<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 166. z d. 4. lipca r. 1869
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
78.
Czy „szanowny obywateli“ miasta Lwowa są „szanowny obywateli“, czy. mniej „szanowny?“ — Zgwałcenie zasady „beneficium nemini obtrudilur“ przez Dziennik Lwowski. — Tajemnica urzędowa, która wyszła na jaw. — Świetne skutki wymowy. — Z Krakowa.

Większe miasto niż Lwów miałoby na parę tygodni dość materjału do mówienia i spierania się z powodu tak niezwykłego wypadku, jak przeszłoniedzielne nasze zgromadzenie wyborców — czy niewyborców; nic tedy dziwnego, że my tu, iw ogóle nie liczni, i w dodatku, skoncentrowani na kilku głównych punktach zbiorowych, od ośmiu dni nie mówimy i nie słyszymy o niczem więcej, jak tylko o zapadłych uchwałach, o ich ważności i doniosłości, i o mniej lub więcej właściwym sposobie ich przeprowadzania. Co do tego ostatniego punktu, Dziennik Lwowski skonstatowawszy, iż „zwyciężył“, niszczy teraz własne dzieło, twierdząc, jakoby ci, co inaugurowali nową erę na podwórzu ratuszowem, nie zachowali się tak, jak przystało na koryfeuszów wielkiej, światozbawczej idei. Jeżeli mam wierzyć Dziennikowi, to panowie ci nie zasługiwali bynajmniej na tytuł: Szanowny obywateli!“ od którego p. Piątkowski zaczął swoje do nich przemówienie, a natomiast wypadałoby może ponowić życzenie, ażeby bito, i tęgo bito w tutejszych szkołach miejskich, ale na miłość Boga, nie w ciemię!
Ale dlaczegóż mam wierzyć Dziennikowi? Jeżeli już przeszłego roku niepodobna było mimo najściślejszych badań dociec, kto redaguje ten szanowny organ, bo Smolka publicznie oświadczał, że nie on, a Kornel Ujejski niemniej stanowczo stawiał przeciwne twierdzenie: to po 365 dniach prawdomówność demokratyczno-narodowa nie mogła znowu wezbrać tak gwałtownie, aby dziś już każde niezaprzysiężone zeznanie z tej strony uchodzić mogło za świadectwo wiarygodne, a do przysięgi nie chcą przypuszczać teraz nikogo, komu wykażą sprzeczność w zeznaniach.
Może więc być bardzo łatwo, że tak owi paupry, którzy zapełnili byli część podwórza i trybuny od strony p. Gromana, jakoteż inni ich polityczni przyjaciele zachowali się wcale przyzwoicie, i że zgromadzenie było rzeczywiście zgromadzeniem, a nie zbiegowiskiem. Wartoby też przez porównanie sprawozdań federalistycznych z niefederalistycznemi dojść, której stronie bardzo zależało na tem, by podnieść, a której na tem, by osłabić wrażenie i polityczną doniosłość tego aktu naszej nadpełtwiańskiej doskonałości i pełnoletności. Co do rzeczywistego przebiegu rzeczy, podobno nikt w tym chaosie nie dojdzie końca.
Owym zresztą, młodszym i najmłodszym, a mianowicie nie wyzwolonym jeszcze przyjaciołom politycznym Organu demokratycznego zapewne niewiele zależy na tem, jak się Europa i potomność zapatrywać będzie na ich parlamentarną taktykę. Inaczej ma się rzecz z ludźmi starszymi, poważnymi i światłymi. O dr. Wolskim np. napisał Dzien. Lwowski, iż tenże powiedział: „Pan Dobrzański zadał mi kłam!“ na co miały się ozwać głosy: „On sam kłamie“. P. Wolski tego nie powiedział, i powiedzieć nie mógł, bo p. Dobrzański bynajmniej mu kłamu nie zadał, powiedział tylko, że chociaż między przytoczonemi przez p. Wolskiego szczegółami postępowania delegacji są niektóre niedokładne, to w ogóle ma pan Wolski słuszność, Dziennikowi wydawało się jednak, że nada całej dyskusji cechę demokratyczniejszą i bardziej federalistyczną, jeżeli włoży p. Wolskiemu w usta taki frazes, do któregoby dał się przyczepić zwrot parlamentarny, tego rodzaju, jak: „on sam kłamie“. P. Wolski nie chciał atoli, by aureolę demokracji narodowej wzbogacono na jego koszt tak świetnym promieniem, i udał się do Dziennika Lwowskiego z prośbą o sprostowanie owego ustępu, jakoteż wiadomości, jakoby jego wniosek był na zgromadzeniu przyjęty. Zamiast uczynienia zadość temu żądaniu, wysłała do niego redakcja swego członka, pana B. — by go prosił o cofnięcie sprostowania, „ponieważ to skompromitowałoby redakcję“. Pan Wolski nie cofnął — ale Dziennik Lwowski nie wydrukował jego sprostowania.
I wobec tego wszystkiego, p. N. M. narzeka jeszcze, że w Galicji popełnia się wiele plagiatów! Wszakże mamy w tem przykład namacalny, że Dz. Lw. nietylko nie przyswaja sobie cudzej własności literackiej, ale nawet autorstwo własnych swoich konceptów podsuwa drugim. Jeżeli to, nie jest uczciwością literacką, i więcej niż uczciwością, to chyba już wszystkie moje pojęcia o pięknem i dobrem są fałszywe, chyba p. Józef Kuliński nie jest największym poetą, a kronikarz teatralny Dziennika Lwowskiego największym krytykiem 19. stulecia!
Łaskawy czytelnik zdziwi się może, że wywlekam na jaw takie tajemnice zakulisowe? Mój Boże, co też teraz nie wychodzi na jaw! W pewnem mieście galicyjskiem, używającem całej pełni dzisiejszego autonomicznego życia, rozgłosił się niedawno jeszcze smaczniejszy skandalik. Oto pan burmistrz coś przeskrobał, nie wiem już co, i odbyło się posiedzenie Bady gminnej przy drzwiach zamkniętych (ale z pozostawieniem: lasek i t. p. w przedpokoju). Po dłuższej naradzie postanowiono przebaczyć naczelnikowi miasta jego winę, ale ponieważ taka już jest obrażona raz natura ludzka, choćby najpoczciwsza, że koniecznie musi mieć jakąś satysfakcję, więc Sławetna Rada, dla wyrządzenia sobie satysfakcji, uchwaliła podług wszelkich form regulaminem przepisanych rezolucję, jako pan burmistrz Jest.... osłem! Jednocześnie atoli postanowiono, że opłakany ten fakt ma być trzymany pod pieczęcią najściślejszej urzędowej tajemnicy jak sekret króla Midasza — albowiem wielce sromotną i blask autonomii gminnej szpecącą rzeczą byłoby, gdyby się w szerszych kołach dowiedziano, jakie jest zdanie Sławetnej Rady o Wielmożnym burmistrzu.
Tymczasem po kilku dniach dwaj radni, znajdując się w sklepiku korzennym, gdzie ku pociesze i zbudowaniu Dziennika Lwowskiego dla bardziej ukształconych sprzedawane bywają słodzone likwory, nie zachowywali się tak, jak tego wymagała ich godność radziecka i sam zresztą wzgląd na zaszczyt, pomyślność i sławę miasta. W skutek czego pan burmistrz nadszedłszy, począł strofować rozpustne rajce gwoli przyprowadzenia ich do opamiętania. Wszczęła się niestety alterkacja, wśród której jednemu z rajców wyrwało się, że pan burmistrz jest osłem, ponieważ Rada to jednomyślnie uchwaliła. Poczem na ratusz odprowadzony i za „wyjawienie tajemnicy urzędowej“ do protokołu wzięty, a następnie odpowiednią grzywną obłożony został. Działo się w królestwie Gfalicji i Lodomerii, roku Pańskiego 1869, w dzień świętych apostołów Piotra i Pawła, około pory powrotu bydła z paszy (albowiem zegar miejski dla braku odpowiedniego kunsztmistrza od roku nie był nakręcany).
Co się niniejszem podaje do wiadomości wielu, i bardzo wielu Rad gminnych — a nawet powiatowych, z uroczystem zaklęciem, by swoich tajemnic urzędowych jak najpilniej strzegły i członków od uczęszczania na takie przynajmniej miejsca publiczce odwodziły, gdzie się sprzedają słodzone likwory.

∗             ∗

Z pewnego, sąsiedniego stolicy obwodu donoszą nam o wypadku, który jeżeli się nie wydarzył w istocie, to bardzo łatwo mógł się wydarzyć; Na zgromadzeniu wyborców z większych posiadłości poseł X. wziął delegata Y. w takie obroty, że ten ostatni w końcu prosił się:
— Daj mi spokój, bo mię już głowa boli!
— A, to ty taki poseł, że jak pomówisz dwie godziny o sprawach publicznych, to cię głowa boli! Mój kochany, skoro tak jest, to złóż lepiej mandat, boś się do niczego nie przydał.
— Łatwo tobie mówić, odparł delegat Y. — nie każdy może się równać z tobą, coś dwóch Niemców od katastru na śmierć zagadał!
— Mój Boże, zawołał poseł X. — jak to ludzie przesadzają! A wszakże wam wszystkim wiadomo, że tylko jeden z tych Niemców umarł?
— Ba, a z drugim co się stało?
— Ta nic, dostał tylko pomięszania zmysłów, i leczą go teraz u Pijarów....
Upraszamy szanownego posła, by nie ustawał w swojej gorliwości, i uwolnił nas czemprędzej w jeden lub drugi sposób od Niemców, tak katastralnych, jakoteż i nie-katastralnych.

∗             ∗
Jeszcze jedna anegdotka z prowincji. Ba — przepraszani tysiąc razy, nie z prowincji, ale z Krakowa.

Pewien literat tutejszy jeździł tam, w celu oglądania insygniów królewskich Kazimierza W., wystawionych na Wawelu. W rozmowie z jakimś. Krakowianinem przedstawiał mu, że wypadałoby nie spieszyć się tak bardzo z przeniesieniem zwłok Wielkiego króla, bo potrzeba, ażeby kraj cały mógł wziąć udział w tej uroczystości.
— Mój kochany, ofuknął się Podwawelczyk, nieprawdaż, że my się do waszej „unii lubelskiej“ nie mięszamy? Nie mieszajcież się wy do naszego Kazimierza Wielkiego!
To też straszą nas, że podczas gdy pan Armatys nie chce wolności „niemieckiej“ ale „polskiej“, wyborcy posła Zyblikiewicza myślą upominać się stanowczo, by im zamiast wolności „lwowskiej“ dano „krakowską“. Biedna wolność — tak się nią przecież jeszcze dotychczas nigdy nie porzucano!

(Gazeta Narodowa, Nr. 166. z d. 4. lipca r. 1869.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.