mniej zjadają, mniej wypijają, mniej wypalają — niż mogą.
Ta trudna lecz prosta sztuka pozbawienia się dziś pewnej części wygody lub przyjemności i odłożenia jej na jutro, lub później — nazywa się oszczędnością.
Wszystko oszczędzić można zacząwszy od zboża, lnu i drzewa, a skończywszy na siłach fizycznych i moralnych; wszystko też oszczędzać należy.
Dzięki wynalazkowi monety, zwanej przez osoby mające wodę w głowie: „mamoną“ albo „złotym cielcem“ — ty, poczciwy szewcze, krawcze, kancelisto, towarzyszu sztuki drukarskiej i t. d. nie potrzebujesz oszczędzać: wołów, koni, lnu, siana i t. d. lecz tylko pieniądze. A dlaczego tak robić musisz, wyłuszczy ci się poniżej.
Dajmy na to, że masz lat trzydzieści, żonę i jednoroczne dziecko.
1. Kiedy dojdziesz do 50 roku życia, staniesz się już niedołęgą i będziesz pragnął wówczas posiadać n. p. kapitalik 500 rs. Otóż na ten cel składać musisz miesięcznie w jakiemś towarzystwie ubezpieczeń rs. 2.
Za tę uprzejmość, towarzystwo w razie twej śmierci zapłaci pozostałej wdowie także rs. 500, choćbyś jedną tylko ratę wniósł i na drugi dzień umarł.
2. Na edukacyę dziecka od 10 do 16 roku jego życia, musisz wydać ze 300 rs., a tem samem już od dziś dnia składać do kasy oszczędności, przynajmniej po 2 rs. kop. 50.
3. Ponieważ syn twój, skończywszy szkołę i termin, ma na własną rękę coś zacząć, na co będzie potrzebował ze 300 rs., musisz zatem na jego benefis odkładać do towarzystwa ubezpieczeń przy najmniej rs. 1 miesięcznie.
4. Ponieważ możesz być jakiś czas chory lub pozbawiony roboty, musisz więc i na swój benefis choć ze 3 rs. miesięcznie wnosić do kasy oszczędności.
5. Ponieważ najniezawodniej kiedyś umrzesz, na co ci mogę nawet dać zapewnienie rejentalne, i, ponieważ pogrzeb twój z plakatami, ogłoszeniem w Kuryerze i śniadankiem dla żyjących kosztować będzie co najmniej rs. 50, na ten więc cel powinieneś składać znowu w towarzystwie ubezpieczeń przez jeden rok po rs. 1 kop. 50 miesięcznie.
Oto są wydatki, które nikogo nie miną; musi więc zawczasu przygotowywać się do nich, a tem samem oszczędzać co najmniej (opuściwszy § 5) po rs. 8 kop. 50 miesięcznie, czyli rs. 102 rocznie.
Jeżeli wydatek ten, dobry człowiecze, odejmiesz od swych dochodów, pozostanie ci reszta, którą obrócić możesz na jedzenie, mieszkanie, na frak dla siebie, balową suknię dla żony i t. d.
Jeżeli zaś tego nie uczynisz, wówczas w razie twej śmierci, żona pójdzie na łaskę krewnych, a syn zostanie ulicznikiem. Gdy zaś Bóg Najwyższy nie powoła cię do chwały swej w sile wieku, wówczas na starość zostaniesz dziadem, albo kataryniarzem, albo będziesz u żydów w dzień szabasu w piecach palił i wodę kubłami nosił.
Hic jacet veritas, co znaczy: w tem jest sęk!...
Wiem, o duszo pobożna! że z natury jesteś lekkomyślną, że lubisz oglądać dno kufra, albo grać w kości z takimi jak i ty sam frantami. Otóż, dla łatwiejszego zrozumienia prawd, które ci powyżej jak łopatą wyłożyłem, pomyśl: żeś dziś umarł, że twój syn jutro będzie pełnoletnim i, że na cały ten kram zostawiłeś trzy ruble w domu. A co, dobrze ci, grzeszniku?... Popraw że się więc i naucz oszczędzać!
A teraz do ciebie słówko, ukształcona publiczności.
Pytasz się: po co ja to wszystko piszę, kiedy nikt z tego korzystać nie będzie, a nawet nie ma zamiaru?...
Na to odpowiem wam tak:
Czytelnicy dzielą się na trzy klasy.
Najliczniejsi z nich rozumieją mnie wówczas dopiero, gdy im mówię, że ta pani ma ładny biust, lub że tamten pan ma ośle uszy. Tacy, przeczytawszy traktat o oszczędności, powiedzą, żem człowiek: „zarozumiały i niepewny.“
Tym panom życzę zimnej wody na głowę.
Drugą kategoryę stanowią ludzie, którzy od niepamiętnych czasów robili oszczędności, i ci powiedzą: „A co, czy nie mówiłem?... Patrz żono, oto stoi wydrukowane...“ Ci dobrzy obywatele niech wzmocnią się w swojej prawości i niechaj szanowani będą przez innych.
Trzecią, najmniej liczną kategoryę (jeden na 10,000 czytelników) stanowią ludzie, którzy nie raz już chcieli być oszczędnymi, ale... odkładali to do jutra. Otóż jeden z tak przygotowanych powie sobie: „Basta! zaczynam dusić grosze“ — i stanie się naprawdę oszczędnym.
Oto do jakich rezultatów doprowadziła nas kwestya sukien balowych!...

∗                              ∗

Dama czy mężczyzna, nie wiemy bowiem kto właściwie, zwrócił się do nas z kwestyą następującą:
„Dlaczego na balach, koncertach, widowiskach, a nawet u siebie w domu, osoby, mające pretensyę do dobrego tonu, rozmawiają po francusku, gorszą tem innych i krzywdzą mowę własną?“
Moja pani, czy mój panie — dotknąłeś bardzo bolesnego punktu w naszym społecznym organizmie.
Naturalną podstawą frankomanii jest: naśladownictwo i nałóg. Oprzeć się pierwszemu i zapanować nad drugim, mogą tylko dusze wyjątkowo silne, których znowu zbyt wiele nie liczy w gronie swem „śmietanka“ naszego „towarzystwa.“
Naśladownictwo drobiazgowe i bezmyślne, jest cechą zwierząt wyższych (jak: psy, papugi, małpy), tudzież, w rodzie ludzkim, cechą indywiduów i ras niższych, jak: dzieci, dzicy i wszelkiego rodzaju umysłowe pospólstwo.
Naśladownictwo panuje we wszelkich sferach życia, a hasło do niego dają jednostki, stojące niby to na świeczniku społecznym. Niech dziś jeden z tych panów włoży jakieś szczególne ineksprymable, a wnet stu innych zrobią to samo; niech dziś jeden z nich wyrzecze się francuzczyzny, a jutro trzydziestu zwolenników jej zaczną przeciw niej piorunować.
Jednostki, klasy i społeczeństwa moralnie dojrzałe, są też zazwyczaj oryginalnemi; dla pozostałej zaś hałastry dobrze jest przynajmniej, że mogą kopiować oryginalność innych.
Zdolnością, przeciwną naśladownictwu, jest nałóg, który sprawia to, że n. p. kobiety noszą od setek lat suknie, a mężczyźni inny rodzaj ubioru, i, że kobieta lub mężczyzna, któryby poważył się przeciw zwyczajowi temu wystąpić, naraziłby się na wszelkiego rodzaju przykrości i przezwiska.
To przywiązanie ogółu do nałogów, staje się hamulcem dla jednostek samodzielniejszych. Nie jeden ze „śmietanki“ chętnieby zerwał z francuzczyzną, która go dużo pieniędzy kosztuje; boi się jednak śmieszności i robi to, co inni.
Zerwać z frankomanią, rzecz to na pozór mała, trzebaby mieć tylko odwagę oprzeć się jej przez 24 godzin i przez takiż sam czas niedbać o krakanie pospólstwa, które na drugi dzień zrobi to samo.
Ale czy to tak łatwo?
Jakto, ja, osoba herbowna, urodzona z tej i owej, za sprawą takiego i owakiego, miałbym się narażać przez 24 godzin na dowcipki pani X., panny Y., pana Z., na tytuł oryginała, na śmiech ogólny?... I po co?... Po to, abym raz na zawsze stał się podobnym do mego ekonoma, karbowego, szewca, krawca i tym podobnych?...
I po co mam się stawać skromną wierzbową gałązką, kiedy ja byłem, jestem i zostanę na wiek wieków gruszką na wierzbie?
Oj! zostaniesz ty, mój elegancie, zostaniesz gruszką na wierzbie, ale nie na wiek wieków, tylko aż do czasu, w którym spadniesz i zgnijesz!
Streszczając zatem to, co powiedzieliśmy dotychczas, wypada:
1. Że frankomania jest tylko zewnętrznym objawem wewnętrznych chorób, które nazywają się brakiem charakteru i brakiem rozsądku.
2. Że pierwej trzeba te choroby uleczyć, a wówczas paplanie przejdzie samo.

∗                              ∗

Mówiliśmy o frankomanii, która przejawia się za pośrednictwem paplania, a dowodzi braku wyższych rozumów i charakterów w klasach przodujących. Z kolei dotkniemy germanomanii, której objawem jest zalanie naszego przemysłu przez żywioł niemiecki.
W tem miejscu pozwolę sobie zaoponować przesądowi, który pragnie, ażeby przemysł nasz rządził się nie tylko ekonomicznemi, ale i uczuciowemi prawami.
Szowiniści nasi, nie rachując się dostatecznie z przeszłością i faktami teraźniejszemi, gorzko narzekają na to, że wielka ilość fabryk znajduje się w rękach osób pochodzenia germańskiego i, że osoby te, wszystkie posady korzystniejsze oddają cudzoziemcom.
Nie myślę twierdzić, aby zjawisko podobne było zbyt rozkosznem — jest jednak bardzo naturalnem. Pokutujemy za grzechy ojców, którzy czuli wstręt do hebla i łokcia, a także za błędy klasy ludzi zamożniejszych, którzy bywali i bywają wprawdzie za granicą, lecz nie po to, aby się czegoś nauczyć, ale po to, aby pieniądze z kraju wywieźć i oddać je... baletnicom. Miejmy zatem tyle przynajmniej taktu, aby nie płakać po niewczasie, ale raczej wyciągnąć pożytek, moralny przynajmniej, z twardych nauk, jakie nam przeszłość zostawiła.
Nie dziwmy się też, że fabrykanci dotychczas chętniej na posady wyższe sprowadzali Niemców. Rzemieślnicy nasi są niewątpliwie zdolni, teoretycznego jednak wykształcenia nie mają; Niemiec zaś, przybywający do fabryki naszej, jest i zdolny i ma mnóstwo patentów z różnych zakładów naukowych, o jakich istnieniu my nie słyszeliśmy nawet. Ten więc prąd germański w przemyśle miał dotychczas bardzo naturalne źródło, dziś zaś opiera się na nałogu i jakiś czas jeszcze trwać będzie.
Z tego, co się powiedziało, czytelnik widzi, że w zajmującej nas kwestyi, nie rządzę się bynajmniej uczuciami popularnemi u nas, lecz rozważaniem faktów. Niemców, szczególniej zwycięskich, uważam za żywioł bardzo niebezpieczny; niemniej jednak szanuję ich, a nadewszystko wiem, że oni to stworzyli przemysł w kraju. Obecnie jednak przychodzi dalszy ciąg tej kwestyi.
Od lat dziesięciu poglądy nasze na pracę zmieniły się. Wielu ludzi ze Szkoły Głównej, Uniwersytetu, Petersburskiego Instytutu technologicznego i specyalnych szkół zagranicznych, a wreszcie z gimnazyów, rzuciło się do przemysłu. Bez względu na przeszkody ludzie ci ukształcili się w swych fachach, lub chcą się kształcić, lecz teraz wystąpiły na scenę dwa zjawiska:
1. Fabrykanci sprowadzają po dawnemu dyrektorów, mechaników i t. p. z Niemiec, krajowcom zaś albo odmawiają posad, albo dają im lecz z mniejszemi pensyami.
2. Ciż sami fabrykanci niechętnie w zakładach swych widzą naszą młodzież i, podobno nie dopuszczają jej do posad wyższych.
Nie twierdzę, żeby fakta powyższe powtarzały się wszędzie bez wyjątku, trafiają się one jednak i są niewątpliwie złe. Przyczyn ich, jak już powiedziałem, upatrywać należy w nałogu, tym samym, który nie pozwala „śmietance“ zerwać z francuzczyzną, a drobnym rzemieślnikom przyjmować młodzieży, która po kilka klas skończyła.
Na pociechę jednak ogółu dodam, że stan taki zbyt długo trwać nie może. Dyrektor i inżynier Niemiec, nie jest znowu takim cukierkiem, który nawet jego chlebodawca łatwo strawić może. Niektórzy z nich mniej mają teoretycznego ukształcenia, niż nasi politechnicy, inni są mniej dbali, jeszcze inni dopuszczają się malwersacyi i t. d. W rezultacie zaś zmiana na lepsze jest blizką i konieczną, byle tylko:
1. Ci, którzy już coś umieją, nie stawiali zbyt wysokich wymagań, lecz przyjmowali choćby niższe nawet posady i z niższemi pensyami, niż ich poprzednicy.
2. Byle kraj postarał się już nie o szkołę politechniczną, ale o wyższą szkołę rzemieślniczą, kilka niższych, tudzież o kilkadziesiąt warsztatów naukowych.
3. Byle w publiczności naszej obudził się większy niż dotychczas zapał do rzemiosł i handlu. To bowiem, co dziś jest, stanowi dopiero próbkę zapału i kończy się zazwyczaj na pogadance piśmiennej lub ustnej.
Ciekawą dla powyższych uwag illustracyą są cyfry Biura poszukujących pracy, które tu przytaczamy.
Biuro to, jak wiadomo, otworzone w dniu 15 listopada, do dnia 1 lutego miało: 753 szukających miejsca i 148 pracodawców; jeden więc pracodawca przypadał średnio na pięciu poszukujących pracy.
Ogólne cyfry rozpadają się na następujące działy:

Poszukujący Pracodawcy Jeden pracodawca
Techniczny............
95
20
Handlowy............
104
25
Agronomiczny............
197
64
3
Ogólny (niższy rachmistrze,rządcy domów, plenipotenci, słowem ludzie od wszystkiego)............
301
14
21½
Rożni............
56
25

Z cyfr tych wypływają wnioski bardzo widoczne:
1. Najtrudniej znaleźć pracę ludziom do wszystkiego, czyli nie posiadającym fachowego ukształcenia, w tym bowiem dziale 1 pracodawca przypada na 21 pracowników, a raczej konkurentów.
2. Fabrykanci nasi nie mają tak znowu wielkiego wstrętu do krajowców, w dziale bowiem technicznym (inżynierowie, mechanicy, maszyniści, hutnicy, dystylatorowie, cukrownicy i t. d.), przypada 1 pracodawca na 4¾ konkurentów. Nie o wiele mniejsza zatem obojętność okazuje się ze strony kupców (1 pracodawca na 4½ konkurentów) i rolników (1 na 3).
Odkładając do przyszłego tygodnia pogadankę o urządzeniu Biura i systemie jakiego się trzyma, ograniczymy się teraz na gorącej prośbie do szanownych pracodawców, aby energiczniej niż dotychczas popierali instytucyę. Byłoby również bardzo pożądane, aby biuro ogłaszało publicznie wakujące posady i, aby zawiązało stosunki z redakcyami pism prowincyonalnych, które mu usług swych niezawodnie nie odmówią.

∗                              ∗

Po uwagach filozoficznych następuje dział reklam wszelkiego rodzaju, który tutaj, na pociechę dla jednych, na przykład dla innych, stale uprawiać mamy zamiar.
Każdy dobry obywatel, bez różnicy płci, wieku, wyznania i stopnia, jaki na drabinie społecznej zajmuje, figurować tu ma prawo, byle nie miał sprawy kryminalnej. Ponieważ zaś autor niniejszego nie jest wszystkowiedzem, mocno zatem ucieszony będzie, jeżeli każdy interesant, pragnący przejść do nieśmiertelności, zechce nadesłać list, obejmujący dokładny opis cnoty, która do sławy i wdzięczności potomnych nadaje mu niezaprzeczone kwalifikacye.
Przedewszystkiem tedy zaznaczyć musimy, że nowe pismo prowincyonalne: Korespondent Płocki, uczciwie zasługuje się swoim czytelnikom i ogółowi. Organ ten politykę zredukował do minimum, natomiast jednak gorąco i umiejętnie zajął się sprawami gminnemi i administracyjnemi, rolnictwem, ogrodnictwem, handlem i t. d. Każdy artykuł jego opracowany jest wzorowo, każdy pełen treści, obywatelskich dążeń i świadomości celów.
Najmłodszy ten członek literackiej rodziny naszej, jednym skokiem stanął na tej wysokości, do której wiele innych pism długo jeszcze iść będą musiały. Pan Z. Rościszewski z wielkim dla kraju pożytkiem mógłby otworzyć szkołę redaktorsko-literacką, w pokierowaniu bowiem swego pisma wykazał niepospolite zdolności.
Ponieważ zawadzaliśmy o jeden z czynników oświaty, zwrócimy więc (nie wiem już po raz który z rzędu) uwagę, na czytelnią p. Jeleńskiego.
W instytucyjce tej jest trzy rzeczy do zaznaczenia: 1) system tantyemy, który dla współpracowników swoich wprowadził p. J. 2) system dzielenia się dochodem z ogółem, czytelnia bowiem jeden procent dochodu brutto przeznaczyła na rzecz studentów uniwersytetu, a zapewne drugi zechce z czasem przeznaczyć na niemniej potrzebujących pomocy uczniów gimnazyum. 3) Punkt najważniejszy, że czytelnia robiąc co do niej nie należy, pełni zarazem obowiązki: nieustannie bowiem powiększa swoje księgozbiory.
Wyraz: obowiązki, przypomina nam, że p. Bolesław Skrzyński, uczeń w jednej z aptek miejscowych, spełnił także swój obowiązek. Gdy mu się bowiem zapalił eter w piwnicy, wyniósł (mimo oparzeń) płonący materyał do innej kondygnacyi, gdzie stał kwas węglany, który ostatecznie zatłumił ogień.
P. Sk. znalazł się bardzo przyzwoicie, dowiódł bowiem kolegom swoim, że przy zimnej krwi, skromny farmaceuta może być nie mniej dzielnym od żołnierza, marynarza i strażaka. Gwałtu jednak z tego powodu robić nie chcemy, p. Sk. bowiem spełnił tylko to, co każdy na jego miejscu spełnić powinien.
Zaakcentować również należy dwa objawy działalności filantropijnej na prowincyi. I tak:
W Kaliszu p. Mamroth, kurator szpitala starozakonnych, polecił wydawać ubogim w czasie zimy po wazce zupy codzień. Ktoś inny znowu, tymże niezamożnym, dostarczał w różnych porach dnia gorącej herbaty za umiarkowane wynagrodzenie, a nawet bezpłatnie.
W tym samym czasie, w innej zupełnie okolicy, bo w Lublinie, powstało bezpłatne ambulatoryum, w którem udzielają porady doktorzy: Ciepielewski, Ciechoński, Doliński, Janiszewski, Jaworowski i Szmit. Dotychczas podobno, miasto posiadające aż dwa własne pisma, zdobyło się zaledwie na jednego chorego.
A teraz... czy wiecie, kto jest p. Antoni Rouppert?
Nie wiecie! tem lepiej, ponieważ pierwszy raz w życiu uda mi się być nauczycielem nieumiejętnych. Do tej pory pisywałem tylko „rzeczy oklepane i stare“ — szczególnym bowiem zbiegiem okoliczności, w kraju naszym nie wszyscy rodzą się z zębami, ale wszyscy za to przynoszą na świat rozum już tak rozwinięty, jak na przykład paznogcie u palców.
Jest to szczęśliwy kraj, a ja w nim najszczęśliwszy moich ukochanych ziomków współobywatel!
Lecz wróćmy do początku.
Pan A. Rouppert nie jest filantropem, nie założył ani jednej czytelni, nie rozdawał ubogim ciepłej herbaty i nie gasił płonącego eteru.
Tenże sam pan nie występował nigdy z żadnym koncertem, nie odebrał sobie życia w szczególny sposób i żadnego statku nie wysadził w powietrze dynamitem. Ponieważ zaś prócz tego, nigdy nie zgubił ani pieska, ani parasolki, nie otworzył kantoru maniek i guwernantek, słowem — nie zrobił żadnej rzeczy, która nadaje prawo do rozgłosu, na pozór więc nie zasługuje na to, aby go publikowano.
Tak jednakże nie jest.
Od pewnego czasu p. R. wstrząsa sercami wszystkich ojców i matek w Lublinie: pokazuje bowiem ich dzieciom w lokalu redakcyi miejscowego kuryera: model młyna parowego i model fabryki narzędzi rolniczych.
Pierwsze z tych cacek na własne oczy widziałem. Młyn ma wielkość średniej katarynki, posiada parter i piętro, okna, schody, 2 kamienie, pytle, a nawet lokomobilę ogrzewaną spirytusem i poruszającą cały ten skomplikowany mechanizm. Słowem, jest najdokładniejszym modelem zwykłego młyna.
Tenże p. R., z powołania technik i geometra, gotów jest w każdej chwili robić nie mniej dokładne modele; młynów wodnych, tartaków, fabryk narzędzi rolniczych, okrętów i statków parowych, domów, mostów, tuneli, różnych warsztatów, a wreszcie wszelkich instrumentów, używanych w rolnictwie, przemyśle i nauce.
A teraz, nie zapominając o talencie p. Roupperta, przejdźmy na chwilę do innego ciągu myśli.
Dzieci nasze bawią się i potrzebują zabawek, my zaś poddajemy im baty, papierowe konie, lalki i... na tem koniec.
Dziecko lalkę weźmie, łeb jej ukręci i ostatecznie za okno wyrzuci. Natomiast jednak toż samo dziecko z niesłychaną ciekawością przypatruje się wozom, taczkom, młynom, a na widok mechanizmu idącego zegara — wyskakuje nieledwie ze skóry.
Z kolei wyobraźmy sobie: coby to było, gdyby nasi rodzice zwrócili w końcu uwagę na dobry instynkt dzieci i, zamiast bębenków albo armatek, poczęli im jedni kupować, drudzy tylko pokazywać: żyjące, bo ruchome modele warsztatów, naczyń rzemieślniczych i przyrządów naukowych?... Dziecko bezwiednie nabyłoby tysiące wyobrażeń, do których człowiek dorosły dochodzić musi drogą ciężkiej pracy i z konieczności, mocą naśladowniczego popędu, starałoby się wykonywać pojedyńcze sztuki oglądanych przedmiotów.
Przypuśćmy teraz, że obok podobnych modeli, istniałyby podręczniki opisujące wymiary części machin, własności materyałów, form, gdyby obok tego podsuwano dziecku narzędzia potrzebne do obrabiania drzewa i metalu — gdyby jeszcze uczono je rysunku?...
Ten system zabawy geniuszów by wprawdzie nie stworzył, francuzczyzny, tańca i „fortepianu“ — nie nauczył, ale przygotowałby nam tysiące dobrych rzemieślników, mechaników, inżynierów, dla których zbudować jakąś nową maszynę, poprawić dawną i t. d. byłoby zabawką, tak jak dla dziecka umiejącego gimnastykę zabawką jest przejście przez płot, lub wdrapanie się na drzewo.
Zabawa z modelami, umiejętnie prowadzona, oprócz zaczątków fachowego ukształcenia, rozwinęłaby w dziecku ogólniejsze przymioty, jak: uwagę, cierpliwość, zdolność spostrzegawczą, zdolność kombinacyi, wielką wprawę w oku, rękach i t. p.
Gdyby zaś z czasem z dzieci tych wyrośli ludzie, każdy z nich już łatwiej dałby sobie radę na świecie, mniej mielibyśmy poetycznych wyrzekań, a więcej czynów rozważnych i kapitałów w kraju.
Otóż dla osiągnięcia rezultatów, których szkic niedokładny nakreśliliśmy powyżej, potrzeba trzech warunków:
1. Tego, aby rodzice nasi uznali, że dzisiejsze zabawy dzieci i wogóle system początkowej edukacyi jest zły jako nienaturalny.
2. Tego, aby ciż rodzice uznali gwałtowną potrzebę wprowadzenia do edukacyi początkowej systemu naturalnego, a do zabawy — modelów.
3. Tego w końcu, aby w kraju powstała fabryka zabawek naukowych, o ile można najtańszych i najpożyteczniejszych.
Dwa pierwsze punkta trudniejsze są do wykonania niż trzeci. O ile bowiem niepodobna zmienić od razu społecznej niedojrzałości na dojrzałość, społecznego lenistwa na pracę, społecznej niedbałości o dzieci na dbałość, o tyle łatwo jest postawić fabrykę krajowych naukowych zabawek, która wielu ludziom da zajęcia i uwolni nas od upokarzającego haraczu, jaki płacimy obcym za cacka, kwalifikujące się co najwyżej na śmietnik.
A zatem damy i panowie! czy między wami znajdzie się przedsiębierca, któryby taką fabrykę (małą na początek) urządził?
— Jestem!... jestem!... Fabrykę w ciągu pół roku wystawię (bo to dobry interes), tylko nie mam dyrektora!...
— Dyrektorem może być p. Antoni Rouppert, technik i geometra z Lublina.
— Aha!...




12 Lutego.
Co kosztowała Patti? — Dola malarska. — Skargi ucznia handlowego. — Lecznica na Niecałej. — Ofiarność pensyonarek. — Zapomniana emancypantka.

Pisano, drukowano, wołano z góry przez półtora roku o stypendyum Kopernika i otóż zebrało się aż 15,000 rs.
Dziś piszą, drukują, wołają o odnowienie pomnika Staszycowi, i na ten cel nie dał nikt ani złamanego szeląga.
Tymczasem przyjechała pani Patti, rozlepiła czerwone afisze w białe paski i otóż w ciągu czterech wieczorów zapracowała 5,736 rubli.
Nic nie mam przeciwko temu, aby nas odwiedzały znakomitości obce, przy nich bowiem kształcą się swojscy laicy sztuki i smak ogólny; na nieszczęście jednak, owe obce znakomitości nie mają do nas pociągu. Pode drzwiami genialnej (!) Adeliny skamleli nasi melomanowie bez skutku; mniej genialna siostra jej przyjechała wprawdzie sama, lecz kazała sobie płacić po półtora rubla za to, co ludzie we Wrocławiu za 57 kopiejek słyszeli!
Gdyby godziło się w tem miejscu użyć energicznego porównania, to powiedziałbym tak: Obcy nas wyzyskują tyle razy, ile razy im się podoba; gdy zaś który z nich nie ma do tego ochoty, wówczas sami nadstawiamy mu kieszenie, wołając: bierz, jeżeliś łaskaw, tyś taki znakomity!
Smutne stanowisko, z którego bądź co bądź zejść nam wypada. Możemy być biedni, możemy być ciemni, lecz powinniśmy raz uczuć ciemnotę i zachować przynajmniej godność.
— No! no! — ktoś powie — przestań się pienić kronikarzu. Ja czuję swoją godność, a mimo to wiem, że mam pieniądze i mogę używać ich jak mi się podoba. Dla pańskich wypracowań tygodniowych, nie myślę tłumić w sobie gustów estetycznych, bez których społeczeństwo byłoby jeszcze ciemniejsze, niż dziś jest!
— Przepraszam pana, ale argumenta jego nie trafiają mi do serca. Przeciw nim postawię pewnik ogólny ten mianowicie: że gusta estetyczne stanowią tylko malutką część potrzeb ludzkich i społecznych i że nie wolno delektować się nimi tym, którym chleba brakuje.
Owe 5,736 rubli, to zdaje się nic, a zobaczcie na coby się one przydać mogły:
Oddane do biura nędzy wyjątkowej, wystarczyłyby mu na 9 i pół miesięcy; oddane tanim kuchniom, pokryłyby niedobory ich przez ciąg lat kilku.
Zamienione na fundusz żelazny przy procencie 6% przyniosłyby rocznie rs. 344, które wystarczyłyby na dwa stypendya, czy to dla uczniów gimnazyum, czy dla studentów uniwersytetu, czy wreszcie dla zdolniejszych rzemieślników, którym mogłyby pomódz do wyjazdu za granicę.
Za te same pieniądze możnaby otworzyć parę ochron, lub choć jeden warsztat instrukcyjny, nie mówiąc o jakiejś elementarnej szkole rolniczej. Za te same pieniądze możnaby założyć co najmniej 50 czytelni ludowych.
Jeżeli zresztą chodzi o sztukę, to za owe nieszczęsne 5,736 rubli, moglibyśmy kupić na wystawie miejscowej ze 25 obrazów naszych malarzy i dostarczyć tym ofiarom tutejszokrajowych gustów estetycznych, środków do życia i pracy, przynajmniej na kilka miesięcy.
Posłuchajcie bowiem, co tu mówi z nich jeden.
„Mam ja na sercu pewną kwestyę i proszę cię, szanowny radco, o łaskawe jej rozwiązanie. Wyczytałem w Kuryerze piątkowym kazanie pańskie o oszczędności, a ponieważ chciałbym się do niego zastosować, posyłam panu dokładny opis trybu mego życia. I tak:
„Papierosów, cygar, tabaki — nie palę, nie żuję i nie zażywam. Karty znam ledwie z widzenia; dna kufli i kieliszków nie studyuję, bo to nie mój rodzaj.
„Raz na rok bywam z żoną i dziećmi w letnim teatrze i to w pierwszych rzędach od nieba. Nie wdaję się też w żadne spacery, ani przyjęcia kosztowne.
„Lokal zajmuję o wiele mniej niż bardzo skromny; wikt — żal się Boże! — wystarcza na to tylko, aby wiatr człowieka nie przewrócił...
„Garderoba moja składa się z jednego codziennego i jednego paradnego garnituru, który mi na cztery lata wystarczyć musi. Garderoba mojej żony takoż — z dwu sukienek, które sama uszyła ze skromniutkiego materyału. Dzieciom także sama szyje, nicuje, farbuje, aż do strzępów...
„Nadto pracuję w lecie ośmnaście godzin, a w zimie ile dnia starczy. Mówią też powszechnie, że pięknie maluję (publika i pisma), a pomimo to, zebrałem w ciągu kilkunastu lat dwadzieścia sześć rubli, które w końcu trzeba było wydać na papu!...
„...My tak jesteśmy upośledzeni, że nawet gęby otworzyć nie można, wówczas, gdy komitet zachęty kupi obraz za połowę ceny — bo otrzymamy odpowiedź: To nie bierzcie!... komitet kupi co innego!... Mecenasi zaś sztuki modnym żargonem bębnią ci w uszy o tem, jak to za granicą pięknie i tanio malują!...
„Szczęśliwszy od nas żydek z Franciszkanów, który handluje czapkami, bo temu lada chłystek nie narzuci cen za robotę!...
„Otóż, mój panie radco, i ja na starość nie chciałbym zostać dziadem lub kataryniarzem, nie chciałbym też, aby w razie mojej śmierci żona poszła na chleb krewnych, a dzieci zostały ulicznikami. Dlatego, proszę cię, wskaż mi: w jaki to sposób i z czego mianowicie mam robić oszczędności?!!
„Oczekuję rady na wybicie klina z głowy.“
Masz tedy miłosierna i kochająca sztukę Warszawo, koncert swojski. Pani Patti śpiewała artystycznie, ale bez czucia; ten — zaśpiewał po prostu, ale z czuciem. O bodajby ta bezimienna skarga otworzyła nam oczy, oduczyła nas lekkomyślnego wyrzucania pieniędzy obcym, a rozumnego współczucia dla biedy własnej!
Wszyscy klepią, że jesteśmy miłosierni, jak nikt w świecie. A i cóż zrobiło nasze miłosierdzie? Namnożyło dziadów i nędzy, lecz nikomu nie dało środków do pracy.
Mamy towarzystwa muzykalne, lecz nie mamy szkoły rzemieślniczej; to też za parę lat, przy Bożej pomocy, wyjdzie transport artystów, którzy nie będą już mieli komu grać i z czego wyżyć. Oj! wolałby każdy z nich wówczas umieć sztukę łatania butów, niż wygrywania sonat!
W każdym domu jest fortepian, lecz nigdzie niema: tokarni, małego warsztatu stolarskiego lub ślusarskiego. Oj! wolałyby dzieci nasze ruszać nogą pedał warsztatu lub maszyny do szycia, niż wydymać miechy pokojowych organów i fisharmonii!...
— Czego chce ten szatan?! — wrzaśnie jaka dewotka, albo wybrakowany idealista. — On chce stłumić w sercach boski ogień poezyi, zamiłowanie do malarstwa i popęd do muzyki, która posiada własność łagodzenia dzikich obyczajów!...
— Przepraszam was, moi: błogosławieni, wyznawcy, męczennicy — ja nie tego chcę, ale tego:
1. Żeby każdy obywatel płci męskiej lub żeńskiej, posiadał choćby elementarne ukształcenie, znał jakąś specyalność, miał robotę, kilkadziesiąt rubli oszczędności i świadectwo, że życie swoje ubezpieczył.
2. Aby każde przychodzące na świat dziecko, miało zabezpieczony fundusz na edukacyę i na opędzenie pierwszych potrzeb naówczas, gdy samo pracować zacznie.
3. Aby wybudowano szpital dla tych wszystkich mazgajów i niedołęgów, którzy zmarnowawszy siły, nie nauczyli się żyć, mącili w głowach ludziom przytomnym i w końcu, na starość, ujrzeli się pozbawionymi kawałka chleba.
Kapitał, to nawóz, na którym wyrasta sztuka, moralność, nauka i inne szlachetne kwiaty natury ludzkiej. Kto ma pustą śpiżarnię, niech z ogrodu wyrzuci róże, rumianki i inne głupstwa, i niech natomiast posadzi kartofle. Pani Patti i tym podobne geniusze, to jadło nie dla nas; delektując się nimi, krzywdzimy i ośmieszamy społeczeństwo; skoro zatem nie stać nas na zamorskie słowiki, słuchajmy świergotania naszych domowych wróbli i myślmy raczej, aby nam to biedactwo nie pomarło i nie pomarzło!
— Ale — powie ktoś — dlaczegoś się acpan wcześniej nie odezwał z morałami? Dziś już zapóźno, słowik wyjechał i pieniędzy nam nie wróci.
Nie mówiłem wcześniej dlatego, że nie mam prawa robić impertynencyi ludziom, którzy, bądź co bądź, byli naszymi gośćmi. Wyjechali, wzięli pieniądze — niech im będzie na zdrowie; nie o nich tu więc chodzi, ale o przyszłość, która jeszcze Bóg wie jakich wirtuozów wysypać na nas raczy.


∗                              ∗

Młody uczeń handlowy nadesłał nam list z następującemi zażaleniami i uwagami.
1. Panowie kupcy, zamiast obeznawać z czynnościami handlowemi uczniów swoich, używają ich do różnych posług, ze specyalnością powyższą nie mających związku. Odrywają ich od właściwych zajęć i wysyłają do krawców, szewców, piekarzy, rzeźników, cukierników i t. d., słowem, kształcą ich nie na kupców albo subjektów, lecz na lokai i posłańców.
2. Po dwuletnich tego rodzaju zajęciach, młody człowiek dostaje 10 rs. na miesiąc, która to suma nie wystarcza na opędzenie potrzeb najgwałtowniejszych. Gdy młody człowiek prosi o podwyższenie pensyi swego pryncypała, ten odpowiada: „Żebyś więcej umiał, dostałbyś więcej — lecz za taki zasób wiedzy, jaki posiadasz, drożej płacić nie mogę.“
— Lecz któż temu winien — zapytuje korespondent — że umiemy nie wiele, skoro panowie kupcy, podczas trwania nauki, nie o naszej, ale o swojej myślą korzyści?
3. W końcu korespondent prosi, aby fakta powyższe ogłosić i zachęcić młodzież do rzemiosł raczej niż do handlu. Rzemiosło bowiem zawsze jest pewniejsze i góruje nad handlem.
Przeciw nieodpowiedniemu postępowaniu niektórych kupców i majstrów, od dawna już protestuje opinia publiczna; pod tym więc względem ze słowami korespondenta solidaryzujemy się najzupełniej. Dodamy i to wreszcie, że pryncypałowie, używając do niewłaściwych zajęć młodzież, której przyrzekli dać naukę, stają w kolizyi z siódmem przykazaniem Boskiem, które nie tylko pieniędzy, ale nawet zdolności i czasu bliźniego, przywłaszczać i marnować nie pozwala.
Każda rzecz jednak ma dwie strony, a oto druga:
Młodzież słusznie do pewnego stopnia żali się na pryncypałów, a ci znowu nie mniej słuszne miewają pretensye do swych wychowańców. Młody człowiek, który ukończył kilka klas, posiada mnóstwo drobnych ambicyjek i uważa dla siebie za obelgę myć n. p. butelki, zamieść izbę, lub wreszcie pójść do miasta, nie tylko po mięso lub wodę, ale nawet z rachunkiem do kogoś.
Otóż, młodzi panowie, pozwólcie sobie powiedzieć, że ambicyjki wasze są zabawnym i szkodliwym przesądem. Nie tylko kupiec, ale każdy człowiek powinien każdą pracę odrabiać z podniesionem czołem; nie tylko noszenie wody, ale nawet zamiatanie rynsztoków nie uchybia godności ludzkiej, lecz raczej kształci, tak jest: kształci nas fizycznie i moralnie.
My starsi, kiedyśmy się uczyli rzemiosła, nosiliśmy wodę majstrom naszym i byliśmy wymyślani przez nich tak, że aż grzmiało. Nie robiło nam to jednak żadnej przykrości, wiedzieliśmy bowiem, że woda jest potrzebna do picia, lub do hartowania stali i że wymysły majsterskie nie tyle płyną ze złego serca, ile raczej z poczucia majsterskiej powagi, którą, bądź co bądź, zamanifestować należało!
I wy więc, panowie młodzi, zamiast mówić z pogardą: „Nie jestem posłańcem, ani lokajem!“ — mówcie raczej: „Cieszę się z tego, że potrafię być nie tylko kupcem, ale także lokajem i posłańcem.“
Jedyną specyalnością, która hańbi człowieka, jest próżniactwo — choć nie chcę przez to powiedzieć, aby n. p. złodziejstwo, hultajstwo i t. d były niehańbiącemi fachami.
W końcu korespondent nasz pragnie, abyśmy młodzież odstręczali od handlu, a zachęcali do rzemiosł. Lecz i w tym punkcie różnią się nasze poglądy.
Był czas, że subjekci handlowi uważali się „za coś lepszego od szewców,“ — subjekci aptekarscy — „za coś lepszego od korzenników“ i t. d., dziś jednak opinie te nawet między publicznością tracą wartość.
Parobek, owczarz, szewc, subjekt handlowy, literat, inżynier, lekarz, statysta — wszyscy są równi jako ludzie. Jeden z nich więcej pracuje muskułami, inny więcej nerwami, jeden jest więcej, drugi mniej ukształcony i — oto są różnice. W danych warunkach pastuch więcej może być wart od inżyniera i literata, w innych znowu aptekarz więcej wart od lekarza i t. d. Różnic zatem niema tak wybitnych i naprawdę, ten tylko jest wart mniej od innych, kto nie pełni swoich obowiązków, sarka na nie, albo uważa się za lepszego od reszty ludzi.
Niech więc młodzi praktykanci handlowi nie porzucają łokcia i wagi dla kopyta lub pilnika, kupców bowiem potrzeba nam tak dobrze, jak i rzemieślników. Niech się uczą, niech robią co do nich należy, niech po Tivoli nie biegają, a każdy z nich będzie miał chleb, spokojne sumienie i szacunek u ludzi.
Inny znowu list, najwyraźniej pisany przez damę, zawiadamia nas (tonem wielkiego i słusznego oburzenia), że pewien młodzieniec, „który za bożyszcze uważa Kuryera,“ postępując w myśl artykułu, wymierzonego przeciw zbytkownym strojom, obrywa paniom falbany u sukien!
Jezus! Marya! jakże to daleko posunięte apostolstwo, któremu poważymy się zrobić dwa zarzuty: 1) że obrywanie falban i sukien, zanadto przypomina Turków w Hercegowinie, 2) że bynajmniej nie przyczynia się do oszczędności.
Dodać należy, że zasada, na której opiera się młody, a tak energiczny apostoł, jest najzupełniej fałszywa. My bowiem, czy to jako literaci, czy jako apostołowie, czy wreszcie jako ludzie zwyczajni, możemy wpływać co najwyżej na przekonania naszych bliźnich, nigdy zaś na ich garderobę. Tego, kto usłucha głosu perswazyi, zazwyczaj szanujemy i kochamy; tego, kto nie usłucha, unikamy. Z drugiej zaś strony mocno podejrzywamy bezinteresowną gorliwość i ewangeliczną miłość bliźniego tych, którzy zamiast trafiać słowem do rozumu i serca, sięgają ręką do falban.


∗                              ∗

Lecznica prywatna, jest to miejsce przy ulicy Niecałej, w którem mniej zamożni chorzy, bez różnicy płci i wieku, mogą być zbadani, opukani, wyleczeni na ciele i wzmocnieni na duszy, za 25 kop. od osoby. Tamże rwą zęby, stawiają bańki i pijawki i dopełniają innych przysług chrześcijańskich za cenę niższą, niż gdzieindziej.
Nie dziw więc, że wobec podobnych, istotnie ważnych udogodnień, lecznica rozwija się. W roku zeszłym odwiedziło ją 16,000 pacyentów, co pozwala instytucyi przenieść się na początku kwietnia r. b. z drugiego piętra na pierwsze, powiększyć personel lekarski do 11 osób, a nadewszystko zaprowadzić dyżury nocne.
Odtąd już z otuchą w sercu będziesz mógł, obywatelu warszawski, objadać się na noc rzeczy niestrawnych. Gdy cię bowiem porwą boleści, nie będziesz potrzebował tracić drogiego czasu na niepokojenie śpiących lekarzy, lecz wprost poślesz jednego z dwu na ten cel obstalowanych posłańców do lecznicy po doktora, drugiego do apteki po oleum, i bez wielkich zachodów ocalisz głowę twojej rodziny, nie budząc nawet tkliwej żony i kochających dziatek.
Istotnie, miasto nie posiadające kanalizacyi i nocnych dyżurów lekarskich, jest po prostu niebezpieczne.
Ktoś bowiem, na przykład, z obawy aby nie zepsuły się nagromadzone przez oszczędność zapasy gospodarskie, po wieczornym spacerku, zjada kawałeczek węgorza, odrobinę szynki, parę sardynek, które już tydzień prosiły się o to, i, mniej niż ćwiarteczkę dojrzałego melona z cukrem.
Potem zapala fajkę, a wypaliwszy ją, idzie spać z najweselszem pogwizdywaniem.
Położywszy się do łóżka, według prawideł przyjętych w ucywilizowanym świecie, czuje, że zasnąć jakoś nie może.
— To te kłopoty gospodarskie i polityka! — myśli, przewracając się na drugi bok.
Lecz i na drugim boku nie lepiej. Obywatel nasz ma lekką gorączkę i w półsennem marzeniu widzi same okropności...
Około drugiej po północy, bez żadnego powodu przychodzi mu na myśl wyraz: Bismark. Jednocześnie czuje jakieś ciśnienie w dołku, które po kilku minutach przechodzi w ból nieznośny.
— Żono!... żono!... umieram!...
— Czyś zwaryował, kochany Franusiu? — pyta żona, zapalając światło.
— Kur... kur... cze!...
Żona truchleje.
— Gdzie kurcze?... — woła nieszczęśliwa, myśląc w tej samej chwili o wszystkich niepocieszonych wdowach, które codzień przychodzą do niej na pogawędkę o cnotach nieboszczyków mężów, oziębłości dzisiejszej młodzieży, tudzież na kawę ze śmietanką i świeżą bułeczką po południu.
— Może kurcze w nogach, Franiu?...
— W nogach, duszko — mówi ciężko chora głowa domu.
— A może ci serce bije, Franeczku?...
— Bije!...
— A może...
Biedny pacyent zgadza się na wszystkie choroby i na miłość Boską zaklina obecnych, aby mu sprowadzili lekarza.
W kwadrans potem w najbliższych kamienicach, zajętych przez lekarzy, domownicy cierpiącego obywatela urywają dzwonki, są wymyślani przez stróżów, a następnie dobijają się do drzwi lekarzy. Nieszczęściem jednak, pomimo łez i „padań do nóg,“ żaden z nich nie śpieszy do chorego. Jeden bowiem konkuruje o pannę, drugiego przed godziną rozjechała dorożka, trzeci leży w tyfusie, a czwarty trzeźwi żonę, która dostała spazmów, usłyszawszy krzyki w przedpokoju.
Felczerzy są również zajęci, rzecz się dzieje bowiem z niedzieli na poniedziałek, to jest wówczas, gdy niektóre klasy przemysłowe i rzemieślnicze także potrzebują natychmiastowej pomocy lekarskiej.
A tymczasem biedny nasz pacyent, nie doczekawszy się do godziny trzeciej pomocy, gromadzi już około łoża boleści rozpływającą się we łzach rodzinę i wydaje ostatnie rozporządzenia.
— Ty, Kaziu, weźmiesz po mnie kamienicę, ty, Józiu, tysiąc rubli gotówką, a ty, najdroższy Olesiu, moje biurko z przegródkami i pantofle...
Wtem... uchylają się drzwi i ukazuje się w nich jakaś tęgo zbudowana postać niewieścia w nocnym negliżu.
— Czy pani dobrodziejka wzywała mnie? — pyta postać.
— A tak, ja... do mego konającego męża... Ci niegodziwi lekarze nie chcą się fatygować w nocy! (płacze).
— Cóż to panu dobrodziejowi?... — bada dalej przybyła.
— Bol... bol... boleści!...
Przybyła każe rozpalić ogień i półgłosem zapytuje o rumianek i inne lekarstwa domowe. Serca obecnych napełniają się otuchą.
Potem, rzewnie płaczące dzieci i czeladka zostają odprowadzone do najodleglejszych pokojów i tam w najwyższej trwodze oczekują na rezultat konferencyi.
Po półgodzinnem oczekiwaniu, które wydawało się wiekiem, tęgo zbudowana postać niewieścia wychodzi na palcach z pokoju nieszczęśliwego chorego, donosi rodzinie, że pacyent zasnął, że mu ulżyło, że ręczy za jego życie i t. d. Na drugi dzień zaś w szpaltach jednego z dzienników ukazuje się gwałtowny artykuł, skierowany przeciw nieludzkości lekarzy X., Y. i Z., którzy bez względu na łzy i zaklęcia nie chcieli opuścić wygodnych łóżek i pośpieszyć z pomocą cierpiącemu bliźniemu.
Oto są okropne skutki braku nocnych dyżurów lekarskich. Miejmy nadzieję, że lecznica kres im położy, przyczyni się do spokoju dobrych obywateli miasta, a publiczność uwolni od odczytywania i rozpamiętywania traktatów o nieuczciwości lekarzy! Od tej chwili tak że ludzie majętniejsi nie będą potrzebowali wyjeżdżać i wywozić pieniędzy za granicę, nic im już bowiem nie przeszkodzi chorować na niestrawność i w Warszawie.
A teraz słóweczko o przesądach rodziców.
Niezbyt dawno pewna matka nadesłała nam list, pełen gorzkich uwag, w kwestyi, nazwanej przez nią „wyzyskiwaniem uczennic.“ Wyzyskiwanie to — mówi matka — objawia się w formie składek, jakie pensyonarki robić muszą na benefis swoich przełożonych, nauczycielek, a nawet koleżanek.
Dziś — mówi matka — płacimy parę złotych na jakiś album kosztowny, jutro na fotografię, pojutrze na haftowaną poduszkę, a innego dnia na nabożeństwo żałobne. Zapał uczennic posuwa się nie kiedy tak daleko, że w pewnem mieście gubernialnem, wdzięczne pensyonarki kupiły przewodniczce swojej dojną krówkę z prawdziwem cielątkiem!
Gdybyśmy zsumowali wszystkie składki, które dzieci nasze na rozmaite uroczystości i cele wnosić muszą w ciągu pobytu na pensyi, wówczas okazałoby się, że za pieniądze te możnaby utworzyć bardzo przyzwoitą biblioteczkę, lub jakiś gabinecik narzędzi fizycznych, jakąś kolekcyę rysunków, okazów zoologicznych, mineralogicznych i botanicznych. Na nieszczęście jednak nikt o podobnych rzeczach nie myśli!...
Mój Boże! — wykrzykniesz zapewne na współkę ze mną czytelniku — jaki to kraj przesądny!... Raz przecież, moi państwo, wartoby dojść do właściwego poglądu na stosunki, jakie istnieją u nas między instytucyami, a tymi, którym z nich korzystać się dozwala.
Instytucya u nas nie jest bynajmniej sługą, lecz panią publiczności. Pensye na przykład są od tego, ażeby raczyły córki nasze uczyć z książki, nie zaś myśleć o tem: co się mniej, a co więcej przydać może — czy gabinet fizyczny dla uczennic, czy krówka z cielątkiem dla przełożonej? Kasa oszczędności nie jest dla tego, aby ją ludzie na każdym kroku znajdowali (jak to ma miejsce n. p. w Anglii), lecz od tego, aby jej ze świecą po całem mieście szukali i w pewnych oznaczonych godzinach pieniądze do niej wkładali. Rozmaite zakłady nie są dla tego, ażeby szybko interesa załatwiać, ale od tego, aby dać przytułek pewnej liczbie osób, które w innych gałęziach pracy nie znalazłyby pomieszczenia.
Gdyby szatan pychy przestał publiczności mącić w głowach jakiemiś przewrotnemi teoryami, wówczas cieszylibyśmy się z tego, co mamy, na wyzyskiwanie pensyonarek i innych owieczek zapatrywalibyśmy się jak na rzecz arcy-naturalną, a uważalibyśmy się za najszczęśliwszych pod słońcem w tym dniu, w którym ten lub ów członek tej lub owej instytucyi raczyłby nas potraktować, jak to mówią: „przez nogę!...“
Na tym stopniu dojrzałości społecznej, dużo, między innemi, zyskałby i język. Frazes n. p. „znam pana X.“ znaczyłby, że miałem zaszczyt widzieć grzbiet pana X., siedzącego przy stoliku i podziwiać regularność kółek, które wypuszczał z ust paląc papierosa. Zdanie: „jestem w dobrych stosunkach z panem Y.“ znaczyłoby już, że mi pan Y. nawymyślał, a zdanie: „żyję z panem Z. w najserdeczniejszej przyjaźni“ — wykładałoby się w ten sposób, że miałem niezrównane szczęście być naprzód zwymyślanym przez pana Z., a w końcu za drzwi wyrzuconym przez jego pachołków.
Ze wstydem jednak wyznać muszę, że współobywatele moi nie znają się na różnicy stanowisk, nie umieją ich oceniać jak należy i z tego właśnie powodu niepokoją siebie i innych.


∗                              ∗

Dla pożytku reprezentantek płci pięknej, które przepędzają czas na maglowaniu fortepianów i dla uciechy tych biednych potomków Adama, którym kwestya emancypacyi kobiet uszami się już wylewa, opowiem parę następujących uwag i faktów.
W owej epoce, kiedym był jeszcze o tyle nie zamożnym, o ile wygolonym studencikiem, kiedy na widok ogona sukni damskiej doznawałem wrażeń Ewy, patrzącej na kusiciela węża, i kiedy nawet średnio wydekoltowany stanik wywoływał ogromny nieład w prawidłowem funkcyonowaniu moich władz umysłowych — w owej epoce spotykałem mnóstwo rozkosznych trajkotek, które spędziwszy dzień na ziewaniu, bawiły wieczorami młodzież szerokimi traktami o pracy kobiet, o krawiectwie, medycynie, fotografii, rachunku różniczkowym i szczęściu, płynącem z porozumienia się dwu serc, podług jednakowego taktu bijących.
Przykłady działalności kobiecej sypały się wówczas jak plewy z młynka. Kobiety Amerykę odkryły, kobiety proch wymyśliły, obyczaje poprawiły, sztukę stworzyły, słowem, do roku 1870 kobiety były wszystkiem, w roku 1870 zostały pozbawione praw im należnych, po roku zaś 1870 miały je odzyskać i od tej chwili popchnąć świat na nowe zupełnie tory.
Zadatkiem owej lepszej przyszłości i symbolem zbliżającego się wieku odrodzenia były trzy fakta: ktoś miał zamiar otworzyć zakład rękodzielniczy dla kobiet, ktoś inny chciał wydawać kalendarz specyalny przeznaczony dla panien, i pani — Eugenia Pieniążek uczyła się szewctwa.
Wprawdzie, w zakutym po wsze czasy umyśle moim, kalendarz dla panien nie harmonizował jakoś z ideą owej dźwigni, która miała spleśniałą ludzkość przemięszać i najgłębsze jej warstwy wystawić na dobroczynne i płodne w skutki promieniowanie kobiecego geniuszu. W każdym razie jednak przypuszczałem, że pani E. Pieniążek, której imię figurowało jakiś czas na sztandarze epoki, znajdzie między emancypantkami warszawskiemi wiele naśladownic i uczenie szewckiego kunsztu, a w najgorszym razie zyska przynajmniej dużo obstalunków i nieszpetną fortunę.
Od chwili wybuchu owego zapału do pracy wogóle, a szycia trzewików w szczególności, upłynęło lat kilka. Emancypantki podstarzały się i dla idei odrodzenia świata przez kalendarz dla panien ostygły; pani E. Pieniążek wyuczyła się szewctwa, otworzyła swój własny warsztat, wykształciła w nim kilkadziesiąt uczennic, włożyła w przedsiębierstwo parę tysięcy rubli, lecz... zamiast rozgłosu i fortuny, zyskała zapomnienie!...
Do was się zwracam, promotorki i wyznawczynie pracy kobiecej, medycyny kobiecej, matematyki kobiecej i zreformowania świata przez kalendarz dla panien, abyście też choć przez prostą ciekawość zajrzały na Nowy-Świat pod Nr 36. Lubicie koncerta; otóż w domu tym znajduje się dość obszerne podwórze, na którem możnaby ustawić loże, pierwszy i następne rzędy krzeseł i przez lornetki, lub bez lornetek przypatrzyć się koncertowi pracy.
W lokalu, składającym się z jednego pokoju, stoi pod oknem maszyna szewcka, przy której kolejno szyją dwie kobiety. Jest to praca ciężka i niekoniecznie zdrowa.
Na środku izby znajduje się nizki stół, a dokoła niego siedzi cztery dziewczątek, szyjących pantofle, kamasze i buciki pod dozorem czeladnika. Tu mała panienka za pomocą wielkiej kopystki nakłada klajster na podeszewkę. Tam jeszcze mniejsza ciągnie dratwę tak, że aż skóra trzeszczy; trochę większa wyklepuje młotkiem gruby surowiec na desce, a najmniejsza — z wielkim zapałem wygładza podeszwę już ukończonego trzewika.
Jestem prawie pewny, że wszystkie te osoby zamiast głośnych rozpraw o emancypacyi, szepcą sobie raczej po cichu:
„Chleba naszego powszedniego daj nam i rodzinom naszym dziś i dokąd pracować będziemy mogły... Racz także nie zapominać o nas, o których już wszyscy zapomnieli!...“




11 Marca.
O „Zwyczajach Towarzyskich“ i „Frenologii.“ — Żywe obrazy, dom przytułku i wicher. — Marki Merkurego, podróż Wisłą i statystyka rolnicza.

Niezbyt dawno ukazała się u nas książka p. t. „Zwyczaje Towarzyskie,“ i jednocześnie znikła jak kamfora, przenosząc się z księgarskiego handlu do bibliotek tych wszystkich, którzy brak treści wewnętrznej radziby wiadomościami z podręczników zapełnić.
Otóż przez szczególną miłość dla tego rodzaju indywiduów, ośmielimy się porobić następujące dopełnienia:
W rozdziale o zachowaniu się przy stole, powinno być: „W domu obcym nigdy nie należy jeść palcami, tym bowiem sposobem ubliża się gospodarzowi, dając mu do zrozumienia, że kredens jego nie jest zaopatrzony dostatecznie.“
Tamże. „Lody jadać widelcem; jeżeli bowiem jesz łyżką, to zjesz; jedząc zaś widelcem zostawiasz wszystko na talerzu, a tym sposobem dajesz gospodarzowi możność częściej przyjmować gości lodami.“
Tamże. „Będąc u kogoś na jakiejśkolwiek uczcie, należy jeść lub nie jeść — stosownie do stosunków. Jeżeli jesteś przyjacielem gospodarza, to nie jedząc zrobisz mu przykrość; jeżeli zaś jesteś przyjacielem lokaja, to mu zrobisz przykrość jedząc. Resztę niech ci twoja znajomość świata dopowie.“
Tamże. „Gdy wogóle nie wiesz jak się zachowywać przy stole, wówczas naśladuj osobę najpoważniejszą w towarzystwie; w wyborze jednak pierwowzoru bądź nadzwyczaj ostrożny.“
„Trafiło się bowiem (za dawniejszych czasów), że do arystokratycznego stołu usiadł podsędek z kancelistą. W końcu obiadu podano jakiś płyn kolorowy w szklaneczkach. Ufny w swoją znajomość świata i celujący w grzeczności podsędek, wstał i zwróciwszy się do gospodyni, rzekł:
— Za zdrowie szanownego domu!
„Poczem wypił.“
„Ufny w powagę podsędka kancelista zrobił toż samo i pogwałcił etykietę; kolorowy płyn bowiem nie był do picia, lecz do płukania ust.“
„Quod licet Jovi, non licet bovi — co znaczy: wolno podsędkowi, ale nie gryzipiórkowi.“
1. Nie składać wizyt osobom nieznanym, w czasie ich nieobecności.
2. Nikomu nie składać wizyt oknem — szczególniej jednak bankierom i rodzicom, mającym córki na wydaniu.
W rozdziale o chrzcinach opuszczono uwagę, aby, jeżeli dziecko prawnie należy do Gawła, nie dziwić się jego podobieństwu do Pawła, choćby ten ostatni był najżyczliwszym przyjacielem domu.
W rozdziale o życiu na wsi, opuszczono uwagę o konieczności omijania garderoby i kuchni.
W końcu dwa jeszcze zarzuty:
Sz. autor książki pisał o zachowaniu się w podróży, na polowaniu, na weselu i t. d., a ani jednem słówkiem nie wspomniał o zachowaniu się na odczytach. Co do tego więc postawimy od siebie trzy prawidła:
1. Nie należy ustawiać swego krzesła tak, aby sąsiadowi leżało na kolanach lub innej części organizmu.
2. Nie należy głośno rozmawiać; w razie zaś nagłej potrzeby, należy poprosić prelegenta aby przestał, a woźnego aby nas za drzwi nie wyrzucił.
3. Autor nie wspomniał nic o roztargnieniu pewnych ludzi w pewnych miejscach, które niekiedy bywa złośliwie tłómaczone. I tak. Są roztargnieni, którzy w cukierniach i restauracyach nie płacą, łyżeczki i pisma do kieszeni chowają i t. d. Tego się strzedz należy jak ognia! Mniej bowiem ludzie obawiają się o to, gdy im ktoś złoży wizytę we fraku i pantoflach byle własnych — aniżeli o to, gdy ktoś przyszedłszy na wizytę nawet w lakierkach, zabiera cudze kalosze.
Przesądy! Cóż jednak robić kiedy one właśnie stanowią o dobrym tonie?
Mówiłem o książce, do książki zatem przejdę obecnie.
Pan Wł. Noskowski przyswoił literaturze naszej dziełko p. t. „Frenologia,“ które w tylu przynajmniej powinnoby się rozejść egzemplarzach, co i „Zwyczaje Towarzyskie.“
Cóż to jest bowiem Frenologia? Jest to nauka o poznawaniu ludzi z guzów, nie z tych wprawdzie, które noszą się przy rozmaitych częściach ubrania, ale z tych, jakie każdemu osadziła natura na głowie.
Sztuka poznawania ludzi z guzów przy ubraniu vel guzików, nie przedstawia wielkich trudności. Znam osoby nie odznaczające się nadzwyczajną bystrością umysłu, które na pierwszy rzut oka umieją odróżnić lokaja w liberyi, od lokaja, który liberyi nie posiada. Podobnież łatwo jest poznać filozofów, używających tylko jednego mankietu, a tem samem i jednego guzika. Nietrudno jest także odróżnić komedyo-pisarzy noszących guziki kościane, od osób występujących w komedyach, które mają możność używania szyldkretu.
Podobnież spinki uczonego są nieskończenie tańszemi od spinek bankiera, tak jak krawat fryzyerskiego chłopca jaśnieje barwami nierównie żywszemi od krawatu eleganta, któremu pierwszy mydli brodę.
Z guzami na głowie sprawa jest trudniejsza, choć bez porównania świetniejsze rezultaty. I tak:
Ktoś n. p. biegle gra na jakimkolwiek instrumencie; to jednak nie daje mu artystycznych kwalifikacyi. Dopiero wówczas, jeżeli ma guz twórczości, może być dobrym kompozytorem; jeżeli zaś posiada guz idyotyzmu, wówczas dla muzyki opuści wszystko, będzie grał po całych dniach i nocach, a dzieci swoje zamiast do warsztatu, posyłać będzie do orkiestry.
Ludzie, wchodząc ze sobą w bliższe stosunki; powinni przedewszystkiem obmacywać sobie głowy, trafić się bowiem może, że mężczyzna, mający pociąg do literatury, ożeni się z kobietą podobnych usposobień, a wówczas ze stadła tego wyjdzie potomstwo, zdatne co najwyżej na... makulaturę!
Najsympatyczniejsze i najtrwalsze związki istnieją wtedy, gdy wchodzą do nich ludzie mający nie takie same, lecz uzupełniające się nawzajem guzy. Z tego powodu osoba, która posiada na przykład guz do kradzieży, nigdy nie powinna żyć w przyjaźni z osobą, również posiadającą guz do kradzieży, ale z taką, która co najmniej posiada organ rozboju.
W przeciwnym razie wszystkie czyny spółki będą niezupełne.
Frenologia, oprócz charakteryzowania ludzi za pomocą wypukłości na czaszce, które mogą być lub nie być prawdziwe, zależnie od natury posiadających je osób, — frenologia rzuca jeszcze pewne światło na stosunki towarzyskie. I tak:
Dobrym — jest nie ten, który postępuje według pewnych zasad, zwanych dobremi, ale ten, który wszystkim stara się przypaść do smaku, podobnie jak galaretka, która może być różowa i biała, słodka i kwaśna i przybierać wszelkiego rodzaju formy, nie wyłączając żadnej.
Podobnież, głupim jest ten, który w najgłębszem wnętrzu bliźnich swoich nie potrafi wyszukać pierwiastku mądrości.
Dowcipnym — jest ten, który śmiejąc się rzadko, potrafi jednak uśmiechnąć się potakująco wówczas, gdy słucha bredni, uważanych przez ich autorów za dowcipne.
Kończąc o frenologii, oświadczyć muszę, że nie jestem pewny, czy w dziełku, o którem mówiłem na początku, jest wszystko tak, jak przedstawione zostało w kronice. Książki bowiem nie czytałem, mam jednak przeczucie, że nic innego mieścić się w niej nie może i nie powinno. Zresztą radzę czytelnikom osobiście sprawdzić kwestyę.


∗                              ∗

W zaprzeszłą niedzielę miały miejsce amatorskie żywe obrazy wraz z dobroczynnemi deklamacyami i koncertami na rzecz jednej z miejscowych instytucyi.
Widowisko to składało się z kilku części programowych i paru nadprogramowych, do których przedewszystkiem zaliczyć wypada: pobieranie wyższych opłat niż te, które figurowały na afiszach.
Przeciw podobnemu systemowi dobrowolnych ofiar gwałtownie wystąpiły dzienniki i tygodniki nasze. W rzeczywistości jednak niewinna ta i pełna miłości bliźniego mistyfikacya nie zasługiwała na tak silne oburzenie, dla wielu powodów, które niżej postaramy się wyłuszczyć.
1. Jest rzeczą więcej niż prawdopodobną, że prędzej lub później Warszawa znudzi się jałmużnami, które tylko przysparzają ubogich zamiast zmniejszać ich liczbę. Znudzenie to nastąpić może dziś lub jutro, zarząd więc instytucyi dobrze zrobił drąc łyko dopóki się da i okładając nadetatowym podatkiem tych, którzy w roku przyszłym może nie zechcą nawet etatowego zapłacić.
2. Pobieranie opłat wyższych nad ogłoszone, jest zgodne z moralnością; nastręcza bowiem płacącym zastosowanie się do maksymy: „Niech nie wie świat o twoich dobrych czynach.“
3. Taż sama co wyżej operacya finansowa nie jest żadnem nowatorstwem, a tem samem na miano herezyi nie zasługuje. Znamy sklepy, w których sprzedają parasole po dwa ruble, na parasolach tych jednak pisze się l rubel wielką cyfrą, a 99 kopiejek małemi. Gdy naiwny interesant wchodzi do sklepu po parasol za rubla, wówczas tłómaczy mu się jego pomyłkę, a gdy położy dwa ruble na stole, wówczas mówi się: „Będziesz pan dobrodziej miał kopiejeczkę u nas.“
Widzimy więc, że nasze instytucye dobroczynne, którym często zarzucano niepraktyczność, weszły teraz na drogę najświeższych ulepszeń, znanych dobrze w handlu detalicznym. A czy podobna gniewać się za reformy?...
Przechodząc do samego widowiska, zaznaczyć musimy, że jak zwykle odbyło się ono świetnie, a nawet przeszło wszelkie oczekiwania: trwało bowiem aż cztery godziny.
Okoliczności tej przypisać należy następującą rozmowę:
— Cóż to, nie wychodzisz? — pytał jeden drugiego po widowisku.
— A nie! zaczekam już na balet...
Nie wszyscy jednak z równą filozofią zapatrywali się na czterogodzinną zabawę.
— Do licha! — mówił jakiś mąż z paradyzu. — Kiedy dają koncerta na przytułek dla chorych kobiet, to niechże wezmą do niego moją żonę, która się właśnie na tym koncercie rozchorowała!
— Nie przyjmą jej, panie — objaśnił go jakiś frant. — Przytułek jest dla chorych kobiet, wychodzących ze szpitala, a pańska żona jest chorą kobietą, wychodzącą z teatru.
A propos dobroczynności — Ameryka i pod tym względem zawstydziła Europę.
Włóczyło się bardzo wielu dziadów po ulicach miasta X., zbudowano więc dla nich przytułek. Że jednak do instytucyi tej nikogo wprowadzać za kołnierz nie wolno, z powodu zaś lichego pomieszczenia i „wiktu“ ochotnicy nie zgłaszali się, przytułek więc został próżny.
Poznawszy słaby punkt zakładu, który bądź co bądź należało wypełnić — praktyczni Yankesi skoczyli po rozum do głowy i urządzili przytułek z komfortem, ozdabiając go dywanami, wyściełanemi meblami i t. d.
Oczekiwania nie zawiodły ich. Nie tylko wszystkie dziady zbiegły się do przytułku, ale, co gorsza, szanowni nawet dżentlemanowie poczęli starać się w nim o „gabinety.“
Demoralizacya rozszerzyła się jak zaraza; kandydatów przytuliska musiano drzwiami i oknami wyrzucać, kasy miejskie były puste, a radcy municypalni wieszali się z rozpaczy.
W położeniu tak tragicznem, jeden z municypalnych wezwał dyrektora przytułku na poufną rozmowę tej treści:
— Sądzę, że gmach nasz zabezpieczony jest od ognia? — pytał municypalny.
Yes — odparł dyrektor.
— Przypuszczam, że gdyby (czego Boże broń), ogień się zakradł, to ani jeden z tych poczciwych biedaków nie wyszedłby cało.
Yes!
— O ile wiem, o 9-ej wieczór zamknięte są wszystkie drzwi w zakładzie, a klucze znajdują się w pańskiem ręku?...
Yes!
— Otóż, kochany dyrektorze, błagam cię, abyś rozkazał służbie ostrożnie obchodzić się z ogniem, a nadewszystko, byś jej nie pozwalał wstępować z lampkami naftowemi do składów. Municypalność, dyrektorze, byłaby nie pocieszoną, gdyby który z twych oficyalistów wszedł na przykład z lampą do magazynu konopi, stłukł ją i wzniecił pożar, szczególniej w porze nocnej!...
Yes! — zakończył dyrektor.
Tej samej nocy, któryś z oficyalistów przytułku, po bardzo ożywionej rozmowie z dyrektorem, wszedł po zamknięciu zakładu do jednego z magazynów, upuścił przypadkiem lampę naftową i niechcący wzniecił pożar. Tylko dyrektor i służba ocaleli, lecz z pensyonarzy ani jeden.
Od tej chwili dziadostwo w X. znikło. Jeżeli bowiem kto żebrał na ulicy, wówczas odsyłano go do przytułku; lecz do przytułku nikt iść nie chciał za żadne pieniądze, choć zakład ten był urządzony z większym jeszcze komfortem niż poprzedni.
Za autentyczność tego opowiadania nie ręczę, choć nie zbyt dawno pisały gazety, że w Ameryce zgorzał jeden przytułek ze wszystkimi pensyonarzami. Nie ręczę zaś dlatego, że wypadek ten objaśnił mi mój przyjaciel Mac Filut, wielki ladaco.
Po dobroczynnym koncercie najważniejszym ewenementem zeszłego tygodnia był wicher, przybysz z nad Atlantyku, któremu warto parę wyrazów poświęcić.
Na spisanie jego przymiotów papieruby nam nie starczyło. Stróże i przechodnie nazywali go ulicznikiem: rozrzucał bowiem śmiecie i zrywał z głów kapelusze. Właściciele kamienic tytułowali go lokatorem; psuł im bowiem nie tylko dachy, ale nawet ściany, a przytem i szyby wybijał. Kobiety nazywały go wesołym bezwstydnikiem, lecz dlaczego... nie domyślam się.
Według mego zdania, (jeżeli mi wolno mieć zdanie), wicher ten także musiał być członkiem „ochotniczej komisyi obywatelskiej, mającej upiększyć ogród Saski!“ Że był członkiem nie wątpię, ponieważ upiększył ogród, wywracając w nim jedną lipę; że jednak był członkiem niedbałym, to jest także fakt, ponieważ kilkadziesiąt innych zostawił.
Nawiasowo dodam, że wieść niesie, jakoby „ochotnicza komisya do upiększenia Saskiego ogrodu“ pozawieszała, czy też miała zamiar pozawieszać w nim mnóstwo gniazd ptasich; ponieważ jednak wątpię, aby ptaki w nich gnieździć się chciały, przypuszczam więc, że komisya posunie się krok dalej i sama zakupywać zechce przyszłych ogrodowych śpiewaków.
Siła poniedziałkowego wichru była nadzwyczajną. W miastach francuskich i niemieckich poznosił on dachy, w Płocku parkany, w Lublinie na miesiąc przed pojawieniem się swojem zdmuchnął szkołę wieczorną izraelską, a w Warszawie wyrwał z korzeniami pewien „solidny dom handlowy,“ wyrzucając jednocześnie z miasta jego założyciela, którego ledwie balast listów gończych zatrzymać zdołał w granicach Europy.
Nawołują ekonomiści nasi: Obywatele! krajowcy! bierzcie się do interesów, skupiajcie drobne kapitały!... Lecz i na cóż się zdadzą, o wielki Boże! podobne nawoływania?... Zjawił się krajowiec, zgromadził drobne kapitaliki (kaucye swoich urzędników i oficyalistów) i dziś... siedzi za to pod kluczem! Poświęcaj-że się teraz dla ogólnego dobra!...
Niemniej jednak udatnym, a powiemy nawet najmniej taktownym figlem poniedziałkowego wichru było wyrzucenie z posady kasyera jednej z naszych instytucyi pożyczkowych. Głos opinii twierdzi, że był to człowiek prawy; odznaczał się też rzadką w kasyerach uprzejmością dla interesantów — nieszczęście więc jego jest dla nas niezrozumiałe.
Kiedym był dzieckiem, niania moja mówiła mi, że uczciwość ma ołowiane podeszwy, i że z tego powodu wiatr jej nie może przewrócić. W naszych stronach to tak jest, ale w Warszawie inne widać panują zwyczaje.
Oj, ty wichrze! ty wichrze! Jesteś nie tylko kapryśny, ale i zły; taki zły, że gorszy od samego dyabła, co mówię?... gorszy od wszystkich — sprawozdawców teatralnych!...
Najlepszą jednak rzeczą, którą wiatr zrobił, było to, że przyniósł na skrzydłach swych Warszawski Rocznik Literacki na rok 1874 z kalendarzem kieszonkowym na rok... 1875. Dla ogółu publikacya ta nie powinna być obojętną — znajdzie on w niej bowiem wzmiankę o najświeższych faktach, odnoszących się do naszego umysłowego życia.


∗                              ∗

W wigilią Ś-go Józefa, mój przyjaciel Kleofas, umyślił na drugi dzień wysłać bilet z powinszowaniem imienin swemu przyjacielowi Józefowi.
Ponieważ przyjaciel jego miał zwyczaj wyprawiać na imieniny obfitą kolacyę, Klemens zatem tego samego wieczora schwycił swoją kartę wizytową, napisał na niej sakramentalne: z P. I., zapieczętował i służącemu pod karą śmierci rozkazał na drugi dzień o 10-ej odnieść ją adresantowi.
Na drugi dzień około jedenastej z rana, Kleofas siedząc w kółku rodzinnem przy śniadaniu, z rozpromienioną twarzą, opowiada żonie i dzieciom o kolacyach swego przyjaciela Józefa.
W trakcie tego wszedł do pokoju lokaj.
— A cóż, oddałeś panu Józefowi bilet?... — pyta Kleofas.
— Oddałem! — mruknął zachmurzony służący.
— Do rąk własnych?
— A jużci.
— Odpisał co?
— Nie odpisał, tylko kazał panu powiedzieć...
— Co kazał powiedzieć?... mów mi zaraz! — wykrzyknął zniecierpliwiony Kleofas, myśląc o zaprosinach.
— Kazał powiedzieć, że pan...
— No co?...
— Że pan cymbał!
— Intryga! — wrzasnął roznamiętniony Kleofas, zrzucając szlafrok. Poczem ubrał się i wyszedł na miasto.
Na mieście kilku najbliższym przyjaciołom opowiedział pod największym sekretem, że jego najdroższy dotychczas przyjaciel, Józef, jest nikczemnik, ponieważ nie tylko nie zaprosił na kolacyę, ale nadto nazwał go cymbałem.
Nadmienił także, że jeżeli Józef przeprosi go dziś, koniecznie dziś, to gotów mu przebaczyć i przyjść na „pogawędkę.“ W razie zaś przeciwnym wytoczy mu proces o podkopanie czci.
Potem wrócił do domu, wymówił lokajowi służbę, pokłócił się z żoną i do wieczora w gorączkowym niepokoju oczekiwał przeprosin.
Ale Józef nie przepraszał go.
Na drugi dzień, gdy znowu cała familia siedziała przy śniadaniu i gdy Kleofas piorunował na swego przyjaciela, otworzyły się drzwi i... wszedł Józef.
— Drogi Klemensie! — zaczął na progu. — Przebacz mi, że się uniosłem, lecz jestem prędki, a ty — patrz, coś mi przysłał na imieniny...
Z temi słowy podał Kleofasowi kartkę, na której z jednej strony stało:
„z P. I. 19 Mar. 1876 r.“ — z drugiej zaś:
„Sklep stowarzyszenia Merkury wyda 1 bułkę.“
— Przeklęty Merkury! — krzyknął Kleofas — przeklęte jego marki na bułkę!... Natychmiast się stamtąd wypiszę...
— Ja się już wypisałem!... — rzekł Józef.
— Ale dlaczego nie wyjaśniłeś mi wczoraj tego szkaradnego nieporozumienia?... — zagadnął przyjaciela Kleofas.
— Widzisz, tyle miałem zajęcia!... Chodziłem po 50 butelek szampana, po 30-letniego węgrzyna, musiałem obstalować trzy gatunki ryb, zwierzynę, torty...
— Zwierzynę?... — mruknął jakby do siebie Kleofas.
— Tak, zwierzynę.
— Trzydziestoletniego węgrzyna?...
— Tak, trzydziestoletniego węgrzyna! — potakiwał Józef.
— I ja nie pokosztowałem nawet tego?... Nie gadam z panem!... Kwita z przyjaźni! — huknął Kleofas i wyszedł do ostatniego pokoju.
Dziś obaj przyjaciele leżą w łóżkach: Józef choruje na żołądek, a Kleofas na serce.
Okropne skutki wypuszczenia marek „na bułkę!...“

∗                              ∗

Od niedzieli poczęły pływać statki parowe w górę Wisły, skutkiem czego między Warszawą i Lublinem utworzył się nowy środek komunikacyjny, tańszy i przyjemniejszy od omnibusów pocztowych.
Zaiste miła to podróż! Przed sobą i pod sobą masz mętne fale królowej rzek naszych, na lewo prawy brzeg Wisły, na prawo lewy, a nad głową lazurowe sklepienie niebieskie pełne ptaków i gwiazd...
Przez dwadzieścia cztery godzin żyjesz w towarzystwie dzielnych marynarzy, tej klasy ludzi, która na lądzie dostaje akcyznego zawrotu głowy i nienawidzi ulic miasta, na których w czasie zimy, zamiast wiosłem, bawić się musi miotłą.
Przez dwadzieścia cztery godzin łudzisz się nadzieją choroby morskiej, walki z hajami, połowu wielorybów, rozbicia, wysadzenia w powietrze...
Przez dwadzieścia cztery godzin nasycasz się słodkiem, czarującem, upajającem towarzystwem dam... Jeżeli zaś ich nie ma, wówczas drażniący szelest żagli muskanych pocałunkami wiatru i jednostajny, niespracowany klekot kół, pozwalają ci przynajmniej marzyć o nich...
Przez cały ten czas sypiasz w hamaku, żywisz się mięsem solonem, towarzyszysz kapitanowi przy obserwacyach astronomicznych dotyczących długości i szerokości miejsca, rozmawiasz ze sternikiem starym wilkiem morskim, lub — przypatrujesz się majtkom zawieszonym na wyższym maszcie statku!
Niekiedy, pod płową falą mignie jakiś cień purpurowy... To wyspa koralowa!... Niekiedy z toni wód wynurzy się dziób papugi, martwe okrągłe oczy i kilka podobnych do węży — ramiom... To głowonóg... potwór chytry jak lis, nieubłagany jak komornik, a duży — jak sekwestratorski parasol na trzy osoby.
Niekiedy na widnokręgu zobaczysz strumień wody, bijący na kilkadziesiąt stóp w górę.
— Wodotrysk! — krzyczysz.
— Wieloryb! — odpowiada ci flegmatycznie ogorzały majtek na krzywych nogach, trzymający ręce w kieszeniach i fajkę w zębach.
Taką jest podróż wodna.
Przed kilkunastu laty, jeden z moich przyjaciół podróżował tym sposobem do Puław. W odległości półtory wiorsty od kresu podróży, statek osiadł na mieliźnie.
Była dziewiąta wieczór.
Kilku niecierpliwych, a między nimi mój przyjaciel, zażądali aby ich na ląd wysadzono. Dano im łódkę pod kierunkiem doświadczonych marynarzy.
Wylądowali o wiorstę drogi przed Puławami.
Znając miejscowość, śmiało poszli naprzód. Na drodze ich rozścielał się ciemny i gęsty las. Odważni młodzieńcy bez wahania zapuścili się w jego wnętrze.
Jak przepędzili noc, mniejsza o to; przepędzili ją jednak w całem znaczeniu tego wyrazu, ciągle bowiem biegli kłusem.
Na drugi dzień około czwartej z rana, rzadcy przechodnie widzieli kilku ludzi młodych, śpieszących do przystani Puławskiej. Odzież na podróżnikach tych była podarta, zmoczona, zabłocona — twarze podrapane.
Błądzili całą noc, przebywali wbród strumienie i bagna, pięli się na drzewa, ustępując z drogi dzikim mieszkańcom puszczy.
W końcu jednak znaleźli właściwy kierunek i stanęli w przystani w tej właśnie chwili, kiedy z drugiej strony przybił do niej statek, opuszczony przez nich tak lekkomyślnie.
Przestroga dla niecierpliwych!...

∗                              ∗

W ostatnich czasach „Gazeta Lubelska,“ pismo, które coraz użyteczniejsze w prasie prowincyonalnej zajmuje stanowisko, poruszyła myśl utworzenia statystyki rolniczej, opartej na materyałach, dostarczanych przez ziemian każdej gubernii.
Ponieważ statystyka jest zwierzęciem, którego dotąd nie okazywano warszawiakom, ani w gabinecie zoologicznym, ani w przejezdnych menażeryach, nad naturą jej więc nie będziemy się zastanawiali. Zwrócimy tylko uwagę projektodawców na trudności, z jakiemi im walczyć przyjdzie.
Przypuśćmy, że nasz statystyk, p. Załęski, rozeszle do „mosterdziejów“ bileciki następującej treści:

Szanowny Panie!

W imię publicznego dobra uprasza się go niniejszem, o nadesłanie mi dokładnego opisu swej majętności. Sekret zapewniony.

Z uszanowaniem Z.


Mosterdziej, odebrawszy taki list, jedzie po radę naprzód do proboszcza, gdzie przegrywa w preferansa 3 ruble gotówką, potem do najrozważniejszego sąsiada, gdzie wygrywa 15 kop. na słowo. W rezultacie jednak, wyrozumiawszy o co chodzi, zabiera się do rachunków tej treści:

Zyski:
10 włók mojej ziemi, warte są mojem zdaniem
rs.
25,000
30 sztuk rogacizny
1,000
15 nierogacizny
300
Budowle, dobrze nie wiem, ale zawsze z jakie
2,000
Brony, wozy, powrozy
1,000
Fortepian mojej żony i inne ruchomości z liberyą furmana
1,000

Razem
rs.
30,300

Wydatki:
Towarzystwo K. Z. (tylko z powodu intryg mam go tak mało)
rs.
2,500
Suma nieletnich Bębnowiczów
10,000
Suma W-go Mykalskiego
5,000
Zaległe wypłaty
1,000
2 woły zdechło
60
Konia ukradli
40
Propinator ma u mnie
1,000
Posag żony
15,000
Judka za zeszłoroczne zboże
750

Razem
rs.
34,350


Skombinowawszy jedno z drugiem, odpisuje statystykowi w sposób następujący:

Wielmożny Mości Dobrodzieju!
(pod sekretem).

Bogiem się świadczę, że z powodu krytycznych czasów, ja na swojej posesyi nie mam nic, a tylko W-ny Mykalski, propinator i Judka mają u mnie rs. 6,750.

Upadam do nóg X.


Nie wątpiąc o szczerości sprawozdań, wątpię jednak, aby tego rodzaju materyały posunęły naprzód statystykę rolniczą.





10 Listopada.
O emancypacyi. — Wystawa w Muzeum. — Małe niedogodności kamieniczne. — O potrzebie kanalizacyi. — Damy litościwe i damy ambitne. — Bajka dla niektórych kupców.

Powiadają, że pewnego razu, koń, przejrzawszy się w czystym jak kryształ strumieniu, uczuł niewymowny wstręt do własnej postaci i jął gorzko złorzeczyć losowi.
— Co ci to?... — pyta Jowisz.
— Zrozpaczony jestem własną brzydotą! — odpowiada koń. — Nogi mam zbyt krótkie, grzywę nie osobliwą, grzbiet nie nadający się do jazdy wierzchem... Przeklęty dzień, w którym ujrzałem światło!
Wobec podobnych objawów lekkomyślności, Jowisz uczuł, że mu się żółć rozlewa; milczał wprawdzie, jak nakazywała godność, lecz stworzył wielbłąda i postawił go przed oblicznością końską.
— Gwałtu! — wrzasnął koń — cóż to za poczwara?
— Widzisz ośle! — odparł Jowisz — takim byś był, gdyby nie miłosierdzie moje...
Odtąd koń, ujrzawszy wielbłąda, wstydzi się i pierzcha.
Był czas, że ród niewieści (nie w Warszawie wprawdzie, ale w świecie) bardzo natrętnie jął dopominać się o przywileje męskie.
— Ja chcę być doktorem! — mówiła jedna dama, tupiąc nóżką.
— No!... dlaczego nie zrobicie mnie jenerałem? — pytała ze łzami druga.
— Przywłaszczyliście sobie monopol! — szeptała trzecia, druzgocząc wachlarz białemi jak śnieg rączkami.
I wnet jedne z nich włosy sobie postrzygły, — inne wystąpiły na mównicę, a jeszcze inne, nie poprzestając na szpicrózgach i binoklach, przyswoiły sobie tę część męskiego ubioru, bez której marynarka byłaby czczym frazesem.
...Wtedy Jowisz stworzył kobietę z brodą — i — zawstydziły się...
Przypatrzcież się jej piękne damy, wszakże to najwyższy wyraz emancypacyi... Fraszka — buciki lakierowane, marność — kamizelki z wyłogami, drobnostka — jeżdżenie konno po ułańsku. Broda saperska to mi grunt!...
A jednak ze strachem myślicie o niej — i — nie dziwmy się. Brodata Ewa nie skusiłaby Adama — u nóg takiejże Kleopatry nie składanoby koron. Uczuciowy Romeo nie garnąłby się do całowania Julii potrzebującej balbierza, — Desdemona z faworytami prawdopodobnie po dziś dzień klepałaby godzinki w którymś z weneckich kościołów.
Elegant, składający wizytę, gdy usłyszy wyrazy:
— Jestem nieubrana!
Drży i cofa się jak potępieniec przed ogniem, w którym radby jednak spłonąć, a przynajmniej oparzyć się. Ale jakiż mrożący efekt wywołałyby na nim słowa:
— Jestem nieogolona!...
Ach!... księżycu, słońce, kwiaty, ptaki, murawo zielona, dąbrowo rozszemrana!... i na cóżby się zdały wówczas wszystkie wasze piękności?... Kilka włosów więcej zmieniłoby bieg historyi. Holofernes Judytę wyrzuciłby za drzwi, Rzymianie, gonieni przez Sabinki, nauczyliby się tylko uciekać, Sokrates Xantypie rozbijałby garnki na głowie i nie śpieszył z odwiedzinami do Aspazyi, Olimpia biłaby się o miłość z Herkulesem, jak dwaj dorożkarze o pasażera. Ze wszystkich wreszcie poezyi, jakie złożono dotychczas u stóp płci nadobnej, uwieczniłby się chyba tylko następujący dwuwiersz:

„Gdy cię nie widzę — nie wzdycham, nie płaczę,
„Ani tracę zmysłów, kiedy cię zobaczę...“

Z rozmyślań tych musimy brać naukę, że nawet emancypacya dobrą być może tylko w pewnych granicach. Szczęściem nasze damy o przekroczeniu ich nie myślą. Pragną one z „rodem jaszczurczym“ współzawodniczyć tylko w ukształceniu i pracy, niekiedy w rozrzutności i niemyśleniu o jutrze, co znowu, ze względu na obyczaj miejscowy, tak wielkim grzechem nie jest. Dla nich więc nie stanowi groźby pobyt brodatej dziewicy w Warszawie, lecz tylko pierwsze ostrzeżenie.
W bogatej jednak kobiecej naturze pojawia się niekiedy pewna psychiczna właściwość, odpowiadająca fizycznej brodzie. Mamy tu na myśli tak zwaną ciętość, chorobę, która zwykle trapi dorastające i pieszczone panny, a przez nie społeczeństwo ludzkie.
Interesujące istotki z tej kategoryi są prawdziwą plagą towarzystw. Damulka taka zna wszystko i o wszystkiem dysputuje. Poprawia w datach historyków, wytyka gramatyczne błędy filologom, żąda, aby jej matematycy w trzech wyrazach objaśnili znaczenie i cel rachunku różniczkowego, wszystkich wreszcie — rąbie na sieczkę...
Jaki taki wymiarkowawszy o co idzie, przerywa dyskusyę i odtąd na pytania i zarzuty odpowiada tylko słodziutkim uśmiechem. Mama rośnie, ciocie nazywają swoją siostrzenicę bardzo zdolną panienką i wróżą jej los prześwietny... Fałszywa wróżba! najgorętszy bowiem wielbiciel stygnie przy tego rodzaju fenomenach natury i uciekając od nich gdzie pieprz rośnie, powtarza w duchu:

„Choć zmysły tracę, kiedy cię zobaczę,
„Gdy cię nie widzę... nie wzdycham, nie płaczę!...“

Sądzimy, że przy zbliżających się długich wieczorach zimowych, które, szczególniej w czasie adwentu i wielkiego postu, przechodzą zwykle na rozmowach, drobna ta wzmianka o fizycznej i moralnej brodzie u kobiet, nie jednej z kandydatek do małżeńskiego urzędu wyjść może na dobre. Prawdziwie uszczęśliwiony będę, jeżeli która ze „zdolnych panien“ odniesie stąd duchowy pożytek i niżej podpisanego sługę zaprosi następnie na wesele.
A propos emancypacyi polegającej na pracy, zostaliśmy zobligowani przez jedną z osób, miłujących przemysł krajowy, do zrobienia wzmianki o pożytecznej działalności panien: Przemyskiej i Piaseckiej. Jedna z tych dam wynalazła podobno nieprzemakalną massę do obuwia, obie zaś otworzyły warsztat szewcki na Nowym Świecie.
Nie będąc specyalistą i nie używając „nieprzemakalnych bucików damskich,“ ani „dziecinnych tak prunelowych jako też skórzanych, które odznaczają się również trwałością i elegancyą, a pod względem hygienicznym doniosłości znaczenia zbyteczną rzeczą byłoby dowodzić etc.,“ nie chcemy wydawać sądu ani o trwałości, ani o elegancyi, ani o hygieniczności. Jeżeli jednak w skład owej nieprzemakalnej massy wchodzi klajster, za pomocą którego przyśrubowano ogłoszenie do listu, jaki otrzymaliśmy w tej materyi, to zaprawdę! musimy uwierzyć, że magazyn pań wymienionych na niewzruszonym stanął fundamencie.
Godzi się też z dziedziny rzemiosł, uprawianych przez rączki nadobne, zapisać fakt odmiennej nieco natury.
Panna X., mieszkanka jednego z miast prowincyonalnych, ukończyła pensyą. Nikt jej nie bronił, ku satysfakcyi własnej a umartwieniu bliźnich, używać odtąd fortepianu — bawić się haftem i innemi robótkami, które tak dobrze służą do zabijania czasu, lub, po prostu — nic nie robić, co przecież także czas zabija. Młoda osoba jednak nie skorzystała z tak ponętnych widoków na przyszłość, lecz wyuczyła się, dajmy na to... krawiectwa.
Nie dość jednak wyuczyć się i mieć ochotę do pracy, trzeba jeszcze pozyskać obstalunki. Otóż ten ostatni warunek jest prawie niemożliwym dla młodej osoby, której ojciec, wyższy urzędnik, wcale sobie nie życzy tego, aby nazwisko córki figurowało na szyldzie lub w ogłoszeniu...
Prywatna też praktyka idzie nie sporo. Jeden i drugi wstydzi się wejść do pokoju pracownicy przez wykwintny salon, — inny wchodzi, lecz na samym zaraz wstępie spotkawszy zrozpaczonego ojca, dalej zgorszoną krewną, a w końcu zmieszaną panienkę, traci niezbędną w podobnych okolicznościach moc ducha i zamiast zrobić obstalunek, pyta n. p. czy tu pan Fajtłapowicz nie mieszka?...
W takich warunkach trudno nawet na krawiectwie zrobić interes. Wprawdzie przyczynę bezrobocia miłej pracownicy stanowi ambicya rodziców, uczucie arcy szanowne — ambicya ta jednak nie jest zdrową. Nie wówczas wstydzić się i desperować należy, gdy córka zarabia i zdobywa sobie stanowisko, ale wówczas raczej — gdy biedactwo to nie umie nic, nie robi nic i z utęsknieniem wyglądać musi posażnego męża, bez którego nawet istnienie jej byłoby zakwestyonowane...

∗                              ∗

Uważam, że pewne fakta i pewne pogłoski powtarzają się co roku niemal z fotograficzną dokładnością.
Mniej więcej przed rokiem nieśmiertelny Zubowicz dobijał się laurów i gotówki za pomocą podróży z Wiednia do Paryża wierzchem, — aliści dziś znowu inny huzar austryacki chce zdobyć sławę na tem samem polu i podejmuje się przejechać konno 34 mile w ciągu 36 godzin. (Mój Boże!.. jaka to swoboda myśli...).
Przed rokiem i przed dwoma laty o tej porze, straszono nas mającemi się jakoby w całem mieście zaprowadzić kolejami konnemi. Dziś znowu powtarza się ta sama pogłoska z dodatkiem, że urządzenia tego najniezawodniej doczekamy się w roku przyszłym. Oby to była prawda! Konne bowiem koleje, łącząc środek z odleglejszemi częściami miasta, pozwoliłyby pewnej części ludności bardziej odsunąć się ku świeżemu powietrzu i wpłynęłoby na zniżenie komornego, co nam także każdej jesieni obiecywano.
Przed rokiem wreszcie pocieszano naszych autorów dramatycznych już to nadzieją tantiemy, już obietnicą podwyższenia im honoraryów ze strony teatru. Dziś słychać toż samo; ile jednak prawdy znajduje się w pogłoskach, przyszłość dopiero pokaże. Tymczasem zaś biedacy sprzedawać muszą jak obwarzanek za grosz akt za 30 rs. i pytać w duchu z goryczą: dlaczego też cesarz Brazylijski podróży swoich (które oddał darmo wydawcom), nie sprzedał raczej, a dochodu z nich nie przeznaczył na otworzenie domu przytułku dla warszawskich autorów dramatycznych?
Dlatego widać, że niema, niestety! solidarności między literatami, jak się to wreszcie już i na naszym partykularzu praktykuje.
Jeden tylko fakt jest dla nas prawdziwą nowością, jakiej w żadnem z lat poprzednich nie było, a mianowicie: wystawa przemysłowo-rolnicza w Muzeum.
Skromniutka ona jest, to prawda! Nie ujrzysz tam ani armaty Kruppa, w której się odbywają wieczory tańcujące, ani pośpiesznej machiny do wylęgania kurcząt, ani innej, która woły w ciągu kilku minut przerabia na kotlety, grzebienie i t. d., ani jeszcze innej, która sama wytwarza i zjada czekoladę, o których to osobliwościach z niezrównanym dowcipem uwiadomili nas pp. Kostrzewski i Tetlembecki w Listach z wystawy Filadelfijskiej. Nasza wystawa, skrępowana szczupłością miejsca, poprzestać musiała na bardzo niewielu okazach, lecz mimo to zasługuje na serdeczne przyjęcie, jako zadatek przyszłego rozwoju przemysłu i rolnictwa krajowego.
Od chwili, kiedy technicy i rzemieślnicy zyskali jakiś punkt oparcia i organ dla zbiorowej działalności, wszystko już od nich zależy. W Muzeum każdy wynalazek czy ulepszenie, przejdzie chrzest próby i krytyki; tu pragnący się ukształcić rzemieślnik znajdzie rysunki, modele, bibliotekę, a w reszcie radę. Tu publiczność będzie mogła przekonać się, że wyroby krajowe dorównywają zagranicznym, jeśli nie przewyższają niektórych.
Wszystko to jednak nastąpi z czasem i wtedy dopiero, gdy każdy znaczniejszy warsztat i fabryka mieć będą reprezentantów w łonie towarzystwa. Wtedy zapewne upadnie obłęd fałszowania firm zagranicznych przez naszych rzemieślników, a może i... knajpiarstwo, tak bardzo dziś upowszechnione między nimi. Czyż bowiem nie korzystniej będzie pójść na odczyt lub pogawędkę, dotyczącą kwestyi fachowych, niż tracić czas przy kuflu na mieleniu językiem o rzeczach, o których nawet najznakomitsi właściciele bawaryi nie wiele wiedzą!
Sławne dziś muzeum wiedeńskie powstało niezbyt dawno, bodaj czy nie z podobnie skromnych początków; dziś zaś ma gmach własny, a nawet szkołę czterowydziałową, która za wyłączne zadanie postawiła sobie kształcić gust rzemieślników. Dziwny cel, lecz najzupełniej usprawiedliwiony: każdy bowiem wyrób obecnie musi być nie tylko użyteczny, trwały, prostej o ile można konstrukcyi i tani, ale jeszcze i piękny.
Na jasnym horyzoncie wiedeńskiego muzeum, zaraz w pierwszym roku pojawiły się czarne punkta. A to lokal był zaszczupły, a to zbiory nieliczne i ubogie, to miejsce przeznaczone dla wyrobów jednej fabryki oddano komu innemu, to znowu jakiegoś austro-węgra wyznania mojżeszowego w przeddzień otwarcia wystawy za drzwi... wyrzucono.
Wiedeńczycy jednak nie gorszyli się tem i nie zniechęcali, wiedząc, że każdy początek jest trudny i że wóz najbardziej skrzypi wówczas, gdy z miejsca rusza. Gdyby więc coś podobnego trafiło się i naszej młodej instytucyi, nie należy sarkać ani ramionami wzruszać, lecz, ofiarowawszy Bogu zmartwienie, czekać lepszych czasów, a nadewszystko osobiście starać się o to, aby one dla Muzeum jak najrychlej nadeszły.

∗                              ∗

W Warszawie, która wtedy tylko przestaje być błotnistą, kiedy jest zmarzniętą, trafia się wiele niedogodności w rzeczach najelementarniejszych.
Pisząc to, nie mamy bynajmniej zamiaru starać się o patent wynalazku, tem bardziej zaś nie rościmy sobie pretensyi do usunięcia tych tysiącznych a drobnych wad naszego partykularza. Bo i z czegóżbyśmy żyli ostatecznie, my literaci, my świeczniki społeczne, gdyby nie wołająca o pomstę do nieba płytkość rynsztoków, dziury w mostkach, kieszonkowi złodzieje, pretensye dorożkarskie et cetera!...
Ale otóż i niedogodność.
Wchodzę, dajmy na to ja, do jakiejś arcyprzyzwoitej kamienicy. Posiada ona wszystkie zalety. Masz w niej stajnie, wozownie, chodnik asfaltowy, oświetlenie gazowe, wodociąg, jak u nas mówią — pod nosem, śmietnik, jak to powiadają — w gębie, wreszcie — szyby kolorowe w bramie i kilkanaście dzwonków.
Mnie jednak, który nie mam honoru liczyć się do stałych pasażerów tej olbrzymiej landary, niesłychanie mało obchodzą jej piece hermetyczne, a nawet bezpłatny dywan na schodach. Przyszedłem tu bowiem nie w celu rozkoszowania się wygodami kamienicy, lecz w celu dowiedzenia się, gdzie, dajmy na to, pan Cybuchowicz mieszka?
Na szczęście spotykam listę osób; na nieszczęście jednak „słonko, złociste oko dnia jasnego“ oświetla w tej chwili czerwonoskórców, ludzi niepiśmiennych, których żadna lista w świecie nie interesuje. Latarnia przed zajmującym mnie personencetlem nie pali się, ponieważ u gazowej łobuzy bek ukręcili, a naftowej nie miano czasu zawiesić.
Dobywam zapałkę i dopiero przy blasku jej dowiaduję się, że pan Cybuchowicz, obywatel, utrzymujący się przy familii z własnych funduszów, mieszka pod Nr 15. Jednocześnie mam przyjemność być zwymyślanym za nieostrożne obchodzenie się z ogniem, przez jakiegoś pedogryka, który prawdopodobnie pełni obowiązki członka towarzystwa ubezpieczeń.
Teraz następuje pytanie: gdzie jest numer 15?
Domisko ogromne, istna arka Noego, w którym po parze czystych i nieczystych zwierząt z łatwością mogłoby się pomieścić. Są tu trzy piętra, antresole, suteryny i mieszkania na strychach — jest dziewięćdziesiąt okien, trzynaście sieni, ale mojego Cybuchowicza nie widać.
— Stróż temu zaradzi! — podpowiada mi fantazya.
Niestety! stróż, ta skrócona, lecz mimo to obszerna encyklopedya wiadomości gospodarskich, który wie, widzi i słyszy wszystko — wyszedł w tej chwili po węgle. Jego zaś hoża małżonka, której jędrne policzki noszą ślady zazdrosnej o swoje prawa miłości mężowskiej, z nieukrywanym niesmakiem połączonym z podniesieniem rąk do nieba, odpowiada, że nic a nic nie wie o mieszkaniach kawalerskich.
— Ależ mój przyjaciel jest człowiekiem żonatym.
— To niech tam sobie będzie!
Zawiedziony tak szkaradnie na mężatce, udaję się do panien. Jest ich sporo. Każda stoi przed własną sienią i suszy zęby „u okien z przeciwka,“ po za któremi widać wysmukłego lokaja, dmuchającego butem w samowar.
— Czy nie wie panienka gdzie pan Cybuchowicz mieszka?... — pytam jednej.
— Czy to sztudent?
— Nie, to taki jegomość łysy — z faworytami.
— E... to nie wiem!
Idę do drugiej.
— Czy nie wie panienka, gdzie pan Cybuchowicz mieszka?
— A nie wiem, proszę pana, bo ja jezdem od maglarza.
Jeżeli mi Bóg pozwoli doczekać wieku późniejszego, wówczas napiszę rozprawę: „O szkodliwym wpływie magli na rozwój sił intelektualnych.“ Tymczasem zaś idę do trzeciej.
— Czy nie wie panienka, gdzie tu pan Cybuchowicz mieszka?
Panienka zamiast odpowiedzi, pokazuje mi szereg białych, jak perły zębów, które dotychczas zwrócone były ku lokajowi z przeciwka?
— Czego się panienka śmieje? — pytam.
— A pan to niby nie wie! — odpowiada mi, owijając na mniej ponętnej rączce fartuszek, który przy zetknięciu się ze światłem słonecznem, dużoby mógł utracić na swej idealnej wartości.
— Ależ, na honor, nie wiem!... — odpowiadam zdumiony. — Nie wiem, jak pragnę, ażeby mój portret figurował w „Tygodniku Illustrowanym“ lub „Kłosach”!
— Ale bo to prawda!... — droczy się dalej panienka. — Przecie pamiętam, jak pan latał za mną, kiedym po bułki latała z wieczora...
...Wchodząc tu, wszystkiegom się spodziewał. I tego, że mnie stróż nazwie jaśnie panem i tego, że mnie posądzą o chęć obrywania mosiężnych klamek i tego, że z powodu opłukiwania konewki, wyleją mi z piętra wodę na głowę... Lecz tego, żeby przedstawicielka płci słabszej ośmieliła się w tak dwuznacznych barwach pojmować moją niewinność i szacunek dla własnej godności — nie przypuszczałem nigdy!...
Rzuciwszy tedy na interlokutorkę spojrzenie, któregoby mi pozazdrościł Cezar upadający pod nożami spiskowców — cofam się i odchodzę aż do sieni trzynastej.
Tam znowu stoi panienka.
— Czy nie wie panienka, gdzie tu pan Cybuchowicz mieszka?
— Jestem biedna podróżna... Trzy dni nic w pysku nie miałam... Spaliłam się tydzień temu... Litościwa osobo!... wesprzyj nieszczęśliwą sierotę.
— Mogę ci wyrobić darmo jedno ogłoszenie w Kuryerze, ale teraz nie mam drobnych — odpowiadam i rejteruję do sieni ósmej.
— Czy nie wie panienka, gdzie tu pan Cybuchowicz mieszka?...
— Dy... dy... dy... dy!... — odpowiada osoba z dzikim wyrazem twarzy.
Ta wie na pewno i powiedziałaby chętnie, na nieszczęście jest od urodzenia głuchoniemą!
Teraz już rozpacz pochwyciła mnie w szpony. Otrząsam pył z nóg i z przekleństwem na ustach opuszczam dom fatalny. Tymczasem, o dziwo! w bramie spotykam stróża.
— Czy nie wiesz pan, gdzie tu pan Cybuchowicz mieszka?
Oficyalista podnosi pięść do daszka, a jednocześnie patrzy badawczo na moją prawą rękę i kieszeń mieszczącą się po lewej stronie tużurka.
Zrozumiałem go.
Z kolei przesiąkła tłustością czapka pochyliła się i z głębi oficyalnego kożucha wyszła odpowiedź:
— Mieszka w trzeciej sieni na drugiem piętrze na lewo!
Idę do trzeciej sieni na drugie piętro na lewo i nie zastaję nikogo.
— A co? — pyta stróż gdym wracał, pyta zaś takim tonem, jakby wołał na konia: a ho!...
— Niema go w domu — odparłem zgryziony.
— Jużci że musi nie być, kiedy dopieruj co śmyrgnął na ulicę.
— Dawnoż to?
— Nie tak bardzo. Jak pan zaczął ze mną gadać, to on akurat wchodził w bramę.
— Bodajże ci, za to objaśnienie, kożuch przymarzł do stołka!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Zapytasz z kolei czytelniku: po co pisałem o tem wszystkiem? Masz słuszność, co więcej — masz prawo pytać o to. Każdy utwór literacki powinien posiadać styl, tendencyę, ideę... Otóż i niniejszy posiada ją. Idea ta nie jest wprawdzie brzemienna w przyszłość, nie popchnie świata na nowe tory, nie wskaże przemysłowi nowych pól, handlowi nowych kierunków, nie otrze ani jednej łzy cierpiącym mieszkańcom poddaszy i piwnic, nie zapobiegnie powikłaniom politycznym i — streścić się da w następujących słowach:
„W imieniu wszystkich, którzy szukają i znaleźć nie mogą, którzy napróżno tracą dziesiątki dla stróżów, których moralność narażoną bywa na zuchwałe ataki ze strony młodych kucharek, proponujemy panom właścicielom kamienic, ozdobionych licznemi sieniami —

aby:

nad każdą z nich (mowa o sieniach nie zaś o kucharkach), wywiesił numera odpowiadających im lokalów.“
— Dobra idea — powiesz czytelniku — ale dla czego się aśćpan rozpisałeś o niej tak szeroko?...
— Bo... bo... mi się tak podobało.


∗                              ∗

Dziś pragnę być lekkim, salonowym i mówić wyłącznie o rzeczach wesołych.
Ktoby się spodziewał, że skombinowawszy pojęcie tyfusu, z pojęciem nowej instytucyi stróżów nocnych, otrzymamy w rezultacie — kanalizacyę?... A jednak tak jest niezawodnie.
Skąd się bowiem wziął (szczęście, że już przechodzi) tyfus w mieście? Z wilgoci, z zakażonego powietrza i wody, której większa część nie zdatna jest nie tylko do picia, ale nawet do mycia statków gospodarskich. Gdyby choroba ta potrwała cały rok, wówczas na 23 mieszkańców — jeden przenosiłby się w stronę powiększonych i upiększonych obecnie Powązek. Ponieważ zaś w czasie morderczej kampanii krymskiej zaledwie na 33 żołnierzy ginął jeden, okazuje się więc, że suplikacye trzebaby powiększyć o dwa wyrazy i śpiewać:
„Od powietrza, mieszkania w Warszawie, głodu, ognia i wojny zachowaj nas Panie!“
Ładne miasto, niema co mówić... To też nie dziwię się, że w ostatnich czasach, mianowicie po zawarciu rozejmu w Serbii i rozejściu się pokojowych pogłosek, wielu z moich współrodaków zapałało gwałtowną żądzą „pójścia na Turki.“
Jeżeli tyfus jest owocem powietrza i wody, to zachodzi kwestya: czy Warszawa od dwu tych nieszczęść nie może się uwolnić? Przeciwnie, bardzo nawet łatwo. Potrzeba tylko zaprowadzić kanalizacyę i ściągnąć do miasta wodę z kilkunastu źródeł, znajdujących się w okolicy.
Sądzę, że współczesna inżynierya i chemia, bez wielkiego umysłowego wysiłku, potrafią zebrać wszystkie brudy warszawskie w jedno miejsce i zniszczyć je. Kwestya zatem rozbija się tylko o fundusz. Fundusze te, z natury rzeczy muszą być dwojakie: jednorazowe, na zaprowadzenie kanalizacyi, które wyniosą kilka milionów rubli — i — coroczne, na niszczenie brudów w zbiorniku ogólnym, które wyniosą kilkadziesiąt tysięcy rubli.
Skąd wziąć fundusz jednorazowy? Naturalnie z pożyczki. Możnaby utworzyć akcye, n. p. sturublowe, na zaprowadzenie kanalizacyi, skłonić właścicieli domów do wykupienia pewnej ich liczby, resztę sprzedać na giełdach i amortyzować pożyczkę ze składki przez tychże właścicieli opłacanej. Coroczne zaś wydatki na dezynfekcyę, mogliby ponosić wszyscy mieszkańcy.
Czy przypuszczacie, o właściciele domów, że składka obciążyłaby was tak bardzo? Nie sądzę. W niej bowiem mieściłby się wydatek dzisiejszy na wywózkę nieczystości, który wcale nie należy do najmniejszych, koszta dezynfekcyi rynsztoków i wydatek na nowych stróżów nocnych, który wyniesie kilkadziesiąt tysięcy rubli rocznie.
Że stróże nocni są potrzebni, dowodzi tego wzrastająca liczba kradzieży i napadów. Obeszłoby się jednak bez nich, gdybyśmy mieli kanalizacyę. Wówczas bowiem zwykły stróż domowy mniejby nierównie pracował i mógłby raz na tydzień odbywać wartę nocną. W takim zaś razie nie na dwadzieścia, ale na siedm domów przypadałby jeden wartownik.
Wy wszyscy zatem, którzy nie chcecie każdej jesieni i wiosny drżeć o własną skórę — którym sprzykrzyły się brudy warszawskie — którzy pragniecie, aby miasto nasze wzrastało w zdrowiu i pomyślności i nie ponosiło oddzielnego wydatku na stróżów nocnych, wy wszyscy — połączcie głos wasz z moim i upominajcie się o kanalizacyę. Upewniam was, że koszta jej będziemy mogli pokryć częścią tych nawet pieniędzy, które dziś na lekarzy i apteki wydajemy.
Nie prawdaż więc, że jeżeli do tyfusu dodamy stróżów nocnych, wypadnie kanalizacya?...


∗                              ∗

Jeżeli wierzyć, niekoniecznie zgodnemu z prawidłami ortografii listowi, który leży przede mną, to zdarzył się w Warszawie, w czasach ostatnich, fakt godny epoki Wincentego à Paulo.
Na pewnem trzeciem piętrze mieszkał młodzieniec, utrzymujący się z lekcyj. Był on goły jak piskorz i w braku szarańczy tudzież miodu leśnego, żywił się pieczonemi ziemniakami i herbatą.
Pewnego dnia, ubogi młodzieniec, zjadłszy ostatni kawałek i wypiwszy ostatnią szklankę herbaty, wpadł w usposobienie bardzo ponure. Wtem, otwierają się drzwi i staje w nich posłaniec, który doręcza młodzieńcowi list z pieniędzmi w kwocie 14 rs.
W liście były te słowa: „Opatrzność, czuwająca nad ludźmi uczciwej pracy, zsyła panu małą sumkę rs. 14. Rozporządzaj pan temi pieniędzmi, należą one do pana. Może nieraz w życiu trafi ci się sposobność przyjść w pomoc prawdziwie potrzebującemu. Będzie to zwrot długu dziś zaciągniętego.“
Ubogi i ambitny młodzieniec chciał pieniądze te odesłać do której z redakcyi. Na szczęście przyjaciel jego, a zarazem wierzyciel na sumę rs. 3 kop. 27½, „pozytywista, materyalista i młodzian praktyczny,“ jak się sam tytułuje, „rozśmiał się ironicznie i tak mu pięknie dowiódł nielogiczności jego skrupułów,“ że ubogi młodzieniec przyjął dar szlachetnie mu ofiarowany.
Czyniąc zadość woli autora listu, dziękuję publicznie tajemniczemu przyjacielowi za pomoc okazaną potrzebie.
Bodaj to u nas! Istnieją nie tylko ludzie dobroczynni, ale nawet tacy, którzy bez robienia sobie reklamy umieją świadczyć usługi bliźnim. Na świecie bywa inaczej. W pewnem na przykład mieście chińskiem, jedna z dam biorących udział w jakiejś filantropijnej rozrywce, wycofała się z niej, dlatego tylko, że zgodnie z porządkiem alfabetycznym, najwłaściwszym w podobnych zdarzeniach — umieszczono nazwisko jej po nazwisku innej damy...
Zabawny ten wypadek przypomina historyę, sięgającą czasów Stanisława Augusta. Na ulicy Koziej spotkały się jadące na przeciw karety jakichś dwu wojewodzin. Ponieważ ulica do dziś dnia jest wązka, jedna więc z karet musiała ustąpić, żadna zaś z dam nie chciała:
— Mój mąż jest tem i tem...
— A mój tem i owem...
— Mój ojciec zrobił to...
— Mój tamto...
Powstał tumult, skutkiem którego ulica Kozia była przez jakiś czas podobną do filii rynku Starego Miasta. Nareszcie obie damy zaapelowały do króla.
Król, który w sprawach niewieścich był bieglejszy, niż w jakichkolwiek innych, wysłał przez adjutantów kartki do obu dam. Skutek był cudowny, obie bowiem karety od razu zawróciły.
Podobno na kartkach stały te tylko wyrazy: „Młodsza z dam powinna ustąpić starszej. S. R.“
Gdyby zarząd filantropijnych zabaw owego miasta chińskiego chciał korzystać z nauk przeszłości, wówczas powinienby żądać od każdej z dam dobroczynnych metryki i ogłaszać nazwiska nie według alfabetycznego, ale chronologicznego porządku.
Zdanie moralne. Pewien elegant, chcąc uczcić wdzięki starej damy, zawołał:
— Piękna jak Kolizeum!
Wiadomo, że Kolizeum jest to rudera w Rzymie, która szczególniej przy świetle księżyca dobrze się prezentuje.


∗                              ∗

Dziwy nam opowiadają o pewnej kategoryi kupców. Panowie ci, swojego czasu, dla gubienia nowych współzawodników, sprzedawali towary taniej, niż je nabywali sami. Operacye podobne pomyślnie ciągnęły się dotychczas, dzięki kredytowi, jaki zagraniczne firmy udzielały kupcom zawistnym. Dziś jednak kredyt licho wzięło, a zawistni kupcy, zgubiwszy swoich kolegów, sami chyba zginą, nie będą bowiem mogli objąć nawet posad chłopaków sklepowych.
Smutny ten wypadek zachęcił mnie do spróbowania sił na polu bajkopisarskiem. Osoby handlujące! raczcie być pobłażliwemi dla tych pierwocin.

BARAN I WILKI.

Kupcze! siądź i zapal fajkę,
Powiem ci bajkę.


∗                              ∗

Chodził baran po łące, —
Aż dwa wilki ze świecące-
mi oczyma, bez hałasu,
Wyłażą z poza krzaka,
Skaczą do nieboraka...
Łap!
Cap!
I na poły martwego,
Barana otyłego
Ciągną do lasu,
Chcąc w głodowej potrzebie,
Podzielić między siebie
Zgodnie owczego syna ciało,
Jak na wspólników przystało.
Nie widząc do ucieczki żadnego sposobu:
— Oj! — jęknął biedny pacyent — dadząż mi tu bobu!...
Potem, w przedśmiertnej skrusze,
Polecił niebu duszę.
A odłożywszy na bok płacz i narzekanie,
Wilcy — precz ciągną, aż pot z czoła kapie,
I, choć jeden z sił opadł, drugi miał kurcz w łapie,

Żaden nie puszcza barana,
Bojąc się zdrady kompana.
Wtem, młodszemu z nich, który
Delikatnej był natury,
Na ogonie pchła usiadła.
I jak weźmie tańcować,
Jak nie zacznie świdrować...
Także mu tem dojadła
Srodze,
Że aż wilk ukląkł na drodze
I rzecze do kamrata:
— Uczyń grzeczność dla brata!
Wypędź mi pchłę!... bo zbytkuje
Tak, że ledwie nie zwaryuję!...
— Sam wypędź! — odparł drugi — albożem twa matka,
Albo też twoja żona
Bym, dla uciechy gagatka
Pchłę miał wypędzać z ogona?...
— Zrobiłbym to — rzekł pierwszy — lecz mocno się boję,
Byś (zapomniawszy co moje i twoje)
Z baranem sam nie czmychnął.
Widząc, że mu plan odkryto:
— Milcz!... ty ośle kopyto...
Wrzasnął drugi — a pierwszy tymczasem
Puszcza z zębów barana
I, na swego kompana,
Ze strasznym wpada hałasem...
Zrobił się gwałt, kąsanie,
Okrutne szamotanie,
Coś się zakotłowało...
Aż z dwu wilków nareszcie
(Wierzcie albo nie wierzcie)

Trochę pierza ledwie pozostało!
Baran otworzył przewrócone oko,
A widząc ziemię zbroczoną posoką,
— Jowiszu!... — rzekł wzruszony. — Dziękuję ci, panie!...
Nie będzie świat żałoby nosił po baranie!
O wspólnicy w oszustwach! zapiszcie to zdanie:
Wilki same się zjedzą, baran — zdrów zostanie.

Lekarstwo na karaluchy. Wybierz osobniki płci męzkiej, tudzież płci żeńskiej i zamknij każde oddzielnie. Wówczas mężczyźni poschną z miłości, damy ze złości, a małoletnich nie będzie.




18 Stycznia.
Oględziny pośmiertne. — Przyczyny upadku maskarad. — Wystawa robót kobiecych i gimnastyka. — Bieda w Zduńskiej Woli. — Jaś na maskaradzie. — Sprawa urzędników prywatnych.

Istniejący w mieście naszem od niepamiętnych czasów „komitet sanitarny,“ zrzekłszy się dotychczasowej roli „komitetu cholerycznego,“ pragnie wejść na drogę działalności szerszej, bardziej jego stanowisku odpowiadającej. Za pierwszy objaw tych intencyi uważać należy postanowienie, na mocy którego zmarły nie otrzyma pozwolenia na pogrzeb, jeżeli nie będzie złożone policyi świadectwo lekarskie z opisem choroby, na jaką umarł.
Cel rozporządzenia jest widoczny: oto komitet sanitarny pragnie dowiedzieć się, jakie mianowicie choroby powodują tak ogromną śmiertelność w mieście? To pytanie główne, obejmuje mnóstwo podrzędnych a nie mniej ciekawych i tak: Dlaczego n. p. w parafii Ś-go Aleksandra, leżącej w najładniejszej części miasta, umiera przeszło dwa razy więcej osób niż w parafii Ś-go Jana (Stare Miasto), a przeszło trzy razy więcej, niż w parafii Ś-go Krzyża?... Dlaczego wyznawców starego zakonu umiera znowu trzy razy więcej w cyrkule 12-tym niż w 2-gim lub 4-tym? Dlaczego wreszcie między wyznawcami starego zakonu przeciętna śmiertelność jest mniejszą niż między chrześcijanami, choć w niektórych dzielnicach i latach (n. p. cyrkuł 12, rok 1873) śmiertelność ta była istotnie przerażającą, nawet przy uwzględnieniu miejscowych stosunków sanitarnych?
Widzimy więc, że oględność komitetu ma bardzo poważne pobudki: gdyby bowiem zbadane zostały choroby panujące w mieście, łatwiej wówczas dałyby się odkryć ich przyczyny a może nawet i jakieś ogólniejsze środki zaradcze. Jeżeli jednak cel komitetu jest niewątpliwie dobry, droga którą obrał dla osiągnięcia go, przedstawia wiele niedogodności. I tak:
1. Oględziny pośmiertne, dokonane przez lekarza na zmarłym, który się nie leczył, bardzo wątpliwe światło rzucają na naturę choroby; choć z drugiej strony zdarzą się wypadki, w których dyagnoza nie przedstawi trudności nawet dla osób najmniej z medycyną obeznanych. Jeżeli n. p. znajdzie się nieboszczyk przywiązany za szyję do sznurka, w postawie wiszącej, wówczas nawet akuszerka zdefiniować potrafi, że przyczyną śmierci w tym wypadku był brak dopływu powietrza do płuc, krwi arteryalnej do mózgu i t. d.
2. Oględziny takie na ciężką próbę wystawią bezinteresowność lekarzy miejskich, a dla ubogiej rodziny zmarłego staną się przyczyną jednego więcej zmartwienia i wydatku. Ostatnia ta okoliczność najbardziej da się we znaki ludności wyznania mojżeszowego, której religia nakazuje jak najspieszniej grzebać zmarłych.
Jeżeli oba powyżej zacytowane punkty skombinujemy ze sobą, wówczas okazać się może, że gra tutaj nie warta świeczki i że kto wie, czy nawet po systematycznie prowadzonych oględzinach osób umarłych, pod względem chorobliwości Warszawy nie zostaniemy równie ciemnymi jak dotychczas?... W każdym zaś wypadku godziłoby się, aby komitet, obmyśliwszy tak rozległą operacyę sanitarną, pomyślał zarazem o funduszach dla wynagradzania lekarzy oglądających ubogich zmarłych, a zarazem kontrolę, któraby czuwała nad dokładnością świadectw; inaczej bowiem może powstać straszliwy zamęt zarówno w stosunkach jak i pojęciach sanitarnych.
Gdyby szczupły zapas moich wiadomości nie był proszkiem wobec rozległego horyzontu wiedzy komitetu zdrowia, wówczas ośmieliłbym się podać inny projekt. Czy nie lepiej na przykład byłoby, statystykę chorobliwości w Warszawie oprzeć na innych podstawach, a mianowicie: 1) na sprawozdaniach ze szpitali, 2) na sprawozdaniach wszystkich lekarzy z ich praktyki prywatnej?... Wszakże chorych mamy więcej niż zmarłych, cyfry zatem byłyby obszerniejsze. Z drugiej znowu strony, bezpieczniej przecie zaufać świadectwu lekarza, który leczył chorego, niż lekarza, który tylko oglądał zmarłego?... Winienem także dodać, że projekt ten nie jest bynajmniej moim wynalazkiem, lecz stanowi własność Towarzystwa lekarzy lubelskich, którzy na jednem ze swych posiedzeń (jeszcze w lecie) podjęli się składać co miesiąc raporty o jakości chorób i ilości leczonych przez siebie pacyentów.
Sądzę, że tego rodzaju statystyka chorób byłaby dokładniejszą i użyteczniejszą od innych i że Towarzystwo Lekarskie powinnoby zwrócić na nią uwagę. Trudności byłyby wielkie, wolnopraktykujący bowiem lekarze nie okazują zbytniej pochopności do prac tego rodzaju; skutki jednak bez porównania okazałyby się lepszymi — od pośmiertnych oględzin.
Ale dajmy już pokój kwestyom, wobec których febry dostają filistrowie Warszawscy — a przejdźmy do rzeczy weselszych.
Do najbardziej sympatycznych instytucyi naszego miasta, należy niewątpliwie straż ogniowa. Iluż to ludzi zawdzięcza jej mienie swoje, ilu gapiów podziwia jej zręczność i odwagę?... Która kucharka nie została zdradzoną przez strażaka, które dziecko nie lękało się kominiarza?..
Otóż popularne to zgromadzenie w tych dniach obchodzić będzie uroczystość jubileuszu 25-cio letniej służby jednego z komendantów swoich p. Juliana Skowrońskiego, kapitana drugiego oddziału. W nagrodę swojej naprawdę ciężkiej i użytecznej pracy, niech przyjmie powinszowanie następującej treści:
Oby każde miasto gubernialne i powiatowe, każde miasteczko, osada i gmina, posiadały przynajmniej po kawałku straży, podobnej do warszawskiej i po kawałku kapitana podobnego naszemu znanemu Julianowi!...
To samo rymem:

Żyj lat sto i niech posłusznem ci będzie
Równie jak dziś — wszelkie ogniowe narzędzie;
Byś także mógł — życia zmierzchem,
Równie jak dziś — jeździć na sukurs wierzchem.

Gładkość tego wiersza przypomina, co prawda, jazdę na beczce po warszawskim bruku; życzenia jednak są szczere, byle się tylko ziściły!


∗                              ∗

Zdaje się, że niedługo — albo wyrzeknę się pisywania kronik, albo zanudzę czytelników, z powodów od redakcyi niezależnych. Nim to jednak nastąpi, dam im przedsmak filozofii maskarady.
Filozofia maskarady jest dziełem, nad którem obecnie „jeden z naszych znanych myślicieli“ pracuje. Aby pokazać do jakiego gatunku zwierząt należy dzieło i myśliciel, streścimy pierwszy rozdział.
Wszyscy — a więc kobiety i mężczyźni, młodzi i starzy, literaci i nieliteraci, jednozgodnie utrzymują, że maskarady dzisiejsze są tylko cieniem dawnych. Niema w nich życia i dowcipu.
Ponieważ wszyscy tak mówią, fakt zatem nie ulega wątpliwości. Obecnie więc chodzi już tylko o wyjaśnienie: dlaczego maskarady upadły?... Że jednak wyjaśnienia tego nikt mi nie dał, poszukam go więc sam i w tym celu osobiście przypatrzę się zabawie.
Upadek, o którym mowa, uderza już na pierwszy rzut oka. Na salach redutowych nie spotykasz ani masek charakterystycznych, ani kostyumów bogatych, ani, z przeproszeniem, twarzy zdrowych i wesołych. Maski są jakieś pomiętoszone, kostyumy po większej części ciemne, twarze blade i zmęczone. Przypatrujesz się niejednej z nich ciekawie, a widząc zsiniałe usta, oczy przygasłe i zapadłe, wąsy i faworyty rzadkie, pytasz mimowoli: czy też to twarz prawdziwa, czy maska?
I skąd to pochodzi? Chyba stąd, że na dzisiejszych balach miejskich widujemy tylko mieszczuchów, takich w dodatku, którzy zbyt prędko żyją, aby mogli zdrowo wyglądać. Niegdyś w naszem mieście zbierały się tłumy wieśniaków na zimę; więc też i na salach redutowych widziałeś same prawie oblicza pyzate i sumiaste wąsy. Ciż sami panowie, z głowami, w których nic już nie zabierało miejsca figlom, umieli się nader charakterystycznie przebierać i tym sposobem nadawali weselszy i bardziej pstrokaty wygląd maskaradom, przypominającym dziś raczej pogrzeby niż bachanalie.
Tak więc najogólniejszą przyczyną omdlenia zabaw naszych jest brak zdrowia, brak pieniędzy i brak żywiołów wiejskich.
Rozpatrzmy się teraz w szczegółach.
Oto jest pan X. Ojciec jego był kupcem galanteryjnym i on jest także kupcem galanteryjnym. Ojciec na maskaradach rej wodził, syn chowa się w kąt i medytuje. Ojciec całą noc tańczył — syn ledwie że chodzi.
Przyczyny różnic między dwoma pokoleniami jasne są jak słońce. Sklep ojca był jedyny w mieście, kupowali więc w nim wszyscy i płacili słono; obok sklepu syna jest kilkanaście podobnych, nie dziw więc, że duże wydatki, małe dochody i konkurencya — zatruwają mu życie. Syn prócz tego zrobił kapitalne głupstwo, sprowadziwszy w adwencie mnóstwo zbytkownych towarów, których nikt kupować nie chce. W adwencie można już było przewidzieć stagnacyę na karnawał; nasz kupiec jednak nie przewidział jej, ponieważ po za obrębem buchalteryi człowieka tego nic już nie obchodzi na świecie. Gdyby miał większe wykształcenie, uniknąłby zawodu i nie potrzebowałby się kwasić obecnie. Gdyby zbyt wcześnie żyć i hulać nie zaczął, miałby więcej energii i szczerą ochotę do śmiechu.
Oto jest młody człowiek bez zajęcia. Ojciec jego żył wesoło umiejąc tylko paplać trochę po francusku i dobrze tańcować. Syn wszedł w ślady ojca, zapomniawszy, niestety! że mazurem nie zdobywa się już dzisiaj pozycyi na świecie. To też ojciec cudownie bawił się na maskaradach, był bowiem na swoje czasy dostatecznym; syn nudzi się, daremnie oczekując na posażne maski, — nie ma bowiem tego, coby mu w dzisiejszych czasach wartość nadawało, — nie ma odpowiedniego ukształcenia. Bogate panny pochwytali mu ubodzy inżynierowie, ubodzy kupcy, ubodzy lekarze; on został sam jak palec, ponieważ jest tylko ubogim... salonowcem.
I czy od tego człowieka godzi się żądać dowcipu i wesołości?...
Oto znowu obywatel ziemski. Cera wprawdzie zdrowa, lecz humoru ani za grosz. Ojciec jego miał trzy wsie, gospodarował na nich pańszczyzną i mógł wydawać kilkadziesiąt tysięcy rocznie — to też zaczepiały go na maskaradzie hrabianki. Syn ma także trzy wsie; lecz że nie umiałby gospodarować inaczej jak tylko pańszczyzną, a na postępowem gospodarstwie nie zna się, prócz długów zatem nie posiada nic więcej. Hrabianki omijają go i ledwie że czasem jakaś pokojówka zaczepi. Ponieważ jednak zubożały pan nie częstuje jej szampanem, opuszcza go więc niewdzięczna i biegnie do fryzyerskiego subjekta, który choć piwem ją ochłodzi.
Oto młody gimnazista. Niegdyś widywano na balach tylko marymontczyków, którzy nie zaprzątając sobie umysłów książką, mieli zawsze swobodne obejście. Nie dziw więc, że żywioł studencki ogromnie krzepił maskaradę. Dziś studenci uniwersytetu uczą się i na bale nie mają czasu; ów młodzian zaś z gimnazyum czas wprawdzie ma, lecz strzedz się musi, aby którego z nauczycieli swoich nie zaintrygował. Koncepta mu się biedakowi nie kleją; poprawia tylko swój płaszcz hiszpański i bojaźliwie spogląda na prawo i na lewo.
Oto piękna dama, za którą niegdyś cały kraj szalał. U drobnych stóp jej składano klejnoty, za jeden uścisk rączki oddawano życie. Miała wówczas lat 20, oczy czarne, marmurową płeć, usteczka purpurowe. Działo się to w r. 1845... Jak ten czas zleciał i co on porobił z ludzi!... Połowa jej wielbicieli śpi już w grobach, trzej jeżdżą wózkami a najzdrowszego i najstalszego, romantyzm przykuł do łóżka...
Spojrzyjmy teraz na gromadę literatów. Poprzednicy ich byli dowcipnisiami i wierszokletami, oni są filozofami i ekonomistami. Poprzednicy szli na maskaradę aby się zabawić, oni idą po to aby „obserwować.“ Poprzednicy myśleli o tem, aby zrobić coś wesołego; oni zaś myślą: z jakiejby tu sprawy zrobić kwestyę społeczną. „Nosy garbate“ ledwie, że na parę dni wystarczyły, a przecież dni takich, mamy aż 365 w roku!...
Ja wreszcie (ale nie ja, który to piszę, tylko ten filozof), miałem szczerą ochotę ubawić się. Posiadam zęby własne i dość zdrowe, do śmiechu zatem nie brakło mi kwalifikacyi. Profesorów się nie lękam, sklep ani ekonomia nie zaprzątają mi głowy.
I otóż była chwila w czasie maskarady, w ciągu której myślałem, że serce moje zostanie rozweselonem. Ba! żeby to tylko chwila... była tam i panna. Ale jaka!...
Wyobraźcie sobie figurkę o pół głowy niższą ode mnie, w jedwabnej sukni powłóczystej. Część jej oblicza zasłaniała wprawdzie czarna maska, nie tak jednakże, aby nie widać było pod nią oczu jak dwie iskry, prześlicznych ust i niebiańskiego owalu twarzyczki. Kiedy stanęła, robiła wrażenie posągu, kiedy idąc oglądała się naokoło, podobną była do ptaka, biegającego po ziemi...
Chciałem iść za nią... Na szczęście Bóg umieścił mi pod ręką ramię pewnego przyjaciela, który wzorem bogobojnych pustelników, wolałby w ogień skoczyć, niż zbliżyć się do pięknej kobiety. No — i zatrzymał mnie, a ona tymczasem znikła, odbierając mi humor, dowcip, a nawet ochotę do życia. Bodajeś pękł!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Gdy przyjdzie czas, że już w mogiłę ciemną,
Złożę strudzoną głowę,
Pragnę, by anioł — co wtedy stanie nade mną,
Twoje miał usta różowe.

Jeśli ognisty mój duch z wyroku przeznaczenia,
Ma runąć w ocean mąk,
Piękna! nawet straszliwą czarę potępienia,
Z twych białych przyjmę rąk.

Gdybym zaś miał, skutkiem cudownych zdarzeń,
Ocknąć się w niebie,
Ach wówczas pragnę, wśród wiekuistych marzeń...
Znów ujrzeć ciebie!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Na nic dobre chęci!... Człowiek, który takie ładne wiersze pisuje, nie może być na maskaradzie szczęśliwym.
O balu na korzyść szpitala dziecięcego nie warto nawet wspominać. Było i tam wprawdzie wiele pań pięknych, no — ale na cześć żadnej z nich wierszy pisać mi nie wypada, choć mam tak dziwny temperament, że pisałbym je dla każdej i w każdym czasie. Za to o mężczyznach wolę powiedzieć, że wcale ich nie było. Boże! jak ci ludzie tańcują mazura!... Ciekawym bardzo, jak oni go odtańczą na balu przeznaczonym dla paralityków?
I w tym wypadku literatura nie popisała się. Widziano pewnego redaktora, który do tańca miał wprawdzie ochotę, tylko zabrakło mu czasu: zajęty był bowiem pilnowaniem damskich okrywek. Widziano innego, który nawet okrywek nie pilnował, będąc mocno zajęty — ziewaniem. Co zaś do ich oficyalistów, zwanych pospolicie współpracownikami... Ach! przepraszam... Zapomniałem, że nie mówimy w tej chwili o nędzy wyjątkowej.
Oto jedyny poważniejszy fakt z balu, na który pragnęlibyśmy zwrócić uwagę ludzi myślących.
— Powiedz mi — zapytał filister uczonego — czy na przykład wasza chemia nie podałaby środka na to, aby w sali ratuszowej było trochę chłodniej, naturalnie bez otwierania okien?
— Owszem — podałaby... Wejdź na galeryę, posiedź półgodziny, a następnie wróć na salę. Zobaczysz, że będzie ci chłodniej.
Jakie prześliczne damy były na tym balu!... Ale prawda, że już mówiliśmy o nich wyżej.


∗                              ∗
W r. b. w październiku, Muzeum Przem. i Rol. urządzi wystawę wyrobów kobiecych. (Niech shańbionym będzie, kto o tem źle pomyśli!...) Każdy z przedmiotów wystawionych odznaczyć się musi jedną z trzech zalet: taniością, nowością pomysłu, albo dokładnością.

Ponieważ mowa o taniości, widocznie więc muzykalność naszych dam nie zostanie uwzględnioną; wyrób to bowiem za drogi. Przy warunku dokładności — nie spotkamy chyba zbyt wielu okazów ukształcenia kobiecego, jest ono bowiem najmniej ze wszystkich wyrobów dokładne. Wreszcie...
W tej chwili jestem tak zakłopotany jednem z pytań, postawionych mi przez jakąś czytelniczkę, że doprawdy nie wiem od czego zacząć. Oryginalne bo też to pytanie, anibyście się go nawet domyślili!... Łaskawa czytelniczka zapytuje mnie...
Ależ odłóżmy na bok tę niesmaczną pruderyę. Otóż owa czytelniczka zapytuje... Ta czytelniczka, o której mówiłem wyżej, dowiaduje się: czy na wystawie robót kobiecych...
No — kiedy nie mogę! muszę zatem przejść do innego przedmiotu, i błagam was, moi państwo, abyście zapomnieli o wszystkiem, ale to o wszystkiem, co pisałem. Aby zaś ułatwić wam zapomnienie, powiem coś o dziwactwie amerykańskiem.
Wiecie też jaką wystawę urządzili Amerykanie przed paroma laty? Oto wystawę dzieci. Matka najzdrowszego, najsilniejszego i najpiękniejszego okazu otrzymała list pochwalny.
Otóż to czytelniczka, o której tyle razy wspominałem zapytuje mnie: czy wystawa naszego muzeum będzie także urządzona na amerykański sposób?
— Nie, proszę pani! ponieważ jednym z warunków przyjęcia wyrobu jest ten, aby odznaczał się nowością pomysłu...
A czy wiecie moi państwo, co to jest gimnastyka? Jeżeli nie wiecie, to albo zapiszcie się na lekcye, albo kupcie podręcznik, albo odczytajcie w encyklopedyi, albo zapytajcie kogoś takiego, który wie o tem. Ale czy wiecie jakie są skutki gimnastyki? Także nie wiecie, więc posłuchajcie, co mówi o tem doktor Burcq.
Skutki sześciomiesięcznej, systematycznie prowadzonej gimnastyki są następujące:
1. Siły muskularne wzmagają się o 23—38%. Kto więc bez gimnastyki podnosił n. p. 100 funtów ten po półrocznych ćwiczeniach podnosić będzie 123—138.
2. Objętość płuc wzrasta o 6%. Więc płuca powiększają się, człowiek lepiej oddycha i pełniej żyje.
3. Waga ciała wzrasta o 15%, choć jednocześnie zmniejsza się ilość tłuszczu.
O ludzie kochani! błagam was w imię ogólnego dobra — gimnastykujcie się... Nie chcecie się gimnastykować? Dobrze! Nie będziecie zatem ciężsi o 15%, nie będziecie mieli o 6% większych płuc, ani o 23% do 38% większych sił muskularnych.

∗                              ∗
Bez względu na to, że przybyło kilka nowych pism, że jedno ze starszych, które dotychczas bawiło się gorliwem prześladowaniem pewnej klasy społecznej, obecnie zostało gorliwym jej obrońcą...

Bez względu na to, że zima przestała udawać wiosnę i że na czwartej maskaradzie ferwor intryg posunął się tak daleko, że aż się dwie maski pobiły...
Bez względu na to, że Wiek (co mu się chwali), drukuje opis domowego życia w Niemczech, że Gazeta Handlowa od Nowego Roku zreformowała w sposób korzystny swój odcinek, i że na niektórych jubileuszach wznoszą toasty po hiszpańsku...
Bez względu na to wszystko, powiadam, że rok bieżący zaczął nam się nie dobrze. W upłynionych latach poznaliśmy biedę i goliznę, dziś możemy poznać nędzę i głód.
Najgorzej jednak dzieje się z robotnikami fabrycznymi. Ludzie ci nie mają ani ziemi, ani spichrzów, ani listów zastawnych, tylko po parze rąk. Żyją z dnia na dzień, a gdy wybije godzina bezrobocia — mrą z głodu bez żadnych figur retorycznych. Zjawisko podobne ma obecnie miejsce w Zduńskiej Woli i jej okolicach. Skutkiem ogólnej stagnacyi, liczba robotników, pracujących w fabrykach z 2,000 spadła na 500, a tygodniowe zarobki z 2 rs. 50 kop., zmniejszyły się do kop. 90, 80, a nawet 60... I z czego tu żyć? zapytasz czytelniku.
Nie chcę ja wam mącić mleka, o ludzie dobrzy! Pragnę tylko zwrócić uwagę. Każdy, komu jest niezgorzej na tym przedsionku do Powązek, żyje sobie bez troski o jutro i o bliźnich. Ci ostatni są od niego oddzieleni grubymi murami, jeżeli nie oddaleni o mil kilka i kilkanaście, po cóż więc mają zaprzątać sobie nimi głowę, po co do cudzego garnka zaglądać?...
Ale w historyi społeczeństw trafiają się chwile bardzo uroczyste, chwile klęsk ogólnych, w czasie których wszyscy są zagrożeni, zarówno ten co dziś umiera z głodu, jak i ten, co umrze jutro, zaraziwszy się od niego tyfusem. W chwilach takich warto się zastanowić nad sobą i otoczeniem, przypomnieć starą legendę o obowiązkach i... pomagać innym dotąd, dokąd sami od innych nie zażądamy pomocy.
Ale otóż, zdaje mi się, że odbiegłem od rzeczy, a chciałem tylko powiedzieć, że godzi się pomódz tym nieborakom ze Zduńskiej Woli. Wprawdzie pewien nowego pokroju ekonomista, przed niedawnym czasem twierdził, że: „musimy sami żyć i pozwalać aby umierali inni,“ — słówko to jednak rzucił prawdopodobnie w chwili dobrego humoru. Wszyscy umrzeć musimy, to prawda! ale zawsze śmierć przedwczesna jest złą i smutną rzeczą; jest jeszcze gorszą, gdy zmarły mógł nam się przydać w lepszych czasach, a najgorszą wówczas, gdy pozostaje wyrzut, że mogliśmy wypadkowi zapobiedz.
Oto wszystko, nie wiem tylko czym się dość jasno wytłómaczył. W każdym jednak razie streszczam:
1. Wypada, jeżeli fakt nędzy w Zduńskiej Woli jest prawdziwym, pospieszyć tam z pomocą.
2. Będzie roztropnie, jeżeli przez wzgląd na prawdopodobne złe czasy, ludzie poczną robić oszczędności na rzeczach zbytkownych, już dziś nawet.
3. Godzi się, aby ci, którzy mają mało, nie sarkali zbytecznie i aby ci, którzy mają więcej, pomyśleli o tem, że wszyscy przecie braćmi jesteśmy, wszyscyśmy z jednego postawu wykrojeni, czy tam z jednej gliny ulepieni. Zabawa w wielkich panów i wielkich charłaków, w żydów i chrześcijan, w progresistów i konserwatystów, dobrą jest w dobrych czasach. Gdy bieda nadchodzi, lepiej położyć uszy na grzbiecie i myśleć o interesach ogólnych.
Tak więc należy w skupieniu ducha lecz bez trwogi, przygotowywać się do przyszłych figlów losu. Gdy burza nadejdzie, roztoczcie wówczas parasol solidarności, dość obszerny, aby wszystkich ogarnął, nie spychajcie się i nie potrącajcie, a wreszcie — przeznaczcie pod nim jaki kącik dla uniżonego sługi waszego. Poznacie dopiero, co to znaczy humor, kiedy się wszystkim dobrze w uszy naleje! Czego wam i sobie życzę.

∗                              ∗

A teraz coś z karnawału.

PIEŚŃ O TŁUSTYM JASIU.
(Na nutę wielkopostną).

Narażając się na zdradę
Poszedł Jaś na maskaradę;

Ten Jaś — co ma gęstą minę
Dwie córeczki i łysinę.
Tra! la! la!

Nowiuteńki włożył fraczek,
I uczernił wąsy szpaczek;
Zapomniał też na zabawie,
Że go czasem boli w stawie
Tra! la! la!

Myśląc, że się nikt nie dowie,
Usnuł sobie planik w głowie:
By schwycić jaką maseczkę
I pofiglować kapeczkę.
Tra! la! la!

Patrzcie! jak chodzi po foyer...
Przy nim dwie zdrowe dziewoje,
Każda zwinna jak sarenka,
Tak je bawi, że aż stęka.
Tra! la! la!

Jedna mówi: „O człowieku!
„Wszak masz z górą już pół wieku,
„Przytem dawnych grzechów sporo,
„I jeszcze dzieci pięcioro.
Tra! la! la!

„Radzę ci, mój Jasiu, szczerze,
„Byś w domu klepał pacierze,
„Nie zaś biegał w ciasnych butach,
„Za maskami po redutach.
Tra! la! la!”


Będąc grzecznym Jaś się śmieje,
Chociaż wzdycha, choć potnieje!...
Biedak! czyhał na modystki,
A trafił na moralistki.
Tra! la! la!

Lecz choć wzdychał, choć się męczył,
Moralistek nie odstręczył,
Pilnowały go do rana...
Doloż moja opłakana!
Tra! la! la!

Gdy się bal skończył — uciekły,
A Jaś sam został — jak wściekły...
Zabawę mu dyabli wzięli,
Jeszcze go ludzie wyśmieli.
Tra! la! la!

Lecz aż wyskoczył do góry,
Gdy poznał, że własne córy,
Uknuwszy szkaradną zdradę,
Zepsuły mu maskaradę!
Tra! la! la!

Żebyś kochany staruszku,
Spędzał noce w ciepłem łóżku,
Zamiast biegać na reduty, —
Nie chodziłbyś dziś jak struty.
Tra! la! la!


∗                              ∗
Jedno z naszych pism publicznych wytoczyło jednej z naszych instytucyi prywatnych — proces, o tyle ważny, że w nim każdy, kto ma pośredni lub bezpośredni stosunek z farbą drukarską, powinien głos zabrać.

Przedewszystkiem o co chodzi?
— Pewien bank, mający znaczne dochody...
— Dobrze!
— Posiada wielu uczciwych urzędników...
— Bardzo dobrze!...
— Którzy pilnie pracują...
— Wybornie!
— Bank płaci im...
— Cudownie!...
— Zbyt małe pensye...
— Aaa!...
— I zmusza pracować dłużej, niż się to dzieje w innych zakładach tego rodzaju, a niekiedy nawet po 12 godzin na dobę. Trafia się też gwałcenie świąt i niedziel...
— Uu... źle!...
Sprawę tę pilnie zważyłem, na szali sprawiedliwości i oto, co mi wypadło.
Tego, że urzędnicy pracują i że są uczciwi, nie biorę w rachunek. Praca i uczciwość powinny być zaletą każdego sumiennego człowieka. Urzędnik, który zawiedzie położone w nim zaufanie, choćby miliony ukradł i za stu próżnował, ani sobie ani innym nie zrobi przez to dobrze, — szkodzi zaś i hańbi siebie, swoich kolegów i swoje społeczeństwo.
Wszyscy wiemy, że urzędnicy naszych instytucyi prywatnych są ludźmi nieposzlakowanej cnoty; licząc zaś im to za jakąś osobliwszą zasługę uchybilibyśmy im i sobie.
Przejdźmy do małych pensyi.
Przedewszystkiem, o bracia moi! pełniący obowiązki ludzi czy to w bankach, czy w pismach, czy w fabrykach... Ile razy spotkacie się z faktem małego zarobku, nie obwiniajcie o to instytucyi, ale prawa natury. Gdy banków, pism i fabryk jest wiele, a pracowników mało, wówczas są pożądani i dobrze płatni. Gdy zaś banków, pism i fabryk jest mało, a pracowników wielu, wówczas pensye ich są niewielkie, praca duża i postępowanie pryncypałów przykre.
„Gdy wyjdę na róg ulicy i gwizdnę, wnet będę miał czterdziestu urzędników“ — oto przyczyna naszej niedoli. Byłoby lepiej wówczas, gdyby każdy z nas mógł powiedzieć:
„Skoro wyjdę na ulicę i gwizdnę, znajdę czterdziestu dyrektorów.“
Tymczasem jednak musimy cieszyć się tem, co mamy obecnie i uznać niezbitą prawdę, że: „tam, gdzie wyłącznie interes rządzi, a pracowników jest zawielu, los ich musi być złym.“
Czy jednak nawet w sprawach finansowych wyłącznie rządzi interes, i czy dobro chlebodawcy nie daje się pogodzić z dobrem pracownika?...
Powiedz nam, Banku Dyskontowy, dlaczego chcesz założyć kasę pomocy i wsparcia dla swoich urzędników i służby?
A firma Lilpop, Rau i Löwenstein, która także robi interesa, dlaczego pragnie nauczyć oszczędności swoich robotników?
A firma Dietrich i Hille w Żyrardowie dlaczego założyła ochronę, a pan Szajbler w Łodzi, dlaczego otworzył dzieciom swoich robotników szkołę, jakiej u nas nie widziano jeszcze?... Kto tym panom każe wydawać pieniądze, kto zmusza ich do suszenia głowy nad rzeczami, które ich bezpośrednio nie obchodzą i natychmiastowych nie wydadzą rezultatów?...
Oto — dobrze zrozumiany interes własny, a może też i — sumienie.
„Sprawiedliwy lituje się wszelakiego zwierza swojego“ — mówi pismo. Jaka szkoda, że w owej epoce nie było banków prywatnych i ich oficyalistów!...
Zważywszy tedy pilnie na szali sprawiedliwości sprawę niniejszą — nie wiemy co odpowiedzieć. Wobec nawału ludzi, żebrzących choćby „o najcięższą pracę,“ choćby za „najlichsze wynagrodzenie“ — bank może robić co mu się podoba. Ma możność przebierania, ma siłę — i cóż mu kto poradzi? Z drugiej znowu strony okazaliśmy, że istnieją instytucye mające również siłę i możność przebierania, a które jednak nie wyzyskują pozycyi. Widocznie jest w nich czynnik jakiś, którego tamtym brakuje.
Ciężka to rzecz przyjść do chlebodawcy i powiedzieć mu: „Patrz! sługa twój ma liche wynagrodzenie i zabija się pracą!“ Mogą nas bowiem albo za drzwi wyrzucić, albo zrobić gorzej i odpowiedzieć:
— A skąd ty wiesz, literacie, że moje kasy są tak pełne, jak mówią o nich?... Skąd wiesz, że nie wolałbym swoich dostatków pomieniać na los najgorzej płatnego urzędnika? Skąd wiesz, że nie jestem zmuszony wyzyskiwać podwładnych, abym nie zginął sam i ci, którzy mi kapitały powierzyli?... Czasy są żelazne i nie każdy wśród nich może być jedwabnym...
Tak! czasy są istotnie żelazne i nie dziennikarska to sprawa sądzić takie lub owakie postępowanie. Róbcie więc, jak wam sumienie dyktuje, lecz jeżeli rzeczywiście macie tak wielkie dochody, nie zapominajcie, że istnieją pewne okrasy, nadające im smak przedziwny. Okrasy te nazywają się: czynami obywatelskimi, czcią u współczesnych, pamięcią u potomnych.
Obyście wszyscy możni świata tego kosztowali w życiu jak najwięcej podobnych przypraw!...





8 Lutego.
Komedya. — Emerytura dla urzędników i regularna wyplata pensyi nauczycielkom prywatnym. — Częstochowa i Janów. — Szkolne kasy oszczędności.
Wyjątek z komedyi p. t.: „WIELE HAŁASU O NIC.“
Osoby jak niżej, rzecz się dzieje w lokalu
Opinii publicznej.

OPINIA.

Woźni! otwórzcie drzwi, okna, piece i zawołajcie interesantów.

(Woźni krzyczą i po chwili wprowadzają trzy damy, z których trzecia do dwu pierwszych odwraca się tyłem).
P. WARSZAWSKA (do Opinii).

Uważasz!... Ci Japończycy to dzielny lud!...

P. OLSKA.

Muszę też państwu opowiedzieć ciekawą wiadomość.

OPINIA.

Słuchamy!...

P. OLSKA.

Ani się domyślicie!... Prusacy znowu zaczynają napadać Francuzów, naturalnie w gazetach tymczasem. Sądzę, że może przyjść do wojny.

OPINIA.

A słowo stało się ciałem!... Jeszcze się jedna nie rozpoczęła i jużby myśleli o drugiej?!...

P. WARSZAWSKA.

Ja to przewidywałam i, jeżeli pamiętacie, napisałam nawet zeszłego roku artykuł wstępny o tym przedmiocie.

OPINIA.

Czy to ten: o niemożliwości wojny między Prusami i Francyą?...

P. LETNICKA (z godnością).

Sprawiedliwość wyznać mi nakazuje, że jeden z moich ludzi, którym płacę europejskie honorarya, jeszcze w latach 1870 i 1871 przewidywał możliwość wojny między Prusami i Francyą.

OPINIA.

A gdzie masz dowód?

P. LETNICKA.

Moje wewnętrzne przekonanie, jest najlepszym dowodem.

(Odwraca się jeszcze bardziej tyłem do dwu swoich koleżanek).
GŁOS I (za sceną).

Zwraca się powszechną uwagę, że wyjdzie wkrótce z druku broszura pod tytułem: „Żydzi, Niemcy i My.“

FRANUŚ (wbiegając).

Zawiadamiam szanowną publiczność, że wszyscy nowi prenumeratorowie otrzymają bezpłatnie początek interesującej powieści pod tytułem: „Dybki złodzieja...“

(Ucieka).
P. ECHOWICZ (wchodzi).

Jak się macie!... Przepraszam żem się spóźniła, ale to tak zawsze w początkach.

GŁOS (w pokoju).

...ątkach!...

P. ECHOWICZ.

A teraz posłuchajcie!... Raz już musimy skończyć ze sprawą garbatych nosów po obywatelsku. Istotnie kwestyi tej poświęcono już za dużo miejsca, ja więc zabiorę głos ostatnia.

GŁOS (w pokoju).

...atnia!...

OPINIA.

Dlaczego ostatnia?

P. ECHOWICZ.

Dlatego, że jestem bezstronna, do żadnej koteryi nie należę i dokładnie rozumiem potrzeby kraju...

GŁOS (w pokoju).

...aju!...

OPINIA.

Może masz jeszcze inne wiadomości?

P. ECHOWICZ.

Mam poglądy. Jeden z nich dotyczy sprawy opery włoskiej; wypowiem go z tekstem, nie rzucając się na osobistości i z poszanowaniem dla sztuki... Panna X. nie ma zębów, a panna Y. ma nienaturalne łydki...

GŁOS (w pokoju).

...ydki...

L’ENFANT TERRIBLE (wpadając).

Co wy tu robicie, kontrabandziści plotek, kuglarze, fałszerze opinii publicznej?... (Do opinii): Jak śmiesz ich słuchać zidyociała ze starości czarownico, kiedy wiesz, że to tylko jest dobre, piękne i prawdziwe, co przez moje przechodzi usta?...

OPINIA.

Czy umyłeś się już?...

L’FNFANT TERRIBLE.

Ja się nie myję, bo ja jestem pozytywista!... Powtóre zaś zwracam twoją uwagę na fakt niegodziwości, spełniony przez tych oto... (wskazuje na obecnych), którzy o moich zasługach...

OPINIA.

Umyj się, a później przyjdź z raportem (wyrzuca go za okno).

L’ENFANT TERRIBLE (za oknem).

Zdrajcy!... kuglarze!... Ludu!... słuchaj mnie... Wszyscy ci, których tam widzisz, są albo idyoci, albo przedajni i tylko ja jestem...

GŁOS I (za sceną).

Zwraca się powszechną uwagę na to, że broszura pod tytułem: „Niemcy, Żydzi i My“ — już wyszła z druku!

P. WARSZAWSKA (do Opinii).
Uważasz!... Ten tyfus, który panował w roku zeszłym, który się u nas powtarza co roku... Nie wiem zresztą z jakiego powodu nazywają go: durzycą...
P. LETNICKA (do Echowiczowej).

Pisałam już o tem!

P. ECHOWICZ.

Pamiętam!... jeszcze przed dwoma laty!

P. OLSKA.

Nawiasowo tylko nadmieniam, że komedya: „Przed urodzeniem“ wydaje mi się być bardzo słabą...

P. LETNICKA (głośno).

Upraszam Opinię, ażeby odtąd ci tylko mieli prawo pisać o komedyach, którzy zdadzą egzamin z 13 typów zasadniczych i ażeby wszyscy ci, którzy go zdawać przede mną nie zechcą, nazywali się: „warszawskimi chlastaczami“ i „nieudolnymi pismakami.“

P. OLSKA (z oburzeniem).

Pragnąc uwolnić się od zarzutów obelżywych i osobistych zaczepek, o nowej komedyi pod tytułem: „Chybione żniwo“ — nic nie powiem!...

P. LETNICKA.
Intryga!... Jak Boga kocham intryga!... No, słyszeliście ją przecie, co powiedziała... no, i mówić tutaj, że w prasie naszej niema koteryi!... (Do p. Echowicz). Chodź pani — opuśćmy to miejsce!...
P. ECHOWICZ.

Zaraz!... zaraz!... mam tylko jeszcze parę słów do zakomunikowania...

GŁOS (w pokoju).

...ania...

OPINIA
(do p. Echowicz).

Co cię tak przedrzeźnia, moja przyjaciółko?..

P. ECHOWICZ.

Eh! nic... To moje echo.

OPINIA.

A co to masz w kobiałce, czy młode raki, że się tak kręcą i szeleszczą?...

P. ECHOWICZ.

Nie — to drobne echa!

P. LETNICKA(do p. Echowicz).

No, chodźże pani! Opuśćmy tę klikę...

P. ECHOWICZ.

Zaraz! zaraz!... (n. s.) Zawsze jednak wolałabym się kupy trzymać!

FRANUŚ (wbiegając).
Oświadczam państwu, że „Dybki złodzieja“ już wyczerpane, nowi więc prenumeratorowie nie dostaną ich! (Wychodzi).
L’ENFANT TERRIBLE (wpada).

Ludzie ciemni jak tabaka w rogu — słuchajcie mnie!...

OPINIA (przerywa mu).

Umyłeś się?...

L’ENFANT TERRIBLE.

Powiedziałem ci, że się nie myję, tylko nowe drogi wskazuję... Ty więc, której cała przeszłość zbrukana, która przyszłości nie masz...

OPINIA.

Umyj się naprzód, a później będziesz gadał. (Wyrzuca go za okno).

GŁOS I (za sceną).

Broszura „Niemcy, Żydzi i My“ już rozprzedana!... zostało tylko 17 egzemplarzy!...

GŁOS II.

W Zduńskiej Woli objawił się tyfus.

GŁOS III.

Ma być otworzona resursa na Pradze!

GŁOS IV.
Turcya posłała Serbii ultimatum, papiery spadają!
GŁOS V.

Należy obawiać się w Ameryce walki między republikanami i demokratami!

GŁOS VI.

Co się dzieje z zapisem Staszyca i Konarskiego?

GŁOS VII.

Felietonista nasz po powrocie z Patagonii wywichnął sobie wielki palec i pisać nie może!...

OSOBA (wbiega).

Gwałtu!... gwałtu!... ratujcie!... o dla Boga!

(Wielki popłoch).
P. WARSZAWSKA.

Czy już wojna wypowiedziana?

P. OLSKA.

Może morowe powietrze w Europie wybuchło?

OSOBA.

Gwałtu! gwałtu!... Bywaj!... kto w Boga wierzy!...

OPINIA (strwożona).

Woźni!... biegnijcie po straż ogniową... po doktorów... Wysyłajcie telegramy...

OSOBA.
Ratunku!...
OPINIA.

Co ci jest moje dziecko?

OSOBA (szlochając).

Ten Tygodnik Illustrowany aż trzy razy pochwalił Kuryera Warszawskiego, a mnie i Codziennego ani razu... Gwałtu!...

(Wielka pantomina).
OPINIA (do obecnych).

Kto to jest?

P. ECHOWICZ.

Nic!... To mój odcinek!... (Do osoby). Wracaj do domu, urwisie, skompromitowałeś mnie tym krzykiem!...

GŁOS (za sceną).

Zwraca się powszechną uwagę na artykuł...

(Zasłona spada).

Sens moralny. Kiedy dwaj lekarze kłócą się o diagnozę i receptę, — kiedy adwokat zarzuca adwokatowi przy kratkach nieznajomość prawa, — kiedy przewoźnik woła na przewoźnika: „Nędzarzu! twoje czółno jest dziurawe...“ — kiedy wreszcie aktor przeklina a nawet zabija innego aktora... w dramacie — wówczas publiczność zaciekawia się, przyjmuje moralny udział w tych walkach i korzyść z nich odnosi. Walki te bowiem dotyczą jej uczuć i jej interesów.
Lecz jeżeli lekarz złorzeczy swemu koledze za to, że mu pacyentów odciąga, — kiedy adwokat wymyśla adwokatowi za to, że mu się tamten nie ukłonił, — kiedy w końcu aktor, zamiast pokazywać dramat lub komedyę, wciąga widza gwałtem za kulisy i pragnie obeznać go z tamtejszemi swarami i intrygami — publiczność czuje niesmak i nudy, bo rzeczy dotyczące osób nie obchodzą jej wcale.
Dla literatów wniosek stąd jasny: kłóćmy się o fakta i wymyślajmy sobie w imię zasad, a walka ta stanie się dla ogółu nauką i słuchać nas będą.
Tylko nie wyprowadzajmy na scenę naszej polityki zaściankowej, nie czepiajmy się słówek, ale myśli, zwalczajmy rzeczywiste błędy, ale nie urojenia własne i omyłki drukarskie.
Nadewszystko zaś nie gniewajmy się za to, że ktoś komuś pochwały oddaje, bo to jest po prostu śmieszne. Mnie przecież samego Echo pochwaliło, a jednak się nie rozgniewałem. Jeszcze owszem!...


∗                              ∗

Pewien, miłujący dobro ogólne obywatel, nadesłał nam uwagi następne:
„Proszę ja pana, przecież wiadomo całemu światu, że człowiek nie po to żyje aby za młodu pracował, a na starość z głodu zdychał. Póki lata służą i zdrowie, to sobie kujesz, kujesz — no, i w końcu wykujesz chleb choćby z kamienia. Przytem zaś łatwiej ci jest jednemu z drugim, boś sam jak palec. A na starość to nie tylko że sam nie zdurzasz, ale jeszcze i żona twoja (którą ci Pan Bóg dał) nie zdurza, a dzieci tymczasem rosną i wołają: a to jeść! a to ubranie daj stary, a to potrzeba mi do szkoły!...
Taka jest kolej rzeczy ludzkich, to przecież panu wiadomo; ale u nas ludzie o to nic a nic nie dbają. Młody myśli, że zawsze będzie młody i że żonę, z przeproszeniem, będzie miał młodą i bębna, któremu majteczek nawet nie potrzeba. Nie troszczy się więc o jutro, a jeżeli spotka jakiego szpakowatego i łysego w nędzy, mówi: eh! to nic!... i znowu żyje z dnia na dzień — Maciek zarobił, Maciek zjadł.
Że się tam ci nie frasują o jutro, którzy kamienice mają, to mi wcale nie jest dziwnem, bo oni są od tego, żeby się za nich kamienice frasowały. Ale z naszym bratem, który żyje z dziesięciu palców i trochy głowy, to bywa wcale źle i na starość choć rękę wyciągaj. A przecie pan wiesz kto jest naszym bratem?... Rozumie się, że każdy urzędnik prywatny, oficyalista, a choćby nawet i prosty robotnik.
Otóż, chciałbym ja dla dobra właśnie tego charłactwa, wymyślić jedną rzecz: kasę emerytalną, do którejby każdy z nich, póki młody, odkładał jakiś procencik od swej pensyjki, a na starość — wychuchał sobie jakiś kapitaliczek, choćby na założenie sklepiku ze śledziami. Zawszeć to lepsze, aniżeli żebrać lub grać na katarynce.
Wiem ja, że każdy z nich chętnieby na ten cel odkładał coś ze swego dochodziku, tego jednak nie dosyć. Trzeba jeszcze, ażeby panowie pracodawcy dali temu początek, choćby tylko przez wyjednanie przystojnej ustawy. Mogliby też przelać do tej kasy fundusz z kar, jakąś cząstkę tantiem i gratyfikacyi, lub też coś podobnego.
Moi panowie chlebodawcy! Prawda to jest, że płacąc pensyę, wynagradzacie pracę swoich podwładnych; nie zapominajcie jednak, że praca ta, oprócz teraźniejszego utrzymania, powinna im jeszcze przyszły byt zapewnić. Wyjednajcie więc ustawę kasy emerytalnej dla urzędników i oficyalistów prywatnych, a przekonacie się, że pilność ich i przychylność w dwójnasób wzrosną, powiększą wasze dochody i niemałą uciechę uczynią sercom. Początek pod tym względem zrobićby mogły cukrownie: liczba ich bowiem jest u nas ogromna, a zyski wcale nieszpetne.“
Do słów powyższego listu z naszej strony nie potrzebujemy nic dodawać. Treść jego jasna, uczciwa i praktyczna, wprost trafićby powinna do sumienia i przekonania wszystkich naszych zacnych przemysłowców, szczególniej zaś tych, którym los ocukrował życie.
Porzućmy teraz urzędników, a przejdźmy do urzędniczek prywatnych.
Wyobraź sobie, droga pani, ot tak tylko dla żartu, że jesteś nauczycielką i że masz w pewnych domach lekcye, które ci przynoszą 15 rs. na miesiąc. Pomyśl też, że jutro jest pierwszy.
O dacie tej nie zapomnisz, choćbyś chciała, nie bój się! Zaraz bowiem z rana, przyjdzie do ciebie praczka, której winna jesteś 2 rs. i służąca, której dłużna jesteś rs. 1. Kobieciny te o pieniądzach nie wspominają, całują cię tylko bardzo czule po rękach, ty zaś odgadujesz co to znaczy i rumienisz się.
Wychodzisz na lekcyę. W sieni spotyka cię „przypadkiem“ twój gospodarz i mówi:
— Dzień dobry pani!... Jak też ten śnieg topnieje, niedługo będziem mieli wiosnę!
Znaczy to: oddasz mi dziś, moja pani, 3 rs. za mieszkanie.
Wybiegasz na ulicę i wstępujesz do sklepiku, nie z wizytą, broń Boże! ale po bułkę. Przecież i nauczycielki jeść muszą. Sklepikarka daje ci znowu towar na kredyt, jak zwykle, lecz z niezwykle przyjemnym uśmiechem nadmienia:
— Jak też ten czas leci, już jutro pierwszy!...
Krew cię zalewa, więc uciekasz i biegniesz na lekcyę. Ręka ci drży gdy dzwonka dotykasz, pytając w duszy: oddadzą czy nie oddadzą?...
Lekcya trwa długo, tak długo, że się panienki niecierpliwią. Ty jednak przeciągasz ją aż do przybycia mamy, która się... nie ukazuje!...
Odchodzisz smutna, twój obiad przepadł, dama bowiem, u której się stołujesz, dziś musi odebrać swoje 7 rs., których ci nie oddano. Nie śmiesz się jej więc nawet pokazać na oczy!...
Na drugi dzień jest znacznie gorzej: praczka bowiem, służąca, gospodarz i sklepikarka mają miny ponure. Znowu idziesz na lekcyę z gorączkowym niepokojem, znowu przeciągasz ją o pół godziny i, o cudo!... widzisz mamę, która ci mówi:
— Ładnie dziś na dworze, nie prawda?... Dla czego pani taka mizerna w oczach?...
A o pieniądzach ani dudu!...
Nareszcie, na trzeci dzień, gdy już struny twoich stosunków domowych wytężyły się do dziesiątej dodanej górnej, gdyś lekcyę przeciągnęła o całe trzy kwadranse, dama prosi cię na konferencyę, mówiąc z bladym uśmiechem:
— Mamy, zdaje mi się, rachuneczek załatwić?...
Chcesz jej upaść na szyję, a ona tymczasem ciągnie dalej:
— Należy się pani 15 rs. Że zaś Manię jednego dnia bolał paluszek, drugiego brzuszek, trzeciego dnia goście przyszli, a czwartego i piątego była na spacerze, więc odchodzi 3 rs.
Po chwili zaś milczenia, dość kłopotliwego, dodaje:
— Niech pani będzie łaskawa przyjmie tym czasem na rachunek 6 rs., bo... bo... męża niema w domu.
Bierzesz tedy do drżących rąk 6 rs. i myślisz:
— W domu winna jestem 6 rs., za obiady 5 rs., to razem 11 rs.... Chciałam kupić płótna — to 4 rs., razem 15 rs. Mam zaś na to wszystko 6 rs.
W tej chwili stają ci przed oczami: służąca i praczka, takie biedne jak i ty, pochmurny gospodarz... Pytasz: z jakiej racyi wytrącono ci 3 rs.?... a potem: gdzie będziesz jadała obiady przez następny miesiąc?...
Twarz pała ci jak ogień i czujesz, żeby niezawodnie spaliłaby się na węgiel, gdyby żaru nie zgasiły te łzy, które ci w tej chwili z oczu płyną.
O piękna czytelniczko, zostań lepiej tym, kim jesteś! Jeżeli zaś masz w domu jaką nauczycielkę lub inną robotnicę, nie ociągaj się z zapłatą i nie wytrącaj za lekcye opuszczone z winy twego dziecka...
Są jednak i tacy, którzy z góry wypłacają nauczycielom, ba! nawet na kilka miesięcy naprzód. Pamiętam Was i zasyłam pozdrowienie.

∗                              ∗

Utworzyć straż ogniową — nie sztuka; nierównie większa sztuka — utrzymać ją. Obywatele, którzy posiadają kamienice i okrągłe formy cielesne, z natury rzeczy muszą być wrogami straży ogniowej z dwu powodów: naprzód dlatego, że mają kamienice, a powtóre dlatego, że mają formy okrągłe.
Kamienica w naszych czasach nie jest niczem więcej, jak tylko pozorem do zdzierstwa. Ledwie żeś do niej doszedł, aliści zaraz krzyczą:
— Panie gospodarzu, płać za wywózkę śmieci!...
— Panie gospodarzu, daj na sikawkę!...
— Daj na kask, daj na topór, daj wreszcie — na drzewo dla ubogich!...
— A mnie co po tem! — wykrzykuje gospodarz i, choć płaci za wszystko, prosi jednak Boga, aby z rejestru wydatków jakieś tam parę rubryk licho wzięło: albo straż ogniową, albo ubogich.
Widzimy więc, że kwestya finansowa przemawia przeciw straży. Prócz tej jednak jest jeszcze i inna: oto spokój domowy.
Zwykłemu śmiertelnikowi wydaje się, że byle tylko utył — wnet będzie szczęśliwym. Zapewne, ale nie w tem mieście, gdzie jest straż ogniowa, do której wybierają chłopaków jak sosny.
Jeszcze — póki panowie ci w domu siedzą, jest pół biedy. Lecz niech wyjdą „na czynność“ — gasić ogień!... Wówczas to niejedna z obywatelek, parząc na uwijającego się wśród płomieni strażaka, mówi do męża:
— Aj, Franiu!... Franiu!... żebyś ty tak łaził po dachach, jakabym ja była szczęśliwa!...
A Franio tymczasem nic, tylko chrząka i patrzy ze smutkiem na swoje krótkie nożęta i na brzuszek podobny do dyni, która otrzymała złoty medal za wzrost olbrzymi. Śmielszy tylko z Franusiów, co najwyżej odpowiada półgłosem:
— Moja Basiu, łaziłem i ja tak, pókim był młody...
A ona na to:
— Jak też ten czas przeleciał, o Boże!...
Ogień tymczasem robi swoje, strażacy ratują, ludzie tną gapia, a w domowem życiu Franusia kwasy i swary mnożą się z każdym dniem. Ileż on razy w podobnych wypadkach wzdychał biedaczek:
— A bodaj też kiedy ogień spalił... tę naszą straż ogniową!
W niewielu rysach starałem się przedstawić ci, czytelniku, stosunek straży ochotniczej do spokojnych obywateli szlafrokowiczów. Nie dziw się więc, że pewnego poranku ogół częstochowskich posiadaczów kamienic wykrzyknął:
— Basta! dość już nam tej straży!... Niepotrzebna!... Szerzy tylko zamęt w domach!...
I odmówili płacenia składki i tym sposobem zabili częstochowską straż ogniową.
Motywów nie brakło. Mieszkańcy Częstochowy wiedzieli dobrze, że Bóg opiekuje się ludem „czystego serca“ i „nieszperającego umysłu.“ Wiedzieli też, że deszcz ognisty ominąłby Sodomę, gdyby w niej choć dziesięciu sprawiedliwych mieszkało. No, a w Częstochowie sprawiedliwych jest dosyć, a jeżeli niesprawiedliwych, to przynajmniej takich, którzy nie posiadali „szperającego“ umysłu. Wiek także nie posiada „szperającego umysłu,“ nie bawi się w poszukiwania i rżnie wprost to, co mu ślina do ust przyniesie. To też obecnie został wiekiem... tej trumny, w której takt dziennikarski pogrzebano.
Wracając do obywateli częstochowskich, nie wiele już mam o nich do powiedzenia. Sami nie wiedząc dlaczego założyli ochotniczą straż ogniową, sami nie wiedząc dlaczego znieśli ją i znowu — sami nie wiedząc dlaczego, przywrócili ją powtórnie. Może ją jeszcze zraz zniosą, idąc za zdaniem owego żydka, który powiedział:
— Na co nam straż?... U nas i bez straży pali się miasto co roku.

∗                              ∗

Karnawał, jak wiadomo, już się skończył, przynajmniej w Warszawie. Bawiono się znakomicie, szczególniej w dniach ostatnich, a szczególniej ci, którym z powodu natłoku przy ratuszowej kontramarkarni, nie pozwolono nudzić się na maska radzie z tombolą. Widać, że Towarzystwo Dobroczynności troszczy się nie tylko o swoich ubogich, ale i o tych, którzy je wspierają. Nie puszcza też ich do wielkiej sali, gdzie w pogoni za rozrywką można było spotkać się z zapaleniem płuc, a przynajmniej z katarem.
NB. Masce (nie pamiętam koloru), która mnie uszczęśliwiła milczącą konwersacyą w bufecie:

Nie poznawszy twoich lic,
Nie uniosłem w sercu nic!

W jaki sposób bawiono się na prowincyi, nie umiemy powiedzieć: dokładniejsze bowiem sprawozdanie z maskarad znaleźliśmy tylko w Gazecie Kieleckiej.
„Wogóle (mówi Gazeta) tegoroczna maskarada przyjęła charakter przyzwoitej zabawy...“
— Aha! przyzwoitej?... — powtarzasz w duchu. — Bardzo też jestem ciekawy, jakie pojęcie o przyzwoitości mają w Kielcach?
Dosyć wyrobione!... Wyobraźcie sobie, że w tym roku jednego tylko pijaka wyrzucono za drzwi i to raz!... Przed dwoma laty było gorzej; nie jedną bowiem, ale kilka osób wyprowadzono z galeryi; pewną zaś maskę charakterystyczną musiano aż pięć razy eksmitować.
Widocznie w Kielcach nie przestrzegają zasady: „jeden bilet służy tylko na jedno wejście.“
W upłynionym karnawale także na maskaradzie w Kielcach, zauważono i dowcipne intrygi. Organ miejscowych potrzeb ekonomicznych, tudzież intelektualnego rozwoju, cytuje jednę z tych intryg. Oto próbka:
On. Maseczko, która masz szpicrózgę w ręku, dlaczego konia nie przyprowadziłaś ze sobą?...
W Tivoli odpowiedzianoby:
— Dlatego, że miałam nadzieję ciebie spotkać.
W Kielcach jednak istnieje poszanowanie osobistości i dlatego znajdujemy następną odpowiedź:
Ona. Dlatego, że spodziewałam się tu znaleźć niejednego osła!
Ponieważ apostolskie wierzchowce głównie przebywają w klimacie cieplejszym, wnosićby można, że na maskaradzie kieleckiej pomimo: „wszelkich cech zabawy przyzwoitej,“ panować musiała wysoka temperatura.
W Janowie (jedź w górę Wisły aż do Zawichosta, potem na prawo, przez Zaklików), otóż w Janowie, okolicy dzikiej, piaszczystej, lesistej, w której na jednę milę kwadratową przypada jeden egzemplarz Wieku i trzy wilki tuczone na burmistrzach — maskarad nie znają.
Damy noszą tam jeszcze krynoliny, a mężczyźni do dziś dnia zakładają się o to, że Bazain Metzu nie odda. Choroby panujące: księgosusz w bibliotekach, odra — między żydkami i szlachtą; ospa nie znana, a osypkę psy jedzą — gotowaną na smaku z baranich nóżek.
Otóż w Janowie demokracya bawi się w cenzorowanego (rozrywka ta praktykuje się i w warszawskim świecie literackim), warstwom zaś światlejszym znane są tańce. Jedni tańczą z natchnienia, inni — pomagają sobie wiadomościami teoretycznemi, zaciągniętemi od biłgorajskich sitarzy, którzy chodząc po całym świecie, stanowią dla swej okolicy ogniwo, łączące ją z duchem czasu i wiedzą już, ze Wolter wymyślił emancypacyę, która pochodzi od małpy.
Na nieszczęście, sitarze progresiści, w udzielaniu choreograficznych wiadomości są nadzwyczaj oszczędni. Że zaś z powodu gruntu jałowego, miejscowa młodzież nie odznacza się „bystrem objęciem,“ rozważniejsi z nich zatem, wszelkie zasłyszane gdzieś szczegóły taneczne, starannie zapisują.
Oto wyjątek z dziennika jednego z tych panów, który przepisujemy dość dokładnie z Kuryera Lubelskiego.
„5. Skoczyć na prawo w zmianie aby w tym stanęła, a lewa szybko naprzód i odwrotnie czyli tak zwany podbask.
„6. Prawą unieść, gołupiec krzesany i lewą unieść i znowu gołupiec w powietrzu krze.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„14. Dwa razy tupnąć i rozszerzony, gołupiec kozak...“
Widać z tego, że pomiędzy Janowiakami i Japończykami istnieje pewne pokrewieństwo duchowe: ci i tamci bowiem wszystko na karteczkach zapisują. Cała różnica między obu plemionami zdaje się polegać na tem, że Japończycy już okazali się zdolnymi do przyjęcia cywilizacyi europejskiej, o Janowiakach zaś jeszcze tego powiedzieć nie można.


∗                              ∗
Ponieważ mam prawo sądzić, że popielec zrobił już swoje, posłuchajcie zatem następującego, wielkopostnego kazania:

Oszczędność jest to taki stan gospodarstwa, przy którym wydaje się mniej, aniżeli zarabia i skutkiem którego w kieszeni coś pozostaje na przyszłość.
Oszczędność jest warunkiem dobrobytu i jedną z dźwigni postępu. Wyobraźcie sobie, jakby świat wyglądał wówczas, gdyby ludzie zjadali wszystko zboże i mięso, spalili wszystek węgiel, wypijali wszystko wino, zużywali wszystko ubranie, drzewo, żelazo, które wyprodukują w ciągu roku, a wreszcie — gdyby od razu wydawali wszystkie zarobione pieniądze?
W domach, mostach, kolejach, surdutach i t. d., które wybudujemy i uszyjemy na rok przyszły, będzie dużo cegieł, żelaza, wełny, pieniędzy, które zaoszczędzimy w roku bieżącym.
Oszczędność jest także jednym z czynników moralności i wiedzy. Ubogi (niestety!) ma nierównie więcej szans zostania przestępcą aniżeli zamożny. Zamożny też ma nierównie więcej czasu do wykształcenia umysłu i nabycia dobrych nałogów.
Oszczędność wreszcie jest sztuką, tak trudną jak n. p. taniec, mówienie obcemi językami, jazda konna i t. d.
Ponieważ ten, kto chce, aby dzieci jego dobrze tańczyły, uczy je wcześnie tańca; ten więc, kto pragnie, aby dzieci jego oszczędzały, niech je również wcześnie do tego przyzwyczaja.
Jakie to proste! nie prawdaż?... A jednak... dopiero od lat 10-ciu ludzie pomyśleli o tem, aby uczyć dzieci oszczędności. W tym też celu zaprowadzili kasy odpowiednie przy gimnazyach i szkołach niższych.
Wynalazek ten pierwszy raz zastosowany został w Belgii w r. 1867, podczas którego rozdano uczniom 4,809 książeczek na sumę 28,241 fr. We Francyi w r. 1872 wydano już 12,420 podobnych książeczek na sumę 430,000 oszczędzających uczniów szkół, którzy z funduszów swoich posłali, dotkniętym klęską powodzi Szwajcarom 10,000 franków.
W naszych szkołach nie zaprowadzono jeszcze „wykładu“ oszczędności; tym większy zatem spada obowiązek na rodziców. Któż broni zamiast dawania dzieciom „na ciastka“ dawać im pieniądze „na książeczkę z kasy oszczędności?“
Między trapiącemi nas klęskami, bodaj czy nie najważniejszą jest: nieopatrzność w wydatkach. My, starzy, z wadą tą wstąpimy już ponoć do grobu, lecz — nie przekazujmy jej młodemu pokoleniu, ale raczej zaszczepmy w niem wprost przeciwną cnotę: „oszczędność.“ Jeżeli zaś lękamy się, aby dziecko nie nabyło na drodze tej szkodliwego zamiłowania do pieniędzy, wskazujmy mu jednocześnie cele wyższe, dla których godzi się poświęcić grosz nawet krwawą pracą zdobyty.
Znam ojców, którzy synom swoim, jako kamień węgielny przyszłego niezależnego bytu, złożyli po 50 rs. do kasy przemysłowców; ojcowie ci, co prawda, nie czytali mego kazania. Szczęśliwym będę, jeżeli który z nich zrobi to samo po przeczytaniu. Lecz najszczęśliwszym będzie podobno, on sam, gdy na tej drodze wykształci z czasem jakiego pożytecznego obywatela dla kraju.
Długi czas wierzono, że słońce obraca się dokoła ziemi i później dopiero przekonano się, że jest przeciwnie. O bodajby i dla nas nadeszła epoka, w której powiemy sobie:
„Cnotą — jest oszczędność; hańbą — rozrzutność i życie nad stan.“
Mówiono wprawdzie i u nas kiedyś:
„Pamiętaj przychodzie, żyć z rozchodem w zgodzie.“
Albo: „Ziarnko do ziarnka, zbierze się miarka.“
Lecz było to kiedyś tam, kiedyś!...





24 Lutego.
Poddanka. — Wydymanie cielęciny. — Rzecz o stowarzyszeniach. — Zapis ś. p. Sierakowskiej. — Opera włoska. — Obyczaje odczytowe — Figaro.

Dał nam tedy p. Wł. Okoński, autor „Niewinnych,“ a mimo to, pisarz istotnie wielkiego talentu, dał nam tedy — nowy obrazek dramatyczny pod tyt.: „Poddanka.“
Intryga jest prosta. Niejaki p. Andrzej, potomek Judaszów, którzy Chrystusa sprzedali, odziedziczył po swojej siostrze wojewodzinie majątek i pannę Kazimierę. Panienka ta była chłopskiem dziecięciem, które wojewodzina, jako pewien rodzaj wezykatoryi przeciw nudom, do dworu swego przyjęła i wychowała, jeżeli nie na „uczoną akuszerkę,“ to przynajmniej na dzisiejszą emancypantkę.
Panna Kazimiera była ładna, a p. Andrzej lubił wdzięk niewieści. Gdy więc plantatorowi temu nikczemny sługus, Onufry herbu Poraj, doniósł o poddańskiem pochodzeniu dziewicy, p. Andrzej dał jej do wyboru: albo urząd czasowej kochanki, albo powrót do siermięgi i niedoli nierozdzielnie z nią związanych.
Kazimiera — aczkolwiek w razie uległości pańskim zachciankom, mogła w nagrodę zostać żoną szlachetki Onufrego i otrzymać posag — odpycha z pogardą propozycye Andrzeja. Na jej decyzyę wpłynęła w pewnej części miłość dla innego szlachetki Tadeusza Leszczyca, głównie jednak — żądza wolności i poczucie kobiecego honoru. „Przeklęte niech będą prochy wszystkich przeszłych pokoleń, które dały panu nade mną prawo tyrana!“ — wykrzykuje dziwna ta w owym czasie dziewica i — idzie pleć kwiaty w ogrodzie, tudzież noże czyścić — z wielką godnością.
Narzeczony jej, dowiedziawszy się o pochodzeniu Kazimiery, z początku cofa się; następnie jednak wraca i mieczem chce ją uwolnić. Lecz obrażona dziewica przyjmuje go wyniośle, dając przytem do zrozumienia, że świeżo wyczyszczony i „ostry“ nóż (stołowy), pewniej obroni jej godność, aniżeli jakaś tam szabelka. W trakcie rozmowy wbiega Andrzej i już... już między nim a narzeczonym poddanki ma się odbyć pojedynek, gdy na szczęście... wtacza się pan Rafał.
Ten Rafał nie jest wujaszkiem z Ameryki, ale ojcem Tadeusza i przytem pijaczyną, co mu jednak nie przeszkadza, a może nawet pomaga (w opinii autora), pełnić funkcyę posła. Ledwie wpadł między kłócących się, wnet zawiadamia ich, że „nie pozwoli“ na emancypacyę chłopów, którą właśnie ogłosili francuzi. Dowiedziawszy się jednak o przedmiocie sporu między synem i Andrzejem — „pozwala“ w następnej zaraz chwili znieść poddaństwo i w charakterze organu władzy z ramienia rządu francuskiego, odczytuje pierwszy artykuł kodeksu, czy manifestu, na mocy którego Kazimiera jest wolną.
Potem wszyscy, a więc niewyraźny Tadeusz i nikczemny Onufry i gorszy od niego Andrzej, ruszają na wojenkę. Zdaje się, że tylko nietrzeźwy Rafał zostaje w domu, celem wprowadzenia w życie ustawy, na którą „pozwala“ i „nie pozwala.“
Taki jest szkielet utworu dramatycznego, po który utalentowany autor skoczył w odmęt, aż na 65 lat głęboki. Chciał prawdopodobnie wyszukać tam perłę, trafił jednak na garść błota i tę rzucił na głowy swemu najbliższemu otoczeniu.
Kwestyi bowiem nie ulega, że w epoce owej byli i panowie Andrzeje i Rafały i Onufrowie — lecz obok nich byli inni w znacznej większości. Dlaczego autor z grobu niepamięci wydobył podobne indywidua, dlaczego między nimi umieścił dzisiejszą emancypantkę?... trudno zgadnąć. Gdyby autor w taki sposób ilustrował historyą wszystkich społeczeństw, wówczas ci, którzy uwierzyliby jego natchnieniom, wyparliby się niezawodnie nietylko herbów, ale nawet ludzkiego swego pochodzenia i z prośbą o adoptacyę, udaliby się do małp pierwszej lepszej menażeryi, o ile naturalnie oszczędziłby ich tradycye — talent szanownego dramaturga.
Z tem wszystkiem autor „Poddanki“ ma wielki, bardzo wielki talent. Każdy jego frazes kipi ogniem i płynie jeżeli nie wprost z serca, to przynajmniej wprost z wątroby. Szkoda tylko, że dzielny ten umysł uległ specyalnemu rodzajowi pessymizmu, okrutnej chorobie, która równie dobrze nie oszczędza kancelistów niemogących doczekać się wyższej pensyi lub akcyznych dozorców, uwalnianych z posad dla dobra służby, jak i ludzi inteligencyi wyższej.
Lecz nie o autora nam chodzi w tej chwili, tylko o Przegląd Tygodniowy, który pracę jego pomieścił. Autor może mieć poglądy, jakie mu przypadają do gustu i może je wypowiadać w najdogodniejszej dla siebie formie. Z pismem rzecz się ma nieco inaczej, a osobliwie też z Przeglądem Tygodniowym.
Kiedy Litwos ogłosił w Gazecie Polskiej prześwietne „Szkice Węglem,“ w których włościanin otumaniony przez pisarza, dzięki niedołęstwu i obojętności inteligencyi wiejskiej, został zbrodniarzem — wówczas Przegląd Tygodniowy zawołał:
— Cóż to za społeczeństwo zgniłe maluje nam Litwos, jakiem prawem obryzguje nas błotem?...
Szkice te tymczasem były gorzką lecz konieczną nauką dla obojętnych, dotknęły kwestyi współczesnej i w niejednym obudzić mogły drzemiące poczucie obowiązku. Inaczej rzecz się ma z „Poddanką.“ Tam bowiem nie dotyka się kwestyi współczesnej, nie uczy się nikogo i do niczego nie zachęca; tam gorycz podaje się dlatego tylko, że jest gorzką. Przy „Poddance“ raczej godziłoby się wykrzyknąć:
— Cóż to za społeczeństwo i w jakim celu przedstawia nam je p. Okoński?

∗                              ∗

Między „kwestyami,“ które prócz zdolności do zaczernienia bibuły i potępienia umysłów ludzkich, mają pewną wartość praktyczną, poruszoną była w ostatnich dniach sprawa wydymania cielęciny.
Kto ją wydyma? Naturalnie — rzeźnicy. W jakim celu? Naturalnie w tym, aby udawała tłustą. Czyny podobne, jak nas zapewniano, w sposób dość ostrożny i ogólny, mają być niemoralne, nieprzyzwoite i dla zdrowia szkodliwe, z których to powodów sędzia pokoju w Odesie skazał rzeźnika za wydymanie cielęciny na areszt.
W końcu — autorzy artykułów odnośnych żądali, aby i u nas za występek powyższy pociągano do odpowiedzialności.
Mikroskopijna rzeczywiście ta sprawa przeszła niepostrzeżenie, choć podobno i u nas wydymają cielęcinę i istnieje czy istniał w kodeksie karnym artykuł, wzbraniający tego rodzaju pneumatycznych operacyj. Charakterystycznem jest jednak zachowanie się ogółu.
W społeczeństwie idealnem a przynajmniej bardziej niż nasze o swoje interesa dbającem, kwestya rozwinęłaby się inaczej. Jeden, drugi i dziesiąty konsument cielęciny doniósłby redakcyom, że istotnie fakt ma miejsce. Paru lekarzy i weterynarzy wystąpiłoby z objaśnieniami: dlaczego wydymanie cielęciny jest szkodliwe, a wykwalifikowani prawnicy uwiadomiliby ogół o artykułach prawa, mogących służyć za ochronę dla konsumentów, a za postrach dla producentów cielęciny. Na nieszczęście publiczność na kwestye podobne jest mało uważna, a lekarze i prawnicy przyjęli za zasadę: udzielać porad i opinij tylko na wyraźne żądanie ściśle oznaczonego i odpowiedzialnego interesanta.
Dzięki temu systemowi, tysiąc kwestyi dokuczliwych jak komary, mnoży się i rozwija bezkarnie. Publiczność milczy, specyaliści także milczą i tylko godni pożałowania dziennikarze suszą sobie i bliźnim głowy nad wynajdywaniem „kwestyi“ społecznych, ekonomicznych, pedagogicznych i Bóg wie jakich, które bez szkody dla cywilizacyi mogły były konserwować się i nadal w duchowych śpiżarniach ich twórców.
Tymczasem, jak to zwykle bywa, jedno złe wyradza drugie, i niekarność w takim drobiazgu jak n. p. wydymanie cielęciny, zachęca do występków, czy tylko śmieszności grubszych, jaką między innemi jest n. p. wydymanie moralnej wartości ludzkiej.
Istnieje, dajmy na to, indywiduum, duchowo nie większe od dziurawego laskowego orzecha i posiadające te tylko własności, że jest miękkie i rozciągliwe jak guma elastyczna. Ponieważ indywiduum takie przekonało się już, że może przybierać wszelkie możliwe formy i wielkości, pragnie więc zostać największem.
Tu leży węzeł sytuacyi. Wnet bowiem około jednostki gromadzi się kupka podobnych do niej i podobne mających pragnienia i — poczynają wydymać się nawzajem. Każdy z nich rośnie jak na drożdżach; dobry świat patrzy, dziwi się, a w końcu dochodzi do wniosku, że cechą wielkości duchowej jest rozciągliwość i giętkość.
Smutne przekonanie!
Gdy masz zatargi z podobnym pęcherzem, wówczas — na imię niebios! unikaj argumentów. Choć uderzysz go bowiem argumentem jak drągiem, drąg się ześlizgnie, pęcherz zostanie cały i jeszcze ryknie tak, że ludzi poprzestrasza. Jedyna rada — ukłuć go: wówczas krzyczy głosem nieludzkim o uczciwości, o względach społecznych i moralnych, rozsiewa plotki i insynuacye, zdolne zatruć najzdrowszą atmosferę... Jednocześnie też zmniejsza się.
Odbiegłem od przedmiotu. Jest to wina gadatliwości, właściwej wszystkim zachodzącym w wiek podeszły. Wracam tedy do cielęciny.
W sprawie wydymania cielęciny rzeźnicy najmniej są winni — więcej zaś publiczność, która chce mieć do czynienia z mięsem tłustem, i hodowcy bydła, którzy go wcale nie tuczą na rzeź. Póki wół jest żwawym młodzieńcem — chodzi w jarzmie; gdy okaleczeje, albo zgrzybieje, wysyłają go do Warszawy, aby resztkami śmiertelnej łupiny swojej podtrzymał w ognisku kraju: przemysł, handel i sztuki wyzwolone.
Gdyby u nas tuczono bydło wyłącznie na rzeź, wówczas hodowcy — mieliby więcej pieniędzy, my więcej sił, choćby tylko do jedzenia — w końcu zaś rozwinęłyby się nasze stosunki handlowe. Dziś już bowiem zawiązano w Toruniu spółkę dostawy mięsa do Francyi; interes zatem gotowy, lecz my go podobno nie zrobimy. Wołów tuczonych nie mamy, tej zaś troszki suchotniczych osobników wolego szczepu, których bez ostatniego zagłodzenia Warszawy za granicę wysyłać nie można, nikt obcy nie kupi. Co francuzom po takich szczapach, jakie się u nas wychowują? Chybaby jeden lub dwa okazy nabyli do gabinetów zoologicznych, dla nauczenia swojej publiczności, że polskie woły tylko nadprzyrodzonej mocy ducha zawdzięczają możność odbywania pokuty doczesnej. Mdłe ich ciało bowiem, żadnej do tego nie daje kwalifikacyi.
Anglicy to mi lud! Mają oni cielęta, za które amatorowie kilka tysięcy rubli płacą. Ale bo też to i cielęta: tłuste, muskularne, dobre i tak umysłowo rozwinięte, że mogłyby polemiki Wieku z przyjemnością czytywać, gdyby je redagowano w nieco dostępniejszym dla nich żargonie.


∗                              ∗

I znowu doczekaliśmy się epoki tajania śniegu, odczytów i generalnych posiedzeń różnych spółek, które dają możność wypowiadania oracyi à la Demostenes na starem maśle, oracyi tak długich, że początek ich potyka się na placu Bankowym, a koniec ginie gdzieś w okolicach gmachu Dobroczynności. Prezesi tych instytucyi rokrocznie nie mogą powstrzymać się od uznania działalności członków zarządu. Członkowie zarządu także rokrocznie nie mogą zatamować wylewu uczuć wdzięczności za ekstra obywatelskie poświęcenie prezesów. Pieczołowita o dobro ogólne opozycya nie może powściągnąć się od oponowania zarządowi i sobie samej — a wreszcie zgromadzeni, zarówno śpiący jak i czuwający, nie przenieśliby tego po sobie, aby nie wyrazić votum zaufania: prezesowi, zarządowi i opozycyi, skutkiem czego wszyscy są zadowoleni, z wyjątkiem chyba tych, którzy chcieli dostać prebendy, lecz ich nie dostali.
Stowarzyszenia znane są również w Anglii, Francyi, Niemczech i reszcie ucywilizowanego świata, nie licząc Grójca i Wiskitek. Ta tylko jest różnica, że kiedy u nas cyfra stowarzyszeń nie przechodzi dwudziestu, gdzieindziej liczą się one na tysiące i że kiedy u nas stowarzyszeni poprzestają na oponowaniu lub wzajemnem uznawaniu swoich zasług, tam robią oszczędności. Nie szukając daleko, pewne orleańskie stowarzyszenie, podobne nieco do naszego Merkurego, pozwalało członkom swoim (jeszcze przed kilkunastoma laty) oszczędzać rocznie:

na opale — 57%

na żywności — 38%

na odzieży — 34%

Weźmy cyfrę najmniejszą, 34%, i wyobraźmy sobie, że u nas coś podobnego zaprowadzićby można. Wówczas ten, kto dziś wydaje rs. 1,000 rocznie, wydawałby tylko rs. 660, a 340 rs. chował do kieszeni. Z resztek tych, po upływie lat dziesięciu, mógłby zebrać 3,400 rs., założyć, dajmy na to, jakiś sklep galanteryjny na placu Teatralnym i brać po rublu za to, co w okolicach Żelaznej Bramy złotówkę kosztuje.
I nie warto się stowarzyszyć dla tak miłej perspektywy? Na nieszczęście, jesteśmy społeczeństwem niedojrzałem. Spółek mamy niewiele, zdawałoby się więc, że członkowie ich powinniby się dusić skutkiem natłoku, ale tak nie jest. Nasze spółki ledwie dyszą, a jeżeli nie pomarły dotychczas, to tylko z obawy, że nie byłoby im za co pogrzebu chrześcijańskiego wyprawić.
I nie można tu nawet zarządów obwiniać. Merkury n. p. od roku ma zarząd wyborny, a mimo to nie robi świetnych interesów. Robiłby wówczas, gdyby się usposobienie ogólne zmieniło.
I tak. Niema u nas człowieka, któryby nie przyjął 3,400 rs. nawet oszczędzonych przez kogoś, a co ważniejsze, któryby nie potrafił ich wydać. Zebrać jednak sumę podobną umie nie wielu. Nic dziwnego, praca taka wymaga zachodów, trzeba bowiem umieć oszczędzać nietylko na 100 rs. 34 rs., ale także na 1 rublu 34 kop., a na 10 groszach niecałe 4 grosze. Gonić za tego rodzaju drobiazgami przez lat 10!... ach, jakież to nudne.
My wszyscy jesteśmy ludźmi: „szerokich poglądów,“ „niezmiernych poświęceń,“ „wielkich działań.“ Każdemu łatwiej (we własnem przekonaniu) kierować państwem lub armią, aniżeli jednokonną biedką. Każdy chętniej obserwuje to, co się na całym świecie dzieje, aniżeli własne obuwie, z którego palce niekiedy wyłażą. Każdy dla wielkiego celu pozwoliłby sobie głowę uciąć, zapominając, niestety! że dotychczas nie mógł się zdobyć na regularne strzyżenie włosów. A życie tymczasem ucieka — kroplą po kropli, bez zwrócenia naszej uwagi.
Czy te poglądy szerokie, ta gonitwa za wielkiemi niby ideami, jest cechą wyższej cywilizacyi, lub podniosłości ducha? Bajka! Z pod wielu owych poglądów szerokich, wyszczerza zęby zwykłe, barbarzyńskie lenistwo: Dziki lub prostak nie zna się na delikatnych rysach, na słabych odcieniach barw i tonów, lecz odczuwa tylko rzeczy i zjawiska wielkie, nie ociosane jeszcze z grubego.
W rezultacie należy robić drobne oszczędności i wszelkiemi siłami starać się o rozwój tych stowarzyszeń jakie mamy. Ale sposób? Jest i sposób. Trzeba się do nich zapisywać, trzeba uważnie roztrząsać ich działania, i wreszcie deptać zarządy po nogach, aby nigdy nie spoczywały na laurach około Nowego Roku zdobytych.
Myślę też, że byłoby rzeczą arcy-pożądaną, aby spółki rzemieślnicze i stowarzyszenia spożywcze ogłaszały w pismach sprawozdania miesięczne, nietylko dotyczące dochodów i wydatków, ale także operacyj wywołujących jedne i drugie. Tym sposobem przypominałyby się częściej ogółowi i dostarczały pożytecznego materyału do dyskusyi.
Któżby i wówczas bronił zarządom chwalić prezesów, prezesom uznawać działanie zarządów, opozycyi oponować, a stowarzyszonym drzemać? Ta ostatnia nawet czynność udawałaby się im lepiej i wygodniej: drzemaliby na własnych łóżkach, nie zaś na twardych krzesełkach sali obradowej.

∗                              ∗

Z okazyi testamentu ś.p. Józefy Sierakowskiej, otrzymałem od nieznanego mi korespondenta długi list, który w całości przytaczam. Znajdzie w nim czytelnik dużo obroku duchowego, jeżeli uważnie przeczytać go zechce.

Duszo pobożna!
Po pismach twych sądzę, żeś człek światowy, choć wiadomo, że świat i wszelkie stworzenie na nim: próżność nad próżnościami i wszystko próżność! Niejednokrotnie siejesz także zgorszenie dokoła siebie tak wielkie, że aż twory bezrozumne otwierają usta swe i mówią: „Cóżem ci uczyniła, żeś mnie już bił po trzykroć? (4 maj 22—28), azali nie bijesz mnie za to, że cię przeciw zdrożnościom ostrzegam?...“ Dla inowierców też zbyt pobłażliwym jesteś, co zdaje się okazywać, że prawowierni niewiele z bojowania twojego pociechy mieć będą.
Mimo to, zwracam się do ciebie ze słowem, wiedząc, że do służby powoływani są nie tylko prawdziwi, ale i fałszywi prorocy, a także lwy, smoki, wieloryby i inne bestye. Sprawiedliwy stąpać musi niekiedy po ścieżkach niezbożnych, jak Noe po ziemi trądem grzechu zmazanej.
Onego czasu słudzy wierni niejednokrotnie pukali do bram Niniwy i Babilonu, wołając: „Otwórzcie się i przepuśćcie naczynie sprawiedliwości i prawdy!“ I ja dziś pukam do wrót twojej kroniki, mówiąc: Otwórz się i przepuść nasienie dobre tam, gdzie dotychczas szatan kąkol rozrzucał!
Pomyśl więc nad rzeczeniem mojem i spiesznie drukuj to, co posyłam.

I. O rządzeniu marnościami świata tego.

Niektóry mąż syty i napojony ma w posiadaniu miarę zbożowego ziarna. Zastanów się, co z niem uczynić może?
1. Albo schowa do śpichlerza swego, mówiąc: kto wie, co będzie jutro? Gdy dziś stracę ziarno, zostanie stracone — a gdy schowam, będę je mógł rozdać między ubogie, albo sprzedać i na doczesny użytek obrócić.
Gdy ów mąż zamknie ziarno w śpichlerzu, dobrze uczyni i zrobi to, co świeccy mędrcy, ekonomami zwani, mianują oszczędnością.
2. Albo mąż ów, posieje ziarno swoje na polu, mówiąc: niech zejdzie i plon wyda, a gdy za jednę miarę mieć będzie ośm — nakarmię pod on czas ośm razy więcej ubogich, lub, sprzedawszy je, sprawię sobie ośm potrzebnych rzeczy.
I w tym razie dobrze postąpi, a uczyni to, co mędrcy światowi nazywają: produkcyą, albo pomnożeniem bogactw.
3. Albo jeszcze rzeknie: sprzedam ziarno moje, a za pieniądz nabyty kupię płazów morskich ostrygami zwanych — i wina, które przy otwierania łoskot, a przy nalewaniu szum wydaje — i wonności i szat jedwabnych, dla którychby mnie inni szanowali, i pójdę do miejsc publicznych, abym na widowiska patrzał.
Tym razem mąż ów uczyni to, co w języku ekonomów mianuje się konsumcyą, albo zużyciem bogactw.
Skutek zaś zużycia owego dwojaki być może: dobry albo zły. Jeżeli człowiek ten naje się ślimaków i winem popije, aby sił nabrać i wymyślić coś dla pożytku ogólnego, na przykład wóz nowy albo brzytwę nową, albo maszynę do latania. Jeżeli odzieje się w szaty bogate i skropi wonnościami, aby, zdobywszy cześć u ludzi, takowych na dobre drogi naprowadzał. Jeżeli pójdzie na widowisko w tym celu, aby obudzić w sobie świątobliwy wstręt do rzeczy czczych, a nawet zgoła grzesznych — w każdym z tych wypadków skutki zużycia bogactwa dobre będą.
Lecz jeżeli człowiek naje się i napije po to, aby podobny zwierzęciu nieczystemu czas swój przespał — jeżeli bogactw użyje na pomiatanie ludźmi — jeżeli miejsce widowisk publicznych stanie się dla niego bóżnicą, w której pospołu z czcicielami szatana grzechowi służy — wówczas takie zużycie bogactw złe będzie.

Obym mógł bogactwa moje oszczędzać, powiększać, lub zużywać dobrze! Obym raczej umarł, niż miał ich źle używać, ku zgorszeniu maluczkich i potępieniu duszy własnej!
II. Co robić z bogactwem, gdy śmierć przychodzi?

Człowiek, który w ciągu żywota oszczędzał (patrz I—1) i przymnażał (patrz I—2) bogactwa swoje, widzi się być przy śmierci w wielkim kłopocie: co pocznie z dostatkami? Znajdują się osoby tak słabej wiary i małego rozumu, że pieniądze biorą do trumny, jak gdyby im co pomogły na tamtym świecie!... Większość jednak chrześcijan (i inowierców) mienie swoje pozostawia żyjącym.
Ale niestety! i to nie zawsze bywa dobre. Nie wszyscy bowiem sukcesorowie będą nadal oszczędzać i przymnażać skarb im przekazany. Wielu weźmie się natychmiast do zużycia takowego (patrz I—3) i jeszcze zużycia nieużytecznego a nawet szkodliwego. Iluż ich, na wstyd dla zapisodawcy, przegrywa, przejada lub przepija, a nawet w gorszy jeszcze sposób trwoni grosz zapracowany przez innych?
Roztropny zatem chrześcijanin (lub inowierca), bacznie zastanowić się nad tem powinien, że Opatrzność dała mu bogactwa po to tylko, aby użyźniały i potęgowały pracę ludzką. Dalej też, winien rozważać, aby mienie jego przez spadkobierców dobrze użyte było. Inaczej bowiem nie spełni swego posłannictwa na ziemi i nie uszczęśliwi tych, na których rzecz ofiarę zrobił. Owszem, przyczynić się może do ich zguby doczesnej i wiecznej.

Obym przy śmierci, rozporządzając mieniem mojem, miał na celu pożytek ogólny, nie zaś nadzieje i upodobania moich spadkobierców!
III. O zapisach ś. p. Józefy Sierakowskiej.

Ś. p. Józefa, oszczędzając (patrz I—1) i pomnażając (patrz I—2) majątek swój, a więc za życia czyniąc dobrze, w ostatniej godzinie równie dobrze zrobiła, rozporządzając dobytkiem na cele dobroczynne, jako niżej:
Na powiększenie chwały Bożej ofiarowała 24,940 rs.
Na rzecz sług i służebnic swoich 8,100 rs.
Na pomnożenie: oświaty w kraju przez stypendya dla 12 uczących się młodzieńców 36,000 rs.
Na ludzkość jęczącą w szpitalach 9,000 rs.
Największy datek, 200,000 rs., przeznaczyła: „na niesienie pomocy i zasiłków cierpiącej ludzkości, jak również podupadłym obywatelom przez częściowe wypożyczanie na mały procent, rzemieślnikom początkującym, nie mogącym dać sobie rady.“
Pobudowałaś, duszo zmarłej, pomnik trwalszy nad żelazo i granit, bo w sercach i pamięci ludzkiej! Upadłaś jako kłos dojrzały pod sierpem żeńca, rozsiewając naokół ziarno, które po wszystkie czasy stokrotny plon wydawać będzie. Uczyniłaś tak, że nieśmiertelna cząstka twoja żyć będzie na ziemi, ocierając łzy nieszczęśliwym, wspierając wątłych i pomagając uczyć się łaknącym chleba mądrości.

Oby ci, których uczyniłaś stróżami woli twojej, wypełniali ją zawsze chętnem sercem i umysłem rozważnym!
IV. O egzekutorach testamentu.

Z owej sumy 200,000 rs. dla cierpiącej ludzkości rozporządzany jest w chwili obecnej kapitał 50,000 rs., który ma być na różne wsparcia zużyty. Zasłyszawszy o tem synowie ludzcy, zbiegli się z mnogiemi prośby do egzekutorów, tak, że dziś próśb onych jest już około kilku tysięcy.
Do mego pustelniczego zakątka doszły wieści, jakoby egzekutorowie postanowili: nikogo z kwitkiem nie odprawiać, lecz przeciwnie, każdego proszącego wesprzeć. Azali mają taki zamiar?... wiedzieć nie mogę, gdybym jednak był w ich kondycyi, dobrze rozważyłbym poniżej wyłuszczone sentencye:
1. Wielu jest powołanych, ale mało wybranych — co znaczy: że lepiej wesprzeć małą liczbę proszących — a dobrze, aniżeli wielką a źle. Gdy dasz ubogiemu pół rubla — zyska na tem kostera albo szynkarz; gdy mu dasz sto rubli — zyska ludzkość. Uczciwiej zatem rozdzielić pieniądz między paru set, a resztę zadowolnić pociechą moralną.
2. Patrzajmy, aby ziarno rzucone rękoma naszemi, upadło na rolę dobrą: inaczej bowiem nietylko się nie rozpleni i nie zachowa, ale zgnije i powietrze zarazi. Rzemieślnicy, handlarze, rolnicy i wszelki pracujący chrześcijanin (lub inowierca) są rolą dobrą, żebracy z profesyi — złą. Tych więc zadowolnić pociechą moralną.
3. Kiedy król pewien wzywał gości na ucztę, tych tylko za stołem usadowił, którzy byli chędogo przyodziani. I wy wspierajcie tych tylko, których szaty duchowe są całe i czyste, wszelkie zaś ladaco i wydrwigroszów wypędzajcie za bramy, udzielając im przytem pociechy moralnej.

Te słowa moje, człowieku, mianujący się być kronikarzem, zanieś egzekutorom testamentu ś. p. Józefy Sierakowskiej. Niech się więc dobrze zastanowią, aby nie powiększyli służby dyabelskiej.

Cyryak.


Post scriptum. Rozdział I listu niniejszego z niemałym duchowym pożytkiem odczytać mogą po raz wtóry ci, którzy podali prośby o wsparcie, lub którzy sami z siebie pieniądze mają. Rozdział II i III wszyscy mający robić testamenty, a IV — egzekutorowie woli ś. p. Józefy.


∗                              ∗

Z nowin bieżących ta jedna tylko zasługuje na uwagę, że niezadługo mieć będziemy wiosnę, skutkiem czego pożegna nas funkcyonująca obecnie opera włoska. Artystyczne towarzystwo to od paru tygodni śpiewa stale Aidę — robi więc o tyle dobrze, że nie egzekwuje innych oper. Osoby należące do trupy, dokładniej widać znają psychologię, aniżeli sztukę śpiewu, wiedzą bowiem, że do cierpień jednego rodzaju człowiek przyzwyczaja się łatwo, a uczułby wówczas dopiero nieszczęście, gdyby go ze snu, wywołanego przez Aidę, zbudził hałas, nazwany n. p. Robertem Dyabłem albo Prorokiem.
Trawiata ostatnim razem udała się wcale nieźle, wobec licznie zgromadzonej publiczności. Dostrzegliśmy aż ośm lóż zajętych, z których pięć tylko zapełniała dyrekcya teatrów, tudzież matki i ciotki czuwające nad moralnością córek i siostrzenic swoich, wydanych na łup baletowi.
Obsadzenie ról nie pozostawia nic do życzenia.
Violetta n. p. jest prześliczna i dobrze ubrana; wchodzi na scenę z wdziękiem księżnej, choć w akcyi stara się naśladować warszawskie modystki. Przez trzy akty tak dalece nie oszczędza piersi, że słuchacz czuje, iż osoba ta musi skończyć na suchoty w akcie czwartym, podczas którego śpiewa z takiem znowu przejęciem, żegna świat z taką boleścią, że każdy z obecnych mimowoli szepcze w duchu modlitwę o śmierć szczęśliwą, a prędką.
Alfred jest młodzieńcem miłym, choć trzyma się nieco pochyło. Nosi ubiór ładny i włosy rozdzielone na dwie części równe. O głosie nie możemy nic powiedzieć, ponieważ śpiewał tylko dla dystyngowanych rzędów krzeseł, wcale nie tak, jak awanturnik Filleborn, którego nawet na paradyzie było pełno.
M. Germont jest wzorowym człowiekiem, wielkiej cnoty i nieskazitelnych obyczajów. Unikając zgorszenia, nie ukazał się podczas drugiego aktu, zapewne dlatego, aby nie splamić się przestąpieniem progu w mieszkaniu kobiety tak lekkomyślnej. W dwu ostatnich aktach: nietaktowny postępek syna i choroba Violetty wzruszyły go tak dalece, że załamywał ręce jak profundissimo basso co było czynem i nadkontraktowym i nadprogramowym.
Najprzyjemniejsze wrażenie na obecnych zrobili Włosi tutejszokrajowi w chórach i rolach pozostałych. Śpiewu ich każdy dobry patryota z rozkoszą słuchać musi, przypomina on bowiem swojski, od kolebki do grobu rozczulający nas — świergot wróbli.
W akcie czwartym zobaczyliśmy na scenie mały szpitalik, a przynajmniej sypialnię — o ile obecność łóżka upoważnia do tego rodzaju wniosków. Jest to realizm w sztuce, którego za czasów p. Kwiecińskiej nie widzieliśmy.


∗                              ∗

Wbrew prawu natury, które chce mieć, aby śmietanka zbierała się wyżej niż serwatka, na odczytach rzecz się ma przeciwnie: tam bowiem śmietanka siedzi na krzesłach półrublowych, serwatka zaś gromadzi się po kątach i na galeryi.
Ponieważ nie jestem członkiem zarządu osad rolnych ani nawet inwentarzem tej instytucyi, t. j. prelegentem, nie mam więc prawa ani do marsowej fizyognomii, ani do butów skrzypiących, ani do siedzenia na dole. Jak 1,300 milionów pozostałych ludzi naturalnych, płacić muszę po 40 groszy za bilet, który daje mi prawo stać albo leżeć, tudzież myśleć o rozkoszach miejsc „siedzących.“ Jedyną korzyścią mego stanowiska jest to, że mogę zostać wyrzuconym za drzwi, jeżeli przyjdzie mi dzika ochota złożenia hołdu któremu z prelegentów w sali ustępowej.
Niema jednak złego, któreby nie wyszło na dobre. Gdybym nie należał do „galerników“ — nie wpadłbym na kilka cennych myśli, dotyczących „kwestyi kobiecej.“
Otóż rzecz się dzieje na galeryi. Jakaś młoda osoba siedzi na krześle, jej zaś salopa — leży na drugiem, obok stojącem.
Słyszę nagle szelest... Czy anioł przelatuje?... Tak jest, idzie rzeczywiście anioł ziemi: kobieta. Powiewna ta istota ma pewne wymagania z zakresu statyki, dostrzegłszy więc krzesełko z salopą, mówi do młodej osoby:
— Proszę usunąć salopę.
— Za pozwoleniem!... — odpowiada młoda osoba — to krzesło jest zapłacone.
— Tu są miejsca nienumerowane! — mówi znowu przybyła, usiłując śnieżną rączką zepchnąć nieszczęśliwą salopę i opanować punkt sporny.
— Ależ za pozwoleniem!... Za to krzesło ja zapłaciłam i zajęłam je dla kogoś innego...
Dama przybyła znowu mówi o miejscach nienumerowanych, znowu chce opanować krzesło, a wreszcie... szelest rozlega się powtórnie — anioł odleciał!...
Proszę mi powiedzieć, kto tu miał racyę? Wprawdzie wola przybyłej, jako kobiety, jest prawem dla świata; — młoda osoba jednak była również kobietą, również miała wolę i mogła prawa dyktować.
Istota, spychająca z krzesła salopę, była niewątpliwie aniołem — lecz i istota, domagająca się zachowania status quo ante — była również aniołem, akt zaś siedzenia anielstwu jej nie uwłaczał.
Między mężczyznami, między śmiertelnikami zwykłymi, ten kto krzesło wynajął, ma do niego prawo i kwita! Lecz czy wydanie jakiejś tam marnej złotówczyny, czy poziomy fakt wynajęcia sprzętu znaczy coś w stosunkach między istotami wyższemi nad prawo i zwyczaj?
Mówię: nad prawo i zwyczaj i nie cofam tego wyrażenia. Są u nas kobiety wyższe nie tylko od wszelkich ludzkich drobiazgów, ale nawet od tej przyzwoitości, którą staramy się w kościele zachowywać.
Jesteś, dajmy na to, starym dziadem, albo starą babą. Nie nosisz wprawdzie łachmanów, lecz grubą kapotę, a zamiast kapelusza — chustkę na głowie. Otóż, jeżeli wyglądasz tak, mój bracie, błagam cię — nie siadaj w ławkach kościelnych, dla uniknięcia skandalu!...
Jeżeli bowiem siądziesz, niebaczny! wówczas zawsze znajdzie się osoba dość dystyngowana, która bez względu na twój wiek i połamane nogi każe ci miejsca ustąpić. I ty, naturalnie, ustąpisz: jesteś bowiem kapociarzem i wiesz o tem, że tylko damy chodzące w jedwabnych salopach mają prawo siedząc rozmawiać ze Stwórcą świata. Ty, lichy człeku, żadnego honoru kościołowi nie robisz, żeś do niego przyszedł — zupełnie jednak inna rzecz jest z damą w jedwabnem okryciu i brylancikami w uszach! Wiedzże o tem, że gdy która z nich raczy pojawić się nawet na sądzie ostatecznym, wówczas wszystkie sprawy cherlaków zostaną zawieszone dopóty, dopóki dystyngowana dama nie zajmie umyślnie dla niej przygotowanego krzesła.
Osoby takie Belzebub do piekła wprowadza pod rękę i wydziela im lokal oddzielny z fortepianem, tudzież salonikiem do przyjmowania gości.

∗                              ∗

Jeden z naszych kolegów, z okazyi potwarzy rzucanych na nas przez Figaro, nie tylko odpowiedział temu dziennikowi w sposób energiczny, ale nadto zagroził (naturalnie swoim czytelnikom), że artykuł przetłómaczy na język francuski i do Paryża wyśle.
Wyobrażam sobie, jak muszą być zmartwieni tą pogróżką czytelnicy: we wspomnianym bowiem artykule znajduje się między innemi taki ustęp:
„Pomimo chęci, aby te brednie przetłómaczyć, niepodobna tego uczynić, tak są pozbawione sensu i zdrowej logiki, iż pióro przeciw temu wzbrania się.“
Gdyby Figaro mógł ogłosić w dosłownem tłómaczeniu podobny artykuł, zaprawdę! sprawiłby nam okrutną łaźnię. Europa bowiem dowiedziałaby się nie tylko o tem, że nasze panie nie grywają w ruletę, ale i o tem, że nasi dziennikarze nie umieją pisać po polsku.
Zdaje się, że najwłaściwiej będzie zakończyć niniejszą wzmiankę prastarą modlitwą:
„Panie! strzeż nas od naszych przyjaciół, bo wrogom sami się nie damy!“





16 Marca.
Z powodu książki „O powstawaniu praw moralnych.“ — Żywot i sprawy pewnego filologa.

Bujnym chwastem widać porosło przez Platonów i Arystotelesów zaorane pole, skoro dziś tak ucieszne harce wyprawia na niem p. T., filozof z Gazety Handlowej! Tak, tak, i Gazeta Handlowa posiada swoich filozofów, czy też agentów uwiadamiających ją o stanie interesów „w filozofii.“ Mamyż nowy ten rodzaj uważać za uzupełnienie cen oleju?... Wątpię bardzo: na wzrost bowiem lub obniżkę ceny oleju wpływaćby powinny przedewszystkiem takie materyały, w których znajduje się go najwięcej.
Pan T. w dziele swojem zastanawia się nad broszurą dr. Al. Świętochowskiego. Tytuł jej (w bardzo wolnym przekładzie) brzmi: „Zarysy powstawania praw moralnych;“ autor napisał ją w języku niemieckim, celem uzyskania naukowego stopnia.
Najgłówniejszym punktem sprawy, zajmującej nas obecnie, jest ten, że podczas gdy o pracy p. Ś. u nas nikt nie wspomniał, francuski miesięcznik Revue Philosophique w lutowym zeszycie za rok bieżący, podał jej streszczenie dość obszerne, z bardzo pochlebnemi dla autora uwagami. Aby zawstydzić specyalistów, przytoczymy główniejsze punkta streszczenia (nie zaś samej broszury), w nadziei, że wolno i nam będzie zaczepiać o filozofią od czasu gdy piękna ta nauka weszła w sferę kompetencyi Gazety Handlowej.
Etykę (naukę o moralności), traktować można albo jako naukę, albo jako system praktyczny. P. Świętowski wybiera pierwsze z tych stanowisk i bada: w jaki sposób powstają pojęcia moralne?
Przedewszystkiem tedy zbija opinie: jakoby wszyscy ludzie posiadali idee moralne wrodzone i niezmienne. Gdyby idee te były wrodzonemi, w takim razie n. p. ludzie dzicy czuliby wstręt do ludożerstwa, rozbojów, sprzedawania własnych dzieci — czem brzydzą się i co potępiają ludy ucywilizowane. Gdyby znowu były niezmienne, moralność publiczna nie kszałciłaby się i nie tworzonoby n. p. w wieku XIX towarzystw, opiekujących się więźniami, rannymi, zwierzętami — czego nie robiono dawniej.
Skąd więc powstają pojęcia moralne, jeżeli wrodzonemi nie są? Oto: z egoizmu, wychowania, wpływów towarzyskich i dziedziczności.
Egoizm — ale nie ten partykularny, który nam każe na obiadach proszonych wypijać najwięcej wina i zjadać największe kawałki pieczeni, egoizm — obejmuje wszystkie uczucia, mające na celu naszą własną osobę. Spokrewniony z nim jest altruizm obejmujący uczucia ku innym. Gdyby człowiek żył zupełnie sam, n. p. na bezludnej wyspie, byłby doskonałym egoistą; ponieważ zaś żyje w towarzystwie ludzkiem musi być w wyższym lub niższym stopniu altruistą, bo mu z tem lepiej. Nie krzywdzi więc bliźnich, dlatego, że widok bólu jemu samemu robi przykrość; pomaga innym — bo widok cudzego szczęścia robi mu przyjemność (naturalnie gdy sam posiada pewne ukształcenie moralne). Harmonia uczuć egoistycznych i altruistycznych jest podstawą najgłębszych i najogólniejszych idei moralnych, czego świetny dowód znajdujemy w etyce chrześcijanizmu: „kochaj bliźniego jak siebie“ — „nie czyń drugiemu tego, co tobie nie miłe.“
Dziedziczność w rozwoju pojęć moralnych odgrywa taką rolę, że n. p. dzieci rodziców ucywilizowanych posiadają uzdolnienie do łatwiejszego przyjęcia praw moralnych. Najgłówniejszą jednak rolę odgrywają: wychowanie i towarzystwo otaczające nas, czego chyba dowodzić nie potrzeba.
W rezultacie każde prawo moralne jest zadaniem, określającem takie uczucia i sposoby postępowania, z któremi danemu społeczeństwu jest najlepiej.
Oto szkielet rozprawy, której zalety widnieją jak na dłoni. Ażeby człowiek był dobrym, musi utrzymać pewną równowagę między uczuciami egoistycznemi i altruistycznemi. Ażeby był skłonnym do dobrego, musi pochodzić od całego szczepu dobrych przodków; ażeby zaś nauczył się być dobrym, musi być dobrze wychowanym i żyć w dobrem otoczeniu. Stare to są prawdy, lecz p. Ś. na poparcie ich przytacza nowe dowody; rozumowania autora są wogóle wymowne i samodzielne — to zaś, co gdzieniegdzie zakwestyonowaćby można, nie należy do kroniki. Dawne jak świat sprawy moralności, które jednak każde pokolenie przypominać sobie powinno, p. Świętochowski ożywił ideami zaczerpniętemu we wspaniałem źródle współczesnej filozofii, nadał im więc interes, zharmonizował z pojęciami wieku i pozyskał w literaturze niewątpliwe prawo do uznania.
Na tem kończymy z broszurą, szczerze życząc jej autorowi, aby otrzymawszy katedrę filozofii, mógł swoje zdolności zużytkować na polu naukowem. Poniosłoby zapewne skutkiem tego stratę nasze dziennikarstwo, a raczej tygodnikarstwo, lecz trudno! Czas goi najdotkliwsze rany; sądzę więc, że przy jego pomocy i to nieszczęście przeboleć byśmy potrafili.
Nie wspominam nawet, że p. T. w komercyalno-filozoficznym traktacie uważał za stosowne i na moją głowę wylać ceberek swego ciepłego entuzyazmu dla nauki i sztuki. Zwrócę jednak uwagę na dwa punkta.
1. Filozof p. T. (czy nie Teofrast) szanowne intelektualne zdolności swoje zużywa na odgadnięcie: dlaczego o broszurze p. Ś. tak głębokie w prasie naszej panuje milczenie? Ciekawa to zapewne kwestya, ale świat chyba na niej nie stoi. U nas wszystko idzie bardzo powoli, wypada więc cieszyć się nadzieją, że z czasem nietylko pojedyńcze broszury, ale i cała działalność literacka p. Świętochowskiego należycie ocenioną zostanie. Cierpliwości zatem.
2. Pan T. pragnąc zapewne wynagrodzić mimowolną krzywdę wyrządzoną p. Ś. przez prasę, wpada w bałwochwalstwo i ogłasza wszem wobec, tudzież każdemu z osobna, że chce wyrwać z cieniów niepamięci człowieka (p. Świętochowskiego), „o którym za długo nic nie mówiono i który o całą głowę przerósł swych rówienników.“ Szanowny p. T. mówi zapewne o głowie metafizycznej, kwestya bowiem ładnego wzrostu tego lub owego filozofa nie liczyła się dotychczas przynajmniej między zaletami jego dzieł filozoficznych.
Otóż, gdy powtarzam słówko: rówiennicy, przypominam sobie cały szereg ludzi należących do pokolenia młodego i zajmujących więcej lub mniej poważne stanowisko w literaturze naszej. Jeżeli nie osobiście, to przynajmniej z dzieł i rozgłosu, znam siedmiu matematyków i inżynierów — ośmiu przyrodoznawców — trzech filologów — dwu filozofów — czterech dramato i komedyopisarzy — pięciu zajmujących się naukami społecznemi i całą falangę lekarzy, którzy występowali już to samodzielnie, już jako współpracownicy Biblioteki i pism lekarskich.
Każdy z nich w zakresie swej specyalności pracuje uczciwie; żaden nie obałamuca opinii na arogancyi i fantazyi opartemi doktrynami; wszyscy wreszcie stanowią chlubę społeczeństwa, a mimo to o większej połowie ich szersza publiczność nic nie wie!... Gdybyśmy każdego z nich chcieli zrobić wyższym o całą głowę od pozostałych rówienników, dosięgliby wkrótce księżyca.
Mniemam więc, że sprawę wyższości lepiej będzie odłożyć na bok; starajmy się raczej o to, aby kiedyś tam — kiedyś i nas do ich kółka zaliczono!


∗                              ∗
Z PAMIĘTNIKÓW IDEALISTY.

...Kiedym miał lat 18, umieściłem się przy wuju, który mi zaraz na wstępie zapowiedział:
— Kochany Grzesiu! Pieniędzy ci nie dam, bo nie mam; stołować się u mnie nie będziesz, bo kuchni nie prowadzę, za kwaterę płacić sam musisz, bo u nas lokale drogie. Mimo to, zostawię ci po sobie trwałą pamiątkę, gdyż wprowadzę cię w świat i zapoznam z jego niebezpieczeństwami.
Potem zapalił fajkę.
Minął miesiąc drugi i trzeci — lecz jakoś o wejściu w świat mowy nie było. Wuj w dzień palił fajkę, a wieczór wycierał się kamforowym spirytusem. Inni ludzie chodzili po ogrodach, wyjeżdżali na majówki, tańcowali po balach, bawili się w teatrze, a w najgorszym razie gapili się po ulicach. Ja tymczasem siedziałem w naszym zakopconym pokoiku i wyglądałem przez okno na podwórze, na którem niekiedy ukazywał się stary stróż, a niekiedy para zgłodniałych wróbli.
— Wujku! — mówiłem nieraz — a możebyśmy choć na ulicę wyszli?
— Po co?... — pytał zdziwiony.
— Jakże po co?... Żeby świat zobaczyć, jak mi wujek obiecywał...
Ale wujek machał tedy ręką i mruczał:
— Co to za świat?... to nie świat!... Ja cię dopiero w świat wprowadzę.
W taki sposób przeżyliśmy rok bez mała i doczekali wielkiego postu. Wtedy jednego dnia wydobył wujek z szafy swoje mocno wypłowiałe niedźwiedzie, z których móle dużą miały uciechę i — wyszliśmy wieczorem.
Chciałem po drodze wstąpić do apteki i kupić pomady topolowej choć za kilka groszy (bo jakże się ludziom pokażę?), ale wujaszek krokiem nie dał mi się ruszyć od siebie, a sam zadarł głowę do góry i patrzył po oknach niby astronom.
Nareszcie stanął przed jakimś pałacem i wskazując na drugie piętro, rzekł:
— Patrz tam!... To jest dopiero świat...
Patrzyłem tak ciekawie, aż mi oczy łzami zaszły. Z kilku okien biła łuna światła białego i było widać bardzo wiele cieni chodzących, siedzących, kiwających się lub kręcących głowami. Z dwu innych okien płynęło łagodne światło niebieskie, a z jednego bladoróżowe. W tem ostatniem widziałem tylko dwa cienie siedzące tak blizko siebie, że się niekiedy zlewały w jeden.
Zrobiło mi się jakoś dziwnie, a wuj mruknął:
— Widzisz jakie te światła łagodne?... A jednak w nich palą się serca ludzkie gorzej niż moja fajka...
Teraz pomyślałem, że muszą być bardzo biedne owe serca, jeżeli paląc się, skwierczą tak, jak stara fajka mego wuja.
A on mówił dalej:
— Wilka się nie bój, bo przed wilkiem na drzewo wskoczysz; lwa także się nie bój, bo... bo u nas lwów niema. Ale drżyj, gdy wejdziesz do salonu, w którym zobaczysz takie lampy przyćmione, nizkie taborety, wysokie stołeczki pod nogi, w oknach kwiaty jak w ogrodzie, a w całem mieszkaniu zapach, śmiechy i kobiety...
Kobiet się strzeż!... bo szatan chcąc skusić nawet pustelnika, przedzierzga się w kobietę, albo czepia się fałdów jej sukni... Salonów się strzeż!... bo to czeluść piekielna...
W tej chwili przed pałac zajechała kareta i z kozła zeskoczył lokaj w takiej szubie, że z niej dla mnie i wujaszka całe ubranie wykroićby można. Potem otworzył drzwiczki i wysadził z nich damę w białej chusteczce na głowie, długim burnusie i w tylu sukniach, że wyglądała jak obłok, trochę do tulipana podobny... Chwiejąc się, opadła na ziemię lekko jak puch, który wiatr z objęć swych wypuszcza; naprawdę jednak musiała mieć nóżki do chodzenia, bo lokaj odkładał przecież stopnie karety.
— Czeluść piekielna!... — szeptał wujek, patrząc na różowe okno i wygrażając mu grubym kijem. A mnie taka wtedy odwaga napadła, żebym się był rzucił w tę czeluść piekielną i nawet bym się nie przeżegnał!
— Wujek był tam kiedy?... — spytałem.
Nie odpowiedział mi nic i dopiero po chwili odezwał się gniewnie:
— Myślę, żeś już dosyć dziś skorzystał z filozofii życia, idźmy więc do domu. Może jutro poznasz znowu inny salon.
Rzeczywiście w ciągu postu poznałem w taki sposób nie jeden, ale kilkanaście salonów...
Ach! wujek mój był to człowiek wielkiego serca, choć wątły trochę w nożętach nieborak!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...W kilka lat później wybiła godzina, żem i ja naprawdę już miał wejść do salonu i osobiście narazić się na pokusy, którym nawet pustelnicy ulegali.
Prawdopodobnem jest, że groziło mi niebezpieczeństwo wielkie. Naprzód bowiem (jak mówił wujek) każdy mężczyzna ma coś, co się podoba kobietom, choćby był nawet najgłupszy! a ja przecież skończyłem wydział filologiczny i napisałem rozprawę: „W jaki sposób ze spółgłosek twardych powstają miękkie?“ Nie brakło mi też kwalifikacyi światowych. Dla przyszłości miałem chrzestną matkę, która obiecała mi zapisać w testamencie cały swój majątek: pięć listów zastawnych po 30 rs. każdy. Dla użytku społeczeństwa miałem dobry apetyt, a dla towarzystwa — ładne zęby. Kiedym w dodatku włożył frak i przejrzał się w lustrze u balwierza, pewny byłem, że dzisiejszego wieczora szatan złapie mi duszę przy pomocy pierwszej lepszej kobiety.
Niewiele było potrzeba. Niech do mnie tylko która zagada — spojrzy tkliwie w oczy — ściśnie za rękę, a potem ustnie lub piśmiennie zawiadomi; że mnie kocha i — już po wszystkiem!
....Kto mi zdjął paleto w przedpokoju i jakim sposobem wszedłem na salon, nie wiem. To wiem, że usłyszałem śmiechy i rozmowy, żem ujrzał w oknach tyle kwiatów jak w ogrodzie, a w salonie mnóstwo pań. Każda zajmowała miejsce dla trzech osób, a na posadzce drzemały zdradzieckie ogony ich sukien, na podobieństwo owego węża z raju, który namyślał się: w jakiby też sposób zgubić pierwszego człowieka?
— Może chcesz się pan poznać z moją żoną? — zapytał mnie nagle gospodarz domu.
— Jeżeli to nie jest konieczne — odparłem — to... możeby kiedyindziej...
Gospodarz odszedł, a ja usłyszałem, że kilka razy wymówiono dokoła mnie słowa: „doktór filozofii...“ Czułem, że wszyscy na mnie patrzą, prawdopodobnie z podziwem i uszanowaniem i pierwszy raz w życiu zapragnąłem być... no... nie wiem czem... Choćby świdrem, ażeby wświdrować się w podłogę lub jaki inny mebel i zniknąć im z oczu.
W tej chwili usiadła obok mnie jakaś dama. Schowałem nogi pod taboret, jak przystało na znającego świat człowieka, a ona rzekła:
— Pan nie lubi zabaw?...
— Pokusa! — pomyślałem, a potem odparłem głośno:
— Oj! oj!... jeszcze jak lubię. Nieraz, jakieśmy grali w cenzorowanego... chciałem powiedzieć: w kotka i ptaszka... Właściwie już nie pamiętam nazwiska, ale to ta zabawa, w czasie której jedna osoba goni drugą...
Towarzyszka moja nagle wstała i odeszła; widocznie musiała mieć jakiś interes; ja zaś odetchnąłem i pomyślałem sobie w duchu:
— Dzięki Bogu! Okazuje się, że i ja umiem z damami rozmawiać. Filologia jest istotnie kluczem do wszelkiej wiedzy...
Odtąd już śmielej patrzyłem na otaczające mnie damy. Po kolacyi zaś, wzmocniony na duchu i ciele, począłem sam wystawiać się na nagabania złego ducha, starając się porządek zapamiętać niebezpieczeństw:
Naprzód — spojrzy na mnie tkliwie...
Powtóre — ściśnie mnie za rękę...
Potrzecie — ustnie lub piśmiennie zawiadomi, że mnie kocha...
Poczwarte — moja niewinność... fiu!... fiu!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...I co powiecie? Trzydzieści lat już narażam się w taki sposób na zgubę duszy. To, co mnie dawniej odstraszało, dziś — pociąga, ale skutku nie widać. Wychowałem ze cztery pokolenia młodzieży, widziałem, że kilka generacyi wiotkich panien przekształciło się w przysadziste matrony i że, znajome mi niegdyś dziewice, zostawszy mężatkami, poczęły potomstwo swoje wprowadzać na salony...
Daremnie błagam, naturalnie w duchu: „zaprowadźcież mnie choć aby raz na pokuszenie!...“ Nic z tego! Ani matki, ani córki, ani nawet wnuczki ich słuchać nie chcą. Doszło w końcu do tego, że mi moja niewinność cięży jak ołów, skutkiem czego z każdym dniem coraz bardziej pochylam się ku ziemi.
Jeżeli tak dalej pójdzie, gotówem uwierzyć, że filologia nie jest kluczem do wszelkiej wiedzy, jak mnie zapewniali profesorowie i że wieczory wielkopostne nie są owemi zasadzkami, w które szatan łowi dusze ludzkie, jak twierdził wujaszek!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·





23 Marca.
O zaszczepianiu nowych organów szczurom i społeczeństwom. — Gazeta Handlowa o odczytach hr. Tarnowskiego. — Biblioteki szpitalne. — Krakowiaki zebrane przez Z. Glogera.

Przed laty mieszkał sobie w Paryżu pewny ex-żołnierz algierski — a wiodło mu się nie dobrze. Apetyt miał wielki, ale potraw bardzo niewiele; pracować sposobem zwykłym widać nie potrafił, kraść lękał się, a na wojenkę wracać nie miał ochoty, bo tam bywa niezdrowo.
Słowem — kwaśniał człeczyna pośród zgryzot. Nie raz obwiesiłby się, gdyby mu — powróz darowano; ale w Paryżu, niestety! tylko na Nowy Rok dają prezenta. Wyglądał więc cierpliwie Nowego Roku i powroza, a tymczasem chudł i myślał. Myślał, myślał i wreszcie wymyślił sposób — okpiwania ludzi, nawet uczonych. Sposób był prosty: począł bowiem ów żołnierz sprzedawać szczury, które miały u nosów trąby — jak słonie!
W mieście zrobił się gwałt. Co to za takie szczury osobliwe?... każdy pytał, a jeżeli miał pieniądze, biegł co prędzej na kwaterę nieszczęsnego inwalidy i kupował po jednym szczurze — z trąbą. W końcu wszystko się wydało.
Żołnierz robił tak. Najprzód brał jednego szczura, a potem drugiego. Jednemu kaleczył koniec nosa, a drugiemu koniec ogona i skaleczony ogon „zaszczepiał“ (jak gałązkę) w skaleczonym nosie. Potem oba szczury, jeden za drugim leżały kilka dni na deszczułce dopóty, póki ogon jednego nie przyrósł do nosa drugiemu. Gdy przyrósł dobrze, żołnierz ucinał ogon drugiemu, a za to pierwszy miał trąbę. Stało się więc, że w organizmie zwierzęcym zaszczepiono kawałek organizmu innego zwierzęcia.
W podobny sposób dzisiejsza chirurgia dorabia nosy osobom, które skutkiem fatalnych przejść życiowych pozbyły się własnego. Operowani dużo cierpią, zanim nowy kawałek stanie się integralną częścią ich oblicza; zaszczepienie udaje się jednak zawsze, byle kawałek był zdrowy, byle pomiędzy nim i całością nastąpiła wymiana soków odżywczych i byle nieproszeni medycy nie drażnili świeżej a bolesnej rany.
W podobny sposób, niegdyś wyłącznie rolniczemu społeczeństwu naszemu, los zaszczepił dwie klasy z obcych złożone pierwiastków klasę handlującą — z żydów i przemysłową — z niemców. Wśród cierpień i gorączki przyrastają owe obce dodatki do organizmu głównego. Dziś już pełnią one funkcye im przynależne dość dokładnie; niektóre części ich zlały się zupełnie z całością, inne jeszcze, podobne do niezagojonej blizny, zachowują odmienny wygląd i wielką wrażliwość. Powoli jednak zarosłaby i ta rana, nienaturalna wrażliwość ustąpiłaby miejsca poczuciom normalnym, gdyby nie ekonomiczne znachory, które co chwilę podnoszą bandaż, kolą i krają miejsce zbolałe, a w najlepszym razie okładają je maściami — z żółci i octu.
Ci, którzy przez parę lat pełnili w społeczeństwie naszem rolę kumoszek, dokuczliwych jak komary i ciemnych, a mimo to wierzących w swoje wiadomości medyczne — ci panowie wiedzą o kim mówię. Zaognienie sprawy żydowskiej, jakie w ostatnich czasach miało miejsce, niczemu więcej tylko ich dobrej woli zawdzięczamy. Powiadam: dobrej i nie cofam tego.
Wszystkie przecież baby i znachorki, leczące po wsiach naszych febrę i różę, tyfus, kołtun i cholerę, wszystkie one, choć setki ludzi wyprawiły na świat lepszy — działają też w dobrej wierze.
Mamże jeszcze wspominać o tułających się przez lat parę w pismach naszych artykułach wstępnych, a właściwie występnych, o kwestyi żydowskiej i niemieckiej, przy odczytywaniu których my autochtoni, dostawaliśmy mdłości, a żydzi i niemcy konwulsyi?... Dam pokój, kwestya bowiem żydowska, jako środek drażniący społeczeństwo, została już pogrzebana, a właściwie weszła na drogę rozsądną. Gazeta Lubelska, Kuryer Codzienny i Wiek, które dawniej odznaczały się w przygotowywania anti-żydowskich mikstur i ulepków, zwinęły dziś sztandary bojowe. Nawet twórca szkoły nawołującej do czynów (o ile ziewanie godzi się czynem nazwać), oświadczył wspaniałomyślnie Europie, że: „uważa żydów za obywateli równych chrześcijanom.“ Jaka abnegacya!
Najbardziej stanowczo, lecz powściągliwie i z godnością — nowy, pojednawczy program w sprawie żydowskiej, naszkicował Wiek. Pismo to kładzie nacisk na dwa fakta: 1) Że z łona ludności żydowskiej wyszło do dziś dnia wielu obywateli użytecznych. 2) Że obywateli tych nie należy mieszać z ciemną masą ich współwyznawców i że masy tej nie godzi się szykanować, lecz, o ile można, oświecać.
W wymienionym artykule Wieku uderzyło mnie jednak nie dość ścisłe określenie żydów.
Nazwa żyd (mówi autor) nie oznacza wyznania ale narodowość — a dalej:
„Żydem jest ten, kto wychowawszy się w kraju tutejszym nie solidaryzuje się z nim, ani dążnościami, ani obyczajami, ani językiem i t. d., ten, kto myśli jeszcze o odbudowaniu Jerozolimy, choć plemię jego mieszka tu od ośmiu wieków — kto wreszcie pod wpływem fanatyzmu, uważa ludność różniącą się od niego pochodzeniem i wyznaniem za materyał do wyzyskiwania.“
Przedewszystkiem jak najuroczyściej protestuję przeciw nazywaniu żydów narodowością, ponieważ oni, a raczej ich ciemne masy, nie są żadną narodowością, lecz kastą i materyałem dla tego lub owego społeczeństwa. Cóż bo im nadaje prawo do tytułu narodowości? Czy żargon, będący zlepkiem niemieckich i polskich wyrazów? Czy własna cywilizacya, która istnieje wprawdzie i opiera się na talmudzie i chajderach, lecz jest zacofaną i martwą?
Żydzi wynarodowili się już od wieków, dziś więc pozostaje im tylko — przyjąć tę lub ową nowożytną cywilizacyę — co też robią.
Pytanie: kto jest żydem? Wiek również źle rozwiązał. Żydem według niego jest ten, kto wychowawszy się w kraju, nie solidaryzuje się z nim językiem i t. d., a więc przedewszystkiem żydami są nasi arystokraci, którzy od kolebki do grobu używają francusczyzny, a o swój język nie dbają. Żydem jest ten, kto chce odbudować Jerozolimę — takich zaś znaleźć chyba można dziś tylko u Jana Bożego. Żydem jest ten, kto bliźnich uważa za materyał do wyzyskiwania — a więc wszystkie łotry i egoiści, których i między chrześcijanami pełno.
Z tych powodów sądzę, że lepiej zrobimy nie wdając się w definicyę żydowstwa, lecz myśląc o tem raczej, aby oświecić proletaryat zarówno chrześcijańskiego jak i mojżeszowego wyznania. Gdy to nastąpi i gdy skutkiem podniesienia rolnictwa, górnictwa i rzemiosł zmniejszy się bieda w kraju — kwestya żydowska sama przez się zostanie rozwiązaną.
Dla przyśpieszenia zaś tej chwili godzi się uwierzyć w to, że pod chałatem bije serce ludzkie, że i pod jarmułką może istnieć głowa, zdolna do przyjęcia nasion cywilizacyi, że nie szykana i pogróżki, ale pobłażliwość i miłość jednoczą między sobą ludzi.


∗                              ∗

Od czasu jak jeden z moich przyjaciół usiadł na Gazecie Handlowej, pismo to zaczyna się pocić Przeglądem Tygodniowym. Poczciwa Handlówka nietylko rekrutuje oficyalistów w Przeglądzie, nie tylko przez różowe a zarazem powiększające szkiełka patrzy na publicystyczną działalność swej metropolii, ale nadto — przyswaja sobie styl, opinię i metodę postępowania z ludźmi właściwe dotychczas tylko — Przeglądowi.
Co prawda, odcinek Gazety Handlowej od chwili gdy go wziął w kuratelę mój przyjaciel, należy do najciekawszych, jakie posiadają nasze pisma; — nie mniej jednak widać jeszcze w nim dużo „zieleni“ i dogmatyzmu — właściwych osobom, które od niedawnego czasu dopiero poczęły na nieśmiertelność pracować. Mój przyjaciel spogląda jeszcze na świat ze szczytu poczucia swej własnej wielkości i dla zamanifestowania jej, usiłuje kłaść trupem wszystko to, co się dostaje w sferę jego orlego wzroku i pióra.
Najświeższą ofiarą publicystycznej niepowściągliwości mego przyjaciela jest p. Tarnowski. Felietonista z Handlówki raczył przecie zająć się bohaterem bieżącego tygodnia i oto, co między innemi mówi o nim, zaraz po pierwszej prelekcyi:
„Wczoraj też mogliśmy lepiej poznać wszystkie przyrządy elokwencyi hrabi Tarnowskiego, wszystkie właściwości jego głosu, sposób traktowania rzeczy i całą artystyczną robotę, która silnie przemówić mogła do serc pensyonarek.“
Pozwolę sobie zrobić uwagę, że wzmianka o pensyonarkach jest niewłaściwą. Odczyt p. T. niekoniecznie zasługuje na podobny traktament, a powtóre — nie każdy znowu ma możność wyskoczyć już zupełnie uformowanym geniuszem (jak Minerwa z głowy Jowisza) wprost ze szkoły elementarnej.
Żal mi jednak p. Tarnowskiego, ustęp bowiem zacytowany jest oczywistą groźbą zawieszoną nad nim jak miecz Damoklesa, na strasznie wątłej niteczce dowcipu p. Z. Pan Z. już odkrył wszystkie tajemnice niepospolitego mówcy, na przyszły więc tydzień niezawodnie doniesie, że przyczyną jego oratorskich sukcesów jest: złe wymawianie litery R i głos nieco nosowy. Po tem odkryciu gwiazda pana Tarnowskiego zgaśnie odrazu: sama bowiem Gazeta Handlowa łatwo znajdzie znaczny kontygens mężów, którzy dzięki nosowemu głosowi i złemu wymawianiu litery R z Demostonesem mogliby walczyć o lepsze.
Na boga więc, kolego Z., jeżeli możesz, nie ogłaszaj tajemnicy pana T. Zgubisz bowiem człowieka...
Wprawdzie pan T., urodziwszy się arystokratą, ciężko zgrzeszył wobec naszych demokratycznych zasad, wprawdzie nie jest on jeszcze liberałem i ateistą, ani też współpracownikiem Handlówki, lecz bądźmyż cierpliwi. Szanowny prelegent rzucając niegdyś książkami po auli (w Krakowie) i z wysokości katedry profesorskiej roniąc szczytne słówko: „Łżesz!“ dowiódł, że i w jego sercu kiełkują owe demokratyczne zasady, które my zwykle obok prenumeraty wywieszamy na naszych sztandarach. Nie zabijaj więc kolega reputacyi człowieka, który może jeszcze przejść do naszych szeregów. My, demokraci, mamy między sobą zbyt wielu ludzi niepiśmiennych; jakże więc miło nam będzie pochlubić się kiedyś nabytkiem, który nie tylko posiada sztukę dość gładkiego pisania, ale nadto: umie dobrze przeczytać to, co napisał, a co w naszem demokratycznem kółku nie jest rzeczą tak znowu zwykłą.
Z tych powodów proponuję koledze Z. kompromis. Ja zgadzam się na to, że odczyt pana T. sprawia wrażenie „przyjemnych komunałów“ — że pełno w nim „porównań pospolitych“ (p. Z. używa tylko niepospolitych), że głos mówcy „monotonnie falujący usiłuje ukołysać wyobraźnię słuchacza, przy pomocy sztucznie poustawianych efektów“ — że wreszcie poglądy jego są „znane“ (kto, albo co u nas nie jest znanem?), zgadzam się więc na wszystko, ponieważ taka jest opinia nieomylnej mamy: Gazety Handlowej, a zapewne i wujaszka: Przeglądu Tygodniowego. Ze swej zaś strony prosiłbym szanownych kolegów, aby uznali wraz ze mną, że jednak, mimo tak straszne wady, p. Tarnowski jest bardzo miłym i pożądanym prelegentem i że Warszawa nicby nie straciła, posiadając w murach swych kilku podobnych mówców.
Czuję przecież, jak niesłusznem jest ostatnie moje pragnienie. I czy podobna myśleć nawet o tem, aby mogła nam zabłysnąć jakaś gwiazda oratorska, od chwili, gdy na szarem niebie naszych literackich i artystycznych stosunków, jaśnieje takie słońce jak p. Z., który ze skromnej roli przyjaciela Gazety Handlowej stał się nagle ojcem czerstwego i gadatliwego felietonu — o jakim przecie nie mógł nigdy marzyć dotychczasowy jej redaktor.


∗                              ∗

Szpital — to instytucya bardzo smutna, nie tyle może dla tych, którzy pełnią w nim obowiązki dozorców i dostawców, ile dla chorych. Kto nie wierzy, niech spróbuje. Dadzą mu tam gruby szlafrok, pantofle z drewnianemi podeszwami i szlafmycę, podobną do głowy cukru, a nie zawsze nawet zakończoną kutasikiem. Będziesz miał prócz tego: łóżko, szafkę i miseczkę — dużo kleiku, mało mięsa i w sąsiedztwie paru chorych, nie licząc już osobistych widoków na przyszłość.
O jakże mnie głowa boli!...
Jeszcze dopóki człowiek jest w malignie — wszystko dobrze, nie ma bowiem czasu nudzić się. Jeżeli jednak odsunąwszy się nieco od prosekcyjnego stołu, przeszedł do kategoryi rekonwalescentów — biada mu! Choroba go napoczęła a nudy niezawodnie dobiją.
To też biedny naród szpitalny ratuje się jak może. Jedni grają w karty ukradkiem (przepraszam za mimowolną zdradę cudzych sekretów) inni bawią się szachami i warcabami ulepionemi z chleba, a chyba setny z pośród nich czyta książkę, którą mu z domu przyniosą. Cóż bo robić w rezultacie, skoro się już obejrzało wszystkie tabliczki nad łóżkami i napatrzyło do syta na kolegów równie znudzonych i nieszczęśliwych? Niekiedy taka człowieka napada rozpacz, że w kłótni szuka ulgi; biłby się nawet, albo recepty zapisywał, gdyby mu pozwolono.
Z tych powodów bardzo mi się podobał umieszczony w Echu projekt pana Ludwika Wolberga, stud. medycyny, aby zakładać biblioteczki szpitalne. Cóż chcecie, to ładna myśl! Książek starych każdy ma poddostatkiem, kalendarzy też, pism z lat dawniejszych także nie brak. Myślę, że gdyby kto szachy i warcaby rekonwalescentom podarował, zrobiłby również miłosierny uczynek.
W Lublinie biblioteczki szpitalne już istnieją, w Petersburgu krzątają się około ich utworzenia. Dajcie więc kto co może, choćby elementarz Promyka, któż bowiem zgadnie, czy niejednemu z prostaczków w czasie długiej rekonwalescencyi nie przyjdzie ochota zaznajomić się z abecadłem?
Radziłbym nawet niezbyt ociągać się z tą sprawą. Nam tu na świeżem powietrzu jest dobrze: mamy teatry, odczyty, katarynki, dorożki i wreszcie drugą edycyę broszury: „Niemcy, Żydzi i My,“ a tam nic i nic. To też biedni ludzie tęsknią i chorują dłużej, pogrążeni we własnych smutnych myślach, wśród jeszcze mniej wesołego towarzystwa. Trzeba przecie mieć litość nad chudziakami, których całą winą jest chyba to, że nie pomarli dość szybko.
A propos książek:
Pan Zygmunt Gloger znany jest naszej publiczności jako szczery miłośnik i uczciwy badacz rzeczy krajowych. Nie pisuje on wprawdzie artykułów wstępnych, mających na celu wskazywać nowe drogi ludzkości, lecz chodzi sobie po kraju, zbiera zabytki dawnej sztuki, grzebie w prastarych mogiłach, aby odszukać w nich śladów przeszłości i podsłuchuje ducha ludu w pieśniach, powiastkach, a choćby nawet i w pojedyńczych wyrazach.
Otóż ten p. Gloger wydał teraz nowe dziełko p. t. „573 krakowiaki.“ Przypatrzmy się, jak one wyglądają:

121.  Siedziała nad wodą,
Przy Dunaju blizko,
Składała z kamyków
Jasieńka nazwisko.

On to dostrzegł, więc mówi:

45.  O dziewczę, gdzie mieszkasz,
Wiosnę bym sprowadził.
Przed twemi oknami
Białe róże sadził.

Biedne dziewczysko radeby mu uwierzyć, lecz:

64.  Nie umiem ja śpiewać,
Nie umiem zawodzić,
Dlatego też chłopcy
Nie chcą za mną chodzić.

Ta skromność ukochanej rani chłopcu serce, dla ostatecznego więc przekonania jej, przypomina:

51.  A jużem ci ja był
Po kolana w Niebie,
Jakem cię zobaczył,
Skoczyłem do ciebie.

Na tem kończą. Dziewczyna wraca do domu, gdzie robi scenę matce:

75.  Moja pani matko,
Przedaj czarną krowę,
Wydaj mnie za chłopa,
Uspokój se głowę.

Na skutek tego, matka, w celu wynalezienia córce tak pożądanego „chłopa,“ prowadzi ją do karczmy. Tam panie ruch dopiero!

92.  Hejże chłopcy, ino śmiele!
Bo to w karczmie nie w kościele,
Bo w kościele śluby dają,
A w karczmie się zalecają.

Goście tam są rozmaici. Oto jeden:

138.  Stoi kieliszeczek,
Choć ma jedną nogę,
Moich jest dwie zdrowych,
A ustać nie mogę.

Drugi gość o wiele żwawszy:

7.  A jak ci ja urznę
Krakowiaka z nogi,
Pójdą wiechcie z butów
I drzazgi z podłogi.

Jakaś dziewczyna czuje pociąg do rzemiosł, radaby osiąść w mieście, to też śpiewa:

364.  Oj nie masz to nie masz,
Jak nasz Maciek rymarz,
Narządzi puśliska,
Wypije, wyściska!...

Wiejskiemu jej konkurentowi nie podoba się taki gust, ostrzega więc niebaczną:

365.  Nie chodź za rymarza,
Bo to złe stworzenie,
Zębami, rękami
Wyciąga rzemienie.

I zaraz samemu sobie robi reklamę:

4.  Krakowiaczek ci ja,
Na piędź podkóweczka,
U mojej koszuli
Czerwona wstążeczka.

Śpiewając to, hula jak fryga, lecz nie przekonywa dziewczyny, która ma swoje racye.

339.  Choćbyś się wywijał,
Jako karafijał,
Ja za cię nie pójdę,
Bo byś mnie ty bijał.

Matrony tymczasem prowadzą rozmowę poważną. Między innemi podtatusiała, lecz zapewne pieniężna wdówka zwierza się przed kumą:

139.  Mój trzeci nieboszczyk
Bardzo lubił karty,
Da muszę spróbować,
Jaki będzie czwarty?

Zwierzenie to usłyszał jakiś niezamożny krakowiaczek, wnet bowiem, widocznie dla zjednania sobie ciepłej wdówki, powiada:

442.  Nie było mi więcej
Jedenastu latek,
Kochałem sześć panien,
Dwanaście mężatek!

Nie ulega kwestyi, że taki zuch musiał zrobić wrażenie na wdówce. Matrona spojrzała mu w oczy, jakby zapytując: „czy zechcesz być moim?“ a on jej na to:

363.  W kalinowym lesie
Dyabeł babę niesie;
Niech da wór pieniędzy,
To i ożenię się.

Odwróćmy oczy od przesiąkłej materyalizmem sfery i zobaczmy, co teraz robią chłopiec i dziewczyna, z którymi spotkaliśmy się na początku.

358.  Przy wrotach stojała,
Na Jasia wołała:
Chodź Jasiu pod gruszę,
Gadać z tobą muszę!

A on na to:

Porachuj dziewczyno
Gwiazdeczki na Niebie,
Tylem ja wydeptał
Ścieżeczek do ciebie.

Kto chce dowiedzieć się o tem, co zakochani mówili później, niech kupi sobie „Krakowiaki.“ Znajdzie tam dużo łez, westchnień, przysiąg, a między innemi następujący epizodzik miłosny:

394.  Za Maćkowym za przełazkiem,
Zmawiała się Baśka z Jaśkiem,
Matusia to zobaczyli,
Baśkę kijem wystudzili!

A więc i tam niema róż bez cierni!
Nawiasowo wspomnę, że Krakowiaki nie tylko z przyjemnością odczytywane będą przez mieszczuchów, lecz nadto mogą stanowić bardzo ładny upominek dla czeladzi wiejskiej.






31 Marca.
Kwestyjka żydowska. — Jeszcze hr. Tarnowski i nasi demokraci. — Biuro szukających pracy. — Życzenia.

W ostatniej kronice napisałem, że kwestya żydowska w kraju naszym rozwiąże się sama przez się wówczas, gdy wzrośnie w nim oświata i dobrobyt. Zdanie „kwestya żydowska rozwiąże się,“ — uderzyło jednego z czytelników, który nie tracąc czasu napisał list mniej więcej następnej treści:
— Więc według pana kwestya żydowska istnieje?... A jeżeli istnieje, kto i w jaki sposób rozwiąże ją?... Czy gdyby żydzi n. p. zostali chrześcijanami, obcięli długie chałaty i wyrzekli się żargonu, sprawa byłaby już załatwioną?... I tak dalej.
Widzę, że mnie przyparto do muru, a ponieważ dobrego nigdy nie jest za wiele, więc i dziś pogadam jeszcze o żydach.
Przedewszystkiem sprostować muszę jedno wyrażenie: ściśle rzeczy biorąc, dla mnie nie istnieje kwestya, lecz tylko kwestyjka żydowska, zupełnie tak samo, jak istnieją kwestyjki: chłopskie, mieszczańskie, szlacheckie i kolonizacyjne, — jak istnieją kwestyjki: ciemnoty, ubóstwa, bigoteryi, niedołęstwa, niesumienności, łatwowierności i t. d. Kwestyjek tych jest bardzo wiele, trapią one różne kraje i grupują się w kwestye społeczne.
Kwestyjkę żydowską nazwałbym wówczas kwestyą, gdybym uwierzył, jak niektórzy moi koledzy, w to, że żydzi są potęgą. Na nieszczęście w moich oczach żydzi nie stanowią potęgi pod żadnym względem, wyjąwszy chyba to, że są dość liczni i że proletaryat ich rozmnaża się dość szybko.
Niektórzy mniemają, że żydzi są u nas jedynymi kapitalistami, a więc siłą finansową, — ja zaś olbrzymią ich większość uważam za biedaków, najbiedniejszych między biedakami. Niektórzy posądzają ich o solidarność nadzwyczajną, co mnie znowu — bawi, ponieważ o ile wiem, w łonie tego wyznania, oprócz klas nienawidzących się i pogardzających nawzajem, są jeszcze partye: zacofana i postępowa, a nawet podobno i sekty religijne. Niektórzy wreszcie obawiają się zdolności umysłowych żydów, które aczkolwiek niewątpliwie istnieją, dla naszej jednak rasy niebezpiecznemi nie są.
Być może, że pogląd ten jest fałszywy, w każdym jednak razie zbićby go faktami należało. Nim zaś to nastąpi, sądzę i sądzić będę, iż żydzi dlatego tylko przejmują nas obawą i wstrętem, że ich zupełnie nie znamy i nie staramy się poznać.
Śmieszą nas Francuzi, nie mający wyobrażenia o geografii i etnografii ludów europejskich; o ileż śmieszniejszymi od nich jesteśmy my sami, którzy nie badamy obyczajów, religii i życia miliona prawie współobywateli, mających się z nami wcześniej lub później zlać w jednolite społeczeństwo.
Na czemże zatem polega owa kwestyjka żydowska? Czy na religii czy na narodowości żydów? Wcale nie. Żydzi narodowością nie są, religii zaś nikt ich pozbawiać nie myśli. Poza tymi jednak punktami są inne: oto ciemnota i kastowość.
Zwracam uwagę osób, lubiących posługiwać się swemi intellektualnemi uzdolnieniami, że ciemnota i kastowość stanowią fundament nie tylko separatyzmu żydowskiego. Z boleścią wyznać to musimy, że ciemnota w pięknym kraju naszym panuje wszechwładnie: od piwnic do dachów. Zarówno ciemnymi są włościanie, tracący czas w karczmach i na jarmarkach, jak i jaśni panowie, nudzący się w teatrach, wagonach, lub własnych gabinetach. Równie szaro wygląda prostak, nie umiejący czytać, jak i człowiek, znający litery, który czuje wstręt do książek, lub tylko do pewnych teoryj naukowych i społecznych. Żydzi chassydzi więc ze swymi przesądami, zacofaniem i wiarą w cudownych rabinów — nie stanowią jakiegoś rażącego wyjątku. Owszem, powiedziałbym nawet, że pod tym względem są oni bardzo dobrymi obywatelami — konserwatystami.
Co do kastowości żydowskiej — Boże mój! a gdzież tej kastowości niema? Dawneż to czasy, kiedy szlachcic wstydził się rzemiosł i handlu?... Iluż jest dziś urzędników, którzyby córki swej nie wydali za ślusarza lub cieślę?... Żydzi nie lubią, aby chrześcijanie zakładali sklepiki, — lecz czy nasi rolnicy, albo szewcy tak znowu chętnie godzą się na sąsiedztwo lub konkurencyę z żydem?
Do tych dwu głównych a powszechnych u nas czynników: ciemnoty i kastowości, dodajmy: żargon, chałat i wczesne zawieranie związków małżeńskich, ocukrujmy to wszystko biedą — wywołującą oszustwo i lichwę, a mieć będziemy cały tort, nazywający się kwestyą żydowską. Że on jest niesmaczny — to prawda, ale żeby nie miał kiedyś prysnąć pod naciskiem oświaty i idei postępowych, w to nie uwierzę.
Kiedym się już rozgadał, więc jeszcze dodam słów parę. Skąd pochodzi różnica między poglądami moimi, a moich kolegów żydożerców? Z dwu powodów. Koledzy żydożercy, ile razy chodzi o stosunek żydów do chrześcijan, tyle razy myślą tylko o wadach żydów i o przymiotach chrześcijan. Ja robię inaczej. Wiem, że jedni i drudzy mają wady i zalety, a ponieważ stanowią jedno społeczeństwo, więc i tych i tamtych równouprawniam w sercu. Trudno, taką już mam konstytucyę duchową, że dbam tylko o całość, mniej zaś o klasy i jednostki.
Powtóre, moi koledzy i przyjaciele żydożercy patrzą wyłącznie na teraźniejszość żydowską — ja zaś uwzględniam jeszcze przeszłość i przyszłość. Przeszłość uczy mnie, że na demoralizacyę proletaryatu żydowskiego pracowali w równej mierze: żydzi i chrześcijanie — że więc niepodobna samych tylko żydów robić odpowiedzialnymi za ich błędy dzisiejsze. Teraźniejszość uczy mnie, że żydzi oświeceni i przygarnięci przez społeczeństwo stali się dobrymi obywatelami, skutkiem czego mam błogą otuchę, że w przyszłości stanie się to samo z masami. Kto tej otuchy nie posiada, kto nie wierzy, że kiedyś lepiej będzie na świecie, ten może mi wymyślać, ba! może nawet głosić, iż większość prasy naszej dlatego jest przychylną żydom, że od nich zależy...
Tym, którzy nad... zależność nie znają idei wyższych, dam jedną radę, oto: żeby sobie powróz na szyję założyli, bo w takim świecie, jaki oni widzą przez okulary pesymizmu, nie warto żyć i pracować na ogólną pogardę.


∗                              ∗

Dbały o bezpieczeństwo Warszawy Kuryer Codzienny ostrzega nas, abyśmy ostrożnie kupowali pomarańcze malinowe; piękny ten owoc bowiem bywa przez handlarzy fałszowanym. Ale w jaki sposób? W najzwyczajniejszy. Panowie ci, aby nadać pomarańczy kolor czerwony, posługują się farbą, a nawet... krwią!
Czy do fałszowania pomarańcz używają handlarze farby — nie wiem, na krew jednak zgodziłbym się prędzej. Domyślam się nawet, że w niecnych swoich machinacyach posługiwać się muszą niewinną krwią Kuryera Codziennego, który skutkiem utraty tego szacownego likworu, niekiedy strasznie majaczy.
W panu hr. Tarnowskim, na ostatnim jego odczycie odezwała się przecie żyłka krakowska, począł bowiem na głowy licznie zebranej publiczności rzucać... tylko nie promienie błogosławieństw i nie gromy klątw, ale: „osły,“ „muły,“ „żaby“ i t. d. Teraz dopiero demokraci przekonali się, że przepowiadając emigracyę szanownego profesora do naszych demokratycznych zastępów, musiałem być natchniony duchem wieszczym. Lecz mimo to, pożegnalny ów wybuch oratorskiego entuzyazmu nie zadowolnił ich.
Przedewszystkiem tedy bracia demokraci sądzili, że zamieniać dzienniki i audytorya na obory i stajnie mają prawo tylko ci, którzy wylegitymują się, że: przynajmniej w ciągu sześciu pokoleń po mieczu i kądzieli nie skompromitowali się herbem, a tem bardziej koroną hrabiowską. Powtóre, między demokratami jest wielu młodocianych poetów, którzy uważają się za kożuszek dziennikarskiej śmietanki, za leciutkie, słodziutkie, waniliowe i cynamonowe Nic (patrz 365 obiadów str. 35) naszej literatury, a tem samem nie życzą sobie być porównywanymi do ciężkich i pracowitych zwierząt domowych. Potrzecie, w szeregach naszych znajdują się jeszcze indywidua, zadawalniające się tylko przydomkiem „dobrego demokraty,“ a nieznane na żadnem polu działalności ludzkiej. Ci tedy, usłyszawszy coś o mułach i t. d. sądzili, że niebawem znakomity mówca i ich nazwiska wymieni, gdy zaś nadzieja zawiodła, wpadli w gniew i zaczęli szemrać.
— Nie mamy wcale pretensyi do tego, aby nas p. hrabia przy Mickiewiczach i Słowackich wymieniał — no, ale kiedy już mówi o osłach, dlaczego nas nie wspomina?... Cóż to my gorszego od osłów, a choćby i koni?...
Najbardziej jednak uczuł się dotkniętym „jedyny“ nasz, naturalnie demokratyczny publicysta, który na znak, że obszerny jego geniusz harmonijnie łączy w sobie pewną część Szekspira, z pewnemi częściami Kanta, Courriera i Mochnackiego, publicystyczną skromność swoją osłania znakiem □. Jedyny □ do tej pory prawie wyłącznie w porównaniach swych używał różnych gatunków zwierząt ssących; dziś jednak, gdy przenośnie te zostały zarystokratyzowane, odrzucił je ze wstrętem i odtąd przeciwników swoich porównywa tylko do ptaków, robaków, minerałów, a nawet do księżyca!
Mocno bylibyśmy obowiązani p. Tarnowskiemu, gdyby cały słownik zwierzęcych i roślinnych metafor jedynego □ zechciał kiedy publicznie ogłosić. Jest bowiem wielkie prawdopodobieństwo, że nasz przedystylowany Robezpiereczek, zrobiłby się nieco przyzwoitszym niż dotychczas, na czem znowu ani literatura piękna, ani filozofia nicby chyba nie straciły.
Kiedym siadał do niniejszej gawędy, nad domem rozległy się grzmoty.
Początkowo uważałem je za pewien rodzaj ostrzeżenia dla siebie, wnet jednak ktoś wywiódł mnie z błędu, donosząc, że grzmiało nad całem miastem, a nawet błyskało się. Pioruny w marcu!... czy słyszano coś podobnego? I dziś jeszcze są cuda na ziemi i niebie, tak liczne i tak szczególne, że nie wiem, który bardziej podziwiać: czy marcowe grzmoty, czy to, że pewne pisma illustrowane dają portrety ludzi młodych, sławnych z tego chyba, że jeszcze zgrzeszyć nie mieli czasu. Przypuszczam, że te same tygodniki niedługo poczną zapełniać szpalty wizerunkami niemowląt, a wówczas... O jakżebym pragnął urodzić się po raz wtóry i żyć przynajmniej tak długo, ażeby mamka mogła mnie przedstawić właściwej redakcyi, w celu unieśmiertelnienia cudownego dziecięcia.


∗                              ∗

W tej chwili mam przed sobą roczne sprawozdanie Biura dla szukających pracy. Znacie tę bajeczkę? Więc posłuchajcie jej jeszcze raz.
Biuro założone było w celach następujących 1) Aby uwolnić pracowników od gonienia pracy po świecie, a zarazem dać im możność dowiadywania się o niej w pewnem oznaczonem miejscu. 2) Aby uwolnić pracodawców od nieustannych nagabywań ze strony ludzi, potrzebujących zajęcia. 3) Aby obu stronom ułatwić wzajemne poznanie się i zbliżenie, aby pracodawcom rekomendować ludzi uczciwych i uzdolnionych, pracownikom zaś posady — przynajmniej znośne, jak w tych ciężkich czasach.
Biuro więc chce dobrze, lecz dlatego, że chce dobrze — dopłaciło z własnej kieszeni: na koszta instalacyjne rs. 1203 i na prowadzenie interesu rs. 1271, czyli razem rs. 2474.
Zobaczmy teraz jaki był ruch.
W ciągu roku upłynionego różni pracodawcy ofiarowali osobom szukającym zajęcia 740 posad, z których wykreślono 525. W ciągu tegoż roku zgłosiło się do biura 2133 pracowników, z liczby których 123 otrzymało posady, a 1698 wykreślono. Innemi słowy: Biuro miało 3 razy więcej pracowników niż posad, lecz mimo to mogło obsadzić zaledwie szóstą część posad i dać pracę ledwie siedemnastej części kandydatów.
Rezultaty poczciwych usiłowań biura są tak smutne, że ich nawet mdłymi nazwać nie można. Pochodzą zaś z następnych źródeł:
Naprzód stąd, że Biuro wymaga od kandydatów kwalifikacyj, których więcej niż połowa nie posiada.
Powtóre, że nie wszyscy pracodawcy zgłaszają się do Biura z posadami, przekładając usługi jakiegoś Moszka lub Icka, który nie tylko pośredniczy przy kupnie bydła i najmowaniu ludzi, ale nawet przy matrymonialnych układach.
Po trzecie, że pracownicy posiadający odpowiednie kwalifikacye, wolą kłaniać się lokajom pracodawców i wystawać u dzwonków ich mieszkań, aniżeli meldować się w Biurze. Jeżeli zaś który z nich raczy się zameldować, wówczas pragnie wyższego awansu i będąc n. p. uzdolnionym pisarzem prowentowym, pomocnikiem jeometry lub zakrystyanem, chce od Biura posady plenipotenta dóbr obszernych (jeżeli nie ministra spraw wewnętrznych) inżyniera lub biskupa i to natychmiast.
Ależ panowie! czas nareszcie zerwać z przesadnemi ambicyjkami; w tak trudnych jak obecnie okolicznościach, niejeden już przyjął posadę mniejszą niż zasługiwał na nią, — niejeden z urzędu wezyra zjechał na „fałszowane pomarańcze,“ — a panowie chcielibyście zaraz szlif jeneralskich. To nawet nieładnie!
Jeżeli istotnie zadaniem druku jest pobudzać ludzi do samodzielnego myślenia, w takim razie bardzobym się cieszył, gdyby to, co powiedziano, nasi pracodawcy i pracownicy wzięli głębiej do serca. Biuro dla szukających pracy jest zacną i użyteczną instytucyą, nie pozwólcie mu więc panowie marnieć, a tem bardziej upadać, bo o drugie — będzie trudniej.


∗                              ∗
A teraz...

Życzę wszystkim współobywatelom, aby świąt nie uważali za pozór do obżarstwa, ponieważ środki aptekarskie są dziś droższe niż dawniej.
Życzę wszystkim pannom, aby powychodziły za mąż; — młodzieży zaś męskiej — aby ciepłe majowe i kwietniowe wietrzyki obudziły w sercach ich uczucia, skierowane nie koniecznie do przedmiotów, opatrzonych podpisem Łamańskiego i porządkowym numerem.
Damom, które wiosnę życia już przeszły, życzę, aby, dla odświeżenia cery, zaczęły pijać serwatkę.
Nieprzyjaciołom wreszcie moim życzę, aby oświecił ich Duch Święty na cały rok, nie wyłączając dni powszednich. Dotychczas bowiem ulegali oni wprawdzie wpływowi jasności niebieskiej, lecz tylko na Zielone Świątki, a więc w takie dni, podczas których szczęśliwy ten wypadek w gazetach zamanifestować się nie mógł.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; w miejscu ostatniej cyfry w dacie błędnie umieszczona litera c.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.